kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 378
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Jones Brandon W. - Wiosenne dziewczęta

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
J

Jones Brandon W. - Wiosenne dziewczęta .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu J JONES BRANDON W.
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 214 stron)

Mojej mamie, Kathy Jones. Niech spoczywa w pokoju.

Od autora Jest to opowieść o fizycznych i psychicznych traumach związanych z handlem ludźmi i niewolnictwem seksualnym. Niektóre fragmenty mogą być zbyt drastyczne i nieodpowiednie dla młodego czytelnika.

Słowo o nazewnictwie W powieści używam regionalnego określenia Hanguk, które odnosi się do Korei Południowej i jej obywateli, oraz Chosun oznaczającego Koreę Północną i jej obywateli. Z góry przepraszam tych, którzy znają język koreański oraz historię i politykę obu krajów i dla których ten zabieg może okazać się zbyt dużym uproszczeniem – chciałem w ten sposób podkreślić rozłam w koreańskiej tożsamości, a jednocześnie nie komplikować opowieści długimi objaśnieniami.

Część pierwsza

1 Gyong-ho wsunęła kawałek materiału w starą, wielką żeliwną maszynę i przeliczyła szwy. Bacznie obserwowała, jak igła tańczy, tworząc perfekcyjny ścieg na nogawce, jak znika i pojawia się, bezlitośnie katując grubą tkaninę. Miała wrażenie, że materiał zaraz zacznie krwawić. Co za paradoks, że w takim okrucieństwie kryła się moc tworzenia. W oddali przepłynęły chmury i uwolniły garść promieni słonecznych, które przedarły się przez brudne okna umieszczone wysoko w murach fabryki, zalewając jej stanowisko pracy bladym światłem. Igła rozbłysnęła w nieprzerwanym tańcu. Gyong-ho czuła wdzięczność za to światło, bo dawało jej namiastkę ciepła – choć wciąż widziała parę własnego oddechu i bolały ją zgrabiałe dłonie. Szwalnia przypominała jaskinię z betonu wypełnioną ścinkami i echem, wilgocią i zimnym powietrzem. Tylko na moment oderwała wzrok od pracy. Wielki Wódz, Kim Ir Sen, i jego syn, Umiłowany Przywódca, Kim Dzong Il, spoglądali na nią zza złotej ramy. Zajmowali honorowe miejsca, uśmiechając się łagodnie, tak samo jak na wielu innych ścianach. Z wysokości obserwowali każdy jej ruch. Dlatego pochylała głowę niżej i pracowała ciężej. Starała się jeszcze bardziej. Portrety przepełniały ją szacunkiem i trwogą. „Przecież to dzięki łasce Umiłowanego Przywódcy żyje mi się tak dobrze”, wyrecytowała mechanicznie. Zewsząd otaczały ją dźwięki. Powietrze wokół drgało staccato stu maszyn do szycia, które chaotycznie to zaczynały, to przerywały pracę. Bezustannie sączyło się brzęczenie elektryczności pochodzące od świateł, maszyn i być może nawet od samych robotnic spętanych niewidzialnymi kablami. Nożyce miarowo cięły nici, odmierzając ich długość, stalowe ostrze ześlizgiwało się po stalowym ostrzu. Wszystkie te odgłosy porządkował jednostajny marsz brygadzisty, który jak prześladowca krążył po hali, ciągnąc okaleczoną nogę – łupnięcie, zgrzyt... i krok, łupnięcie, zgrzyt... i krok. W głowie Gyong-ho te dźwięki tworzyły rodzaj muzyki, która pomagała jej w koncentracji, wypełniając zakamarki umysłu starającego się oddzielić ład od chaosu. Zbliżały się niezdarne, pełne męki kroki brygadzisty i Gyong-ho instynktownie się napięła. Najpierw doszedł ją bijący od jego ciała potworny smród, który niemal wcisnął ją w krzesło. Był cierpki i natrętny. Mężczyzna zatrzymał się przy niej. Wyraźnie poczuła przesiąknięty dymem odór jego oddechu. Nawet na niego nie zerkając, widziała pokrytą bliznami twarz wykrzywioną w grymasie niezadowolenia. Odchrząknął i pokuśtykał dalej. Gyong-ho odetchnęła. Wiedziała, że dokuczający mu ból świadczył o jego wzorowej postawie obywatelskiej: mimo cierpienia chodził tak cały dzień ku chwale Republiki. Brygadzista Hwang nie tolerował żadnych przerw w pracy. Nawet krótkie wyjścia do ubikacji, których nie dało się uniknąć, kończyły się publicznym upokorzeniem. Napis na ścianie głosił: „Nie jedz zupy”. Umieszczono go w ramach kampanii, której celem było zwiększenie produkcji poprzez ograniczenie wizyt w toalecie. Niestety, tego ranka marna zupa była jedynym posiłkiem dostępnym w sierocińcu. Gyong-ho starała się nie zjeść za dużo, ale była głodna, dlatego teraz wierciła się, wciskając w krzesło pełny pęcherz, i kołysała biodrami w przód i w tył, zgodnie z rytmem maszyny krawieckiej. Pracowała bez ustanku, szybko i dokładnie, wsuwając nogawki, pasy i mankiety w tempie, w jakim wygłodniała maszyna zdołała je pożreć. Pracowała, by uciec przed wspomnieniem, które prześladowało ją, wyciągało po nią swe łapska, zionąc tuż nad jej uchem. Bała się, że jeśli zwolni choćby na chwilkę, ono dopadnie ją, wbijając w jej szyję ukryte pod czarnymi rękawiczkami szpony. Było jak demon ścigający ją w długim korytarzu, a jego odbijające się echem kroki zawsze były szybsze i w końcu skórzastymi mackami dotykał

włosków na jej karku. W jej umyśle rozgrywał się wyścig, w którym starała się umknąć przed tym wspomnieniem. Doprowadzało ją do szaleństwa. Rzuciła krótkie spojrzenie w prawo. Jej najlepsza przyjaciółka, Il-sun, właśnie kończyła mankiet. Szew chwiał się jak pijany, a jedna nogawka wydawała się dłuższa od drugiej. Cudem uchodziło jej to na sucho, ale przecież to ona była ślicznotką. Światło słoneczne zdawało się lgnąć do niej za każdym razem, gdy przedarło się przez chmury. Skupiało się właśnie na niej, muskając jej ciało jasnymi strumykami, omiatając całą postać ciepłym spojrzeniem. Była piękna nawet z podkrążonymi z niewyspania oczami, a jej letargicznie płynne ruchy niemal zachęcały do pieszczot. Sercowaty kształt twarzy podkreślały czerwone, lekko wydęte usta i duże oczy, którymi szelmowsko strzelała. Miała nieskazitelnie gładką skórę. Proste włosy jak czarna zasłona spływały jej do ramion. Zaledwie w ostatnim roku ciało Il-sun nabrało nowego kształtu, który sprawiał, że biodra i ramiona kołysały się hipnotyzująco przy każdym jej ruchu. Ludzie odwracali się, by na nią patrzeć, a od ich spojrzeń promieniała jeszcze bardziej i jeszcze bardziej piękniała. Szczególne wrażenie robiła na mężczyznach, którzy w jej towarzystwie tracili zdolność mówienia, stawali się jednocześnie zalęknieni i wygłodniali. Gyong-ho nie podobała się ta przemiana. Martwiła się, że Il-sun znów nie wypracuje dziennej normy. To byłoby już piąty raz z rzędu. Jak długo może jeszcze w ten sposób ignorować władze? Wydawało się, że nie rozumiała konsekwencji swojej postawy, tak... indywidualistycznej. Pracowały w szwalni od niespełna roku. W wieku siedemnastu lat entuzjastycznie zasiliły szeregi pełnoetatowych robotników. Z utęsknieniem czekały, aż wyrwą się ze szkolnej nudy. Teraz czuły się takie dojrzałe, gdy każdego ranka opuszczały sierociniec w fabrycznych uniformach – jasnoczerwonych czapkach, wyprasowanych białych koszulach i granatowych spodniach – a młodsze dziewczyny patrzyły na nie z szacunkiem. W głowach ich obu przewijały się obrazy pracy wykonywanej z dumą i przynoszącej spełnienie. Codziennie szły do fabryki przekonane o szczytności celu, jakby każdy kolejny dzień miał być bardziej ekscytujący i satysfakcjonujący od poprzedniego. W końcu to miejsce nazywało się Raj Robotników. Jednak podstawy sztuki krawieckiej w krótkim czasie zostały opanowane i okazało się, że robota oznaczała niewiele więcej, niż tnij, dopasuj, zszyj, wyrównaj, tnij, dopasuj, zszyj, wyrównaj. Każdego dnia, świątek czy piątek, wciąż w kółko takie same spodnie. Zamiast przynosić dumę i poczucie spełnienia, praca szybko stała się harówką, zwłaszcza pod okiem groźnego i wybuchowego brygadzisty. Wreszcie rozległ się gwizdek i brygadzista niechętnie oznajmił, że w stołówce podano posiłek. Gyong-ho i Il-sun wstały i wraz z innymi kobietami równym żołnierskim krokiem wymaszerowały gęsiego z fabryki. Gyong-ho zastanawiała się, czy podadzą prawdziwy obiad, czy papkę z trocin, jaką zazwyczaj serwowano. Wychodząc z hali, kobiety podzieliły się na mniejsze grupki i po chwili powietrze wypełniło się szczebiotem. To był swoisty dysonans między wojskową atmosferą podczas pracy a zwykłym gwarem w jadalni, jakby mrówki płynnie przeistaczały się w kobiety, a potem z powrotem w mrówki, jak w kreskówce. Od czasu do czasu słychać było wybuch śmiechu, a w tle z małych głośników sączył się hymn Partii. Gyong-ho poszła do ubikacji. Kiedy wróciła, razem z Il-sun stanęła w kolejce, czekając na dzienną rację jedzenia, którą okazała się mała łyżka ryżu i porcja kapusty. Na ścianie za ladą stołówki wisiał plakat przedstawiający nieco otyłych obywateli Chosun, którzy przez płot z drutu kolczastego podawali jedzenie wychudzonym i odzianym w szmaty mieszkańcom Hanguk. Amerykańscy żołnierze o wielkich nosach i okrągłych straszliwych oczach przyciskali ludzi Hanguk butami do ziemi, a oni w akcie desperacji szeroko rozkładali ramiona. Pod rysunkiem widniał krótki podpis: „Pamiętajcie

o naszych towarzyszach z Południa”. Gyong-ho i Il-sun dostały swoje miski i usiadły przy stoliku w kącie. – Jak myślisz, ile czasu jeszcze będziemy musieli zbierać zapasy jedzenia dla Hanguk? – zapytała Il-sun, wpatrując się z niechęcią w swoją marną porcję. – Myślę, że dopóki wreszcie Amerykanie nie przestaną ich głodzić – odpowiedziała Gyong-ho. Wszyscy wiedzieli, że amerykańscy imperialiści byli okrutnymi panami dla ciemiężonych Hanguk, którzy tęsknili za zjednoczeniem Półwyspu Koreańskiego pod rządami Umiłowanego Przywódcy. Oto dlaczego Umiłowany Przywódca gromadził dla nich zapasy, prosząc własny naród, aby poświęcał większość swych dziennych racji żywnościowych na pomoc dla pogrążonego w niedoli ludu Południa. – No tak, ale co ja bym oddała za kawałek wieprzowiny – rzuciła jedna z kobiet niedostatecznie cicho. Przy stoliku zaległo niezręczne i pełne napięcia milczenie. Chłód betonowej stołówki przenikał aż do szpiku kości. Nikt nie śmiał nawet oddychać. Taki komentarz był równoznaczny ze spoliczkowaniem Umiłowanego Przywódcy – mógł naznaczyć piętnem zdrady każdego, kto go usłyszał. – Ale warto poświęcać się dla dobra naszych towarzyszy z Południa – dodała kobieta szybko, siląc się na uśmiech nad porcją ryżu, którą pałeczkami niosła do ust. – To dzięki łasce Umiłowanego Przywódcy możemy tak dobrze jeść. Ponownie rozległ się gwar, który jak szczotka szybko zamiótł brudy pod dywan. Takie uwagi bywały niebezpieczne. Dwadzieścia minut później rozległ się gwizdek oznaczający koniec południowej przerwy. Skończyła się za szybko dla znużonych Gyong-ho i Il-sun, które znów przeobraziły się w mrówki maszerujące z powrotem do hali fabrycznej. Stanęły przy swoich stanowiskach pracy, rozstawiły stopy, ułożyły ręce równo wzdłuż ciała. Nie wszyscy brygadziści wymagali takiej wojskowej dyscypliny od swoich podwładnych, ale weteran Hwang wywodził się ze starej gwardii. Kolejna zmiana rozpoczęła się od pieśni ku chwale założyciela kraju, a potem przemówił brygadzista. – Towarzyszki, nie muszę wam przypominać, że nie ma szczytniejszego celu od służby naszemu Umiłowanemu Przywódcy. – Jego niski i ochrypły głos brzmiał jak kamyki obijające się w blaszanej puszce. – To prawdziwy honor, że zsyła na was taki dar i pozwala wam służyć naszemu ludowi w fabryce konfekcji. Ale czasami mam wrażenie, że nie potraficie w pełni docenić tego daru. Każdego dnia widzę przykłady samozadowolenia i lenistwa. Jego wzrok zatrzymał się na Il-sun i Gyong-ho zadrżała. – Trzeba to wykorzenić! – zakrzyknął, uderzając pięścią w otwartą dłoń. Gyong-ho wstrząsnął dreszcz i niemal głośno jęknęła. – Musimy być gotowi na dzień, w którym uderzą na nas te imperialistyczne psy, amerykańskie bękarty i ich służalczy sojusznicy. Mimo że już nie słyszymy ich bomb ani nie czujemy ich bagnetów w naszych sercach, wojna wciąż trwa. Pamiętajcie, że oni boją się Umiłowanego Przywódcy i potężnej armii Chosun. Boją się jak osaczone zwierzę, które wie, że w końcu musi zaatakować, nawet jeśli rozumie bezcelowość takiego ataku. Dlatego musimy przygotować się na ten dzień. Każda z was musi zapytać samą siebie: „Co jeszcze mogę uczynić dla Umiłowanego Przywódcy?”. – Na moment zawiesił głos, by pytanie zabrzmiało bardziej dramatycznie. – Macie robić dokładnie to, czego się od was wymaga, bez narzekań. Przez chwilę w zamyśleniu chodził tam i z powrotem. – Nie wyrabiamy dziennych norm. Każda z was musi pracować ciężej, szybciej i staranniej. Wciąż popełniacie błędy. Wciąż musicie poprawiać wewnętrzne szwy nogawek... –

Przerwał, wpatrując się w brudny sufit, jakby tam szukał właściwych słów. – Za każdy szew, który musicie poprawiać, wzorowy obywatel Chosun płaci krwią. – Mocno zaakcentował słowo „krew”, omiatając robotnice zimnym oskarżycielskim spojrzeniem. Wszystkie milczały skruszone. Gyong-ho czuła się, jakby to właśnie ona ponosiła odpowiedzialność za imperialistyczną zarazę, i zastanawiała się, czy dałoby się pracować ciężej, żeby ją poskromić. Ukradkiem zerknęła na Il-sun, która przymknęła oczy i pochyliła głowę do przodu. Ktoś mógłby pomyśleć, że pod wpływem przemowy brygadzisty dokonuje rachunku sumienia, ale Gyong-ho dobrze wiedziała, że to była drzemka. Czuła się zdumiona, urażona i wbrew sobie oczarowana tym, że jej koleżanka potrafi tak swobodnie okazywać brak szacunku dla władzy. Fakt, że umiała spać na stojąco, też w pewien sposób robił wrażenie. Il-sun zachowywała się wyzywająco, ale mimo to nie ponosiła żadnych konsekwencji swej niesubordynacji. Gyong-ho obawiała się o jej bezpieczeństwo. Dla Il-sun zagrożenie czające się na każdym rogu i pod każdym kamykiem było nieszkodliwym, wyimaginowanym cieniem, ale dla Gyong-ho było prawdziwe. Il-sun nie rozumiała, ile ryzykowała swoim impulsywnym i niepokornym zachowaniem. „Gdyby tylko wiedziała, przez co przeszłam”. Ledwie to pomyślała, przekroczyła nieuchwytną granicę świadomości, mimo woli trafiając do zakamarków umysłu, do których zwykle nie śmiała się zapuszczać. Wspomnienie zamigotało lśniącymi kolorami, podsycane suchym ogniem jej strachu, i świat wokół niej zaczął blednąć. Nagle znów usłyszała kroki, przed którymi uciekała. Doganiały ją: twarde podeszwy odbijające się echem w długim, pustym korytarzu, stłumione głosy, ostry śmiech, światło nagiej żarówki, zimne i mokre stopy, wstrząs elektryczny. W desperacji, by zwalczyć tę wizję, zaczęła liczyć. Wszystko, co się dało. Policzyła igły wbite w poduszeczkę – czterdzieści osiem. Policzyła żarówki – szesnaście. Policzyła guziki na koszuli brygadzisty – siedem. Pomnożyła żarówki przez guziki i podzieliła je przez igły – dwa przecinek trzy. „Dwa przecinek trzy do potęgi drugiej równa się pięć przecinek cztery”. „Pięć przecinek cztery pomnożone przez dwa przecinek trzy równa się dwanaście przecinek siedem zero trzy siedem zero trzy...”. Z każdą kolejną liczbą jej umysł wracał do równowagi. Demon wycofywał się, a czarne jak atrament myśli znikały. Znów umknęła przed dudniącymi krokami, znów słyszała, jak cichną. „Pierwiastek kwadratowy z dwunastu przecinek siedem zero trzy siedem zero trzy równa się trzy przecinek pięć sześć cztery dwa...”. – Towarzyszko Song! – wrzasnął brygadzista, sprowadzając ją raptownie do rzeczywistości. Stał przy niej tak blisko, że niemal dotykał jej stóp czubkami butów. Spowiła ją kwaśna chmura kiszonego kimchi. Kimchi było rarytasem należnym ludziom jego rangi, na który nie było stać takich jak Gyong-ho. – Towarzyszko Song Gyong-ho! Czy masz coś do powiedzenia? – Zabrzmiało to bardziej jak groźba niż pytanie. Dopiero teraz spostrzegła, że inne szwaczki siedzą już przy swoich maszynach, patrząc na nią bojaźliwie. Zatraciła się w liczeniu i nie słyszała komendy, by usiąść. Czuła się jak sterczący w drewnianej podłodze gwóźdź, który czekał, by wbić go młotkiem i zrównać z powierzchnią. Nauczyła się, że w każdej chwili wahania i niepewności istnieje tylko jeden ratunek. Odruchowo złożyła ręce na piersiach i powstrzymując łzy, wyrecytowała: – Tak jest, towarzyszu brygadzisto. Dzięki łasce Umiłowanego Przywódcy jestem tutaj, choć wcale na to nie zasługuję. Jestem warta mniej niż błoto. Jestem gorsza od szlamu. Mimo to nasz Umiłowany Przywódca okazał mi tyle szczodrości i zezwolił na pracę w jego fabryce odzieży. Jestem mu tak bardzo wdzięczna. – Pochyliła głowę, ale wciąż stała.

– Bardzo dobrze, towarzyszko Song – warknął brygadzista. – Mam nadzieję, że inni się od ciebie nauczą. – Zwrócił się do reszty sali, jakby rozkoszując się bólem przeszywającym mu nogę. – Widzicie, towarzyszka Song wie, ile szczęścia miała, dostając drugą szansę. Zdaje sobie sprawę z własnej bezużyteczności. Dzięki temu czuje wdzięczność. Siadaj, towarzyszko Song. Wszyscy do pracy! Gyong-ho odetchnęła z ulgą, usiadła i zaczęła szyć.

2 Przekraczając po raz pierwszy próg Domu Sierot, Il-sun szyderczo się uśmiechnęła w stronę portretu Umiłowanego Przywódcy. Uśmiech zastygły na jego twarzy dowodził jedynie, że przypisywana mu wszechmoc jest kłamstwem – był tylko kawałkiem papieru. Kierowniczka nie zauważyła tej profanacji albo wolała ją zignorować, choć Il-sun nawet nie starała się ukryć pogardy. Il-sun miała trzynaście lat, widziała dramat swojej matki i bynajmniej nie była pojednawczo usposobiona. Wychowała się we względnym luksusie, w ładnym mieszkaniu w centrum miasta. Przysługiwały jej dodatkowe porcje żywności i prawie nowe ubrania. Miała do tego pełne prawo, które zawdzięczała swemu ojcu i jego świetnemu songbun. Nie identyfikowała się z tym miejscem, w którym mieszkały dziewczęta niskiego pochodzenia, pozbawione domu; nie należała do sierocińca. Miała kochającą i troskliwą matkę, której największą ambicją było dobrze wychować dzieci. A dzięki statusowi społecznemu mogła się temu bez reszty poświęcić. Wiele kobiet nie miało tyle szczęścia i codziennie harowały w fabryce czy w polu, zostawiając dzieci, by się wychowywały same. Il-sun kochała matkę z całego serca. Ojciec Il-sun był wojskowym. Jego mundur wisiał w małej garderobie przez wszystkie lata jej dzieciństwa. Znała tylko tę jedną rzecz, która do niego należała. Był już starym człowiekiem, gdy poślubił jej matkę, i zmarł wkrótce po narodzinach Il-sun. Czasem wpadała w melancholię i wtulała się w poły jego munduru, starając się wyczuć choćby najmniejszy ślad po człowieku, który go kiedyś nosił. Kilka razy wydawało jej się, że rozpoznała męski zapach w okolicach kołnierza, ale zazwyczaj czuła tylko stęchliznę. Ojciec był lojalny wobec Kim Ir Sena. W czasie wojny walczył za niego i został odznaczony medalami. Leżały w specjalnym pudełku wysoko na półce i czasami Il-sun prosiła, by mogła wziąć je do ręki. Przyjemnie ciążyły w jej małej piąstce i przypominały o należnych jej przywilejach. W nagrodę za poświęcenie ojciec dostał mieszkanie w centrum miasta i zdobył wyższą pozycję społeczną. Jego pierwsza żona zmarła na coś, ale Il-sun nie wiedziała na co albo po prostu jej to nie obchodziło. Dzieci z tego małżeństwa były już dorosłe i założyły własne rodziny. Nigdy nawet nie poznała ich imion. Kiedy tylko matka Il-sun osiągnęła wiek, w którym mogła wyjść za mąż, ojciec ją poślubił. Mimo że był już w podeszłym wieku, jego doskonałe songbun czyniło z niego świetną partię, przynajmniej z perspektywy rodziców przyszłej małżonki. Il-sun miała nadzieję, że nie będzie zmuszona poślubić starego mężczyzny, kiedy nadejdzie jej pora. Przyszło im żyć w ciężkich czasach, ale już za samo głośne stwierdzenie tego faktu groziło zniknięcie. Taki los spotkał starszego brata Il-sun. Przynajmniej ona tak uważała, choć nie była do końca pewna. Był gniewnym młodym człowiekiem, który miał w zwyczaju odważnie wypowiadać nawet najbardziej niebezpieczne sądy. Matka próbowała go karać, tłumaczyć mu i w końcu błagać go, żeby zmienił poglądy albo przynajmniej zatrzymał je dla siebie. Nigdy nie słuchał. Pewnego dnia po prostu nie wrócił do domu. W chwilach przypływu optymizmu Il-sun lubiła wyobrażać sobie, że uciekł przez północną granicę do Chin. Nocami, kiedy matka już spała, opowiadał jej szeptem historie o śmiałkach, którzy przeszli skutą lodem rzekę Tumen, ryzykując życie dla bogactwa i uciech, jakie czekały po drugiej stronie. Il-sun uwielbiała brata, mimo że uważała jego idee za nieco zwariowane. Nigdy nie słyszała, żeby ktoś mówił podobne rzeczy. Wiadomo było, że Chosun był bogatszym, lepiej rozwijającym się krajem, któremu zazdrościł cały świat. Niby dlaczego ktoś chciałby stąd wyjeżdżać? W chwilach bardziej trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość domyślała się, że brat został pojmany przez policję i odebrany im na zawsze, podobnie jak wielu innych ludzi, i nikt nawet nie zająknął się słowem

na ten temat. No bo dlaczego władze nie przyszły zapytać o niego, kiedy nie stawił się na zebraniu partyjnej młodzieżówki? Strasznie za nim tęskniła. Matka nie umiała poradzić sobie ze zniknięciem syna. To złamało najpierw jej umysł, a potem ciało. I nie z powodu żalu, że go utraciła, ale dlatego że musiała udawać, iż nigdy nie istniał. Codziennie rano wstawała, by wykonywać te same czynności co zwykle, usiłując przekonać samą siebie, że nigdy nie miała syna, że nie wykarmiła go własną piersią, że nie widziała, jak wyrósł na przystojnego i silnego mężczyznę. Sąsiedzi i przyjaciele zachowywali się podobnie, jakby w zgodnym milczeniu wszyscy udawali, że nigdy nie było takiego syna, brata, przyjaciela. Nigdy nikt o niego nie pytał, nikt nie pocieszał, nikt nawet znacząco nie kiwnął głową. Uznanie, że istniał, byłoby równoznaczne z uznaniem w jakiejś mierze własnej winy. A takie skazy na lojalności niełatwo dawało się usunąć. Il-sun przyglądała się temu światu niewinnymi oczami dziecka. Matka powoli zapadała na zdrowiu. Najpierw stała się niezdarna, upuszczała przedmioty i potykała się o wszystko. Z czasem coraz trudniej było jej chodzić, zaczęła więc używać laski. Później nie umiała opanować drżenia rąk. Przestała używać pałeczek, a krótko potem łyżki. Il-sun karmiła ją, pomagała w kąpieli i toalecie. Doktor przychodził, wychodził, kręcił głową i unikał wzroku Il-sun. Półtora roku po pojawieniu się pierwszych symptomów matka nie podnosiła się już z maty. Przestała mówić, tylko przewracała oczami i stękała cicho. Matka cierpiała i Il-sun całą siłą wyobraźni usiłowała przenieść na siebie jej udrękę. Jednak cierpienie matki nie ustępowało. Najgorsza była świadomość, że chora wciąż zachowywała przytomność w bezużytecznej powłoce cielesnej. Patrzyła znużonymi i niewidzącymi oczami na marny koniec swego życia. Dla Chosun życie pozagrobowe było zabronione – niezgodne z prawem – i ci, którzy dalej żyli, nie znajdowali pociechy po stracie bliskich. Życie stanowiło służbę Republice i nic więcej. Życie stanowiło służbę Umiłowanemu Przywódcy i wszystko poza tym było zakazane. Nawet słowa opisujące to, co wykraczało poza tę służbę, zostały usunięte z języka i tylko rozmazane plamy widniały w miejscach, gdzie je wykreślono. Jedynie śmiałek albo głupiec próbowałby wydobyć je na światło dzienne. Prawda była dla Chosun umową, a nie absolutem. Po raz pierwszy w życiu Il-sun w pełni zrozumiała złość brata. Narządy matki, jeden po drugim, odmawiały posłuszeństwa. Skóra nabrała niezdrowej zielonkawej barwy, a oddech stał się płytki i urywany. Jej ciałem wstrząsały drgawki, z każdym atakiem coraz silniejsze. Przypominała dętkę, z której ulatuje powietrze. W pewnej chwili wzięła ostatni oddech i straciła resztki kontroli nad pracą płuc. Il-sun patrzyła bezradnie, jak jej matka się dusi. Drgawki ustały. Il-sun myślała dotąd, że obie walczą z chorobą – tym niewidzialnym, nieznanym wrogiem – ale teraz zrozumiała, że walczyły ze śmiercią. Śmiercią, której nie da się uniknąć ani oszukać. Wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że bez względu na wszystko śmierć zawsze triumfuje, że zwycięstwo śmierci w walce o życie jest wyzwoleniem. Il-sun nie pozwalała sobie na łzy od czasu, gdy matka zachorowała: musiała być silna. Siedząc naprzeciw martwego ciała matki, kiedy powoli docierała do istoty rzeczy, płakała – nie z żalu, lecz z ulgi. Słodki smak wolności, jaką przynosi śmierć. Poczuła, że została pozbawiona potwornego ciężaru, i wbrew sobie cieszyła się, że to koniec. Nienawidziła się za to: czuła się jak zdrajczyni. Nie mając na kogo zrzucić winy, obwiniła... Nie. Nie będzie mowy o tym, kogo obwiniła. Dom Sierot nie był dobrym miejscem na dorastanie, zwłaszcza jeśli do tej pory mieszkało się w prywatnym mieszkaniu, z rodziną, w ładnej części miasta. Choć na początku nie zdawała

sobie z tego sprawy, miała wiele szczęścia, że się tutaj znalazła. Dom był przeznaczony specjalnie dla osieroconych dziewczynek z dobrych, lojalnych wobec Partii rodzin. Był lepiej wyposażony i mniej zatłoczony niż podobne ośrodki poza miastem. Il-sun nie potrafiła przyzwyczaić się do życia w sierocińcu. Wyrobiła sobie reputację mściwej, przebiegłej i chytrej panny. Wiele dziewcząt próbowało zdobyć jej sympatię, ale ona okazywała niechęć wszystkim bez wyjątku. Przywykła do dobrego jedzenia, czystości, matczynej troski, prywatności. Teraz stała się jedną z wielu dziewcząt skazanych na samotność i harówkę w państwowej fabryce. Przez całe życie powtarzano jej, że z tak doskonałym songbun znajdzie sobie dobrego męża, o wysokiej pozycji w Partii, dzięki czemu będzie się cieszyć wygodami i przywilejami, jakich zabraknie dla reszty. Jednak wszystko minęło. Teraz była wyrzutkiem, śmieciem, ciężarem dla Republiki – elementem niepożądanym. Swą złość koncentrowała w szczególności na pewnej dziewczynie, która zjawiła się w sierocińcu w tajemniczych okolicznościach kilka miesięcy po jej przybyciu. Według Il-sun Gyong-ho bardziej przypominała zagłodzonego gryzonia niż trzynastolatkę. Była chuchrem o koślawej posturze i przydługich kończynach. Miała krzywy kręgosłup, a lewe ramię zwisało niżej niż prawe, jakby przez całe życie nie robiła nic innego, tylko nosiła na plecach ciężkie worki z ryżem. Jej skołtunione włosy były brudne i matowe, a ona nawet nie zadawała sobie trudu, żeby je rozczesać. Miała bladą, zimną cerę, którą podkreślała czerń włosów. Ten żałosny obraz potęgowało jej imię: Gyong-ho było imieniem dla chłopca, pamiątką po minionej epoce, gdy rodzice w oczekiwaniu na syna nadawali dziewczynkom męskie imiona. Gyong-ho nie odzywała się, lecz tylko kiwała albo potrząsała głową. Patrzyła wielkimi pustymi oczami, co zdawało się jej nieodłączną cechą. Gyong-ho przywieziono do sierocińca w środku nocy dużym czarnym samochodem. Trzeba przyznać, że zawitała tu z nie lada fasonem, zważywszy na jej obskurny wygląd. Il-sun najpierw zwróciła uwagę na jej zapach, który wypełnił korytarz sierocińca i dotarł na szczyt schodów, skąd ukradkiem wszystko obserwowała. Nowa śmierdziała brudem, ale nie jak ktoś, kto ciężko pracował między regularnymi kąpielami. Śmierdziała tak, jakby wyczołgała się ze ścieku, w którym tarzała się przez całe miesiące i lata. Brud oblepiał jej twarz i ręce. Kierowniczka zrugała Il-sun i kazała jej wrócić do łóżka, po czym popchnęła nową w stronę łazienki. Il-sun nigdy wcześniej nie widziała podobnej twarzy, całkowicie obojętnej, która nie wyrażała absolutnie nic; jedynie tak dałoby się opisać twarz Gyong-ho tej nocy. Była kompletnie pusta, pozbawiona emocji, wyzuta z jaźni – i to przeraziło Il-sun. Przez pierwsze kilka tygodni Il-sun ignorowała Gyong-ho, ponieważ ta wyglądała i zachowywała się dziwnie, jakby wciąż była w stanie katatonii. Jednak cierpliwość Il-sun powoli się kończyła. Nienawidziła Gyong-ho za jej słabość. Nienawidziła jej za apatię. Bała się tej dziewczyny, bo zobaczyła, jak wielkiej można doświadczyć udręki i dalej żyć. Gyong-ho była żałosna, złamana, bezużyteczna, a przecież nadal żyła. Dla Il-sun oznaczało to, że może być gorzej, że można ją bardziej złamać. Smutek Gyong-ho wzbudzał w niej taką złość, że miała ochotę ją uderzyć. Kiedy kierowniczka nie patrzyła, popychała ją i podstawiała jej nogę, rzucała kamykami w głowę. Przezywała ją i próbowała wciągnąć w tę grę inne dziewczęta. Gyong-ho stała się ofiarą wściekłego gniewu na słabość rodzaju ludzkiego i najwidoczniej zabrakło tu łaskawego i odpowiedzialnego oka nadzorcy. Pewnego dnia, kilka miesięcy po pojawieniu się Gyong-ho, dziewczętom zaserwowano wyjątkową ucztę złożoną z wieprzowiny, ryżu i warzyw. Każda otrzymała jak zawsze małą porcję, ale kawałek mięsa wywołał uśmiech na zwykle zagniewanej twarzy Il-sun. Niektóre z dziewcząt nigdy wcześniej nie miały mięsa w ustach. Il-sun jadła łapczywie, aż opróżniła miskę, a potem jeszcze wylizała ją, żeby nie zmarnować ani kropli wartościowego tłuszczu.

Kiedy skończyła, spojrzała na Gyong-ho, która patrzyła pustym wzrokiem w swoją miskę z nietkniętym jedzeniem. Co za zniewaga. Życie było ciężkie, ale było skarbem, a mięso dawało niezwykłą okazję do zgromadzenia siły, czego Gyong-ho nie umiała wykorzystać. To wywołało w Il-sun prawdziwą furię. Podeszła do niej, wyrwała z jej rąk miskę i powiedziała: – Jeśli nie zamierzasz tego jeść, głupia krowo, ja to zjem. Potem wrzuciła jedzenie do ust i chciwie wygrzebała resztki palcami, wydając ostentacyjne pomruki rozkoszy. Kiedy wszystko już pochłonęła, a miseczkę wylizała do czysta, włożyła ją z powrotem do rąk Gyong-ho i stanęła nad nią, czekając na jakąkolwiek reakcję. Najbardziej pragnęła, żeby Gyong-ho zaprotestowała, żeby krzyknęła i podjęła walkę. Chciała, żeby wstała i uderzyła ją albo obrzuciła obelgami – to by oznaczało, że żyje. Ale nic się nie wydarzyło. Gyong-ho w milczeniu zwiesiła tylko głowę, a po policzkach spłynęły jej łzy, wpadając do pustej miski. – Nienawidzę cię! – krzyknęła Il-sun. – Nienawidzę cię, nienawidzę cię, nienawidzę cię! Z każdym okrzykiem czuła, że jakaś bryła lodu najpierw pęka w niej, a potem się roztapia. Z każdym okrzykiem rozumiała coraz jaśniej, że to nie Gyong-ho nienawidzi, lecz samej siebie. Zawiodła własną matkę, zawiodła brata, zawiodła nawet ojca, którego w ogóle nie znała. – Nienawidzę cię! – powiedziała do siebie już trochę łagodniej. – Nienawidzę cię! – Osunęła się na kolana i powtórzyła: – Nienawidzę cię. Rozpłakała się. Ulga, jaką poczuła po śmierci matki, okazała się cienka i krucha jak muszla, w której przyczaił się żal. Do tej pory nie dopuszczała go do siebie, ale w tej chwili ogarnął ją z całą siłą. Tęskniła za matką tak bardzo, że nie umiała tego wyrazić słowami. Ten smutek przenikał każdą komórkę jej ciała, a teraz znalazł ujście w jej łzach – w szlochu i drżeniu ramion. Poczuła na głowie czyjąś dłoń. Odruchowo oparła policzek na kolanach Gyong-ho, która delikatnie dotknęła jej włosów, a kiedy Il-sun na nią spojrzała, po raz pierwszy nie zobaczyła w jej twarzy pustki. Właśnie wtedy dostrzegła migotanie w tej pozbawionej wyrazu masce. Wewnętrzna dioda nie zgasła. Gyong-ho była dziewczyną, której serce wciąż biło, a krew pulsowała w skroniach, ale która poddała się niewidzialnemu cierpieniu. Dopiero teraz dotarło do Il-sun, jak bardzo Gyong-ho była osamotniona w walce z torturującym ją demonem. Mimo wycieńczenia nigdy w pełni nie składała broni. Co musiała przejść, żeby znaleźć się w takim stanie? Codziennie stawiała temu opór w taki sposób, w jaki potrafiła; po prostu żyła dalej. Należało podziwiać ją za siłę, a nie gardzić nią za słabość. Od tej chwili pojawiła się między nimi nić porozumienia, z której utkały swą przyjaźń. Il-sun dzięki Gyong-ho znalazła nowy, konstruktywny cel. Szukała pociechy dla znękanego ducha przyjaciółki w beztroskich zabawach i wygłupach. Gdy dzień po dniu rozczesywała jej włosy, trajkocząc bezustannie, katatonia Gyong-ho powoli zaczynała ustępować. Konieczność zaopiekowania się kimś ustrzegła Il-sun przed kłopotami, przez które niechybnie podzieliłaby los swojego brata. Jeśli zaś chodzi o Gyong-ho, to świadomość, że ktoś nad nią czuwa, dała jej poczucie bezpieczeństwa, które przynajmniej odrobinę pozwoliło jej wyjść ze skorupy. – Nazywam się Gi-Gi-Gi-Gi-Gyong-ho – wyjąkała, przedstawiając się Il-sun. Często miewała problemy z wymówieniem własnego imienia. – Mów ludziom, że masz na imię Gi. Tak będzie dużo prościej – zażartowała Il-sun i od tej pory nazywała ją Gi. Zdołała nawet doprowadzić do ładu wygląd Gi. Może i Gi nie była pięknością, ale miała niezwykłą osobowość, która bardzo przypadła do gustu Il-sun. Patrzyła na świat zupełnie inaczej niż wszyscy znani Il-sun ludzie, sprowadzając go do fundamentalnych elementów

i oddziałujących na nie sił. Uwaga Il-sun całkowicie skupiała się na relacjach międzyludzkich, a Gyong-ho zdawała się przywiązywać wagę wyłącznie do fizycznej budowy otaczającego ją świata. Prawie w ogóle nie dbała o kontakty z ludźmi albo może po prostu nie wiedziała, jak to robić, dlatego kiedy od czasu do czasu odzywała się do kogoś innego niż Il-sun, zdawała się szorstka i nieczuła. Miała subtelne poczucie humoru, które ujawniało się w najbardziej nieoczekiwanych chwilach, doprowadzając Il-sun do śmiechu. Il-sun była dla Gi mostem łączącym ją z zewnętrznym światem. Pokazywała jej, że wiele niebezpieczeństw, których się obawiała, było wytworem jej wyobraźni: Gyong-ho bała się głośnych okrzyków albo gwałtownych gestów, jakby w każdej chwili spodziewała się, że spadnie na nią jakieś straszliwe nieszczęście. Była nieśmiała i małomówna, Il-sun przeciwnie – odważna i gadatliwa. Gi nigdy nie mówiła o przeszłości i za każdym razem, kiedy Il-sun usiłowała coś z niej wydobyć, odpowiadała wymijająco, czasem wręcz wrogo. Zdawało się, że toczy długą i ciężką walkę o to, by nie pamiętać. Szybko zmieniała wtedy temat, aż udało jej się usunąć z pamięci to, o czym tak bardzo pragnęła zapomnieć. Lecz gdy za bardzo zbliżyła się do wspomnień, oczy jej uciekały, a twarz stawała się pusta i nieruchoma na całe minuty, czasami godziny. Potem nagle wracała, raz wesoła, raz ponura, ale zawsze tak, jakby nic się nie wydarzyło. Gyong-ho miała obsesję na punkcie liczb. To był niesamowity dar, dzięki któremu zdawała się tak intrygująca i wyjątkowa. Potrafiła w jednej chwili wykonać w głowie skomplikowane działania matematyczne. Widziała przed oczami liczby, jak dryfują w tumanie wznieconym w umyśle, który nagle przeskakiwał na inny tor. Tylko wtedy lęk znikał z jej twarzy. Il-sun sądziła, że liczby były dla Gi tym, czym dla niej złość – jedyną rzeczą na świecie, której mogła być całkowicie pewna. Sama gubiła się w matematyce, toteż dla niej talent Gi zakrawał na cud. Czasami, gdy się nudziły, bombardowała ją skomplikowanymi działaniami na największych liczbach, jakie tylko udało jej się wymyślić, i jednocześnie sprawdzała odpowiedzi na kalkulatorze, który ukradła ze szkoły. Gyong-ho nigdy nie popełniła błędu. Traktowały to tylko jako sposób na nudę. Nigdy nie przyszło im do głowy, że dar Gi można jakoś praktycznie wykorzystać. Wiedziały, że sieroty o bardzo kiepskim songbun nie czeka nic lepszego niż harówka w fabryce. Il-sun nie umiała wykrzesać z siebie ani krzty entuzjazmu do pracy w szwalni. Gdyby wciąż żyła jej matka, ona prowadziłaby teraz zupełnie inne życie. Otrzymałaby najlepsze wykształcenie i mieszkałaby w ich pięknym mieszkaniu aż do dnia, w którym odeszłaby, żeby stworzyć własną rodzinę ze swoim bez wątpienia ustosunkowanym małżonkiem. Nigdy nie straciła przekonania, że jej przeznaczeniem jest lepsze życie, ślub z mężczyzną, który uratowałby ją przed ciężką pracą, na jaką skazana była większość Chosun. Sen został przerwany, ale ona wciąż była zdeterminowana, żeby jakimś sposobem wyczołgać się z bagna miernoty, w którym ugrzęzła. Wierzyła, że jej droga ratunku wiedzie przez mężczyznę. Być może nawet już znalazła takiego.

3 Kierowniczka sierocińca siedziała naprzeciw starego porysowanego lustra i rozczesywała włosy mocno wyszczerbionym grzebieniem. Gdy tylko miała czas dla siebie, spędzała tak wiele godzin. Wpatrywała się we własne odbicie i próbowała podkręcić idealnie proste kosmyki. Byłaby taka szczęśliwa, gdyby choć lekko się pofalowały, ale one nigdy nie poddawały się tym zabiegom. Wreszcie zebrała je z tyłu nad karkiem i związała mocno w kok. To była jej jedyna słabość – wpatrywanie się w swoje odbicie w lustrze, fantazjowanie, że wygląda inaczej. Wzięła do ręki pędzel i nałożyła puder z blaszanej puszki, w której więcej było kurzu niż nie zwracać uwagi na grzechy odziedziczone po przodkach. Jednak było to znamię. Wsunęła jedną stopę, a potem drugą, w stare białe podkolanówki, na których widniały brudne ślady jej palców i pięt. Czysty paluch prześwitywał pod przetartymi nitkami, między którymi odbijało się światło w krótko przypiłowanym paznokciu. Podkolanówki były podarte na górze, tu i ówdzie starannie zacerowane. Choć na pierwszy rzut oka, jeśli się spojrzało tylko na kostki, mogły zdawać się nowe. „Może ktoś popatrzy na moje kostki”, myślała. Na rozciągniętą bieliznę, spraną i szaroburą, szybko włożyła gładko wyprasowaną spódnicę i wykrochmaloną bluzkę. Bardzo dbała o swój wygląd, ale właściwie dla kogo? Dla sierot? Z pewnością nie zwracały na to uwagi. Dla przełożonych? Nigdy nie przejmowali się sierocińcem. Patrząc na swą sylwetkę w lustrze, miała wrażenie, że nie widzi nic oprócz zuniformizowanej wydajności, a zamiast twarzy jest tylko kawał zwykłej szyby między ramionami. „Ale mam za to ładne kostki – pomyślała. – Może dziś będzie dostawa”. Pokój, który zajmowała, wychodził wprost na dużą nieładną kuchnię. Kiedy tam weszła, z przyjemnością spostrzegła, że dziewczęta już przygotowują śniadanie. Pochwaliła je i kilka z nich się rozpromieniło. Przekonała się, że kiedy zrzuca na swe podopieczne odpowiedzialność, nie tylko ułatwia sobie pracę, ale także pomaga im zdobyć niezbędną pewność siebie. Przechadzała się jak zwykle po kuchni, rozdając pochwały, a w razie potrzeby łagodne nagany. Niektóre dziewczęta sprawiały problemy wychowawcze. Minęła Gyong-ho i Il-sun, które zbierały się właśnie do fabryki. Wkrótce, kiedy wyjaśnią się ich papiery, może za kilka miesięcy, na dobre opuszczą sierociniec i rozpoczną nowe życie na własny rachunek. Czuła dumę i żal, kiedy dziewczęta wyfruwały z gniazda, ale one dwie miały szczególne miejsce w jej sercu i będzie jej smutno, gdy odejdą. Il-sun stanowiła niemal żywy dowód na jej talent pedagogiczny. Kiedy się tu zjawiła, była jak zepsuty owoc, który zatruwał cały krzak. Kierowniczka obawiała się, że nowa podopieczna przekroczy niebezpieczną granicę. Tak łatwo o to było. Teraz jednak stosowała się do podstawowych norm zachowania, głównie dzięki przyjaźni z Gyong-ho. Dojrzewała szybko i jej kobiecość eksplodowała jak bomba. Kierowniczka miała nadzieję, że Il-sun zdąży wskoczyć w małżeństwo, zanim splami ją świat mężczyzn. W Chosun młoda kobieta ze skłonnością do popadania w takie kłopoty była bezpieczniejsza jako mężatka. Obecnie życie w sierocińcu przebiegało bez problemów, co świadczyło o kompetencjach kierowniczki. Kiedy przejęła go sześć lat temu, panował tu zupełny chaos. Dziewczęta były brudne, a budynek zapuszczony. Przemoc była na porządku dziennym, a kilka starszych dziewcząt otwarcie się prostytuowało, chyba nawet oddając procent jej poprzednikowi. Racje żywnościowe były w tamtym czasie dużo skromniejsze. Wiele dziewcząt cierpiało z powodu chorób i niedożywienia. Nie osiągnęłaby takiego sukcesu, gdyby pozwoliła sobie na uczucia. Nie czas na tkliwość i matkowanie, gdy jest się jedyną opiekunką dwudziestu pięciu dziewcząt. Wiedziała, że porządek i dryl są dużo ważniejsze od rozpieszczania, wziąwszy pod uwagę ograniczone środki, jakimi dysponowała. Zresztą jeśli dziewczęta miały przetrwać, musiały być

twarde. Dom Sierot był w lepszych czasach fabryką, ale został pośpiesznie przekształcony na sierociniec w pierwszych latach niedoboru żywności, w ostatniej dekadzie XX wieku. Był to klockowaty jednopiętrowy budynek z betonu, o dużych pokojach, właściwie pozbawionych domowych akcentów. W holu obowiązkowo wisiały oprawione portrety Wielkiego Wodza i Umiłowanego Przywódcy. Na piętrze znajdował się przestronny pokój, w którym dziewczęta trzymały maty do spania i trochę osobistych rzeczy. Budynek miał elektryczność, ale przez większość czasu nie było prądu. Używano lamp olejowych i świec, choć i tych oszczędzano. Podobnie jak wody. Obiekt był podłączony do instalacji wodno-kanalizacyjnej, ale wodę już odcięto. Nosiło się ją z odległego o dwie przecznice kranu, który działał tylko sporadycznie. Do obowiązków każdej wychowanki należało między innymi przyniesienie dwóch wiader wody dziennie do wielkiego baniaka umieszczonego na piętrze budynku. Chcąc dać dobry przykład, kierowniczka nie wyłączyła siebie z tego zadania. Kiedy dziewczęta wychodziły do szkoły albo do pracy, czekało ją mnóstwo niekończącej się pracy biurowej. Zarządzała sierocińcem zupełnie sama. Jej zwierzchnicy woleli nie interesować się jego sprawami. Traktowali go jak dokuczliwy kłopot i ostentacyjnie narzekali, kiedy tylko zostali poproszeni o coś więcej niż podpisanie formularzy aprowizacyjnych. Podstawą stworzenia Chosun, mawiali, była idea dżucze, czyli samowystarczalności i samodzielności, i na niej powinna się wzorować. Pragnęła im przypomnieć, że w dżucze chodziło o samodzielność wszystkich obywateli, że chodziło o naród budowany przy założeniu, że wszyscy pracują razem dla wspólnego dobra. Zrezygnowała z tego pomysłu. W końcu ta samodzielność miała swoje dobre strony. Od przeglądania stosu dokumentów oderwało ją nagle głośne stukanie do drzwi kuchennych. Serce zabiło jej mocniej, a na twarz wystąpił rumieniec. Pomyślała, że biologia zawsze bierze górę nad rozsądkiem: pukanie do drzwi frontowych nie przyśpieszyłoby krążenia krwi w jej żyłach. Spociła się. Wbrew sobie poczuła nadzieję. Poprawiła włosy w lusterku i poszła otworzyć.

4 Gyong-ho miała osiem lat. Zawsze czekała na prywatne spotkania z towarzyszem Wujkiem Kimem. Przychodził do szkoły co kilka miesięcy. Miał takie dobre spojrzenie i worek ze słodyczami. Opowiadał zabawne historyjki i lubił zadawać pytania. – Dzień dobry, Gyong-ho! – odezwał się pogodnie. – Dzień dobry, towarzyszu Wujku Kimie! – odpowiedziała. – Chciałabyś cukierka? – Tak, poproszę. – Widzę, że jesteś już na tyle duża, że możesz dołączyć do Partii Dzieci. Pewnie nie możesz się doczekać. – Och, tak! – Nasz Umiłowany Przywódca bardzo się ucieszy. – Przyjdziesz na uroczystość, towarzyszu Wujku Kimie? – Oczywiście, że tak! Twoi rodzice też tam będą? – Tak myślę. – Nie jesteś pewna? Twoi rodzice nie chcieliby uczestniczyć w tak ważnej uroczystości? – Są bardzo zajęci. Wciąż chodzą na zebrania. – No, ale chyba tym razem zrobią wyjątek? – Mam nadzieję. – Ja też. – Towarzysz Wujek Kim zamyślił się na chwilę. – Gyong-ho to imię dla chłopca, prawda? Dlaczego rodzice nadali ci chłopięce imię? – Moi rodzice chcieli mieć syna, ale urodziłam się ja. – Rozumiem. Myślałem, że ludzie zrezygnowali z tego już dawno temu. Myślisz, że rodzice cię kochają? Gyong-ho milczała przez chwilę. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała i nagle się zmartwiła. Rodzice chyba ją kochali, ale sposób, w jaki towarzysz Wujek Kim zadał to pytanie, zasiał ziarno zwątpienia w jej sercu. – Tak sądzę – odpowiedziała niepewnie. – Powiedz mi, Gyong-ho, czy macie portret Wielkiego Wodza w swoim mieszkaniu? – Tak, mamy. Bardzo go lubię. – Odetchnęła z ulgą, że może skupić myśli na czymś innym. – Wierzę, że tak. Jesteś bardzo dobrą dziewczynką. Powiedz mi, gdzie ten portret teraz się znajduje? Jest wciśnięty gdzieś w kąt? – Nie. Wisi na ścianie. – Rozumiem. Wisi pomiędzy innymi obrazami czy na osobnej ścianie? – Wisi tuż obok portretu Umiłowanego Przywódcy. To są jedyne obrazy, jakie znajdują się w naszym mieszkaniu. – W takim razie w porządku. Kto dba o portrety Wielkiego Wodza i Umiłowanego Przywódcy? Czy robią to twoi rodzice? – Nie. – Nie? To znaczy, że pokrywa je kurz? Czy szybki są brudne? – Ależ skąd! Moja babcia bardzo dba o portrety. Utrzymuje je w idealnej czystości. – Twoja babcia musi być bardzo dobrą obywatelką. – O tak. – Czy twoi rodzice kiedykolwiek kłaniają się przed portretem Wielkiego Wodza? – Czasami tak.

– Tylko czasami? Nie za każdym razem kiedy wchodzą do domu? – Cóż, zwykle to robią. Ale czasami są tak zmęczeni, że tylko padają na maty i od razu zasypiają. – Rozumiem. – Towarzysz Wujek Kim zanotował coś w swoim zeszyciku.

5 Pod koniec dnia rozległ się gwizdek i szwaczki zaczęły porządkować stanowiska pracy. Na każdym znajdował się stos spodni, które trzeba było obejrzeć i spisać, a wyniki przenieść na wykres i zanotować w rejestrze. Wynik z każdego dnia był dopisywany do tajemniczego równania, które wyznaczało wartość obywatelską pracownika. Podejrzenia o bezużyteczność bywały zgubne – ludzie znikali i nikt nie dociekał dlaczego. Sporadyczne niewyrabianie dniówki nie było najgorszym przewinieniem – norma czasami okazywała się wyśrubowana; jeśli jednak ktoś stale się nie wyrabiał, uznawano to za brak patriotyzmu. Stąd gwizdek na koniec dnia wywoływał falę napięcia wśród robotnic. – Hej, Gi! – szepnęła nerwowo Il-sun. Gyong-ho spojrzała na nią. – Gi, brakuje mi pięciu. – W jej głosie dało się słyszeć panikę. Brak pięciu par spodni nie przejdzie niezauważony. – Jak się wyrobiłaś? Gi wiedziała, że to pytanie było błaganiem o pomoc. Kusiło ją, żeby je zignorować, tak by Il-sun odczuła konsekwencje swego nieodpowiedzialnego zachowania. Wiedziała jednak, że nigdy nie potrafiłaby postąpić tak bezwzględnie. – Mam trzy ponad normę. – Mogłabyś...? – Masz. – Gi skrzywiła się, wręczając jej cztery pary spodni, gdy brygadzista patrzył w drugą stronę. – Teraz nam obu brakuje tylko po jednej parze. – Dziękuję, Gi. Jestem ci winna jedną parę. – Jesteś mi winna trzydzieści dwie pary. – Zawsze musisz być taka dokładna? Brygadzista, powłócząc nogą, doszedł do stanowiska Gi i Il-sun. Jego wykrzywioną z niezadowolenia twarz szpeciło pięć okropnych blizn. Jedna z nich zaczynała się nad lewym okiem i ciągnęła się dalej pod nim, pozostawiając gałkę oczną nienaruszoną – ktoś szczęśliwie chybił. A czy on cieszył się, że oszczędzono mu oka, czy raczej ubolewał, że ma bliznę? Gi zgadywała, że prawdopodobnie to drugie. – Obu wam brakuje po jednej parze spodni. – Jego ochrypły głos zdawał się pełen bólu i Gi odruchowo dotknęła gardła w geście współczucia. – Jestem bardzo rozczarowany zwłaszcza twoją postawą, towarzyszko Song. – Gi drgnęła na dźwięk swojego nazwiska. – Spodziewałbym się, że tobie powinno szczególnie zależeć. Postaraj się bardziej jutro. – Tak jest, towarzyszu brygadzisto. Jutro bardziej się postaram. Brygadzista przeszedł do następnego stanowiska, ale jego ciężki zapach zawisł w powietrzu niczym wilgotny koc. Ze zwieszonymi głowami, wstrzymując oddech, dziewczęta ruszyły w stronę drzwi. Po pracy szwaczki uczęszczały na „dobrowolne” szkolenia. Nie były one ściśle obowiązkowe, ale wszyscy wiedzieli, że nie chodząc na nie, prowokuje się pytania, które mogą wpędzić w kłopoty. Szkolenia odbywały się w stołówce i zawsze zaczynały się od odśpiewania patriotycznej pieśni. Il-sun i Gi zajęły miejsca z tyłu sali. Na przodzie stała elegancko ubrana kobieta, nieco po trzydziestce, w białej bluzce i beżowej spódnicy do kostek oraz dopasowanych kolorystycznie butach i cielistych rajstopach. Była znaną, lojalną wobec Partii, doświadczoną szwaczką. Raz w tygodniu prowadziła wykłady w fabryce odzieży Biały Motyl. Kiedy przemawiała, sztuczny uśmiech ani na chwilę nie znikał z jej twarzy. Il-sun szepnęła do Gi, że miałaby ochotę chlasnąć ją wielką zdechłą rybą, by zetrzeć ten denerwujący uśmieszek.

Wieczorne spotkanie rozpoczęło się od przypowieści o czcigodnej matce Umiłowanego Przywódcy, Kim Dzong Suk. Kim Dzong Suk była inspirującą rewolucjonistką, której poświęcenie i czystość ducha każda wzorowa obywatelka Chosun powinna ze wszystkich sił naśladować. Walcząc w partyzantce, Kim Dzong Suk niezmordowanie wspierała męża, Wielkiego Wodza Kim Ir Sena, i nawet podczas mroźnych zim mieszkała w obozach rewolucjonistów w odległych górach. Wychowała ich syna, Umiłowanego Przywódcę Kim Dzong Ila, w głodzie i chłodzie, kierując się ideą dżucze. Dżucze stała się kamieniem węgielnym wielkiego narodu Chosun. To była filozofia samodzielności i kulturowej wyższości, idea socjalizmu. W czasie wojny antyimperialistycznej, która podzieliła Półwysep Koreański na dwie części, odcinając południowych sąsiadów od utopii stworzonej na północy, w trakcie zaszczytnej walki partyzanckiej pod genialnym przywództwem Kim Ir Sena pojmano imperialistycznego jankeskiego żołnierza. W ostatniej chwili, kiedy już miał zostać stracony, wielka matka narodu powstrzymała pluton egzekucyjny, ponieważ ujrzała w oczach jankesa coś, co dawało nadzieję na jego reedukację w duchu idei dżucze. Mimo bariery językowej, używając najprostszych słów, zdołała przekazać więźniowi absolutną wyższość tej idei nad wszelkimi innymi. Żołnierz błagał, by wybaczono mu dotychczasową imperialistyczną postawę, i sam Kim Ir Sen udzielił mu tej łaski. Żołnierzowi zezwolono później służyć w armii podczas wojny przeciw Amerykanom, z którymi – choć byli jego rodakami – bił się z furią i poświęceniem. Zginął na polu walki, a jego ostatnie słowa brzmiały: „Niech żyje dżucze! Niech żyje Wielki Wódz Kim Ir Sen!”. Dziewczęta się nudziły. Znały już tę historię. – Wkurza mnie ten jej uśmieszek! – szepnęła Il-sun do ucha Gi. – Mam na ten temat pewną teorię – odparła Gyong-ho. – Jaką? – Sądzę, iż naciąga swoje rajstopy tak wysoko, że automatycznie unoszą jej się kąciki ust. Il-sun roześmiała się głośno i wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. Uwielbiała niezwykłe poczucie humoru Gi. Kobieta ciągnęła opowieść zupełnie niewzruszona, jakby się nic nie stało. Nieco zakłopotana swoim wybuchem i zaskoczona tym, że mimo wszystko wykładowczyni mówi dalej, Il-sun nie mogła opanować chichotu. Z jakiegoś powodu, nie wiedziała właściwie dlaczego, sytuacja wydawała się jej potwornie komiczna: szwaczka prowadząca wykład, ta przypowieść, fabryka, kobiety w głupich uniformach. Kiedy próbowała powstrzymać gigantyczną falę śmiechu, rozbolał ją brzuch i od tego zachciało jej się śmiać jeszcze bardziej. Nie umiała się uspokoić i wreszcie głośno parsknęła przez nos. Kobieta nagle przerwała i cała sala odwróciła się w kierunku dwóch dziewczyn z tyłu. – Co w tym takiego śmiesznego? – zapytała szwaczka, wciąż z uśmiechem przylepionym do twarzy. Gi była przerażona. Okazały brak szacunku dla autorytetu wykładowczyni, ale co gorsza, dla ważnej i szlachetnej historii Umiłowanego Przywódcy, a to już mogło mieć poważne konsekwencje. Krew odpłynęła jej z twarzy i odsunęła się od Il-sun, aby wina nie spadła też na nią. – Przepraszam... Po prostu... Nie umiem wyjaśnić... – odezwała się Il-sun. Usiłowała się opanować, ale widząc uśmiech wykładowczyni, przypomniała sobie uwagę Gi i wtedy nie wytrzymała – wybuchnęła głośnym śmiechem. Nerwowe oczekiwanie wypełniło salę. Nikt nie wiedział, jak wykładowczyni zareaguje na tak bezczelne zachowanie. Nie było kary, jakiej nie mogłaby wymierzyć. Mogła udzielić łagodnej nagany albo – gdyby zechciała ukarać ją dla przykładu – posunąć się nawet do...

Lepiej o tym nie myśleć. Ku uldze Gi, która z każdą sekundą coraz bardziej się bała, wymuszony uśmiech wykładowczyni stał się mniej sztuczny, a jej wzrok złagodniał. Zaczęła nawet chichotać. – Młoda panienko, twój śmiech jest zaraźliwy – powiedziała. – Nie sposób go powstrzymać. Posłusznie, jak na komendę, pozostałe szwaczki zaczęły się śmiać. Najpierw trochę nieśmiało i z przymusem, ale potem nabrały odwagi i śmiech zagrzmiał z siłą toczącego się ze zbocza głazu. Twarze się zaczerwieniły, łzy błyszczały na policzkach. Gi wydawało się to dziwne, że wszystkie się śmieją i żadna nie wie dlaczego. Może z ulgi. Po chwili zrobiło się cicho, choć niektóre kobiety nadal zmuszały się do śmiechu, jakby chciały dowieść swojego zaangażowania. Wtedy, niby w reakcji łańcuchowej, dołączyły do nich kolejne kobiety, żeby nie okazać się gorsze. W sali, którą do tej pory wypełniał spontaniczny śmiech, bez szczególnego powodu, teraz niósł się śmiech pod przymusem, dyktowany przez instynkt samozachowawczy. Wszystkie rozglądały się dokoła, uważając, by nie być tą pierwszą ani ostatnią, która przestanie się śmiać. Żadna nie chciała ryzykować. Próbując przerwać to błędne koło, starsza szwaczka wstała i podeszła do fotografii Umiłowanego Przywódcy zawieszonej na ścianie. Uklękła i patrząc na zdjęcie, wykrzyknęła słowa podzięki. Wtedy inna kobieta uczyniła to samo. Potem następna. Jedynie ukłoniwszy się przed Umiłowanym Przywódcą, można było bezpiecznie przestać się śmiać. Teraz, skoro się to zaczęło, nie skończy się, dopóki każda osoba obecna na sali nie podejdzie do portretu Umiłowanego Przywódcy. Nawet wykładowczyni nie mogła bezkarnie przerwać tego aktu uwielbienia. Każdy, kto na oczach wszystkich nie odda hołdu, stanie się podejrzany. Ludzie znikali z takich powodów. – Zapowiada się długa noc – westchnęła Il-sun.

6 Kierowniczka powoli otworzyła pudło – powściągliwość była cechą, którą bardzo w sobie ceniła. To był zwykły karton, jakich wcześniej widziała wiele. Domyślała się, co zawierał: kilka kilogramów ryżu, trochę suszonej fasoli, może kilka cebul, warzywa w puszce, a jeśli szczęście dopisze, trochę zwiędłych warzyw korzeniowych i nawet kawałek mydła. Cokolwiek tam będzie, na pewno pozwoli im nie umrzeć z głodu. W paczce mogło być coś jeszcze, bardziej osobisty dodatek, i czy był tam, czy nie, sama myśl o tym sprawiła, że mocniej zabiło jej serce. Zrugała się w duchu. Jedzenie jest ważniejsze. Dla dziewcząt. Wyciągnęła woreczki z ryżem i fasolą i ustawiła je na blacie. Ucieszyła się na widok kilku dużych marchewek, tylko odrobinę zwiędłych, i dwóch główek kapusty, które miały zaledwie parę brązowych liści. Naliczyła chyba z tuzin puszek, wszystkie ze zdartymi etykietami, prawdopodobnie po to, by ukryć ich zagraniczne pochodzenie. Gdyby ktoś zadał sobie trud, żeby lepiej im się przyjrzeć, bez wątpienia by zauważył, że nie zostały wyprodukowane w Chosun, ale przecież nikt nie będzie tego sprawdzał. Nie było wiadomo, co zawierają puszki, dopóki się ich nie otworzyło, jednak to nie miało dla niej wielkiego znaczenia. Znalazła mały plik sfałszowanych kartek żywnościowych, starannie związanych gumką. Będzie musiała dokładnie je porównać z tymi autentycznymi, by upewnić się, że można ich bez ryzyka użyć, ale na pierwszy rzut oka wyglądały idealnie. Na moment wstrzymała oddech. Karton był już pusty. Bezwiednie dotknęła twarzy, jakby chciała przekonać się, że to wciąż jej twarz, a nie szklana płytka. Ulżyło jej tylko odrobinę, gdy opuszkami wyczuła ciepło ciała. Wówczas to spostrzegła. Łatwo było przeoczyć płaską paczuszkę owiniętą w gładki szary papier, w identycznym odcieniu jak karton. Sięgnęła do środka i ostrożnie ją wyjęła, rozkoszując się jej ciężarem, fakturą i kolorem. Przystawiła ją do nosa i mocno wciągnęła powietrze. Pachniała cebulą i tekturą, ale dla niej była to woń słodka i ordynarna zarazem – trochę jak zapach kory, skóry, świeżego potu i mielonych przypraw. Ta woń wciąż wisiała w powietrzu po krótkiej wizycie gościa, który wszedł i wyszedł zaledwie chwilę temu, dostarczając pudło. Przynosząc jej prezent. Przytknęła paczuszkę do ust i odłożyła ją na stół. Paczuszka była niewielka, prostokątna, zapakowana w papier byle jak – pogięte rogi sterczały nierówno, ale z góry i po bokach była gładka i płaska. Kierowniczka wpatrywała się w te szczegóły, jakby stanowiły mapę tajemnego terenu, jakby były wskazówkami do serca tego, kto zapakował prezent. Z rozkoszą rozpakowywała paczuszkę, jak najwolniej ściągając papier. Mogłaby to robić przez cały tydzień. Walczyła z pokusą, by niecierpliwie go zedrzeć, ale wiedziała, że oczekiwanie na otwarcie paczuszki jest równie przyjemne jak sam podarek. Wreszcie ściągnęła papier, który zsunął się na podłogę. Znów dotknęła twarzy – swojej twarzy z krwi i kości. Nie była niewidzialna. Problem wyżywienia dziewcząt okazał się największym i najważniejszym wyzwaniem, przed jakim stanęła kierowniczka, kiedy sześć lat temu zaczęła pracę w sierocińcu. Oficjalnie niedobory żywności były zaledwie drobną niedogodnością. A tak naprawdę ludzie co dzień umierali na ulicach. Wedle państwa naród Chosun miał się doskonale w troskliwych rękach Umiłowanego Przywódcy. System dystrybucji kartek żywnościowych został świetnie zaplanowany, zapewniając jedzenie każdemu. Mimo to nawet najbardziej posłuszni Chosun nie mogli udawać, że nie widzą, jak wygląda rzeczywistość, choć większość z nich bardzo się starała. Gdyby kierowniczka polegała wyłącznie na oficjalnym zaopatrzeniu sierocińca, o wiele więcej dzieci by umierało.

Kierowała do przełożonych prośby o pomoc, a kiedy pozostawali głusi na jej błagania, próbowała gdzie indziej. Nikt nie chciał słuchać. Nikogo nie było na to stać – brakowało jedzenia, które można byłoby rozdać. W desperacji wysyłała starsze dzieci na ulicę, by żebrały. Nie widziała wiele gestów miłosierdzia. Ludzie, którzy nawet chcieliby pomóc, po prostu nie mogli. Troje młodszych dzieci poważnie zachorowało, jednak wciąż nie nadeszła żadna pomoc. Kiedy umarły, nie było czasu ani siły na pogrzeb. Przyjechali po nie wózkiem i je zabrali. Ciał nie brakowało. Nie brakowało też wózków i najedzonych wózkarzy. Byli niezbędni zarówno ze względu na groźbę epidemii, jak i na morale. Mit sprawnie funkcjonującego państwa znów okazał się ważniejszy od dobrobytu ludu. To były niebezpieczne myśli, ale nie mogła się z tym pogodzić. Kierowniczka doszła już do granic wytrzymałości. To był koszmar. Od samobójstwa powstrzymywały ją tylko dzieci, które jej potrzebowały. Przy niej miały jeszcze resztki nadziei, bez niej nie miały już nic. Nigdy nie przypuszczała, że osiągnie taki stan smutku i rozpaczy. Była świadkiem wielkiej tragedii i wydawało się jej, że wkrótce postrada zmysły. I wtedy pojawił się promyk nadziei. Podszedł do niej na ulicy mężczyzna. Był schludnie ubrany, szpakowate włosy miał starannie przystrzyżone. – Myślę, że mógłbym ci pomóc – powiedział, a jego głos brzmiał łagodnie i ciepło. Doświadczyła zewsząd tyle pogardy i obojętności, że teraz spojrzała na niego z niedowierzaniem. Nie potrafiła wydusić słowa. – Mógłbym ci pomóc – powtórzył. – Ale musisz przyjść do mojego mieszkania. Gdyby czasy nie były tak ciężkie, przegoniłaby go, obrzucając stekiem wyzwisk. Nie umiała jednak odtrącić żadnej pomocy, choćby dwuznacznej, podejrzanej czy nielegalnej. Albo zniesie tę hańbę, albo ona i dzieci umrą z głodu. – Rozumiesz, o co mi chodzi? – zapytał mężczyzna. Kiwnęła głową, wciąż nie znajdując słów. Później tego samego popołudnia przerażona, ale zdeterminowana szukała jego mieszkania na peryferiach miasta. Ujrzała obskurny budynek o zabitych deskami oknach i popękanych ścianach. Klatka schodowa śmierdziała uryną. Zdusiła w sobie pokusę, by stamtąd uciec – przecież dzieci umierały z głodu. Wspięła się na czwarte piętro i jak jej przykazano, zapukała powoli, siedem razy. Otworzył mężczyzna z ulicy i szerokim gestem zaprosił ją do środka. Był nawet przystojniejszy, niż to zapamiętała. W ciągu tych kilku godzin, które minęły od ich porannego spotkania, przetworzyła go w swojej wyobraźni w rodzaj ogra. Ubranie miał trochę przetarte, ale czyste. Twarz zdawała się łagodna i ciepła. W mieszkaniu było pusto, nie licząc portretów Wielkiego Wodza i Umiłowanego Przywódcy, maty do spania i niewielkiej półki z dziełami Kim Ir Sena. Kierowniczka bała się, ale czuła, że jest gotowa na wszystko. Miała wtedy dwadzieścia kilka lat i jeszcze z nikim nie spała. Owszem, pojawiali się jacyś zalotnicy, ale ich prostacka natura odstręczała ją. Marzyła, by jej pierwszy raz był wyjątkowy. Pragnęła, żeby ktoś się o nią troszczył i ją kochał. Wyobrażała sobie, że ten mężczyzna weźmie ją delikatnie, że będzie patrzył na nią, a nie przez nią, jakby była niewidzialna. Nie czekała wcale na księcia z bajki, nieważne, czy byłby łysy, bez zębów, czy stary. Pragnęła kogoś, kto by patrzył na nią i ją widział. Teraz, tutaj, nie był to scenariusz z jej marzeń, lecz w tym momencie zrobiłaby wszystko, żeby ocalić dziewczęta. – Przepraszam za taką dyskrecję. – Mężczyzna niemal szeptał. W odpowiedzi kiwnęła tylko głową. – Sądzę, że mogę ci pomóc, ale najpierw się przedstawię. Jestem ojciec Lee, jednak publicznie zwracaj się do mnie Lee Won.

Kiedy mówił, unosił lekko wargę z prawej strony, jakby tylko jedną dziurką w nosie wciągał nieprzyjemny zapach. Tik nie pasował do jego spokojnego usposobienia. Kierowniczka znów pokiwała głową. – Słyszałaś o naukach Jezusa Chrystusa? Instynktownie spojrzała przez ramię na zaryglowane drzwi. Ta rozmowa zmierzała w niebezpiecznym kierunku: zarzut o praktykowanie chrześcijaństwa mógł pociągnąć za sobą tragiczne konsekwencje. Miała nadzieję, że nikt jej nie widział, kiedy wchodziła do tego mieszkania – oczy były wszędzie. Spojrzała na niego i znów kiwnęła głową. – Jeżeli przyjmiesz Jezusa Chrystusa jako zbawiciela i pozwolisz się ochrzcić, będę przysyłać jedzenie do sierocińca. Teraz zrozumiała, skąd ta dyskrecja. Jego propozycja była łatwiejsza i jednocześnie bardziej ryzykowna niż to, czego się spodziewała. – Jakiej pomocy mogę oczekiwać w zamian? – Poza krajem działają organizacje chrześcijańskie, które ciężko pracują nad przerzucaniem przez granicę żywności dla braci i sióstr Chosun. Im mniej wiesz, tym lepiej dla wszystkich. Wystarczy powiedzieć, że mniej więcej co tydzień dostaję zaopatrzenie. Mogę cię zapewnić, że część tego zaopatrzenia trafi do twego sierocińca. – Co mam zrobić, żeby otrzymywać te dary? Domyślała się odpowiedzi i próbowała się na nią przygotować. Cena z pewnością musiała być wygórowana. Miała tylko nadzieję, że będzie to jednorazowa zapłata. – Proszę cię jedynie, żebyś przyjęła Jezusa Chrystusa jako swego zbawcę. Módl się do niego. Uznałaby kogokolwiek i cokolwiek, osobę czy przedmiot, za swego zbawcę w zamian za regularne dostawy jedzenia do sierocińca. Wyglądało na to, że na tym umowa między nimi się kończy. – W porządku – odpowiedziała z ulgą. – Zatem teraz cię ochrzczę w imię Jezusa Chrystusa. Uklęknij, proszę. – Ojciec Lee wyrecytował zaklęcie i skropił jej głowę wodą. – Teraz oficjalnie zostałaś przyjęta do stada, którego pasterzem jest Jezus. Módlmy się. Rytuał wydawał jej się kompletnie nonsensowny, ale byłoby to nie na miejscu, gdyby wyśmiała człowieka, który zadeklarował jej pomoc. Kiedy opuszczała mieszkanie, ojciec Lee wręczył jej książkę, jedną z bardziej znanych prac Kim Ir Sena. Była zaskoczona tym podarkiem, dopóki nie przerzuciła kartek. Na pierwszej stronie zamiast słów przypisywanych Wielkiemu Wodzowi zobaczyła tytuł Pismo Święte. Kiedy przyjrzała się z bliska, dostrzegła, gdzie dokonano nacięć i w jaki sposób zakazana księga znalazła się w miejscu oryginalnego tekstu. Ta księga paliła jej ręce jak rozżarzone węgle. Wiedziała, że jeśli zostanie z tym złapana, aresztują ją, będą torturowali i najpewniej zabiją. Gdy ją ściskała w dłoniach, czuła jednocześnie przerażenie i ekscytację. Posiadła śmiertelny sekret, który dał jej poczucie siły i wyzwolenia. Nagle wszystko nabrało dla niej sensu – bynajmniej nie z powodu tego, co owo dzieło zawierało, ale z prozaicznego powodu, że było zabronione. Teraz kryła w sobie miejsce, do którego nie sięgały macki surowego społeczeństwa. Już nie była pospolitą dziewczyną o przezroczystej twarzy – była kobietą z sekretem.