kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Jodełka Joanna - Grzechotka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :825.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
J

Jodełka Joanna - Grzechotka.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu J JODEŁKA JOANNA
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 139 stron)

Redaktor prowadzący: Filip Modrzejewski Redakcja: Filip Modrzejewski Korekta: Małgorzata Denys, Agata Krzemkowska Adiustacja: Blanka Rusinowska Projekt okładki i stron tytułowych oraz zdjęcie: Anna Sadowska Fotografia autorki: © Magdalena Adamczewska, TimeMachine Wydawnictwo W.A.B. 02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11 wab@wab.com.pl www.wab.com.pl Skład i łamanie: Tekst – Małgorzata Krzywicka Piaseczno,​ Żółkiewskiego 7A ISBN 978-83-7747-259-0 Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2011 Wydanie I Warszawa 2011 Konwersja do formatu MOBI: Virtualo Sp. z o.o. virtualo.eu

Budziła się powoli, bardzo powoli, ciężko. Powieki mrugały, jakby nie chciały się ze sobą rozstać – od siebie do siebie. W końcu dały oczom popatrzeć – na odrapane okiennice, na odklejającą się tapetę, na grzyb, który ją odklejał i właził na sufit już bez przeszkód. Była u siebie. Odetchnęła spokojniej i palcami zaczęła ścierać sen z oczu. Jakiś koszmarny sen, że ucieka jak zwierzę, że wyje jak zwierzę, że łka jak człowiek. Taki sen, przy którym nawet ten grzyb, który jeszcze wczoraj był obrzydliwym pająkiem krzyżakiem, rozwijającym swą obrzydliwą, większą i coraz większą pajęczynę, teraz zdawał się egzotycznym kwiatem. Dlaczego tak się jej wydawało? Pytała, bo była u siebie? Bo już dobrze? To dlaczego drży na samą myśl, której nie może sobie przypomnieć? Odpowiedzi nie przychodziły, więc zaczęła wstawać. Powoli, bardzo powoli. Ociężale. Ostatnio puchły jej stopy, czuła się źle, pomyślała, że może tak powinno być. Usiadła na łóżku, okrywając się kocem trzymanym w obu rękach, wysoko, pod szyją. Podkuliła nogi. Coś jej nie pasowało. Miała mały brzuch. Niewiele przytyła, prawie nic. Niewiele osób w ogóle go zauważyło. Skupiła się na dźwiganiu głowy, uparcie kiwającej się na boki. Chwyciła twarz w ręce, zamknęła oczy, trochę pomogło. Głowa powoli przestawała ciążyć, puściła ją. Koc zsunął się wcześniej. I wtedy zobaczyła. Najpierw mankiety białej bluzki, przeszyte czarną nitką, w zygzakowaty wzorek. Dlaczego w niej spała?! Dlaczego były ubłocone, te mankiety?! Myśli zaczęły krzyczeć, a potem się wydzierać. Powieki schowały się ze strachu. Zostały wielkie, przerażone oczy, otwarte na oścież, nie miały gdzie uciec. Ciało samo zaczęło się cofać, pod ścianę, w kąt. Przed czymś, czego nie było, przed kimś, kogo nie było. Przed snem, który myślała, że już się wyśnił. Skuliła się, objęła rękami brzuch, chroniąc go delikatnie, z czułością, którą niedawno odnalazła. Potem palce zaczęły błądzić. Najpierw powoli. Potem szybciej! Nerwowo! Szukając twardej, ruchomej gładzonej i wygładzanej powierzchni. Nie mogły jej znaleźć. Zaczęły​ się zatapiać. Zatapiać w galaretowatej, przelewającej się pustką masie. Bez oporu! W nic! Głębiej i głębiej!

Usta otworzyły się, nie wypuszczając z siebie żadnego dźwięku. Oczy i ręce dalej szukały i dalej nie znajdowały. Zerwała się. Zaczęła się kręcić, odganiać, osłaniać jak kąsana przez niewidzialną watahę dzikich zwierząt. Wbijać pięści w pusty brzuch. Wariować. Ktoś zabrał jej dziecko! Ze środka! Bo tam go nie było. Za duże spodnie opadły do kolan. Ubłocone,​ ukrwawione. I rozległ się krzyk, który otworzył drzwi do przerażenia i do lęku. I zostawił je uchylone. Weronika Król wstała z łóżka. Nawet nie pamiętała momentu, w którym się obudziła. Wstała, i już. Więcej, była pewna, że prawą nogą, bo jakoś tak lekko i z życiem. I to wystarczyłoby, żeby wprawić ją w dobry humor, który miewała równie często jak zły, bez wyraźnej przyczyny. Na przemian, mniej lub bardziej regularnie. I wiązało się to z porą roku za oknem czy w kalendarzu, cyklem księżyca lub jej prywatnym, krwawiącym sercem czy czymkolwiek innym. Była dobra melodia na życie bądź nie. Tego dnia była i zapowiadał się dobry dzień. Podniosła żaluzje w oknie. Za oknem czekał czarny kot i padał szary deszcz. – Idealnie. – Uśmiechnęła się do siebie i popatrzyła na niebo. Nie musiała też zadzierać głowy zbyt wysoko, niebo właściwie zaczynało się na wysokości jej oczu. Otworzyła drzwi i poczuła zimny wiatr. Z wewnętrznej perspektywy absolutnie jej nie przeszkadzał. Mógł sobie mieszać tę mokrą szarość i kręcić swoim rzadkim deszczem i gęstą mgłą we wszystkich kierunkach – do woli. – Idealnie – jeszcze raz powiedziała do siebie. Wpuściła Pomyłkę i szybko zamknęła drzwi, bo nieproszony chłód już zaczął wpychać się do środka. Spojrzała na kotkę. Ta na nią nie patrzyła, tylko zaczęła się łasić w znajomy sposób. – No i nie zdążyłam jej wysterylizować. Będą małe. Trudno – dodała i poszła w kierunku lodówki. Po drodze kotka zdążyła zakręcić dwie ósemki między jej nogami. – Odpodobał ci się ten paskud z sąsiedztwa? – pytała już jedzącą i niezważającą na nic Pomyłkę. - Teraz, po fakcie? Jesz za dwóch, za trzech czy czterech. Do mnie wróciłaś czy do tej miski? Kotka spojrzała na krótką chwilę. – Masz rację. – Weronikę rozbawiło to spojrzenie. - Lepiej nie zadawać takich pytań. A ty mi zresztą pasujesz do dnia. Plan był jasny: książka, koc, herbata, ptasie mleczko. To wszystko w różnych, nie do

końca jeszcze ustalonych proporcjach. Deszcz za oknem dla dekoracji i akompaniamentu. Tak od rana do wieczora. Rozmyślanie o tym sprawiało, że poczuła się tak, jakby sama siebie posłodziła. Idealnie. Może tylko wyłączyć telefon? Nie zdążyła. Zadzwonił. Z samego rana. W niedzielę. Nie wyłączyła go i patrzyła, jak dzwoni i drży na stole, jakby tańczył taniec św. Wita. Zastanawiała się, czy nie pozwolić mu spaść, żeby już się tak nie męczył. Piła wodę, bo chciało jej się pić, i dalej patrzyła. Dzwonił natrętnie. Nie mogła zobaczyć na wyświetlaczu, kto dzwoni, po tym, jak telefon wpadł do dzbanka z wodą, ale te drgania jakoś kojarzyły się jej z byłym mężem. Nie zamierzała zepsuć sobie dnia. Na pewno dzwoni, żeby poużalać się nad sobą, po kolejnej sobocie z jakąś panną. Jak odbiorę, to pięterko ptasiego mleczka nie starczy na odżałowanie tego, że odebrałam. – Oj! Nie zdążyłam, jaka szkoda – powiedziała do kota i podeszła do czajnika. Wylała wczorajszą wodę. Telefon zadzwonił ponownie. Tym razem nie potańczył sobie. Spadł z hukiem na podłogę, centymetr od kotki, która odskoczyła na metr, prężąc się do walki z intruzem. – Nie denerwuj się, kociętom szkodzi. Już odbieram. – Słucham. – To „słucham” było nadęte, zniecierpliwione i niemiłe. I takie miało być. – Pani Weronika Król? – Tak? – Nie wiedziała dlaczego, ale słuchając tego głosu, wiedziała, że spłynął lukier z jej dnia. – Musi nam pani pomóc… – Nie. Nie muszę – odparła zadowolona z własnej odpowiedzi. – Z kim rozmawiam, to przede wszystkim? – zapytała już poniesionym głosem. – Z policją. Sprawa jest bardzo pilna, liczy się każda minuta. – To niech pan dzwoni do straży pożarnej, a nie do psychologa. Negocjatorem też nie jestem! I już mnie nie ma w waszej książce adresowej. Ewentualnie w Poznaniu jest jeszcze pięciuset innych Królów, niech pan szuka dalej – dodała rzeczowo i uśmiechnęła się sama do zdobytej ostatnio informacji o ponadpięćdziesięciotysięcznej populacji Królów w Polsce. – Nie ma również pani koleżanek, jedna jest na szkoleniu, druga nieprzytomna. Takie bezkrólewie, a my mamy potencjalną dzieciobójczynię bez dziecka, i tego dziecka szukamy! Mam dzwonić po straż pożarną? To nie kot! – Gdzie mam być? – odpowiedziała, zastanawiając się, czy się myć, czy nie myć. – W remizie! Na policji oczywiście! Wie pani przecież, skąd dzwonię! – głos

zakrzyczał, tak przynajmniej się jej zdawało. – Tak… wiem… nie wiem… a nie, już wiem, dwadzieścia minut. Wiedziała, że umyć to się nie zdąży. – Czekam. – Trzask odkładanej słuchawki. – Pomyłka,​ spadaj… – powiedziała do kotki, która też coś od niej chciała. Sprzedawczyni​ z cukierni czyściła szybę półki, w środku kręciły się serniki z galaretką lub wiśniami, foremki z ciastek wypełnione orzechami lub migdałami i mleczne napoje, fioletowe od jagód, a różowe od truskawek. Czyściła tę szybę uparcie, ale nawet na nią nie patrzyła. Znowu jej wzrok przylepił się do ojca dzieciom, który właśnie wszedł. Patrzyła, jak na idealny, kolorowy obrazek. Patrzyła, jak dwóm dziewczynkom odwija takie same szaliczki, jak rozpina im identyczne kurteczki. Zdejmuje żonie płaszcz. Jak ściąga czapkę z głowy, której nawet nie przeszkadzała plackowata łysina. Jak zamawia i pamięta zamówienie: dwie porcje lodów malinowych, jedne z polewą czekoladową, drugie bez polewy, dwie kawy, jedna czarna, druga z podwójną porcją mleka. – Sernik​ wiedeński? Tak, kochanie? – pyta, odwracając się do żony. Kochanie,​ nie wiedząc, jakie ma szczęście, przytakuje z obojętną miną. Sprzedawczyni​ patrzyła tak i wyła w środku. Ją​ opuścił mąż, jej matkę jej ojciec, dziadek babkę, a pradziadek poszedł do partyzantów i też nie wrócił. Patrzyła​ na kobietę i jej zazdrościła. Patrzyła na dzieci i im też zazdrościła. Patrzyła na mężczyznę i zobaczyła, jak ten odbiera telefon, jak wycofuje się gdzieś w kąt, jak słucha i zamiera w tym słuchaniu… i jak blednie. I​ jak kręci się wokół siebie, jak kręci, tłumacząc coś żonie. Jak​ wychodzi. Zastanawiała​ się, czy wróci, widząc, jak nerwowo zakłada płaszcz, przerzuca przez ramię szalik, wraca się po zapomnianą czapkę. Zastanawiała​ się też, czy żona zdaje sobie sprawę, co się dzieje, czy dostrzegła, tak jak ona, całą pokrętność dziejącej się wokół niej sytuacji. Tego​ nie była pewna, patrząc na kobietę, która wolniutko mieszała mleczną pianę w wysokiej szklance. Przyglądała się jej i dziewczynkom jeszcze przez chwilę. Mocny nawiew, przy którym siedziały, przewracał jasne, krótkie grzywki z lewa na prawo, ale nie poruszył ciemnymi, prosto opadającymi na ramiona włosami kobiety. On​ też nie ma prawa od niej odejść, pomyślała sprzedawczyni, myśląc o tym, co nadawało takiego charakteru owej drobnej kobiecie. Przyglądała się, ale nie potrafiła tego dojrzeć. Chuchnęła​ jeszcze raz ułożonymi w lejek mięsistymi ustami na szybę i dalej przyglądać się nie mogła, bo sucha po chwili powierzchnia zapiszczała pod ścierką. Musiała​ przesunąć się w inne miejsce, z którego nie było już widać, jak kobieta wolno

wyciąga długąłyżeczkę z wysokiej szklanki i pozwala klusce piany spaść do kawy z powrotem. A następnie zgarnia z wierzchu puszyste, kawowe mleko i wkłada powoli do ust, których kreseczka ledwo rysuje się na nieruchomej twarzy, i długo trzyma oblizaną łyżeczkę. W końcu usta ją puściły, ale już nie pojawiły się na twarzy, przygryzione przez zęby. Nie​ pokazały się, gdy wyciągnęła telefon i wizytówkę z dużej torebki w wężowy deseń. Kiedy wystukiwała jakiś numer i zaczęła mówić. Głos​ wydostający się przez zaciśnięte usta usłyszał Bartłomiej Pacyk, który odebrał telefon, gdy przeglądał się w lustrze, gładząc siworudego jeżyka na swojej głowie, i kątem oka widział wiszącą na ścianie licencję zawodowego detektywa. Wyglądała​ ona jak korona, słuchał więc i potakiwał, a do głosu w słuchawce robił profesjonalnie mądrą minę. Z​ jego ust padło jedno słowo: – Dobrze. A​ potem drugie: – Czekam. Weronika​ Król wiedziała, że do koncepcji z kocem dzień był idealny. Spojrzała na widok za oknem, tym razem z zewnętrznej perspektywy. Zjedzone kostki ptasiego mleczka nie pomogły za bardzo. Wywołały tylko wspomnienie niespełnionej przeszłości, i to tak silne, że gdyby ich szybko nie połknęła, toby je wypluła. Kręciła​ się po mieszkaniu, z każdą chwilą potęgując liczbę pokonywanych dystansów, kursów z garderoby do sypialni, z sypialni do garderoby – by skompletować skarpety – od wieszaka w przedpokoju do wieszaka na piętrze – by wymienić przed chwilą dobrany szalik do swetra. Sweter też trzeba było zmienić: ze względu na plamę. I​ to wszystko niby szybko, a jakby w zwolnionym tempie. Cukierki z kofeiną nie zadziałały na uśpioną podświadomość. Weronika Król kawy nie piła od lata, kiedy to prawie połknęła dwie utopione w niej muchy. Próby​ wykrzesania z siebie jakiejś energii spełzły na niczym, próby zaczerpnięcia jej z jakiegokolwiek innego źródła zdawały się z góry skazane na niepowodzenie. Listopadowa deszczowa niedziela nadawała się tylko do tego, by zostać wewnątrz. I tylko do tego. Spojrzała​ na Pomyłkę. Kotka nie zamierzała nigdzie wychodzić i ułożyła się wygodnie na poduszce koło kominka. Pozazdrościła​ i kotu, i poduszce. Zatrzasnęła drzwi, by po chwili wrócić po parasol. Padało coraz mocniej. Oplułaby​ tę pogodę, gdyby tylko ta to zauważyła. Jeszcze​ parę dni temu z przyjemnością zgarniała ze swego fioletowego garbusa setki liści – zalanych żółcią i czerwonych z wściekłości na jesień. Teraz jedna mokra noc wystarczyła, żeby za wycieraczkami znalazły się tylko zgniłe śmieci. W​ środku samochodu wcale nie było lepiej. Z obrzydzeniem dotknęła zimnej, wilgotnej

kierownicy. Różowe pokrowce na siedzeniach też nie bawiły kolorem, jak to im się czasami udawało. Nie udało się to również sąsiadowi, który pakując dziecięce foteliki do samochodu, krzyknął: – Witaj,​ piękna Hiszpanko. Kiwnęła​ do niego głową, nie chciało się jej odpowiadać. Może dlatego, że „piękna” dodawał tylko wtedy, gdy nie było w pobliżu jego żony. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie kpił. I nie dlatego, że mówił „Hiszpanko”, choć doskonale wiedział, że urodę odziedziczyła po matce z Kolumbii, nie z Hiszpanii. Pomyślała​ tak, przeglądając się w samochodowym lusterku, bo czarne włosy jak zwykle gładko się przyczesały i dały się związać w koński ogon, ciemne brwi i rzęsy same z siebie łagodnie, choć wyraźnie, malowały oko, gorzej natomiast było z ustami, na których ręcznie podana czerwień z pomadki nie rozłożyła się zbyt symetrycznie. Próbowała rozprowadzić ją palcem, potem pozagryzała wargi, pocierając jedną o drugą, na koniec przejechała po nich językiem i nie patrzyła już więcej w lusterko. Ruszyła,​ choć lusterka nie przekręciła tak, by mogło odbijać tylną szybę, więc zerkało sobie na nią i widziało, jak krzyczy: – Boże!​ Dzieciobójczyni! Uderzyła​ z całej siły otwartymi dłońmi w kierownicę. Ta nie pozostała dłużna, puszczona złośliwie poprowadziła koła w sam środek kałuży, tej dokładnie, obok której stał sąsiad z dzieckiem na ręku. Doktor​ Karol Węgorzewski zakończył rozmowę, a chwilę później zaczął jedną ręką wyszukiwać numer telefonu, pod który musiał jeszcze zadzwonić, drugą zaś po raz kolejny sprawdzał, czy drzwi jego gabinetu są dobrze zamknięte. Nacisnął klamkę kilkakrotnie, zanim upewnił się, że klamka jest bezsilna wobec klucza, który sam przekręcił od wewnątrz. Szukał​ numeru telefonu, przesuwając palcem po wyświetlaczu, drugą ręką próbował rozpiąć kołnierzyk eleganckiej koszuli, której guziczek był sprytnie schowany. W końcu odnalazł numer i rozpiął koszulę. Nie​ zadzwonił jednak od razu. Najpierw otworzył okno swojego gabinetu i wyjrzał na ulicę Polną, na której od stu lat pól nie było, tylko same kamienice i równie wiekowy szpital ginekologiczno-położniczy. Długo​ patrzył na jesienną pogodę i na karetki przywożące kobiety w różnym stanie, myśląc o pacjentce, którą odesłał przed chwilą. Wyciągnął​ jedną rękę przed siebie, chwycił w nią trochę siąpiącego deszczu i wtarł go we włosy. W końcu kciukiem drugiej ręki dotknął wyświetlacza. Dźwięk​ przypominający serię z karabinu maszynowego rozległ się pod stertą ubrań rozrzuconych przy łóżku. Ręka​ z wytatuowanym po wewnętrznej stronie przedramienia królikiem leniwie odgarnęła róg kołdry w kwiatki, która odsłoniła klatkę piersiową ozdobioną smokami. Druga ręka, z granatowym łańcuchem na bicepsie, opadła za łóżko i zaczęła grzebać w

ciuchach, odrzucając najpierw seledynowy biustonosz, potem zgniłozielone bojówki. Twarz​ ziewała tak, jakby miała się za chwilę rozerwać. W końcu usta się zamknęły, pozwalając oczom popatrzeć na świat dokoła. A​ było na co popatrzeć: odrzucona kołdra odsłoniła leżące na boku nagie pośladki, których krągły pagórek z jednej strony spływał łagodnie w kierunku złączonych nóg, z drugiej ostrzej w kierunku pleców, na które opadały długie, lśniące blond włosy. Całość lekko falowała uśpionym oddechem. Ręka​ z łańcuchem w końcu znalazła dzwoniący telefon. Odebrała, pojedyncze pomruki potwierdzały słuchanie, więc trzymała wytrwale aparat przy uchu. A​ druga ręka, z królikiem na przedramieniu, najpierw obwiodła linię śpiącego ciała, potem płasko wcisnęła się pomiędzy pośladki i powędrowała powoli głębiej, między nogi. Obróciła się i pozwoliła palcom kręcić się w kółko. Po​ chwili palce wycofały się, by mlaśnięte, z łatwością wśliznąć się z powrotem tam, gdzie już były. Nakręcając leżące ciało. Głośniejszy​ pomruk na zakończenie przerwał rozmowę i ręka z łańcuchem rzuciła telefon na stertę ubrań. Po​ chwili była już pełna piersi. Skupione​ ciało wtargnęło do drugiego ciała. A​ doktor Karol Węgorzewski opadł na kanapę, odetchnął z ulgą i z zadowoloną miną człowieka, który zasłużył na nagrodę, kilkoma sprawnymi ruchami wymuskanych palców wystukał adres w telefonie, który mógłby się obrazić za nazwanie go telefonem. Doktorowi​ pokazały się wszystkie wyniki mało sportowych zakładów. I tak skończyło się jego zadowolenie. W​ samochodzie Weroniki Król zrobiło się co prawda cieplej, ale nie zmieniło to jej nastawienia do samego dnia. Nie miała ochoty na żadne uduszone, odstawione lub porzucone niemowlęta, ani takiego dnia, ani żadnego innego. Na​ koszmar w stylu pięciorga dzieci upakowanych pomiędzy brukselkami w zamrażarce czy ukiszonych w beczkach po kapuście nie miała siły. I wiedziała, że szybko jej nie znajdzie, a szukać nie będzie. Ze​ swej Dąbrówki, niegdyś wioski pod Poznaniem, do której – jak obserwowała – zamierzało się przeprowadzić pół Poznania, miała kilka możliwości, by dojechać do centrum. W niedzielny, pusty poranek mogła w nich przebierać. Minęła więc kościół w Skórzewie, w którym kiedyś mieścili się wszyscy mieszkańcy okolicznych wiosek, a teraz tłoczyli się mieszkańcy pobliskich szeregowców. Minęła dwie szkoły, jedną bardziej nowoczesną od drugiej. Mogła minąć jeszcze jedną, już w Poznaniu, i skręcić w którymkolwiek momencie, by przedostać się na Grunwaldzką, która prowadziła ją do celu. Ale bezwiednie albo wiedziona koszmarnym instynktem, chcąc dojechać do Grunwaldzkiej, skręciła w Owczą. Była to jedna z tych możliwości, której nie powinna była wybierać. Łatwo​ dać się zwieść. Przetykana leśno-łąkowymi łatami ulica Owcza, gdyby nie

cmentarz po drodze, sama nawet by nie zauważyła, że już nazywa się Cmentarna. Tak samo zresztą jak wielkie sosny nie wiedziały, że ich szyszki od dawna nie spadają na ziemię, tylko na gęsto stojące nagrobki na Junikowie. Weronika​ Król nie skracała sobie tak drogi od bardzo dawna. Nie była nigdy na tym cmentarzu, odkąd chowano jej narodzone na chwilę dziecko. Nawet na Wszystkich Świętych. Tego dnia zamknęła się w domu razem z winem i dwudziestoma wypożyczonymi na tę okazję komediami. Nie odważyła się włączyć telewizora, by nie najeść się żałobnej atmosfery. Oglądała te komedie i nie śmiała się zbyt głośno. Ale też nie płakała. Za​ to teraz, gdy jechała wzdłuż cmentarza, w oczach zakręciły jej się łzy. Odwróciła głowę, uważając, by nie roztrzaskać się na zakręcie. Uspokoiła się dopiero, gdy wjechała na szeroką, dwupasmową Grunwaldzką. – Nic​ to! – powiedziała sama do siebie, czując nienawiść, którą wraz ze swoim bólem wylała w myślach na dziewczynę. „Dziewczynę, która sama zabiła swoje dziecko”, co chwilę huczało jej w uszach. Tylko stwierdzi poczytalność lub jej brak, chwilową oczywiście, bo tylko chwilę tam będzie, i dalej już niech się ktoś inny się tym zajmuje! Tak zadecydowała. Skręciła​ z Grunwaldzkiej i dojechała na Rycerską. Nie była tam od ponad roku, ale policjant w recepcji musiał ją pamiętać. Podał jej numer pokoju. Trafiła. Zapukała i uchyliła drzwi, naturalnie spodziewając się tam jakiegoś oficera czy kogokolwiek, kto do niej dzwonił. Myliła się. W​ pokoju nie było nikogo. Nikogo oprócz czegoś, co opatulone w bury koc kiwało się na krześle niczym osierocone wahadło szalonego zegara, który gdzieś zniknął. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Na​ chwilę to coś odwróciło głowę w jej kierunku. Nie zobaczyła nic oprócz wielkich, przerażająco wielkich oczu. Zamknęła​ drzwi. Przymknęła​ powieki, ale i tak widziała te kołyszące się oczy, które jakby straciły twarz i same się kołysały w pustej przestrzeni. Oszołomiona,​ stała tak przez moment oparta o futrynę. – Pani​ Weronika Król? – Tak.​ – Z chwilowego odrętwienia wyrwał ją chudy, blady facet, który ni stąd, ni zowąd wyrósł przed nią. Był w jej wieku, miał podkrążone oczy i rozciągnięty sweter. Kukuryku, które zakręciło mu się z tyłu głowy, dowodziło, że raczej nie wstał zwyczajnie do pracy, tylko praca wyciągnęła go z łóżka i nie pytając o zdanie, postawiła do pionu. – To​ ja dzwoniłem do pani. Widziałem panią tu parę razy, ale nie mieliśmy okazji się poznać. – Uśmiechnął się lekko, wyciągając rękę w jej kierunku. – To​ też trudno nazwać okazją – ucięła krótko. Wiedziała,​ że być może jedno zdanie wyprowadzi go z równowagi i on już do niej nie podejdzie, a wtedy ona pójdzie. Ale nie zrobiła nic.

– Słucham!​ – zażądała wyjaśnień dotyczących tej mało niedzielnej sytuacji. – Parę​ godzin temu ludzie wynajmujący jej pokój, to znaczy Edycie Skomorowskiej, usłyszeli krzyk – zaczął rzeczowo wyjaśniać policjant, uciekając przed jej wzrokiem. – Podobno przerażający, myśleli, że zwariowała, i od razu zadzwonili po pogotowie. Pogotowie zadzwoniło po nas. Nie możemy się z nią porozumieć. Nie wiemy, co się stało, zakładamy, że coś niedo brego. – Wiadomo,​ że urodziła? – Już po drodze zastanawiała się, czy to po prostu nie urojenia, które tłumaczyłyby nieobecność dziecka. – Tak​ – odparł policjant tonem, który świadczył o tym, że nie pierwszy raz to wyjaśnia. – Odwieziono ją na Polną. Lekarz, bardzo elegancki, wszystko potwierdził. Miał niewiele czasu i był też uprzejmy. - Spojrzał na nią, nawet nie drgnęła, mówił dalej: – Bo podobno pogoda taka, że z domu nie chce się wychodzić, ale na świat to i owszem. Musieliśmy ją stamtąd zabrać, źle reagowała na szpital, jakieś niemowlaki płakały, ona chciała biec… – Ale​ kiedy urodziła? – szybko zapytała, bo tego, co chciał jej opowiedzieć, nie chciała słuchać. – Podobno​ dwa, może trzy dni temu. Stwierdził, że wszystko jest w porządku, goi się. To wszystko. – A​ co ona mówi? – dopytała Weronika Król, choć była pewna, że z dzieciobójczyń doktoratu pisać nie będzie. – Cały​ czas to samo: że ktoś ukradł jej dziecko i że nic nie pamięta. – Czy​ jest pod wpływem jakichś środków? – Tak,​ jakichś silnych leków uspokajających. Testy narkotykowe nic nie wykazały, a na dokładniejszą analizę trzeba będzie poczekać. Mamy kilka hipotez. Optymistyczną, że zostawiła to dziecko w jakimś szpitalu, ale nie w Poznaniu, bo to sprawdziliśmy. Mniej optymistyczną, że sprzedała je komuś, tego może się dowiemy. Mimo wszystko najbardziej prawdopodobne jest to, że mogła dziecko zabić albo porzucić. - Chwycił klamkę, ale jeszcze nie zamierzał otworzyć drzwi. – Może faktycznie nie pamięta, co się stało, a może udaje – dodał. – Wcześniej czy później to się okaże, ale wezwaliśmy panią po to, by okazało się teraz. – Weronice wydało się, że ostatnie słowa policjant powiedział z wyraźnym smutkiem i niewiarą. – Zdaje​ sobie pan sprawę, że ona jest teraz kompletnie otumaniona i nawet jak coś powie, to nie ma gwarancji, że nie zmyśla? – Weronika starała się uprzedzić fakty. – Wiem​ i wiem też, że ci z pogotowia dobrze zrobili, że jej coś podali. Ja ją widziałem. I będę widział jeszcze długo – odparł, patrząc przed siebie. – Przeszukaliście​ dom, w którym mieszkała? – zapytała Weronika. – Proszę​ pani, umówmy się: ja nie będę kwestionował pani kompetencji, a pani moich. – No​ dobrze, wchodzimy. Policjant​ otworzył drzwi. Weronika​ pomyślała, że wystarczająco jak na jeden dzień przestraszył ją widok sprzed

chwili. Myliła się. Akcesoria​ nie te, ale piekło jak z Boscha. Spoglądała tak, jak potrafi spoglądać tylko człowiek, który nie może się ruszyć. Przez chwilę policjant też stał w miejscu. Edyta​ Skomorowska nie siedziała już na krześle, upiornie się kołysząc, teraz leżała na ziemi w zupełnie abstrakcyjnej pozie. Nad​ jej głową kołysała się myszka komputerowa, na krótkim kabelku. Musiała ją chwycić lub trącić, bo uruchomiła drukarkę. Drukarka,​ najnowszy nabytek, pluła na jej ciało kartkami z prędkością zero przecinek osiemdziesiąt sztuk na sekundę. Sterta zadrukowanego papieru zdążyła już zakryć jej głowę, jakby drukarka próbowała ją wściekle zadusić tym papierem, spod którego wystawały tylko trzęsące się nogi. W​ końcu jak na rozkaz ruszyli. Prawie przepychali się w drzwiach. Podnosili​ ją z podłogi oboje, gdy ciągle w powietrzu latały kartki, tryskające jak z fontanny. Weronika​ chwyciła przelewającą się w jej ramionach głowę. Odgarnęła mokre włosy z twarzy. Dotknęła czoła dziewczyny. Parzyło. – Dzwoń​ po pogotowie! – krzyknęła, przytulając ją do piersi jak dziecko. Elżbieta​ Szymczak paradowała, krzycząc. – I​ niby co?! I ja mam ci teraz pomóc! – Siedmiocentymetrowe szpilki kozaków miarowo stukały o trawertynową podłogę, ścieżką od biurka do stołu. Mogły wejść na dywan lub zatrzymać się przy stole, ale wolały stukać. Głośno stukać. Echo niosło się po wielkim pokoju. Widać było, że lubiły tak maszerować, i gdyby chodziły po drewnianej podłodze, już coś by wyrzeźbiły. Ale podłoga była kamienna. Przy​ stole siedział skulony mężczyzna i wpatrywał się w serwetę, próbując ukręcić coś z jej frędzelków. Nie odzywał się. Gdyby nie łysina, równym plackiem rozłożona na czubku głowy, wyglądałby jak uczeń gimnazjum przed wywiadówką lub po niej. Elżbieta​ Szymczak patrzyła z politowaniem i na syna, i na łysinę. Popatrzyła też z obrzydzeniem na swoje ślubne zdjęcie wiszące na ścianie. – I​ ja mam ci pomóc – powtórzyła głośniej, jakby chciała się upewnić, że syn jej słucha. – Ja na niedzielne lody nie chodzę! A tak! To do mamusi, co?! I dobrze się stanie, może się nareszcie z tobą rozwiedzie i przynajmniej pożytek będzie. – Zaczęła iść w jego kierunku. - I tak mnie nie dopuszcza do wnuczek, więc żadna to strata! – Zatrzymała się tuż nad jego głową, właściwie nad nim wisząc. Jej drobna twarz mocno zmarszczyła czoło, łamiąc przy tym kreskę wyskubanych brwi. – Przecież​ byłaś na urodzinach Amelki. – Mężczyzna lekko podniósł głos, ale oczu już nie. – Tak!​ Byłam! Cztery miesiące temu! Ja, dzieciarnia i zgraja klownów! Też mogłam grać tam klowna! Chyba taką rolę mi ta twoja zamierza wyznaczyć! Za to wszystko, co

dla niej zrobiłam! Po tobie to się niczego już nie mogę spodziewać! Jesteś do niczego jak twój ojciec! Ale żeby mnie do moich wnuczek nie dopuszczać! Na wychowaniu dzieci to ona się zna jak na gotowaniu! Aż dziwne, że je urodziła, a nie kupiła w supermarkecie… – Mamo,​ to ja mam problem – powiedział tak cicho, że ledwo go było można usłyszeć. – Dziwne​ to nie jest! – Uderzyła otwartą ręką w stół, oparta o łyżeczkę pokrywka wielkiej srebrnej cukiernicy spadła. Chwilę toczyła się po stole, by po chwili z hukiem znaleźć się na swoim miejscu, przygnieciona ręką Elżbiety Szymczak. – Dziwne to nie jest! – krzyczała dalej. – Skoro nie ma rzeczy, której nie potrafisz spartolić! Nawet kochanki porządnej nie potrafisz sobie znaleźć, tylko taką, co od razu w ciąży jest! Twój ojciec to przynajmniej żadnych bękartów mi nie zafundował. Zresztą skąd ty masz pewność, że to było twoje?! – zapytała, chwytając się pod boki, przekręcając głowę i opuszczając wyskubane brwi. – Wcale​ nie musiało być moje, wiesz, to była… – No​ domyślam się! Po tym, co zrobiła! – Mamo,​ zrozum! Chciałem jakoś to załatwić i mieć z głowy. – Niby​ co ja mam zrozumieć! Czy ty w życiu coś beze mnie załatwiłeś?! Duszno mi się robi od tego wszystkiego, mam nadzieję, że nie zjadłam w czymś orzeszków i się zaraz nie uduszę… – Zdjęła marynarkę i zaczęła się nią wachlować. Znów maszerowała po pokoju. – A coś mnie wtedy tknęło – kontynuowała, marszcząc się tak, że brwi prawie się złączyły. – Wtedy, jak pół roku temu chciałeś ode mnie numer tego ginekologa, że to niby dla kolegi! Pamiętasz, jak mówiłam, żeby ten kolega przypilnował sprawę od początku do końca! Pamiętasz, jak to mówiłam? – Zatrzymała się wyczekująco, z przytupem. Tylko​ kiwnął głową. – Pamiętasz,​ ile razy mówiłam, żeby nie wierzyć pijakowi! Nigdy! Wiesz, że razem z twoim ojcem za kołnierz nie wylewał! Nie wiesz, za co go papierów pozbawili? Niby dlaczego on teraz krawaty wiąże i usuwa ciąże? Wojującą feministką jest czy co?! Przypilnowałeś tę pannę?! Zawiozłeś i odwiozłeś?! – Znowu nad nim podskakiwała. – Dałem​ pieniądze na taksówkę… – Cały czas mówił do serwety na stole. – A!​ To mów od razu, że to taksówkarz miał zrobić! - Znowu zawisła nad jego głową. – Mamo,​ myślałem, że mam to z głowy, dopiero jak Karol zadzwonił… – Z​ głowy to ty masz tylko włosy! Co znowu za Karol! I skąd on wiedział, że to twoja panna była! A może to jakiś puchar przechodni był?! Raz ty, raz on?! – Karol​ pracuje na Polnej w szpitalu. Gram z nim w tenisa. Kiedyś nie mógł jechać na jakąś konferencję, oddał mi miejsce w hotelu, zrobił rezerwację, na nią też, i skojarzyło mu się nazwisko. Zadzwonił dzisiaj, bo policja przywiozła tę dziewczynę po porodzie, ale bez dziecka, i powiedział, żebym go w to nie mieszał. – A,​ to Karol pomógł koledze pobzykać w komfortowych warunkach. A mój jeszcze głupszy syn musiał skorzystać, bo jego żona liczy pieniądze do szóstego miejsca po przecinku?! Pięknie! Pięknie! – Podeszła do kominka w rogu pokoju, chwyciła długi pogrzebacz i zaczęła nim wymachiwać.

– Mamo,​ co ja teraz mam zrobić? Wiesz, co Magda zrobi, jak… – Syn ukrył głowę w dłoniach. – Pewnie,​ że wiem. Wyrzuci cię z domu, rozwiedzie się, zresztą pewnie tylko na to czeka… – Westchnęła głośno i z politowaniem spojrzała na syna. Nie​ patrzył. Odwiesiła​ pogrzebacz i machnęła ręką. – Żeby​ nie ja, to już dawno by cię wyrzuciła, ale to najmniejszy problem. Problem jest w tym, że wtedy całkiem zabierze mi dziewczynki, a one są takie do mnie podobne, szczególnie Julka… Amelka zresztą też trochę… – Westchnęła znowu i patrzyła na swoje odbicie w wielkim lustrze. – A wtedy, wtedy to ja cię zabiję! – To​ wiem, ale co ja mam robić? Przez​ dłuższą chwilę Elżbieta Szymczak chodziła po pokoju, wystukując marszowe tempo, spoglądając co rusz w okno, przez które nie było nic widać, bo widok zasłaniał samochód. – Nie​ ma tego czyjegoś bękarta? – zaczęła po chwili, znów wisząc nad głową syna. – Nieważne, co zrobiła, zabiła, sprzedała, ale nie ma, tak?! – No,​ nie ma… No, z tego, co wiem, przy niej go nie ma. – No​ to nie ma problemu! – Elżbieta Szymczak rozłożyła ręce z zadowoleniem. – Jak​ to nie ma?! – Syn pierwszy raz spojrzał jej w oczy, zupełnie osłupiały. – No​ nie ma. Proste! Jak z czymś, czego nie ma, ktoś ma porównać twój, jak mniemam, wątpliwy materiał genetyczny? Nie ma genów, nie ma problemu. Poczekajmy. Mam nadzieję, że się nie znajdą! – To​ co mam mówić w razie czego? Że jej nie znam? – Spryt​ to ty masz po ojcu. Jak jej nie znasz, skoro w jakimś hotelu byłeś z nią zameldowany? Co, pokoi nie było? Ktoś ci ją dokwaterował? Słuchaj, co do ciebie mówię! Syn​ wyprostował się i pierwszy raz zaczął słuchać uważnie. – Przed​ żoną, jak zapyta oczywiście – mówiła dalej – to pamiętaj! Pod żadnym pozorem nie waż się otworzyć pyska pierwszy. Jak coś tam się wyda, idziesz w zaparte. Nie wiesz, o co chodzi. Ciebie tam nie było, w tym hotelu. Tamtego dnia odwoziłeś mnie do sanatorium, nie chciałeś jej denerwować, bo wiesz, jak ona na mnie reaguje. Jakby drążyła dalej, to Karol cię wrobił, ty tylko go kryjesz przed żoną, ale niech jej nie mówi, bo on często ją zdradza, w przeciwieństwie do ciebie oczywiście. Pocieszy się, że tamta ma gorzej, i może wystarczy. – Przecież​ nie mówiłem jej, że byłaś w sanatorium. – Bo​ nie pozwoliłam ci mówić, że leczyłam hemoroidy. – Masz​ hemoroidy? – Tak,​ i złogi w okrężnicy! Myśl trochę! – Znowu podskakiwała.

– A​ jak policja spyta? To co mam mówić? Elżbieta​ Szymczak zaczęła wachlować się ręką. Podeszła do okna. Otworzyła je, wychyliła się, odetchnęła i wpuściła wiatr do środka. Wiatr poprzewracał kartki na biurku i zniknął. Zamknęła​ okno i usiadła naprzeciwko syna spokojniejsza. – Teraz​ to ty mnie, Beniamin, słuchaj. – Syn poniósł głowę. – Jak przyjdzie policja, to zaczniesz mówić… wiecie, panowie… ja nigdy, przenigdy… wcześniej nic takiego mi się nie zdarzyło… tylko ten jeden… – Wbiła oczy w syna. – Jeden raz?! – już zapytała, podnosząc głos. Beniamin​ Szymczak pospiesznie kiwnął głową na tak, na ten jeden raz. – To​ mówisz… – ciągnęła, przenikliwie patrząc na syna –…rozumiecie, panowie… ja mam żonę i dzieci… Żmija​ urodziła pod koniec lata. Niewiele z tego pamiętała, może tylko tyle, że dzień był ciepły i deszczowy. Taki, jak lubiła, choć tamten dzień do ulubionych nie należał. Zwijała​ się z bólu. Potem​ urodziła i zostawiła. Nie​ obejrzała się. Wiedziała, że musiało być do niej podobne – nie obchodziło jej to. Poczuła​ się jak gad. Weronika​ Król wolałaby jechać swoim samochodem, ale wsiadła do policyjnego wozu. Odjeżdżając spod komendy, tęsknym wzrokiem popatrzyła na swojego fioletowego garbusa, który mógł ją odwieźć do domu, ale został na parkingu, przyciągając coraz to nowe, spadające z drzew liście. Znowu​ siedziała w zimnym samochodzie. Z premedytacją nie zapięła pasów – chociaż zawsze to robiła – czekając, czy policjant coś powie. Ale nic nie powiedział. Długo nic do siebie nie mówili. Powoli robiło się cieplej, ale chłód pozostał. Weronika starała się przeanalizować to, co przed chwilą zobaczyła, ale nie było to proste. Myśli, które kołatały jej w głowie, nie były dobre. Dziewczyna majaczyła, trudno było zrozumieć poszczególne słowa. – Podobno jakieś zapalenie – pierwszy odezwał się policjant, przerywając długą ciszę. – Podobno. – Weronika Król nie zamierzała tego komentować. – I co teraz? – Teraz nie ma sensu jechać do tego szpitala. Mamy dać im chwilę. Pojedźmy do jej mieszkania, może uda się czegoś dowiedzieć. Znaczy się, może pani się uda, bo mi się nie udało. – Dobrze – odpowiedziała Weronika, mając wrażenie, że ona tego wcale nie mówi, że nie to chciała powiedzieć i że ma ogromną ochotę już nie tylko na ptasie mleczko, ale też na powrót do nałogu nikotynowego, i że jak tylko zobaczy jakiś kiosk, kupi sobie papierosy. Z przyjemnością, natychmiast. Nieważne, ile ją kosztował miesiąc niepalenia, podczas którego jej życie ciągnęło się

bez interpunkcji. Bez myślników przy kawie, wykrzykników w kłótni, bez przecinków, które dochodziły już do dwóch paczek dziennie. – Co to za ludzie, to jacyś jej krewni, rodzina? – zapytała w końcu, trochę z nerwów, trochę ze znudzenia. – Nie. Takie… upadłe małżeństwo. Z tego, co wiem, wynajęła od nich tę norę pół roku temu i za pół roku zapłaciła. Interesowali się nią o tyle, o ile nie mogli dojść do porozumienia, kiedy ten termin mija, dziesiątego czy piętnastego. – Upadłe małżeństwo? A cóż to za upadek ma pan na myśli? – zapytała z lekkim zainteresowaniem, przyglądając się blademu, lekko łysiejącemu chudzielcowi, który jakoś usiłował zaczesać ten proces. Wcze śniej myślała, że jest w jej wieku, teraz uznała, że musi mieć ze dwa, trzy lata mniej, najwyżej trzydzieści pięć. Był zmęczony, i to nie tylko tym jednym dniem. Mieszka raczej też sam. Na plecach swetra wystają dwie zaciągnięte nitki. Guzik w mankiecie koszuli dynda sobie na nitce i marzy o podróży w nieznane. Przestała patrzeć na chudzielca, odechciało jej się. – Hm… – Policjant zastanawiał się przez dłuższą chwilę nad tym, co powiedział. –… upadek ideologiczny i materialny. Jakoś nie poukładało się, ale jakoś się tam układa, tak w skrócie. – Podrapał się nerwowo po nosie i szybko dodał: – Za chwilę do wglądu. Weronika uśmiechnęła się pod nosem. A co się tak u ciebie nie poukładało, chłopczyku? Padło czy nie zdążyło nawet paść, pomyślała złośliwie i czuła, jak złości się coraz bardziej, wyczuwał to czubek jej lekko zadartego nosa. – A czy ona ma w ogóle jakąś rodzinę? – zapytała po chwili, starając się nad sobą panować. – Jakąś na pewno ma, ale zdaje się, mało rodzinną. - Westchnął. – Ojciec nie żyje, z matką nie ma kontaktu. To znaczy my nie mamy. Weronika znowu przypomniała sobie, że właściwie nie jest wcale tym zainteresowana, bo już tak sobie postanowiła. Przez resztę drogi się nie odezwała. Skręcili z Grunwaldzkiej w którąś z bocznych uliczek, nie zauważyła, w którą, nie znała jej. Była krótka, jakby ślepa, już dawno poobstawiana dużymi domami po obu stronach. Ogródki były stare, a domy jak nowe, jeden ładniejszy od drugiego. Wszystkie oprócz tego jednego, pod którym stanęli. Ten wyglądał tak, jak gdyby ci, którzy tu mieszkają, dawno temu zgubili bilety na pociąg do różnobarwnych tynków, tui strzelistych i kamyków brukowych. Bo ten dom nie zrobił kariery, nawet nie zdołał się otynkować, nim zaczął kruszeć, wrażliwy na tarcia płyt tektonicznych, które musiały zachodzić akurat w tym miejscu, bo na innych domach nie było żadnych pęknięć. Płot się uginał jakby pod naporem dziwnych sił, które działały tylko tutaj. Inne murki, sztachety, kute i drewniane, stały równiutko. A jesień właśnie tu nazrzucała najwięcej liści i czekała, aż sobie zgniją. Wysiedli z samochodu. Weronika patrzyła, jak policjant bezmyślnie naciska dzwonek

przy bramie. Bezmyślnie, bo gdyby pomyślał, wiedziałby na pewno, że dzwonek nie działa. I nie zadziałał. Odpadł też obluzowany przycisk, któremu akurat teraz znudziła się rdzawa bezczynność. Policjant nawet próbował go szukać, po chwili jednak zrezygnował, patrząc na dwie spore kałuże. Pchnął furtkę, ta dała się ruszyć, ale nie otworzyć do końca, obwiesiła się i nie chciała się dalej pchnąć. Przepuścił Weronikę przez uchyloną furtkę. Niby z jakiej racji, rycerz pieprzony, pomyślała, gdy nagle stanęła przed nią gruba sinoczerwona baba, z małymi, świdrującymi oczami. – Panie, my też szukamy, ale nic tu nie ma! – odezwała się kobieta, dojrzawszy za jej plecami znajomą twarz. Na nią nie patrzyła. Głos przepity i przepalony, mogła mieć i pięćdziesiąt, i sześćdziesiąt lat. – Dobrze, to porozmawiajmy jeszcze – zniechęconym i zmęczonym głosem powiedział policjant. – A o czym?! My wszystko już powiedzieliśmy! – Nie dawała za wygraną, prężąc olbrzymie piersi, które do tej pory spokojnie wylegiwały się na brzuchu. – Trzy godziny potrafią zadziałać otrzeźwiająco na pamięć. Możemy wejść do środka? Pani Weronika Król, psycholog. – Pokazał na Weronikę Król. – A na co mi psycholog? – zaskrzeczała kobieta. – Nie dla pani. Dla mnie. Możemy wejść? – dodał zniecierpliwiony. – Zofia – niespodziewanie przedstawiła się kobieta. - Z domu Pomianowska – dodała, jakby przypominając sobie jakąś świetlaną przeszłość, tę z domu, nie tę teraz od męża. Odwróciła się i poczłapała w kierunku drzwi. Poszli za nią. W środku było jeszcze gorzej. Ściany popękały tak, że zdawały się unerwione niczym liście. W powietrzu czuć było wilgoć i domowego grzyba. Weronika Król rozglądała się. Było ciemno. Okna nie zdążyły się umyć na święta, ani na te, które miały nadejść, ani na te, które minęły. Pouciekały nawet pająki, zostawiając pod sufitem zwisające pajęczyny. – Nie widziała jeszcze pani pokoju. Chyba znowu jest do wynajęcia. – Weronikę Król z lekkiego odrętwienia wyrwał przyglądający się jej policjant. Nic nie odpowiedziała. Nie szukała przecież pokoju do wynajęcia. Poszli za kobietą i usiedli na ruszających się we wszystkich kierunkach krzesłach. I nim ktokolwiek cokolwiek zdążył coś powiedzieć, rozległ się huk przewracającego się szkła i wszyscy zobaczyli turlającą się po ziemi butelkę, która raz pokazywała lodowate góry, a raz nie. Przewróciła ją Weronika Król, przekładając pod stołem nogi, i to ona przestraszyła się najbardziej. – Niech się pani nie martwi, pusta – niespodziewanie odezwał się człowiek, który stanął za ich plecami. – A co ty się tak, Bogdan, o panią denerwujesz – gniewnie zagulgotała kobieta. – Przestań już! – odpowiedział, a Weronika Król najpierw zauważyła, że Bogdan jest purpurowy, a dopiero później, że niski i chudy, z policzkami utopionymi w głębi twarzy.

– Sie na wszystkie baby tak ślini – z domu Pomianowska wytłumaczyła swe pretensje. Weronikę prawie odgięło w krześle na myśl, że na kogokolwiek się ślini, a już o tym, że na nią… – Na panią Edytę pani małżonek też się ślinił? – spokojnym głosem zapytał policjant. – I widzisz, co głupia babo narobiłaś, kogo ty ze mnie robisz! – purpurowy pan Bogdan zaczął krzyczeć na żonę. Ta jakby zrobiła się troszeczkę mniejsza, wypuszczając powietrze z płuc, i to wystarczyło. – Co też pan, na panią Edytę nie – odparła szybko, cały czas na wydechu, ale już po sekundzie zaczęła podejrzliwie patrzeć na małżonka, tak jakby wcześniej coś przegapiła, o czymś nie pomyślała. Wydęła usta i zmrużyła oczy. – Uspokój się, głupia babo. – Purpurowy musiał wiedzieć, czym to grozi. – Widział pan, którędy się do niej chodzi, tam był kiedyś taki mały warsztat ojca. Nie wiedzieliśmy nawet, czy tam jest, czy nie. Ona tak jakoś mało światła paliła, oszczędzała widocznie, bo prąd miała swój. Ty zresztą za ten prąd nie wiadomo ile od dziewczyny brałaś. – Spojrzał z niechęcią na żonę. – Brałam, ile trzeba było! – szybko odburknęła. – Proszę mnie posłuchać, utrzymują państwo, że nie wiedzieli, że jest w ciąży, i że nikt jej nie odwiedzał? – przerwał im policjant. – Nie – odpowiedzieli równocześnie. – Od początku było powiedziane: żadnych gości, tu nie burdel! – dodała kobieta. – A w ciąży? Gdzie tam, nic nie wiedziałam, bo jakbym wiedziała, to… – Oczywiście, ale czy wychodziła ostatnio o dziwnej porze? – zapytał policjant. – Mówiłam już. Ostatnio to ja jej dawno nie widziałam. – A może państwa wczorajsi goście coś widzieli? – pierwszy raz odezwała się Weronika, patrząc na butelkę, która doturlała się pod okno. Pod oknem było ich więcej. – A co pani myśli, że on do jednej butelki gości potrzebuje? – wycharczała kobieta. – Jakbyś połowy nie wypiła, to może bym i potrzebował! – odciął się odważnie mężczyzna. Weronika Król nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zbyt odważnie, że wielka baba nie będzie nawet z nim walczyć, tylko jeszcze bardziej się nadmie i go udusi. – Dosyć – prawie krzyknął policjant. – Czy wy oboje nie zdajecie sobie sprawy, co się stało? Kobieta, która u was mieszka, urodziła dziecko! Tego dziecka nie ma! A skoro nie pamiętacie nic, to może nie pamiętacie, że pomogliście się jej go pozbyć, a może pan jest ojcem nawet! – ostatnie zdanie już wykrzyknął. – Panie, jakim ojcem?! – Bogdan, o ile to możliwe, spurpurowiał jeszcze bardziej. – Jak ja od paru lat prawie nic… bo mi jakoś tak osłabł… wczoraj no, co… trochę się z małżonką wypiło, nie można? W oknie nie siedzieliśmy… – Bogdan, a ja myślałam, że ty jakąś masz… - Z domu Pomianowska zrobiła się jakoś tak bardziej coś po mężu, przynajmniej można było to wyczytać z jej oczu wpatrzonych w

małżonka. – Może babka coś widziała? – dodała po chwili. Chrapliwy głos dziwnie złagodniał, zaczęła się nawet uśmiechać, choć jej usta wyraźnie nie były do tego przyzwyczajone. – Jaka babka? – spytał zirytowany policjant. – Nasza! To znaczy żony matka – odpowiedział, wzruszając ramionami, Bogdan Purpurowy, jak go sobie nazwała Weronika Król. – Gdzie ona była wcześniej, jak państwa przesłuchiwaliśmy? – W kościele. Rzadko wychodzi, ale dzisiaj poprosiła sąsiadów, żeby ją zabrali, jak tę dziewczynę pogotowie wzięło, wystraszyła się tym krzykiem, zresztą się jej nie dziwię. – Z domu Pomianowska zatrzęsła się. – Mnie jeszcze na samą myśl ciarki po ciele chodzą. – Weronika Król szybko odsunęła się, bojąc się, że te ciarki przejdą na nią. – Gdzie teraz jest pani matka? – zapytał policjant. – A pod nami, tak gdzieś tutaj. – Bogdan Purpurowy pokazał palcem na podłogę pod stołem. – A nie, może bardziej tam. – Przesunął rękę w kierunku podłogi pod szafą. – To się tam przejdziemy. Czy mamy się może przekopać? – znów zapytał mocno już zdenerwowany policjant. – To niech was żona zaprowadzi, ja nie gadam z teściową – dumnie oświadczył Bogdan Purpurowy. Kobieta wstała bez słowa. Poszli za nią, gdzieś schodami w dół. Schody nie były wąskie, ale przejście tak. Wzdłuż ścian stały puste butelki, zapewne te po przeprowadzce spod okna, i cała reszta dóbr, którym też za daleko było do śmietnika. Zapukała do pierwszych drzwi z brzegu i w drzwiach stanęła malutka, zasuszona kobieta. Cała żółta. Żółte oczy, żółta skóra, siwożółte, sterczące w różnych kierunkach włosy. Dwa palce, w których trzymała papierosa, też były żółte. Brudnożółte były ściany w pokoju, w którym mieszkała. Firanki zażółcone. Nawet na oknach, prawie dotykających chodnika, był żółty nalot, wieloletni żółty nalot, przy lepszym oświetleniu to wszystko mogłoby mieć kolor sepii. – W sprawie tej dziewczyny? – zapytała pierwsza, zaciągając się papierosem. Dwa ustawione na baczność palce drżały, wydawało się, że zaraz spadnie popiół, ale zdążyła go strzepnąć do popielniczki osmolonej substancjami smolistymi, też na żółtobrązowo. – Bo jeśli w sprawie tej dziewczyny – sama sobie odpowiedziała – to nic nie widziałam, a szkoda. Takiemu, co to zrobił, to bym… – Nie wiemy, kto i co zrobił – uciął policjant. – Jak to nie wiemy, a kto? Święty turecki jej dzieciaka zrobił? Chłop jakiś! – Widziała pani, żeby pani Edyta była w ciąży? – Widzi pan, co ja widzę. – Pokazała na okna. – Nogi, prawie tylko nogi. O, jak teraz… W tym momencie przeszły dwie osoby, z poziomu przyziemia widać je było jedynie do połowy.

– O! Sąsiedzi wyszli. Oj, postarzała się nam sąsiadka, patrz pan, jak się ciągnie, starość nie radość. Co do tej dziewczyny – odwróciła się w ich kierunku – to podejrzewałam. – Pokiwała znacząco głową. – Zaczęła inaczej chodzić, jakby odchylając się do tyłu. Tak się w ciąży przesuwa środek ciężkości. – Popatrzyła na córkę i machnęła w powietrzu drżącą ręką. – Żeby pan wiedział, jak się mój przesunął. – Córka naburmuszyła się. – A czy ktoś do niej przychodził, jakieś koleżanki, chłopak? Czy działo się coś dziwnego? – zapytał policjant. – Wybieram coś dziwnego. – Zaśmiała się, straszliwie przy tym rzężąc. – Kiedyś myślałam, że czeka na nią jakiś malutki żołnierzyk, bo maszerowały takie wojskowe buty w tę i z powrotem, takie nie za wielkie. Myślałam nawet, że to mój zięć… – Spojrzała na córkę, która stała w drzwiach. – To był jego rozmiar, a i jemu przydałyby się obcasy – dodała ze złośliwym uśmiechem. Córka ostentacyjnie odwróciła się na pięcie i wyszła. – Ale to nie był on. On ma inny chód. – Mrugnęła porozumiewawczo, już tylko do nich. – A kiedy tak chodziły te buty? – zapytał policjant. – Az miesiąc temu jakoś tak, i podjeżdżał też taki duży czarny terenowy samochód… – Dobrze, już ostatnie pytanie – przerwał jej zmęczony policjant. – A wczoraj lub dzisiaj coś pani słyszała? – Nie! – Babka Pomianowska pokręciła głową. – Obudził mnie dopiero ten krzyk, dobrze, że słabo słyszę, bo to, co dosłyszałam, jeszcze dźwięczy mi w głowie. Weronika Król była pewna, że babcia słyszy i widzi doskonale, nawet z tej perspektywy. Upośledzony to mogłaby mieć co najwyżej węch. – Odezwiemy się jeszcze do pani, jeśli będzie taka potrzeba – powiedział policjant, szykując się do wyjścia. – Ależ proszę – odpowiedziała uprzejmie babka Pomianowska, gasząc papierosa. – Takie dzieje grzechu to coś, co kręci takie babeczki jak ja. – Zarechotała tak, że żółte zęby prawie wypadły. Szybko przesunęła sztuczną szczękę na swoje miejsce i rechotała dalej. Szybko wyszli. Krótka rozmowa z jakoś milej usposobionymi względem siebie małżonkami nie przyniosła nic nowego. Poszli jeszcze do lokum, które wynajmowała Edyta Skomorowska. Tego widoku Weronika Król nie mogła zapomnieć. „Przygnębiający” to było najdelikatniejsze określenie, jakie pasowało do tego miejsca. Do czegokolwiek służył ten warsztat, to musiało to być na siedząco, bo chodzić się po nim nie dało bez wrażenia, że zaraz spadnie sufit. Pomieszczenie mogło mieć nie więcej niż metr osiemdziesiąt, i to w najwyższym punkcie. Miejsca starczało na łóżko, półkę, stolik, krzesło i małą szafkę. Na szafce leżało dziwnie kolorowe jak na tę scenerię pisemko, ze ślubnym zdjęciem aktorów zadowolonych ze swojego wyglądu i oprawy weselnej. Weronika widziała, że gazeta jest stara. Teraz ci aktorzy brylowali na okładkach już oddzielnie, z powodami

separacji u boku. Na stoliku stało małe radio. Na krzesełku leżały przewieszone ubrania, różne i dużo. Reszta wisiała na gwoździach wystających ze ściany w kilku miejscach, zapewne pozostałości po jakiś szafkach. To wszystko na tle starej, wyblakłej tapety w czeresienki. Na łóżku leżał sfilcowany koc z wielką pandą i małymi pandziątkami na tle górskich szczytów. Wydawało się, że wielkiej pandzie też jest za ciasno. Na suficie rozlewało się wielkie grzybne malowidło, przypominające dzieło psychopaty. – Było tanie – tylko tyle powiedział policjant. Weronika nie odezwała się. Wypatrzyła kolorową wizytówkę leżącą obok stolika. Schyliła się i podniosła ją. Nic, reklama hoteliku na Promienistej. Chciała odłożyć ją na stolik, ale oddała policjantowi, który wyciągnął po nią rękę. Przeczytał i nie odłożył, tylko schował do kieszeni. Wzruszyła na to ramionami. Wyszli. Pod dom podjechały kolejne samochody policyjne i policjant rozmawiał z funkcjonariuszami przez chwilę. Nie słuchała ich. Poczuła drobne krople spływające po jej policzkach. Nie przeszkadzały jej. Ale wsiadła do samochodu i patrzyła, jak kropelki deszczu tłoczą się na szybie. Gdy jedna wpadała na drugą, a druga na trzecią, to spływały sobie. Włączone wycieraczki przerwały ten proceder. Odjechali. Policjant starał się być rozmowny. Weronika Król się nie starała. Halą dworca w Poznaniu szedł chłopak. Młody, wysoki, chudy, w burych ciuchach. Zwyczajny. Do zapomnienia. Niezwyczajna za to była wielka, plastikowa walizka na kółeczkach, koloru lilaróż, którą za sobą ciągnął. Bardzo też szybko można było zlokalizować jej potencjalną właścicielkę, bo drobnymi kroczkami dreptała za nim niska, krągła kobieta, w śnieżnobiałym, puchowym płaszczyku i różowym, filcowym kapelusiku, który został krzywo założony na bakier bądź sam się zsunął. Chłopak dociągnął walizkę przed drzwi wejściowe i postawił. Kobieta stanęła obok i uśmiechnęła się, niezwykle szeroko, rozganiając na boki pucułowate policzki. Zaczęła dziękować mu wieloma słowami, z których on nie zrozumiał ani jednego, choć uchwycił ich sens. Podniesieniem ramion, rąk i brwi do góry zapytał, czy w czymś może jeszcze pomóc, ale zaprzeczyła ruchem głowy. Ukłonił się jej więc i odszedł na bok, wypatrując samochodu rodziców, którzy mieli po niego przyjechać. Czekając, kątem oka przyglądał się kobiecie. Nie wiedział kogo, ale był pewny, że kogoś mu przypominała, kogoś, kogo bardzo dobrze znał. Ona również stała przed dworcowym budynkiem, niepewnie rozglądając się na boki. Taksówki odjeżdżały i przyjeżdżały. Ustawiały się przed wejściem na dworzec w kilku

rzędach i w poprzek, trąbiąc od czasu do czasu. Przez dłuższą chwilę kobieta obserwowała te przepychanki, po czym zapatrzyła się na plakat przylepiony do szyby kiosku z papierosami. Długo patrzyła na skąpaną w słońcu aleję jesiennych brzóz, które wyglądały jak szpaler rozżarzonych pochodni. Chłopak jakby za nią doczytał podpis: Polska złota jesień. Kobieta rozejrzała się i uśmiechnęła z wyrozumiałością, a chłopak ze współczuciem. W tym roku przybyła jakaś biedniejsza kuzynka tej złotej, bo ta, którą mieli przed oczami, była brudna, zachmurzona i zawiana. Do tego ochlapała kobietę błotem, spod kół dużego, czarnego terenowego samochodu, który – okazało się – przyjechał po nią. Po niego też wkrótce podjechali. Przywitał się z rodzicami, wsiadł do samochodu i nagle domyślił się, kogo mogła mu przypominać kobieta, której pomógł ciągnąć walizkę lilaróż. Przypominała mu zimowego bałwanka, takiego, jakiego robił przed domem, jeśli śnieg się dobrze lepił. Szefowa hoteliku na Promienistej przecierała lustro po to, by jeszcze raz pokazać przyszłej – chociaż według jej przeczucia niedoszłej – pracownicy, jak należy porządnie je czyścić. Nie mogła zrozumieć, jak można siedzieć przy biurku w recepcji i nie widzieć śladów palców na lustrze metr dalej. Wykonała kilka zamaszystych ruchów ścierką, by pokazać, jakie to proste. Udawała, jeszcze udawała, że nie widzi dąsów młodej dziewczyny, która – według jej mniemania – nadawała się do jednego: do niczego. Nie było wyjścia, była prośba i dług wdzięczności wobec znajomych, należało przyjąć do pracy, chociaż na okres próbny, ale wiedziała, że ta próba nie potrwa długo. Dziewczyna nie była ani mądra, ani ładna, i pewnie z tego powodu niesympatyczna. Szefowa hoteliku zastanawiała się, ile jeszcze takich przejdzie przez jej ręce, ze szkolnymi wynikami poniżej przeciętnej, a uznającymi siebie za ponadprzeciętne. Tego dnia zastanawiała się nad tym wyjątkowo długo. Ponad pół godziny rozmawiała z policjantem na temat Edyty Skomorowskiej. Sama była zdziwiona, że tak dobrze ją zapamiętała, chociaż ta pracowała u niej tylko dwa tygodnie, cały rok wcześniej. Zapamiętała ją tylko dlatego, że nie potrafiła jej wyczuć, a znała się na ludziach. Dużo ich przychodziło, dużo wychodziło i wszyscy byli powtarzalni. Z reguły wiedziała bądź domyślała się, czego może się po nich spodziewać. Ale ta dziewczyna wydawała się jej jakby pergaminowa, pamiętała, że tak ją określiła, że skojarzyła się jej z papierem, z którego można zrobićłódkę i puścić j ą na wodę, że można z nim zrobić wszystko, ale można się też boleśnie skaleczyć. Nie miała żadnych problemów z tym, dlaczego jej nie przyjęła do pracy. Wolała wiedzieć, z kim ma do czynienia, szczególnie jeśli chodzi o młode dziewczyny. Jej mąż kiedyś próbował urozmaicić sobie życie, nie oddalając się zbytnio z pracy, a pracowali w hoteliku razem. Nie była o niego zazdrosna, przynajmniej nie tak, jakby można było myśleć, po prostu nie miała ochoty na jakieś rozwody, podział majątku i tym podobne rzeczy po czterdziestu latach małżeństwa. Starała się być czujna, a Edyty wyczuć nie mogła. Spotkała ją kiedyś na ulicy, podobno mieszkała gdzieś tu, na Grunwaldzie. Nawet ją zaprosiła na kawę, ale nie przyszła. Nie pamiętała, dlaczego tak sądzi, ale wydawało się jej, że przyjaźniła się z Martą