kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 837 789
  • Obserwuję1 360
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 657 988

Katzenbach John - Analityk

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :709.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
K

Katzenbach John - Analityk.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu K KATZENBACH JOHN Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 81 stron)

ANALITYK Najlepsze życzenia z okazji urodzin, doktorze Starks. Zniszczyłeś moje życie Teraz ja zmienię Twoje w koszmar Rumpelstilskin. J E D E N SĄDZIŁ, że nie przeżyje tego roku. Większą część swoich pięćdziesiątych trzecich urodzin spędził jednak jak każdego innego dnia, słuchając ludzi wylewających żale na własne matki. Matki bezmyślne, matki okrutne, matki uwodzicielskie. Zmarłe matki, wiecznie żywe w umysłach swoich dzieci. Żyjące matki, które ich dzieci chętnie by udusiły. Dotyczyło to zwłaszcza pana Bishopa i panny Levy oraz szczególnie pechowego Rogera Zimmermana, który dzielił mieszkanie na Upper West Side - i najwyraźniej całe życie na jawie oraz większość sugestywnych snów -z hipochondryczną, swarliwą manipulator-ką, zajadle tłumiącą wszelkie przejawy niezależności swego jedynaka. Każde z nich w pełni wykorzystało owego dnia przeznaczony dla siebie czas, by sączyć jad, oskarżając kobiety, które ich powiły. Cierpliwie słuchał wybuchów nienawiści, marząc jedynie o tym, by jego pacjenci choć na moment poniechali swojego gniewu i dostrzegli, że tak naprawdę są źli na samych siebie. Wiedział, że kiedyś nadejdzie taki dzień, gdy po latach analizy w pustelni jego gabinetu wszyscy - nawet ten biedny, zrozpaczony Roger Zimmerman - w końcu zdołają to pojąć. Jednak w dniu urodzin, kiedy boleśnie przypomniał sobie o własnej śmiertelności, zaczął się zastanawiać, czy wystarczy mu czasu, by doprowadzić choćby jedno z nich do wewnętrznego pojednania, które wieńczy każdą terapię. Jego ojciec zmarł wkrótce po ukończeniu pięćdziesiątego trzeciego roku życia. Nadwątlił serce, paląc jak komin i żyjąc w nieustannym stresie. Strach przed podzieleniem jego losu czaił się złowróżbnie na dnie umysłu Starksa. Zatem słuchając narzekań zgorzkniałego Rogera Zimmermana, w czasie kilku końcowych minut ostatniej tego dnia sesji był nieco rozproszony. I wtedy właśnie usłyszał trzykrotny, nikły dźwięk dzwonka dobiegający z poczekalni. Dzwonek zwiastował zawsze przybycie nowego pacjenta. Nie zmieniając pozycji, spojrzał w terminarz, a następnie na zegar stojący na niewielkim stoliku poza zasięgiem wzroku pacjenta. Nikt nie był zapisany na godzinę osiemnastą. Zegar wskazywał siedemnastą czterdzieści osiem i siedzący na kanapce Roger Zimmerman wyraźnie zesztywniał. Zdawało mi się, że jestem ostatni. Starks nie odpowiedział. Nigdy dotąd nikt po mnie nie przychodził. Doktor wciąż milczał. Nie życzę sobie, by ktoś tu po mnie przychodził - podniósł glos Zimmerman. - Chcę być ostatni. Jutro rozwiniemy tę kwestię - zaproponował Starks. - Możemy od tego zacząć. Niestety dziś musimy kończyć. Zimmerman nie ruszał się z miejsca. - Jutro? O ile się nie mylę, jutro jest ostatni dzień przed pana wy jazdem na ten cholerny sierpniowy urlop, zresztą jak co roku. I co mi to da? Nadal milczał, pytanie zawisło w powietrzu. Zimmerman głośno prychnął i opuścił nogi z kozetki na podłogę. - Nie lubię zmian - oświadczył ostro. - Wcale mi się to nie podo ba. - Podnosząc się, rzucił doktorowi ostre spojrzenie. - Zawsze ma być tak samo. Przychodzę, kładę się na kozetce, gadam. Zawsze je stem ostatnim pacjentem. Tak ma być i basta. Po tych słowach gwałtownie się obrócił, demonstracyjnie przemierzył niewielki gabinet i wyszedł z wściekłą miną, nie oglądając się za siebie. Starks przez chwilę nie podnosił się z fotela, wsłuchany w nerwowe kroki mężczyzny stukające w korytarzu na zewnętrz. Potem wstał i wyszedł z gabinetu drugimi drzwiami, prowadzącymi do skromnej recepcji. Wynajął ten lokal rok po ukończeniu stażu, by nie zmienić go przez ponad ćwierć wieku. Nade

wszystko cenił sobie rozkład tego mieszkania i szczególne usytuowanie gabinetu. Prowadziło do niego troje drzwi: jedne z sieni przerobionej na malutką poczekalnię, drugie wprost z klatki schodowej, trzecie zaś z kuchni i części mieszkalnej, w której mieściła się sypialnia. Gabinet był więc czymś w rodzaju prywatnej wysepki łączącej te wszystkie światy. Często traktował go jako przedsionek, most do różnych rzeczywistości. I bardzo mu to odpowiadało. Nie miał pojęcia, który z jego pacjentów pojawił się tak nieoczekiwanie. Otworzył drzwi do poczekalni i rozejrzał się. W pomieszczeniu nie było nikogo. - Halo? - spytał zdezorientowany, choć przecież widział, że nikogo nie ma. Zmarszczył czoło, poprawił na nosie okulary w drucianej oprawce. - Ciekawe - rzekł. I wtedy zauważył kopertę leżącą na krześle przeznaczonym dla pacjentów. Podszedł i wziął ją do rąk. Była zaadresowana na maszynie. Zwlekał z jej otwarciem, zastanawiając się, który z pacjentów podrzucił mu tę przesyłkę. W końcu rozerwał kopertę i wyjął z niej dwie kartki zapisane pismem maszynowym. Przeczytał tylko pierwszą linijkę: Najlepsze życzenia z okazji urodzin, doktorze. Witaj w pierwszym dniu swojej śmierci. Wziął głęboki oddech. Zakręciło mu się w głowie od ciężkiego powietrza w dawno nie wietrzonym mieszkaniu. Żeby nie upaść, musiał oprzeć się o ścianę. Doktor Frederick Starks, zajmujący się zawodowo terapią opartą na introspekcji, żył samotnie, nękany dzień po dniu wspomnieniami innych. Podszedł do niewielkiego antycznego biurka z klonu, które podarowała mu przed piętnastu laty żona. Od jej śmierci minęły już trzy lata. Kiedy jednak usiadł przy biurku, miał wrażenie, że wciąż słyszy jej głos. Rozłożył list przed sobą na podkładce. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że od dziesięciu lat nie doznał strachu. Ostatnią rzeczą, jaka go przeraziła, była diagnoza, którą usłyszał z ust onkologa leczącego żonę. Starał się uspokoić rozkołatane serce. Boleśnie odczuwał swoją samotność, zły na siebie, że czuje się z jej powodu taki bezbronny. Ricky Starks - rzadko przyznawał, że woli to zdrobnienie niż swoje napuszone imię Frederick - lubił porządek i był niezwykle poukładany. Racjonalne podejście do życia stanowiło, jak sądził, jedyny sposób wprowadzenia ładu w chaos wnoszony przez pacjentów. Wątłej budowy ciała, wzrostu około metra osiemdziesięciu, miał szczupłą, ascetyczną sylwetkę, czemu sprzyjały codziennie odbywane w porze lunchu szybkie marsze oraz wytrwałe odmawianie sobie jakichkolwiek słodyczy. Szczycił się włosami, które choć lekko przerzedzone, nadal porastały mu głowę jak łany pszenicy prerię. Od pewnego czasu nie palił i tylko sporadycznie pozwalał sobie na lampkę wina. Czuł się młodszy niż przed laty, ale miał gorzką świadomość, że jego ojciec nie dożył wieku, w który on właśnie wkraczał. Zresztą, pomyślał, nie jestem jeszcze przygotowany na śmierć. Czytał dalszą część listu: Jestem kimś z twojej przeszłości. Zrujnowałeś mi życie. Może nie wiesz jak, dlaczego ani kiedy, ale zrobiłeś to. Sprowadziłeś nieszczęście i smutek na każde moje tchnienie. Zniszczyłeś moje życie. Teraz ja zmienię twoje w koszmar. Ricky Starks znów zaczerpnął głęboko oddechu. Początkowo pragnąłem zabić cię jak psa, by wyrównać rachunki. Potem jednak uznałem, że byłoby to za proste. Stanowisz żałośnie łatwy cel, doktorze. Za dnia nie zamykasz drzwi na klucz. Od poniedziałku do piątku niezmiennie spacerujesz ustaloną trasą. W niedzielę bierzesz „Timesa" i siadasz przy cebulowym preclu oraz orzechowej kawie z dwiema łyżkami cukru, bez mleka, w kawiarni dwie przecznice na południe od twojego mieszkania. To byłoby zbyt proste. Przyczajenie się i zamordowanie ciebie nie sprawiłoby mi oczekiwanej przyjemności. Uznałem, że będzie lepiej, gdy sam się zabijesz. Ricky Starks niespokojnie poprawił się na krześle. Zdawało mu się, że gorące powietrze drży i faluje nad literami przed jego oczyma jak żar nad kominkiem pełnym płonącego drewna. Usta wyschły mu na wiór. Zabij się sam, doktorze.

Skocz z mostu. Strzel sobie w łeb. Wybiegnij przed rozpędzony autobus miejski. Wybór należy do ciebie. To najlepsze wyjście. Twoje samobójstwo będzie stosowniejsze, biorąc pod uwagę kontekst naszej znajomości. I niewątpliwie bardziej satysfakcjonujące jako sposób spłacenia długu wobec mnie. Zabawimy się w taką grę: masz dokładnie dwa tygodnie, licząc od szóstej jutro rano, by odkryć, kim jestem. Jeśli ci się uda, wykupisz jedno z drobnych ogłoszeń drukowanych codziennie na dole pierwszej strony „New York Timesa", a w treści umieścisz moje nazwisko. Tylko tyle. Wydrukujesz moje nazwisko. Jeśli tego nie zrobisz, cóż... będzie wesoło. Jak pewnie widzisz, na drugiej stronie listu figuruje spis pięćdziesięciorga dwojga twoich krewnych. Od niespełna półrocznego noworodka, dziecka siostrzenicy, po kuzyna - inwestora z Wall Street, który jest tak samo zasuszony i nudny jak ty. Jeżeli nie zamieścisz ogłoszenia, daję ci wybór: natychmiast się zabijesz lub zniszczę jedną z tych niewinnych osób. Zniszczę. Ciekawe słowo. Może oznaczać finansową ruinę. A równie dobrze gwałt psychiczny. Może to też być morderstwo. Masz o czym myśleć. Może wybiorę kogoś młodego, a może starego. Obiecuję jednak, że za moją sprawą spotka tę osobę coś takiego, czego ona sama - lub jej najbliżsi - nie zapomni do końca życia, choćby latami chodziła na psychoanalizę. Cokolwiek przytrafi się tej osobie, w każdej minucie pozostałego ci na tym padole żywota będziesz dręczył się myślą, że przyczyniłeś się do jej nieszczęścia. O ile oczywiście nie wybierzesz bardziej honorowego wyjścia i nie zabijesz się sam. Masz więc do wyboru: moje nazwisko lub twój nekrolog, oczywiście w tej samej gazecie. Na dowód, że moje macki sięgają daleko, skontaktowałem się dziś z jedną z osób z listy i podrzuciłem jej skromną wiadomość. Zachęcam cię, byś przez resztę dzisiejszego wieczoru dobrze pokombinował, kto i w jaki sposób został dotknięty. A jutro z samego rana bierz się do roboty. Oczywiście nie przypuszczam, by udało ci się odkryć moją tożsamość. Więc w ramach forów postanowiłem w ciągu najbliższych piętnastu dni podrzucać ci od czasu do czasu wskazówki. Oto pierwsza z nich: Raz była szczęśliwa rodzina, Mamusia, tatuś i mała dziecina. Lecz czas radości skrył się i schował, Gdy w dal tak siną tatuś pożeglował. Poezja nie jest moją mocną stroną. Za to nienawiść tak. Możesz mi zadać trzy pytania. Takie, na które odpowiem tak lub nie. Tą samą drogą, w ramach ogłoszeń na pierwszej stronie „New York Timesa", odpowiem ci na swój sposób w ciągu doby. Powodzenia. Warto, żebyś poczynił niezbędne przygotowania do pogrzebu. Nie radzę ci kontaktować się z policją. Najwyżej cię wyśmieją,a tego na pewno nie zniosłaby twoja duma. Poza tym rozwścieczyłoby mnie to jeszcze bardziej, a tymczasem wciąż nie wiesz, na co mnie stać. Zapewniam, że mogę reagować nieobliczalnie na wszelkie niegodziwe zachowania. Jednego możesz być absolutnie pewien: mój gniew nie zna granic. RUMPELSTILSKIN Ricky Starks opadł ciężko na oparcie krzesła, jakby złość emanująca z listu zdzieliła go pięścią w twarz. Podniósł się z trudem, podszedł do okna i uchylił je, wpuszczając do cichego pokoju miejskie hałasy, niesione nieoczekiwanym pod koniec lipca wietrzykiem. Wciągnął dwa głębokie oddechy i zamknął okno. Wrócił do listu. Z jednej strony miał ochotę go zbagatelizować. Po prostu nie dać się wciągnąć w coś, co bynajmniej nie przypominało gry. Potrząsnął głową. Nic z tego. Przez moment poczuł uznanie dla wyrafinowania nadawcy. Groźba miała dwa ostrza. Jeśli pozostanie bierny, ucierpi ktoś inny. Niewinna i najprawdopodobniej młoda istota, bo młodzi mają więcej do stracenia. Ricky przełknął ślinę. Obwiniałby siebie i do końca życia przeżywał katusze. W tym względzie nadawca miał całkowitą rację. Ale popełnić samobójstwo? Byłoby to zaprzeczeniem wszystkiego, o co walczył przez całe życie. Podejrzewał, że ten, kto podpisał się Rumpelstilskin, dobrze o tym wiedział. - Muszę zadzwonić na policję - powiedział na głos. Zawahał się. I co im powiem? Że dostałem list z pogróżkami? A potem usłyszę z ust jakiegoś nudnego, pozbawionego wyobraźni urzędnika: „I co z tego?". Następnie przyszło mu do głowy, żeby zatelefonować do adwokata. Ale przecież prawnik nic nie pomoże w sprawie wyłuszczonej w liście. Przeciwnik podszedł go na polu walki, które doskonale znał. Gra miała opierać się na intuicji, psychologii, emocjach i lęku. Potrząsnął głową i pomyślał: na tym polu mam jeszcze jakieś szanse. Czego zdążyłem się dowiedzieć? - zadał sobie pytanie.

Ktoś wie, jak wygląda każdy mój dzień, kiedy mam przerwę na lunch i co robię w weekendy. Wykazał się sprytem, kompletując listę moich krewnych. Zna datę moich urodzin. Do pioruna, co ja takiego zrobiłem, żeby aż tak mnie nienawidzić? Ricky zdawał sobie sprawę, że nie ustrzegł się pewnej właściwej wielu terapeutom arogancji wypływającej z przekonania, że czyni dobro na swoim niewielkim poletku. Ale bardzo zaniepokoiło go to, iż potrafił zaszczepić w kimś tak potworną nienawiść. Kim jesteś? - zażądał od listu odpowiedzi. Sięgnął do górnej szuflady z prawej strony biurka, by wyjąć stary, oprawny w skórę notatnik z adresami. Na początek, zdecydował, postaram się znaleźć krewnego, z którym skontaktował się mój prześladowca. Pewnie to jakiś dawny pacjent, może wycofał się z terapii na wczesnym etapie i popadł w głęboką depresję. Ktoś, kto przez wiele lat pielęgnował w sobie wręcz psychopatyczną nienawiść do niego. Miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia uda mu się zidentyfikować byłego pacjenta. Kierowany empatią, starał się wmówić sobie, że nadawca listu - Rumpelstilskin - po prostu wyciąga rękę z prośbą o pomoc. Jednak po chwili równie szybko odrzucił tę nie prowadzącą do niczego myśl. Trzymając w dłoni notatnik z adresami, Ricky myślał o postaci, której imieniem podpisał się nadawca listu. Okrutny - powiedział do siebie - złowróżbny karzeł z baśni, który nikomu nie daje się przechytrzyć, a przegrywa jedynie z powodu pecha. To spostrzeżenie nie poprawiło mu samopoczucia. Odsunął list na bok i otworzył notes z adresami, by wyszukać numer pierwszej z pięćdziesięciu dwóch osób na liście. Skrzywił się nieco i zaczął wystukiwać kolejne cyfry na klawiaturze telefonu. Przez ostatnie lata właściwie nie kontaktował się ze swoimi krewnymi i nie sądził, by wpadli w entuzjazm, słysząc jego głos w słuchawce. Zwłaszcza biorąc pod uwagę powód rozmowy. DWA Ricky Starks czuł się niemal chory, usiłując wyciągać informacje od swych krewnych, którzy reagowali zdumieniem na jego telefon. Dochodziła już dziesiąta wieczór, a jemu zostało jeszcze ponad dwadzieścia pięć osób z listy. Jak dotąd, nie trafił na żaden ślad wart dalszych indagacji. Dwudziestą pierwszą osobę pamiętał jak przez mgłę. Jego starsza siostra, zmarła przed dziesięciu laty, miała dwóch synów. Rozpoznał adres starszego z nich w Deerfiled w stanie Massachusetts, kod pocztowy 413. Oświecił go nagły przebłysk pamięci. Siostrzeniec był nauczycielem historii w tamtejszej prywatnej szkole. Odetchnął z ulgą i wyposażony przynajmniej w ten strzępek wiedzy, sięgnął po telefon. Wybrał numer i odczekał sześć sygnałów, nim ktoś podniósł słuchawkę. Głos był wyraźnie młody. Halo - odezwał się Ricky. - Chciałbym rozmawiać z Timothym Grahamem. Tu wujek Frederick. Doktor Frederick Starks. Mówi Tim junior. Po chwili milczenia Ricky podjął: Witaj, Tim. Myśmy się chyba nigdy nie spotkali... Widzieliśmy się. Raz. Pamiętam. Na pogrzebie babci. Chcesz rozmawiać z tatą? Jeśli można. O czym? Ricky zdziwił się, słysząc podobne pytanie z ust kogoś tak młodego. Odniósł wrażenie, że młodzieniec stara się chronić ojca. Mam do niego pewną nietypową sprawę - wyjaśnił. Mieliśmy już nietypowy dzień - powiedział zagadkowo nastolatek. - Tata jest teraz zajęty. Gliny jeszcze tu są. Ricky nabrał gwałtownie powietrza. - Policja? Stało się coś? Tim nie odpowiedział na jego pytanie, natomiast szybko zadał swoje, nieco zaskakując nim Starksa: - Po co dzwonisz? Ricky zaczął wystudiowanym, spokojnym tonem: Mój dawny pacjent - pewnie pamiętasz, że jestem lekarzem, prawda, Tim? - będzie próbował skontaktować się z kimś z naszej rodziny. Dzwonię, żeby wszystkich ostrzec. Chciałbym o tym porozmawiać osobiście z twoim tatą. Co robi u was policja? Chodzi o moją siostrę. Ktoś ją śledził... - zaczął niepewnie chłopiec, ale zaraz przerwał. - Lepiej jednak poproszę tatę - zdecydował energicznie. Ricky usłyszał stuknięcie słuchawki odkładanej na blat. Po chwili odezwał się głos:

Wujek Frederick? Witaj, Tim. Wybacz, że cię niepokoję. Nie szkodzi. Syn mówi, że chcesz mnie ostrzec. - Poniekąd. Dostałem dziś anonim, chyba od byłego pacjenta. Pisze, że będzie się starał skontaktować z kimś z moich krewnych. Obdzwaniam teraz całą rodzinę, żeby wszystkich ostrzec i ustalić, czy już nie zrobił komuś przykrości. Na łączach zapadła martwa, lodowata cisza na niemal minutę. Co to za pacjent? - spytał ostro Tim senior. - Ktoś niebezpieczny? Nie wiem dokładnie, kto to taki. List nie był podpisany. Domyślam się tylko, że może chodzić o dawnego pacjenta. Zgłosiłeś to na policję? Nie. Wysłanie listu nie jest przecież przestępstwem. To samo powiedzieli mi ci dranie. Słucham? - zaniepokoił się Ricky. Gliny. Zadzwoniłem na policję, zadali sobie trud, żeby się do mnie pofatygować, i powiedzieli, że nie są w stanie nic zrobić. Po co dzwoniłeś na policję? Timothy Graham wziął głęboki oddech, ale zamiast się uspokoić, zirytował się jeszcze bardziej, jakby dał w ten sposób upust tłumionej złości. - To musi być jakiś chory na umyśle drań. Ukatrupię go gołymi rękami, niech go tylko dorwę. Dasz wiarę? W dniu jej urodzin! Akurat w czternaste urodziny. Ohyda. Ricky skamieniał. Nagle otworzyła mu się klapka w mózgu. Zdał sobie sprawę, że od początku powinien był zwrócić uwagę na ten szczególny związek. Z całej rodziny tylko córka Tima obchodziła urodziny w tym samym dniu co on. Zbeształ się w myślach: Trzeba było zadzwonić do nich w pierwszej kolejności. Co się stało? - spytał wprost. Ktoś podrzucił Mindy urodzinową kartę do jej szkolnej szafki. Wiesz, z takich wielkich, składanych, landrynkowych, jakie sprzedają w supermarkecie. Wciąż nie mogę dociec, jak ten drań niepostrzeżenie otworzył szafkę. Gdzie była wtedy, do cholery, ochrona? W głowie się nie mieści. W każdym razie, kiedy Mindy przyszła do szkoły, znalazła tę nieszczęsną kartę i otworzyła ją, przekonana, że to żart którejś z koleżanek. I wiesz co? Z karty wysypał się cały stos wstrętnych pornograficznych zdjęć kobiet przykutych łańcuchami. Naprawdę ostre fotki, dla ludzi o stalowych nerwach. Ktoś napisał na kartce: „Właśnie to z tobą zrobię, gdy znajdziemy się sam na sam". Ricky zesztywniał na swoim krześle. Rumpelstilskin, pomyślał. Spytał jednak: Co na to policja? Co ci powiedzieli? Miejscowi gliniarze - Tim się rozgorączkował - to kompletni idioci. Powiedzieli mi beztrosko, że na razie nie ma namacalnych dowodów, by ktoś czyhał na Mindy, więc nie mogą nic zrobić. Im potrzebna jest jawna akcja. Innymi słowy, ktoś ją musi najpierw napaść. Po prostu horror. Starasz się chronić własne dzieci przed okrucieństwem i złem tego świata i proszę, wystarczy uśpić na chwilę czujność, a spotyka cię coś takiego. Po tych słowach nauczyciel historii rozłączył się. Ricky Starks oparł się ciężko o blat biurka. Poczuł, że ogarnia go rozpacz. Rumpelstilskin zadał cios wnuczce jego siostry, kompletnie bezbronnemu dziecku. Wybrał radosną chwilę, moment rozkwitu - jej czternaste urodziny - by zaprawić je strachem i ohydą. Ricky spojrzał na list. Gwałt psychiczny. Świadomie użył tego słowa zaraz obok słowa „zniszczę". Była północ, Ricky czuł się otępiały i samotny jak palec. Po całym gabinecie walały się skoroszyty z szarego papieru, notatniki ze stenografami, kartki papieru kancelaryjnego i minikasety magnetofonowe. Stojąc w centrum tego bałaganu, czuł się jak człowiek, który wyszedł właśnie z piwnicznego schronu po przetoczeniu się tornada. Doszedł do wniosku, że studiowanie setek terapii oraz kartotek z dziesięciu lat nie ma sensu. Nie znajdzie tam Rumpelstilskina. A w każdym razie nie dokona jego identyfikacji. Gdyby nadawca listu znalazł się dziś na jego kozetce, na choćby najkrótszą terapię, Ricky natychmiast by się zorientował. Ton. Styl. To były dla niego cechy równie czytelne jak dla detektywa odciski palców. Nawet po długim czasie żaden pacjent nie mógł pojawić się tak dalece odmieniony, by skryć przed nim swoją tożsamość. Niektórzy byli zapewne wściekli, uznając lata wizyt za stracone. Trzeba się z tym liczyć, że nie każda terapia odnosi skutek. Na pewno znaleźliby się ludzie, którym nie pomógł. Lub tacy, których

stan uległ pogorszeniu i którzy ponownie znaleźli się na dnie rozpaczy. Jednak Rumpelstilskin zupełnie nie pasował do tego wizerunku. Ton jego listu i wiadomość podrzucona czternastolatce zdradzały wyrachowanego, agresywnego i przewrotnie pewnego siebie osobnika. Psychopaty, pomyślał Ricky. W ciągu wieloletniej kariery zdarzało mu się leczyć pacjentów o inklinacjach psychopatycznych, jednak żaden z nich nie przejawiał tak głębokiej nienawiści ani obsesji jak Rumpelstilskin. A jednak ktoś, kogo leczył bez powodzenia, był związany z autorem listu. Chodzi o to, zdał sobie sprawę, by dojść, kim był ów pacjent, a następnie znaleźć jego powiązania z Rumpelstilskinem. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej upewniał się, że o taki właśnie związek chodzi. Prześladowca, który chciał jego śmierci, był czyimś dzieckiem, współmałżonkiem lub kochankiem. Po pierwsze, należało ustalić, którzy z jego pacjentów zrezygnowali z terapii pod byle pretekstem. A następnie zająć się tropieniem Rumpelstilskina. Wrócił do biurka, brodząc wśród porozrzucanych dokumentów i uniósł list: „Jestem kimś z twojej przeszłości". Ricky westchnął. Czyżby popełnił błąd wówczas, gdy przed ponad dwudziestu pięciu laty odbywał szpitalny staż? Błąd, który miał go teraz słono kosztować? Czy w ogóle pamięta swoich pierwszych pacjentów? Jeszcze w trakcie szkolenia z psychoanalizy jako student stykał się ze schizofrenikami paranoidalnymi, którzy popełnili poważne przestępstwa. Wtedy otarł się o psychiatrię sądową, co zresztą niespecjalnie przypadło mu do gustu. Gdy tylko praktyka dobiegła końca, szybko wrócił na znacznie bezpieczniejsze freudowskie poletko. Wyczerpany i niepewny, czy doszedł do jakichś konkretnych wniosków, Ricky, potykając się, opuścił gabinet, by przejść do niewielkiej sypialni. Było to proste, ascetyczne pomieszczenie z szafką nocną, komodą i jednoosobowym łóżkiem. Niegdyś stało tu podwójne łóżko z ozdobnym wezgłowiem, ale oddał je po śmierci żony. Znikły również prawie wszystkie pogodne dzieła sztuki, którymi żona ozdobiła ten pokój. Zatrzymał ich wspólną fotografię sprzed piętnastu lat, zrobioną przed letniskowym domkiem w Wellfleet, jednak od śmierci żony sukcesywnie pozbywał się wszelkich materialnych śladów jej istnienia. Powolna, bolesna śmierć, po której nastąpiły trzy lata wymazywania jej z pamięci. Ricky zdjął ubranie, nie spiesząc się, złożył z pietyzmem spodnie i powiesił niebieski blezer. Przysiadł na brzegu łóżka w samej bieliź-nie. W szufladzie nocnej szafki trzymał fiolkę proszków nasennych. Połknął jeden z nadzieją, że szybko przyniesie mu głęboki, niczym nie zakłócony sen. Pierwsza pacjentka w ostatnim dniu przed planowanym w sierpniu miesięcznym urlopem przybyła punktualnie o siódmej rano. Uznał wizytę za udaną. Nic szczególnie emocjonującego ani dramatycznego. Jednak pacjentka wciąż robiła postępy. Doktor Starks zakaszlał i poprawił się nieco na krześle. - Obawiam się, że musimy na dzisiaj skończyć. Młoda kobieta, która opowiadała o wątpliwej perspektywie związku z poznanym niedawno mężczyzną, westchnęła: - Cóż, przekonamy się, czy będę z nim nadal za miesiąc. To spostrzeżenie wywołało uśmiech na twarzy Ricky'ego. Pacjentka opuściła nogi z kozetki i powiedziała: - Udanych wakacji, doktorze. Do zobaczenia po Święcie Pracy.- Zabrała torebkę i oddaliła się z gabinetu żwawym krokiem. Dzień nie odbiegał od rutyny. Wyszedł z domu koło południa i przemierzył zwykłą trasę. Jednak kilka razy musiał się powstrzymać, by gwałtownie nie obrócić się i nie sprawdzić, czy ktoś go nie śledzi. Odetchnął z ulgą, gdy dotarł z powrotem do mieszkania. Z popołudniowymi pacjentami poszło podobnie jak z porannymi. Niektórzy byli rozgoryczeni z powodu jego urlopu, czego się zresztą spodziewał. Część z nich wyrażała swoje obawy i niepokój. Minutę przed siedemnastą rozległy się trzy serie dzwonka. Wstał i podszedł do drzwi. Pan Zimmerman nie lubił siedzieć w poczekalni. Pojawiał się tuż przed wizytą i oczekiwał, że zostanie niezwłocznie wpuszczony do gabinetu. Ricky widział, jak w pewien mroźny zimowy wieczór spacerował tam i z powrotem przed budynkiem, co chwilę niecierpliwie spoglądając na zegarek, byle tylko nie czekać wewnątrz. Starks w każdy dzień roboczy otwierał przed nim drzwi punktualnie o siedemnastej, by rozwścieczony mężczyzna mógł wtoczyć się do gabinetu, walnąć na kozetkę i bez zająknienia wylać swoje żale z powodu wszystkich krzywd, które go od rana spotkały. Ricky wziął głęboki oddech i nim otworzył drzwi, przybrał minę pokerzysty. - Dzień dobry - zaczął jak zwykle od powitania.

Jednak w progu poczekalni nie stał Roger Zimmerman. Ricky ujrzał posągowo piękną, wręcz zjawiskową kobietę. Miała na sobie długi czarny trencz, ściągnięty paskiem, i ciemne okulary, które natychmiast zdjęła, ukazując przenikliwe, żywe zielone oczy. Mogła niewiele przekroczyć trzydziestkę. Istota w pełnym rozkwicie swojej kobiecości. Przepraszam - rzekł niepewnie Ricky. - Ale... Ach - odezwała się lekceważąco, potrząsając sięgającymi ramion blond włosami. - Zimmerman dziś nie przyjedzie. Jestem tu w jego zastępstwie. -Ależ on... - Już pana nie potrzebuje - wyjaśniła. - Dziś dokładnie o godzi nie czternastej trzydzieści siedem postanowił zakończyć terapię. Co ciekawe, podjął tę decyzję akurat na stacji metra na Dziewięćdziesiątej Szóstej Ulicy po króciutkiej rozmowie z panem R. Wyminęła oniemiałego doktora i weszła do poczekalni. Ricky bez słowa zaprosił ją do gabinetu. Obserwował, jak bacznie rozgląda się po pomieszczeniu. Podeszła do półki i spojrzała na książki. Następnie skierowała się do kremowej ściany, na której wisiały jego dyplomy oraz portret samego Freuda w dębowej ramie. Twórca psychoanalizy trzymał na zdjęciu nieodłączne cygaro i spoglądał złowrogo swymi głęboko osadzonymi oczyma. Postukała w szkło, za którym znajdował się portret, palcem z długim tipsem polakierowa-nym na jaskrawą czerwień. - Zdumiewające, że każdy zawód ma swojego patrona, którego można powiesić na ścianie. Na przykład niewydarzeni politycy wieszają sobie Lincolna czy Waszyngtona. Psychoanalitycy zaś, tacy jak pan, Ricky, posiłkują się portretem Zygmunta Świętego. Domyślam się, że chodzi o potwierdzenie prawa do wykonywania zawodu, które w przeciwnym razie ktoś mógłby podać w wątpliwość. Ricky Starks bezszelestnie przeniósł fotel i postawił go przed biurkiem. Sam zaś wszedł za biurko i zaprosił gościa gestem do zajęcia miejsca naprzeciw siebie. Co? - zdumiała się. - Nie na słynnej kanapce? Byłoby to nieco przedwczesne - odrzekł chłodno. Ponownie wskazał jej miejsce. Młoda kobieta znów rozejrzała się zielonymi oczyma po pokoju, jakby starała się zapamiętać każdy szczegół, w końcu jednak opadła na fotel. Rozparła się leniwie i sięgnęła do kieszeni czarnego płaszcza po pudełko papierosów. Wyjęła jednego, włożyła do ust, zapaliła przezroczystą zapalniczkę na butan, ale ręka znieruchomiała jej przy koniuszku papierosa. - Co za brak obycia z mojej strony. Masz chęć na papierosa, Ricky?Potrząsnął głową. - Jasne, że nie. Kiedy rzuciłeś? O ile mam dobre informacje od pana R., to w siedemdziesiątym siódmym. Śmiała decyzja jak na owe czasy. Palenie było jeszcze wtedy w modzie. Młoda kobieta przypaliła papierosa i zaciągnęła się nim z lubością, by następnie wypuścić leniwie kłąb dymu. - Popielniczka? - spytała. Ricky sięgnął do szuflady biurka. Postawił popielniczkę na brzegu blatu. Kobieta natychmiast zgasiła w niej papierosa. - Dość - rzekła. - Wystarczy gryzącego dymu, by przypomnieć sobie stare dobre czasy. Ricky milczał chwilę, nim zadał pytanie: - Czemu mamy sobie przypominać stare dobre czasy? Przewróciła oczami, odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się perliście. Przenikliwy śmiech był tu równie nie na miejscu, jak rubaszny rechot w kościele. Kiedy się już naśmiała, przeszyła Ricky'ego wzrokiem. - Liczy się każde wspomnienie. Czy nie mówisz tego wszystkim po kolei pacjentom? Nigdy nie wiesz, gdzie kryje się klucz, którym otworzysz drzwi do ich świata wewnętrznego, czyż nie? Nigdy nie wiesz dokładnie, kiedy rozstąpią się wrota, byś ujrzał skrywane za nimi tajemnice. Więc zawsze musisz być w pogotowiu. Wiecznie czujny. Czy właśnie tak można zdefiniować terapię? Kiwnął głową w odpowiedzi. - Dobra - odparła szorstko. - Dlaczego sądzisz, że moja wizyta różni się czymkolwiek od wszystkich pozostałych? Choć oczywiście tak jest w istocie. Nie odzywał się przez chwilę, mając nadzieję, że zbije ją tym z tropu. Okazała się zdumiewająco opanowana i zrównoważona. W końcu odezwał się cicho: - Stoję na z góry przegranej pozycji. Tyle pani o mnie wie, a ja nie znam nawet pani imienia. Chciałbym wiedzieć, co ma pani na myśli,mówiąc, że pan Zimmerman zakończył terapię, a także, co łączy panią z człowiekiem, którego zwie pani panem R., a który, jak się do

myślam, jest również nadawcą listu podpisanego: Rumpelstilskin.Chciałbym niezwłocznie poznać odpowiedzi na te pytania. Uśmiechnęła się bez emocji. Proszę odpowiedzieć na moje pytania - powtórzył. - W przeciwnym razie zgłoszę się na policję i niech oni się tym zajmą. Brak ci ducha walki, Ricky? Naprawdę nie chcesz się dać wciągnąć w tę grę? A cóż to za gra, która polega na podrzucaniu obrzydliwej pornografii z pogróżkami wrażliwej dziewczynce. Co to za gra, która nakłania mnie do samobójstwa? Sięgnął po słuchawkę. - Ależ Ricky - odezwała się kobieta - czy to nie najwspanialsza gra ze wszystkich? Przechytrzyć własną śmierć? Zawahał się, słysząc te słowa. Kobieta się uśmiechnęła. - Możesz wygrać w tej grze, Ricky. Pod warunkiem jednak, że odłożysz słuchawkę. W przeciwnym razie ktoś gdzieś przegra. Zaufaj mi. Pan R. zawsze dotrzymuje słowa. A kiedy ten ktoś przegra, ty także będziesz przegrany. To dopiero pierwszy dzień, gdybyś się teraz wycofał, to tak, jakbyś oddał wynik walkowerem. Odsunął dłoń od słuchawki. Jak masz na imię? - spytał. Mów do mnie Wergiliusz, zdrobniale Wergil. Każdy poeta potrzebuje swojego przewodnika. A co cię łączy z Rumpelstilskinem? Jest moim pracodawcą. Ma forsy jak lodu i stać go na absolutnie wszystko, by dopiąć celu. Obecnie jest zaabsorbowany tobą. Podejrzewam więc, że jako pracownica znasz jego imię, nazwisko i adres, które możesz mi przekazać, by zakończyć te głupoty. Wergil potrząsnęła głową. Niestety nie, Ricky. Pan R. nie jest na tyle głupi, by zdradzać swoją tożsamość przed byle pomocnikiem, którym w tym przypadku jestem ja. Zresztą nawet gdybym mogła ci pomóc, nie zrobiłabym tego. Gdzie walka sportowa? Wyobraź sobie, że Dante i jego przewodnik Wergiliusz natrafiliby na znak: Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate... czyli „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie!", a Wergiliusz powiedziałby: Nie idźmy tam. I co? Z poematu nici. Nie można napisać dzieła o tym, jak się zawróciło u wrót piekieł, prawda, Ricky? Guzik. Trzeba wejść do środka. Więc po co tu przyszłaś? Obawiał się, że możesz mu nie uwierzyć, choć ta młoda dama z Deerfield, która tak łatwo straciła swoją młodzieńczą niewinność, powinna być wystarczająco dobitnym dowodem. Jednak wątpliwości sieją niepewność, a ty masz tylko dwa tygodnie na grę. Dlatego też przysłał przewodniczkę, która pomoże ci natychmiast zabrać się do dzieła. Mnie. Ciągle tylko mówisz o grze - powiedział Ricky. - Ale dla pana Zimmermana to nie jest żadna gra. Przechodzimy obecnie ważny etap jego leczenia. Tajemniczy pan R. może sobie pogrywać ze mną, jednak posunął się za daleko, wciągając w to moich pacjentów. Młoda kobieta, przedstawiająca się jako Wergiliusz, uniosła rękę. -Daruj sobie ten patos. Ricky milczał, patrząc na nią surowo. Całkowicie zignorowała jego spojrzenie i delikatnie machnąwszy dłonią, dodała: - Zimmerman sam zgłosił się do gry. Początkowo niechętnie, jak słyszałam, ale po chwili bardzo się apalił. Nie brałam niestety udziału w tej rozmowie. Ale powiem ci, kto brał. W pewnym sensie upośledzona kobieta w średnim wieku imieniem LuAnne. Sądzę, że powinieneś z nią porozmawiać. Kto wie, czego możesz się od niej dowiedzieć. Na pewno będziesz próbował skontaktować się z panem Zimmermanem, by ci wszystko wyjaśnił, obawiam się jednak, że jest nieuchwytny. Starks chciał się domagać wyjaśnień, ale Wergil wstała. Ricky - odezwała się zdawkowo - na tym kończymy dzisiejszą sesję. Przekazałam ci mnóstwo informacji, więc teraz bierz się do dzieła. A to nie jest twoją mocną stroną, prawda? Potrafisz tylko słuchać. I na tym koniec. Tym razem nie stać cię na bezczynność. Musisz ruszyć tyłek i brać się do roboty. W przeciwnym razie... lepiej o tym nie mówmy. Szybkim krokiem podeszła do wyjścia. Zaczekaj - powiedział pod wpływem impulsu. - Wrócisz?

Bo ja wiem? - odparła Wergil z nieznacznym uśmiechem. - Może. Zobaczymy, jak ci pójdzie. Otworzyła drzwi i wyszła. Przez chwilę nasłuchiwał stukotu jej obcasów w korytarzu. Potem skoczył na równe nogi i podbiegł do drzwi. Otworzył je, ale Wergil nie było już widać. Wrócił do gabinetu, oparł się o parapet i wyjrzał akurat w momencie, gdy kobieta wyszła przed budynek. Obserwował, jak pod dom podjeżdża długa limuzyna. Wergil wsiadła do środka. Limuzyna odjechała ulicą zbyt szybko, żeby Ricky mógł dostrzec numery rejestracyjne, nawet gdyby był na tyle sprytny i czujny, by w ogóle przyszło mu to do głowy. Czasem przy brzegu przylądka Cod, niedaleko jego domku letniskowego, pojawiają się silne prądy morskie, które bywają groźne i śmiercionośne. Gdy człowiek wpadnie w zasięg takiego prądu, winien pamiętać o kilku podstawowych zasadach. Jeśli je zbagatelizuje, może przypłacić to życiem. Ponieważ rwący nurt jest na ogół wąski, nigdy nie należy z nim walczyć. Trzeba mu się po prostu poddać, a już po kilku sekundach silny prąd zelżeje i wówczas bez trudu można dopłynąć do plaży. Są to najprostsze rady i mogłoby się wydawać, że wyrwanie się ze szponów prądu morskiego jest niewiele trudniejsze od usunięcia ze skóry pchły tropikalnej. W rzeczywistości nie jest to aż tak łatwe. Gdy prąd niesie nas w głąb oceanu, wpadamy w panikę. Strach i wyczerpanie stają się dojmujące. Ricky co roku czytał o co najmniej jednym topielcu, który rozstawał się z życiem śmiesznie blisko brzegu. Wziął głęboki oddech i starał się odsunąć wrażenie, że jego też coś popycha ku mętnej, niebezpiecznej głębinie. Gdy tylko samochód z Wergil zniknął z pola widzenia, Starks sięgnął po notatnik, w którym zapisany był telefon Zimmermana. Pospiesznie wykręcił numer. Nikt jednak nie odbierał. Nie było Zimmermana. Nie było jego nadopiekuńczej matki. Nie było automatycznej sekretarki. Odłożył słuchawkę w połowie sygnału i porwał płaszcz. W pośpiechu wybiegł z mieszkania. Ulice miasta wciąż zalewało słońce, choć nastał już wieczór. Postanowił nie łapać taksówki, tylko przejść się przez Central Park. Doszedł do wniosku, że czas i wysiłek fizyczny pozwolą mu ułożyć w głowie wszystkie fakty. Był ciepły wczesny wieczór. Po przejściu kilkuset metrów poczuł, jak pachy wilgotnieją mu od potu. Zdjął płaszcz i przerzucił go przez ramię. Beztroski wygląd, jaki na pozór sprawiał, kłócił się z jego samopoczuciem. W parku pełno było biegaczy i spacerowiczów z psami. Po kwadransie szybkiego marszu dotarł do kwartału, w którym mieścił się blok mieszkalny Zimmermana. Zawahał się na rogu. Zrobił kilka kroków i zatrzymał się. Potrząsnął głową. - Co to mówiła Wergil? - szepnął pod nosem. Zimmerman postanowił zakończyć terapię na pobliskiej stacji metra dokładnie o 14.37. To się nie trzymało kupy. Podszedł do budki telefonicznej, umieścił ćwierćdolarówkę w automacie i nerwowo wybrał numer Zimmermana. Telefon znów dzwonił kilkanaście razy, nikt jednak nie odbierał. Tym razem Ricky odczuł ulgę. Brak odpowiedzi zwalniał go z obowiązku dobijania się do drzwi mieszkania pacjenta. Odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki. Musisz przejąć kontrolę nad sytuacją, powiedział do siebie. W oko wpadło mu wejście do stacji metra przy Dziewięćdziesiątej Szóstej. Podążył w tym kierunku, przystanął u szczytu schodów, a następnie powoli zszedł na dół. Z głębi tunelu dochodził stukot kolejki. Owiał go zbutwiały, zastarzały odór, a po chwili zalał gęsty żar. W budce z żetonami siedziała kobieta. Nachylił się do osłoniętego metalową siatką okienka w szybie z pleksiglasu. Przepraszam panią - powiedział. Chce się pan przesiąść? Zgubił pan drogę? Mapa wisi na tamtej ścianie. Nie - odparł, kręcąc głową. - Zastanawiam się... Zastanawiałem się, czy zdarzyło się tu dziś coś szczególnego? Dziś po południu... Pogadaj pan z glinami - ucięła. -Ale co... To było przed moją zmianą. Nic nie widziałam. Ale co się stało? Jakiś facet skoczył pod pociąg. A może wpadł, nie wiem. Były tu gliny, ale ulotniły się przed moją zmianą. Jakie gliny? - Z transportu miejskiego. Z rogu Dziewięćdziesiątej Szóstej i Broadwayu. Ricky zrobił krok w tył, poczuł skurcz żołądka. Brakło mu tchu. W tym momencie nadjechał pociąg,

wypełniając stację hukiem, który uderzył go jak cios pięścią. - Dobrze się pan czuje? - kobieta z budki przekrzykiwała hałas.- Kiepsko pan wygląda. Kiwnął głową i szepnął w odpowiedzi: - Nic mi nie jest - choć było to wierutne kłamstwo. Wszystko było obce w świecie, w którym Ricky znalazł się tamtego wieczoru. Widoki, dźwięki i zapachy na komisariacie policji transportu miejskiego przy rogu Dziewięćdziesiątej Szóstej i Broadwayu ukazały tę stronę miasta, o której miał co najwyżej mętne pojęcie. W powietrzu unosiła się nikła woń moczu gryząca się z ostrzejszym zapachem silnego środka do dezynfekcji. Jakiś mężczyzna, zamknięty w areszcie poza zasięgiem jego wzroku, wykrzykiwał niezrozumiałe zbitki słów. Rozsierdzona kobieta, siedząca z beczącym dzieckiem na ręku przed biurkiem sierżanta, klęła po hiszpańsku z zawrotną szybkością. Gdzieś dzwonił telefon, którego nikt nie odbierał. Kobieta przed biurkiem sierżanta, kołysząc dziecko, wyrzuciła z siebie pożegnalną wiązankę, obróciła się z grymasem i minęła Ri-cky'ego z taką pogardą, jakby był robakiem niewartym zdeptania butem. Ruszył niepewnie w stronę oficera siedzącego za biurkiem. Przepraszam... - zaczął, ale natychmiast mu przerwano. Nikt tak naprawdę nie przeprasza, koleś. Tylko tak mówią. Wcale nie mają tego na myśli. Pan mnie źle zrozumiał. Chodzi mi o to... Nikt nigdy nie mówi tego, o co mu naprawdę chodzi. Warto to sobie wziąć do serca. Policjant miał nieco ponad czterdziestkę, a do twarzy przylepiony beztroski uśmiech, którym dawał do zrozumienia, że widział już w życiu wszystko. - Zacznę jeszcze raz - powiedział ostro Ricky.Policjant znów się uśmiechnął, potrząsając głową. Nikt nigdy nie zaczyna wszystkiego jeszcze raz, przynajmniej ja nikogo takiego nie spotkałem. Ale może pan będzie pierwszy. Dziś wydarzył się wypadek na stacji metra przy Dziewięćdziesiątej Szóstej. Mężczyzna wpadł... Skoczył, jak słyszałem. Jest pan świadkiem? Nie. Ale, jak sądzę, znałem tego mężczyznę. Byłem jego lekarzem. Chcę się czegoś dowiedzieć. Lekarzem, mówisz pan? Od czego? Przychodził do mnie od roku na psychoanalizę. Jest pan psychoanalitykiem? Ricky przytaknął. Ciekawy zawód - zauważył oficer. - Ma pan u siebie kozetkę? Zgadza się. - Ekstra. O jednego gościa na tę kozetkę mniej. Niech pan pogada z detektywem. Riggins zajmuje się tą sprawą. A przynajmniej tym, co z niej zostało, kiedy jadący stówą ekspres z Piątej Alei wpadł na stację. Policjant wskazał mu dwuskrzydłowe drzwi z napisem: Biuro detektywa. Ricky wszedł przez nie do niewielkiego gabinetu, w którym ujrzał labirynt szaroburych biurek ze stali. Detektyw w białej koszuli i czerwonym krawacie, siedzący przy najbliższym biurku, uniósł głowę. Słucham? Detektyw Riggins? Mężczyzna potrząsnął głową. - To nie ja. Rozmawia na końcu sali z ludźmi, którzy widzieli dziś tego skoczka. Ricky dostrzegł po drugiej stronie pomieszczenia kobietę jeszcze niestarą, a już niemłodą. Ubrana była w męską jasnoniebieską koszulę z wyłogami kołnierzyka przypinanymi na guziki oraz krawat w prążki z jedwabnego rypsu, szare spodnie i pasujące do reszty jak pięść do nosa białe adidasy z odblaskowymi pomarańczowymi paskami po bokach. Włosy ciemnoblond miała zebrane ciasno w koński ogon, przez co wyglądała na nieco więcej niż trzydzieści lat - na jakie szacował ją Ricky. Pani detektyw rozmawiała z dwoma czarnoskórymi nastolatkami noszącymi przesadnie workowate niebieskie dżinsy i dziwacznie nasadzone czapki baseballówki. Detektyw w czerwonym krawacie spytał: - Pan w sprawie tego skoczka z Dziewięćdziesiątej Szóstej? Ricky skinął głową. Detektyw podniósł słuchawkę. Wskazał sześć drewnianych krzeseł stojących rządkiem pod ścianą. Tylko jedno było zajęte przez obszarpaną, niedomytą kobietę w trudnym do określenia wieku. Jej gęste siwe włosy sterczały na wszystkie możliwe strony, mówiła coś do siebie pod nosem. Kobiecina miała na grzbiecie wyświechtany płaszczyk, który zaciskała na sobie coraz mocniej, przy czym kiwała się lekko na krześle. Bezdomna schizofreniczka, zdiagnozował Ricky. - Niech pan siada obok LuAnne - zachęcił go detektyw. - Dam znać Riggins, że ma jeszcze jednego

klienta. Ricky zesztywniał, słysząc imię kobieciny. Wziął głęboki oddech i podszedł do rządka krzeseł. - Mogę koło pani usiąść? - spytał, wskazując najbliższe niej krzesło.Spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem. - Chce wiedzieć, czy może tu siadać? A ja to niby kto? Królowa krzeseł? Może siadać, gdzie chce. Ricky usiadł obok niej. Wiercił się na krześle, jakby nie mógł znaleźć wygodnej pozycji. W końcu zapytał: - A więc LuAnne, była pani na stacji metra, kiedy ten mężczyzna spadł na tory? LuAnne uniosła oczy ku jarzeniówkom i wlepiła wzrok w jasny, silny blask. Dała mu lekkiego kuksańca w ramię i odparła: - Chce wiedzieć, czy tam byłam, kiedy ten gość wpadł pod pociąg?Powiem mu, co widziałam: krew i krzyczących ludzi, okropieństwo.Potem przyszły gliny. - Spojrzała spod oka na Ricky'ego. - Wszystko dobrze widziałam. - Proszę mi opowiedzieć, LuAnne, co pani widziała.Odkaszlnęła, jakby chciała przeczyścić gardło. - Chce wiedzieć, co widziałam - zaskrzypiała. - Chce wiedzieć o tym mężczyźnie, co umarł, i tej pięknej kobiecie, co do mnie podeszła i rzekła mi prawie szeptem: „Widziałaś to LuAnne? Widziałaś, jak ten mężczyzna zeskoczył z peronu, kiedy nadjechał pociąg!".Powiedziała mi: „Nikt go nie pchnął, LuAnne", mówiła: „Pamiętaj o tym, LuAnne. Nikt nie pchnął tego mężczyzny". Potem podszedł do niej mężczyzna, który powiedział: „LuAnne, musisz powiedzieć policji, co widziałaś". I wtedy ta piękna kobieta dała mi dziesięć dolców. Tobie też dała dychę? Nie - odparł powoli Ricky - nie dostałem dziesięciu dolców. Szkoda - rzekła LuAnne, kręcąc głową. Uniósł wzrok i zobaczył detektyw Riggins, która zmierzała w jego kierunku. Na powitanie pojawił się na jej wargach ledwie dostrzegalny uśmiech. - Witam - powiedziała. - Pan w sprawie Zimmermana? - Nim zdążył cokolwiek odrzec, zwróciła się do kobiety. - LuAnne, poproszę oficera, żeby cię zawiózł do schroniska na Sto Drugiej Ulicy,gdzie spędzisz noc. Dzięki, że się do nas pofatygowałaś. Bardzo nam pomogłaś. Zostań w tym schronisku, dobrze, LuAnne? Może będę cię jeszcze potrzebowała. LuAnne wstała, kręcąc głową. - Ona chce, żebym została w schronisku. - Spodoba ci się przejażdżka samochodem, LuAnne. Jeśli chcesz,poproszę chłopców, żeby jechali na sygnale. LuAnne uśmiechnęła się na tę myśl. Żarliwie, z dziecięcym entuzjazmem podchwyciła ten pomysł. Pani detektyw dała znak dwóm mundurowym i powiedziała: - Potraktujcie naszego świadka jak VIP-a. Włączcie koguta. Ricky obserwował, jak obłąkana kroczy do wyjścia w asyście policjantów, powłócząc lekko nogami. Detektyw Riggins również za nią patrzyła. Bywają gorsze - westchnęła. - Jestem ciekawa, kim ona naprawdę jest. Może ktoś gdzieś się martwi, że zaginęła, doktorze? W Cincinnati albo Minneapolis. Może jest spadkobierczynią naftowej fortuny, a może wygrała los na loterii. To by dopiero było, prawda? Zastanawiam się, co ją spotkało. Ten cały koktajl chemiczny buzujący w jej mózgu bez żadnej kontroli. Ale to już pańska działka. Niestety, nie jestem specjalistą od terapii farmakologicznych - rzekł Ricky. - Moimi metodami pewnie nie dałoby się zbytnio pomóc LuAnne. Detektyw Riggins zaprosiła go do biurka, przy którym stało dodatkowe krzesło. Przeszli przez pokój ramię w ramię. - Ma pan co nieco do powiedzenia, hmm? - zaczęła, siadając za biurkiem. - Był pan psychoterapeutą pana Zimmermana, o ile się nie mylę? Wyjęła notatnik i ołówek. Faktycznie. Przechodził u mnie terapię przez ostatni rok. Ale... Czy miał jakieś myśli samobójcze w ostatnich tygodniach? Nie. W żadnym razie - odparł stanowczo Ricky. Detektyw uniosła brwi. Czyżby? Wcale? Ricky zawahał się. Powiedzmy, że wciąż borykał się z różnymi sprawami, które go nękały. Nie miał jednak żadnych typowych

objawów. Gdybym cokolwiek zauważył, podjąłbym odpowiednie kroki... Czy kiedykolwiek w przeszłości któryś z pańskich pacjentów popełnił samobójstwo? Tak. Niestety. Ale w tamtym przypadku oznaki były wyraźne. Ubolewam nad tym, że moje wysiłki okazały się niedostateczne w porównaniu z bezmiarem jego depresji. Pewnie później dręczyło pana sumienie, doktorze? Tak - odparł Ricky chłodno. Pańska renoma ucierpiałaby, gdyby jeszcze jeden z pańskich pacjentów zdecydował się na konfrontację z pociągiem z Ósmej Alei, prawda? Ricky odchylił się na krześle, patrząc chmurnym wzrokiem. - Niech pani sobie daruje podobne sugestie, pani detektyw.Riggins uśmiechnęła się nieznacznie, kręcąc głową. - No dobrze, zmieńmy temat. Jeśli twierdzi pan, że sam nie odebrał sobie życia, ktoś musiał go w tym wyręczyć. Czy pan Zimmerman mówił o kimś, kto pałał do niego nienawiścią? O partnerze w interesach? Porzuconej kochance? Ricky wahał się. Wiedział, że to doskonała okazja, by zrzucić ciężar z serca, poinformować o anonimie, wizycie Wergil i grze, w którą usiłowano go wciągnąć. Wystarczyło powiedzieć, że popełniono przestępstwo, a Zimmerman niewinnie zginął, stając się ofiarą w rozgrywce, nie mającej z nim nic wspólnego. Nie miał jednak pojęcia, czym ryzykuje. Wszystkie zdarzenia dotyczące jego osoby składały się w mętną, nieuchwytną i zagmatwaną całość. Potrząsnął głową. - Pan Zimmerman nie wspominał nigdy o kimś takim. Śmiem jednak wątpić w to, że popełnił samobójstwo. Jego stan nie był aż tak poważny. Proszę to odnotować i umieścić w raporcie. Detektyw Riggins wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, z trudem kryjąc zmęczenie. - Zapisałam każde pańskie słowo, doktorze. - Znów się uśmiechnęła. - Daję głowę, że wśród jego rzeczy osobistych znajdę jakiś liścik. A może do pana przyjdzie coś pocztą w tym tygodniu. Bardzo proszę w takim wypadku zrobić i przysłać mi kopię, którą dołączę do raportu. Sięgnęła do stojącego na biurku pudełeczka po wizytówkę i podała mu ją teatralnym gestem. Ricky schował kartonik do kieszeni, nawet nie spojrzawszy na niego, po czym podniósł się i skierował do wyjścia. Przemierzył gabinet żwawym krokiem, obejrzał się dopiero, mijając drzwi; w przelocie ujrzał detektyw Riggins pochyloną nad staroświecką maszyną do pisania; zaczynała wystukiwać raport na temat pospolitej i pozornie pozbawionej logiki śmierci Rogera Zimmermana. TRZY Duch Zimmermana najwyraźniej kpił sobie z niego. Nastał ranek po kiepskiej nocy. Ricky niewiele spał, a kiedy już przymknął oko, nękały go wyraziste sny o zmarłej żonie, która siedziała obok niego w sportowym dwuosobowym wozie. Zaparkowali w głębokim piachu przy brzegu oceanu, nieopodal ich letniskowego domku na przylądku Cod. Ricky miał we śnie wrażenie, że szarozielone wody Atlantyku - zwykle ten kolor zwiastował sztorm - zbliżają się coraz bardziej, grożąc tym, że fala przypływu porwie samochód. Rzucił się jak szalony, by otworzyć drzwi. Gdy jednak sięgnął klamki, zobaczył na zewnątrz umazanego krwią, wyszczerzonego w uśmiechu Zimmermana, który przytrzymywał drzwi, nie dając mu wyjść z auta. Na dodatek samochód nie chciał zapalić. We śnie zmarła żona była niezwykle opanowana i coś mu wskazywała. Stojąc później pod prysznicem, z łatwością zinterpretował swój sen. Doktor Starks włożył starą niebieską koszulę i wypłowiałe spodnie khaki z wystrzępionymi u dołu nogawkami. Spodnie nosiły ślady wieloletniego wakacyjnego użytkowania, nosił je bowiem zawsze, gdy tylko miał wolne. Od lat, gdy budził się pierwszego sierpnia, ochoczo wskakiwał w znoszone ciuchy, czym natychmiast odcinał się od pieczołowicie wypracowanej pozycji psychoanalityka z Upper East Side na Manhattanie. Odcinał się od mężczyzny, który wiele osiągnął, by przedzierzgnąć się w rolę przewidzianą na czas wakacji. Urlop był dla niego okazją, by uwalać się po łokcie ziemią, grzebiąc w ogródku w Wellfleet, by pozwolić piaskowi gromadzić się między palcami stóp w czasie długich przechadzek plażą oraz by czytać popularne kryminały. Tym razem wakacje zwiastowały jednak coś zupełnie innego. Potrząsnął głową i poczłapał do ciasnej kuchenki. Na śniadanie przygotował sobie jedną kromkę wyschniętego pieczywa tostowego i czarną kawę. Potem zaniósł kawę do gabinetu, gdzie rozłożył przed sobą na biurku list Rumpelstilskina. Siadł za biurkiem i wpatrywał się w słowa. Przez moment doznał zawrotów głowy, uderzyła go fala gorąca.

- Co się dzieje? - spytał siebie na głos. Struchlał na myśl o tym, że Zimmerman został wepchnięty pod pociąg tylko po to, by ta wiadomość dotarła do niego. Wyobraził sobie,jak wraca do skąpanego w jarzeniowym świetle biura detektyw Riggins i oznajmia, że nieznani sprawcy z rozmysłem pozbawili życia niewinnego człowieka, by wciągnąć go w dziwaczną, śmiertelną grę. Po chwili jednak uświadomił sobie, że cały ten Rumpelstilskin i kobieta, która przedstawiała się imieniem Wergiliusz, postarali się, by formalnie nic ich nie łączyło z tą przypadkową zbrodnią. Gdyby nawet detektyw Riggins nie wyśmiała go - choć raczej by to zrobiła - cóż mogłaby począć, by rozszyfrować niesamowitą historię lekarza, który upiera się przy niedorzecznej koncepcji rodem z lichego kryminału, choć wszystko wskazuje na to, że jego pacjent popełnił samobójstwo? Ricky rozsiadł się wygodniej. Wiedział, że oto nadszedł decydujący moment. Odkąd list pojawił się w jego poczekalni, został wciągnięty w wir wydarzeń, do których nie miał nawet kiedy nabrać dystansu. Brakowało mu cierpliwości koniecznej do analizy. To oczywiście kwestia czasu, którego nie było za wiele. Pozostało raptem czternaście dni, niemożliwie mało. Przelotnie wyobraził sobie skazańca z podpisanym przez gubernatora nakazem egzekucji, na którym wyszczególniono zień i godzinę. Zestawienie było druzgoczące. To wielki luksus, pomyślał sobie, że nie wiemy, kiedy nam przyjdzie rozstać się ze światem. Kalendarz na biurku jakby z niego kpił. Uniósł list i przeanalizował króciutki wierszyk. Jest w nim wskazówka, powiedział do siebie. Wskazówka od psychopaty. Mamusia, tatuś i mała dziecina... Ciekawe, pomyślał Ricky, że autor użył słowa „dziecina", które nie określa płci. Gdy w dal tak siną tatuś po żeglował. Żeglowanie może mieć dosłowne znaczenie lub być metaforą, jednak w obu przypadkach wskazuje na to, że ojciec opuścił rodzinę. Bez względu na powody, dla jakich ją porzucił, Rumpelstilskin musiał dusić w sobie nienawiść całymi latami. Matka - opuszczona przez męża - musiała dodatkowo ją podsycać. Ricky w jakiś sposób przyczynił się do rozbudzenia gniewu, który po latach stał się morderczy. Tylko jak? Rumpelstilskin, założył Ricky, był prawdopodobnie dzieckiem jego pacjenta. Ile czasu potrzeba, zastanawiał się Ricky, by wyrósł morderca? Dziesięć lat? Dwadzieścia? Mgnienie oka? Nie wiedział, ale miał nadzieję, że się tego dowie. Doktor Starks wrócił do układania listy. Skupił się na dekadzie - od 1975 roku, kiedy zaczął staż, aż do 1985 - i spisywał nazwiska wszystkich pacjentów, którzy w owym czasie odbywali u niego terapię. Rok po roku, bez szczególnego trudu przypominał sobie historie ludzi leczących się u niego przez dłuższy czas. Wątpił jednak, by groził mu ktoś, kto przeszedł długotrwałą terapię. Rumpelstilskin jest prawdopodobnie dzieckiem osoby, z którą miał rzadkie lub krótkie kontakty. Na przykład kogoś, kto raptownie, bez uprzedzenia przerwał terapię. Odszukanie w pamięci takich pacjentów było znacznie trudniejsze. Ricky usiadł za biurkiem z notatnikiem przed nosem, żałując, że nie prowadził bardziej szczegółowej dokumentacji. Dochodziło południe, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Dźwięk wyrwał go z zadumy. Wstał, przemierzył gabinet i poczekalnię, ostrożnie podszedł do wejścia. Przyłożył oko do wizjera pośrodku dębowych drzwi i w tym momencie dzwonek rozległ się ponownie. Ujrzał młodego mężczyznę w zaplamionej potem niebieskiej koszulce Federal Express, ściskającego w ręku kopertę. Ricky otworzył zasuwy, pozostawiając jednak łańcuch. Słucham? - spytał. Mam list dla doktora Starksa. Ricky zawahał się. Ma pan jakiś dowód tożsamości? Młodzieniec westchnął i wykonał półobrót, by pokazać przypięty do koszulki zalaminowany identyfikator ze zdjęciem. Widzi pan? - spytał. - Chodzi mi tylko o pański podpis. Ricky z ociąganiem otworzył. Gdzie mam podpisać? Doręczyciel podsunął mu sztywny blok z klamrą.

- O, tutaj - powiedział. Ricky podpisał. Doręczyciel spojrzał na podpis, a następnie przejechał elektronicznym czytnikiem po kodzie kreskowym. Urządzenie zapiszczało dwukrotnie. Ricky nie miał zielonego pojęcia, po co to robi. Następnie młodzian podał mu niewielką tekturową kopertę z sygnaturą doręczenia w ciągu jednego dnia. - Miłego dzionka - rzekł na odchodnym. Starks stał w drzwiach, wpatrując się w nalepkę na kopercie. Adres zwrotny: Nowojorskie Towarzystwo Psychoanalityczne. Wszedł do poczekalni i zamknął drzwi na zamki. Przyjrzał się uważnie tekturowej kopercie, po czym wolno ją otworzył. W środku znajdowała się zwykła szara koperta listowa. Wydrukowano na niej jego imię i nazwisko. Rozdarł węższy brzeg i wyjął dwie kartki. Pierwszą był list na papierze firmowym towarzystwa. Z miejsca zauważył, że pochodzi od prezesa organizacji, lekarza, którego ledwie znał. Przeczytał szybko: Szanowny Panie Starks, Z przykrością zawiadamiam, że Towarzystwo Psychoanalityczne otrzymało poważną skargę dotyczącą Pańskiej relacji z dawną pacjentką. W załączeniu przesyłam list ze skargą. Zgodnie z przepisami, po omówieniu problemu z zarządem naszej organizacji, przekazałem sprawę Stanowej Komisji ds. Etyki Medycznej. W najbliższym czasie powyższa instytucja zwróci się do Pana. Ricky rzucił okiem na podpis i przeszedł do drugiej kartki. Był to list adresowany do prezesa towarzystwa,opie zaś przesłano do wiceprezesa, przewodniczącego komisji etyki oraz oddzielnie do sześciu lekarzy zasiadających w tejże komisji. Jego treść brzmiała: Szanowni Państwo, Przed ponad sześciu laty zgłosiłam się do doktora Fredericka Starksa, członka waszej organizacji. Po mniej więcej trzech miesiącach terapii, w ramach której chodziłam do niego na cztery sesje tygodniowo, doktor zaczął mnie wypytywać o moje stosunki seksualne z partnerami przed ślubem oraz pożycie z mężem w trakcie nieudanego małżeństwa. Przypuszczałam, że pytania tego typu mieszczą się w ramach psychoanalizy. Jednak z biegiem czasu stawały się one coraz bardziej natarczywe i obsceniczne. Ilekroć usiłowałam zmienić temat naszej rozmowy, doktor uparcie do niego wracał. Kiedy usiłowałam się sprzeciwić, wyjaśnił, że źródłem mojej depresji jest niezdolność pełnego zatracenia się w stosunkach seksualnych. Wkrótce po tej sugestii zostałam przez niego zgwałcona. Mówił, że jeśli mu nie ulegnę, nigdy nie odzyskam równowagi psychicznej. Kilka lat dochodziłam do siebie po tym, co zrobił mi doktor Starks. Byłam w tym czasie trzykrotnie hospitalizowana. Noszę blizny po dwóch próbach samobójczych. Uważam, że nie powinnam na razie ujawniać swego nazwiska, choć doktor Starks zapewne mnie rozpozna. Jeśli zdecydują się Państwo zająć moją sprawą, proszę kontaktować się bezpośrednio z moim adwokatem lub/i terapeutą. List nie był podpisany, ale znajdowało się w nim imię oraz nazwisko adwokata wraz z jego nowojorskim adresem, a także adres psychiatry z okolic Bostonu. Ricky'emu drżały ręce. Zrobiło mu się słabo. List nie zawierał ani słowa prawdy. Przez chwilę chodził po gabinecie tam i z powrotem. W końcu usiadł na starym skórzanym fotelu u wezgłowia kozetki. Nie miał wątpliwości, kto spreparował skargę. Rzekoma anonimowość fałszywej ofiary tylko to potwierdzała. Pozostawało jednak najważniejsze pytanie: dlaczego? Sięgnął po telefon stojący na podłodze przy fotelu. Błyskawicznie otrzymał numer biura prezesa Towarzystwa Psychoanalitycznego i z furią wystukał go na słuchawce. Odebrano w sekretariacie. Dzień dobry - odezwał się zmęczony głos kobiecy. - Tu biuro doktora Rotha. Chciałbym zostawić wiadomość dla doktora - powiedział energicznie Ricky. Doktor przebywa na urlopie. W sprawach nie cierpiących zwłoki można skontaktować się z doktorem Albertem Michaelsem pod nume... Ricky nie dał jej dokończyć: Nie jest to ten typ sprawy nie cierpiącej zwłoki ani wiadomości, jaką ma pani na myśli. Doktor wolałby o niej wiedzieć. No nie wiem - rzekła. - Mamy tu... pewne przepisy. Wszędzie są przepisy - rzucił cierpko Ricky. - Ludzie o małych móżdżkach ślepo ich przestrzegają. Ludzie z charakterem wiedzą, kiedy należy je ominąć. A pani, do której grupy należy?

Kobieta zawahała się. - Jaką wiadomość chciałby pan przekazać? Proszę powiedzieć doktorowi Rothowi, że doktor Frederick Starks... lepiej niech to pani zapisze, bo nie chcę, żeby cokolwiek zostało przekręcone. Notuję wszystko dokładnie - odparła oschle. Że doktor Starks otrzymał jego list i pragnie poinformować, że w skardze nie ma ani krzty prawdy. Wszystko to kłamstwo wyssane z palca. -Nie ma krzty prawdy. Dobrze. Wyssane z palca. Zapisałam. Mam do niego zadzwonić? Przebywa obecnie na urlopie. - Nie tylko on ma urlop - rzekł cierpko Ricky i odłożył słuchawkę. Opadł ciężko na fotel. Od dawna nie był wobec nikogo aż tak niegrzeczny. Nie leżało to w jego naturze. Spodziewał się jednak, że w ciągu najbliższych dni będzie zmuszony jeszcze nieraz działać wbrew swojej naturze. Wrócił do listu doktora Rotha i ponownie przeczytał anonimową skargę. Była skonstruowana subtelniej, niż się wydawało na pierwszy rzut oka. Autorka zarzucała mu gwałt w czasie tak odległym, że podlegał przepisom o przedawnieniu. Policja nie będzie się w to mieszała. Za to czeka go przykre dochodzenie przed komisją etyki. Powolne i niefachowe, które nie zacznie się raczej przed końcem gry. - Chce, bym został na placu boju sam - wyrwało się z ust Ricky'emu. - Stara się mnie odciąć od wszelkiej pomocy. Omal nie uśmiechnął się na myśl o tym, jak szatański był plan Rumpelstilskina. Wiedział, że będzie zadręczał się pytaniami dotyczącymi śmierci Zimmermana i że wpadnie w panikę w obliczu konnych zdarzeń, które nastąpią błyskawicznie jedne po drugich. Do go miałby zwrócić się o pomoc? Tylko do innego psychoanalityka, kolegi, gotowego udzielić mu rady. Teraz jednak był odcięty. Podejrzenie, że nadużywając autorytetu zawodowego, wykorzystał seksualnie pacjentkę, uczyniło go trędowatym w światku psychoanalityków. Ricky gwałtownie wciągnął powietrze, jakby w gabinecie nagle się oziębiło. Muszę działać na własną rękę, pomyślał. Jestem banitą. Samotnym rozbitkiem. I o to właśnie chodziło Rumpelstilskinowi. Kolejny raz spojrzał na oba listy. Anonimowy nadawca wymieniał nazwiska prawnika z Manhattanu i terapeuty z Bostonu. Ricky wzdrygnął się mimowolnie. Oba nazwiska podano mu na talerzu. Wiedział, gdzie ma skierować następne kroki. Resztę dnia zmarnotrawił na dokładne przestudiowanie pierwszego listu Rumpelstilskina. Usiłując rozgryźć rymowaną wskazówkę, zgromadził jeszcze więcej notatek i obserwacji. Ale już nazajutrz rano, kiedy włożył garnitur i krawat, po czym skreślił kolejny dzień w kalendarzu, znów poczuł presję czasu. Powinien mieć gotowe przynajmniej pierwsze pytanie, by zadzwonić do redakcji „Timesa" i umieścić je w ogłoszeniu. Gdy wyszedł z domu, żar, który lał się z nieba, najwyraźniej z niego drwił. Zakładał, że jest śledzony. Każdy przechodzień był podejrzany. Mężczyzna, który przywiózł towar do delikatesów na rogu, biznesmen idący spiesznie chodnikiem, bezdomny skryty we wnęce. Każdy mógł go śledzić. Ricky otrząsnął się i zatrzymał taksówkę na rogu. Taksówkarz miał egzotyczne nazwisko, które nie nadawało się do wymówienia, i słuchał jakiejś dziwacznej stacji radiowej z bliskowschodnią muzyką. Burknął coś, gdy Ricky podał mu adres, i szybko włączył się w ruch. Wielka biała ciężarówka do przeprowadzek zastawiała prawie całą boczną ulicę, przy której mieściła się kancelaria adwokacka, pozostawiając wąski przesmyk dla ruchu samochodów. Trzech czy czterech osiłków wchodziło i wychodziło przez drzwi frontowe nijakiego budynku i znosiło po rampie do samochodu kartonowe pudła, biurowe krzesła i tym podobne przedmioty. Mężczyzna w niebieskim blezerze z identyfikatorem ochrony stał z boku i obserwował, jak postępują prace. Ricky wysiadł z taksówki i podszedł do ochroniarza. Szukam kancelarii adwokackiej mecenasa Merlina. To... Piąte piętro, na samej górze - odparł ochroniarz. - Był pan umówiony? Mają teraz urwanie głowy z tą przeprowadzką. Przeprowadzają się? Z tego, co słyszałem, pną się w górę, nowy adres, większa kasa. Wpuszczę pana, tylko proszę nie plątać się pod nogami. Winda jechała z turkotem, ale na szczęście nie grała w niej żadna ckliwa muzyczka. Gdy stanęła na

piątym piętrze, oczom Ricky'ego ukazała się kancelaria adwokacka. Jej drzwi podparto, żeby się nie zamykały, i dwóch mężczyzn mocowało się w nich z biurkiem. Unosili je i obracali na wszystkie strony, by przecisnąć mebel, pod czujnym okiem kobiety w średnim wieku ubranej w dżinsy, sportowe obuwie i markowy T-shirt. - To moje biurko i znam na nim każde zadrapanie. Jeśli je choć draśnięcie, kupicie mi nowe. Wyglądała na pedantkę, która odczuwa wręcz boleśnie chwilowy chaos przeprowadzki. Ricky wszedł energicznie do środka. - Poszukuję mecenasa Merlina - powiedział. - Zastałem go?Kobieta odwróciła się szybko w jego stronę. Jest pan klientem? Mecenas dziś nie przyjmuje. Mamy przeprowadzkę. Jestem doktor Frederick Starks. Mam pewną sprawę do mecenasa Merlina. Gdzie go znajdę? Kobieta wyglądała przez chwilę na zaskoczoną, ale zaraz uśmiechnęła się cierpko, kiwając głową. Przypominam sobie pańskie nazwisko. Mecenas nie spodziewał się chyba tak rychłej wizyty. Czyżby? - rzekł sardonicznie Ricky. - A ja myślałem, że wręcz przeciwnie. Starks miał wrażenie, że kobieta odeśle go z kwitkiem, kiedy lekko łysiejący mężczyzna po trzydziestce, z niewielką nadwagą, ubrany w wyprasowane spodnie khaki i kosztowną markową koszulkę sportową, wyłonił się z głębi biura. - Merlin - przedstawił się, wyjmując z kieszeni złożoną batystową chusteczkę, by wytrzeć ręce. - Jeśli nie przeszkadza panu ten bałagan,możemy porozmawiać w sali konferencyjnej. Prawie wszystkie meble stoją tam jeszcze na swoim miejscu, choć zapewne potrwa to już niedługo. Ricky został zaproszony do pomieszczenia, którego środek zajmował długi, okolony krzesłami, przytłaczający stół z wiśniowego drewna. Na końcu sali stał podręczny stolik z ekspresem do kawy. Adwokat wskazał gościowi krzesło, a następnie podszedł do kawiarki. Wzruszywszy ramionami, zwrócił się do Ricky'ego: - Musi pan wybaczyć, doktorze. Kawa się skończyła. - Nie szkodzi - odparł Ricky. - Nie przyszedłem tu na kawę.Odpowiedź wywołała uśmiech na twarzy prawnika. Jasne, że nie - powiedział. - Ale sam nie wiem, jak mógłbym panu pomóc... Merlin to dość rzadkie nazwisko - przerwał mu Ricky. - Nasuwa pytanie, czy nie jest pan jakimś magiem. Prawnik znów się uśmiechnął. Klienci niejednokrotnie oczekują, że wyciągniemy z cylindra przysłowiowego królika. A umie pan to zrobić? Niestety nie - odparł Merlin. - Jestem zależny nie tyle od magicznych mocy, ile od stert papierów i mnóstwa roszczeń. Jednak przebieg niektórych spraw zdaje się nieco przypominać czary mojego imiennika. Przeprowadza się pan? Prawnik nachylił się, by wyjąć z kieszeni niewielki skórzany pugilares na wizytówki. Wyłuskał jeden kartonik i podał nad stołem Ricky'emu. Nowy adres - powiedział zachęcająco. Ricky spojrzał na wizytówkę. Adres w centrum. Mam pewnie być kolejnym pańskim trofeum? Merlin kiwnął głową. Tak sądzę. Kim jest pańska klientka? - spytał napastliwie Ricky. Prawnik potrząsnął głową. - Nie jestem upoważniony, by to ujawniać. Nie doszła jeszcze w pełni do równowagi i... - Nic z tego, co mi zarzuca, nie miało miejsca - przerwał mu Ricky.- To brednie wyssane z palca. Pańskim prawdziwym klientem jest kto inny. Prawda, że mam rację? Prawnik zawahał się. Zapewniam pana, że moja klientka jest jak najbardziej prawdziwa - powiedział. - Podobnie, jak jej zarzuty. Panna X to nieszczęśliwa młoda kobieta. Dlaczego nie nazwie jej pan panną R.? - spytał Ricky. - R jak Rumpelstilskin. To bliższe prawdy. Merlin sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Chyba nie do końca rozumiem, o co panu chodzi. Wszystko jedno X czy R. To przecież nie ma znaczenia. Wpadł pan po uszy, doktorze Starks. I proszę mi wierzyć, im szybciej pan to załatwi, tym lepiej. Jeśli założę sprawę przeciwko panu, cóż, wystawi się pan na szwank. To puszka Pandory, doktorze. Wylecą z niej wszelkie grzeszki. Każdy drobiazg zostanie podany do publicznej wiadomości. Nigdy nie nadużyłem zaufania mojego pacjenta.

- To świetnie. Mam nadzieję, że ma pan w tej sprawie absolutną rację. Ponieważ -jego głos stał się bezwzględny - nim skończę przesłuchiwać wszystkich pacjentów, których miał pan w ciągu ostatnich dziesięciu lat, i porozmawiam z kolegami po fachu, z którymi pan się wadził, bez względu na to, czy moja klientka istnieje, czy nie, straci pan dobre imię. Będzie pan skończony. Ricky chciał coś powiedzieć, ale zmilczał. - Ma pan jakichś wrogów, doktorze? A może zawistnych kolegów?Czy którykolwiek z pańskich pacjentów był kiedyś niezadowolony z terapii? A może kiedyś kopnął pan psa? Albo nie zahamował, kiedy wiewiórka wyskoczyła panu pod kola nieopodal domku letniskowego na przylądku Cod? - Merlin uśmiechnął się. - Wiem, że posiada pan tam domek. Piękna chatka na uroczym terenie z widokiem na ocean. Pięć hektarów. Nabyta w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak podskoczyła wartość nieruchomości w tamtych stronach? Na pewno. Powiem panu tylko jedno, doktorze Starks. Wejdę w posiadanie tej nieruchomości jeszcze przed końcem procesu. Stanę się właścicielem pańskiego mieszkania i rachunku bankowego w Chase,a także skromnego pakietu akcji przechowywanych przez Deana Wittera. - Skąd pan wie... - zaczął niepewnie Ricky.Merlin przerwał mu gwałtownie. - Muszę wiedzieć takie rzeczy. Gdyby nie posiadał pan czegoś, na co miałbym chrapkę, nie zawracałbym sobie głowy. Ale ma pan to i owo. Niech mi pan wierzy, doktorze, jest pan bez szans. Słowa prawnika spadały na Ricky'ego jak ciosy boksera, którego wygrana była z góry przesądzona. Wziął głęboki oddech, łajając się w myślach, że tu przyjechał. Najlepiej zrobi, jeśli zmyje się stąd jak najszybciej. Zbierał się do wyjścia, kiedy Merlin dodał: Piekło może przybierać różne formy, doktorze Starks. Powiedzmy, że jestem jedną z nich. Co proszę? - zająknął się Ricky. Przypomniał sobie, co mówiła Wergil, oznajmiając, że jest jego przewodnikiem po piekle. Prawnik uśmiechnął się. -Za czasów króla Artura piekło było w umysłach ludzi czymś niezwykle realnym. Ówcześni szczerze wierzyli w demony, diabły i opętanie. Dziś trochę to bardziej skomplikowane. Nie wierzymy, że będą nas przypiekać rozżarzonymi szczypcami czy smażyć po wieki w kotle ze smołą. Co nam w takim razie zostało? Prawnicy. Proszę mi wierzyć, doktorze, potrafię bez trudu zmienić pańskie życie w koszmar ze średniowiecznych malowideł. Drzwi do sali konferencyjnej raptem się otworzyły i dwóch tragarzy stanęło w progu, wahając się czy wejść. - Chcemy zabrać te klamoty - odezwał się jeden z nich. - Cała reszta jest już spakowana. Merlin podniósł się. - Działajcie, panowie. Doktor Starks właśnie zbierał się do wyjścia.Ricky też wstał. Czas na mnie. - Spojrzał na wizytówkę prawnika. - Czy pod tym adresem może się z panem skontaktować mój adwokat? Owszem. Ricky kiwnął głową, obrócił się i opuścił biuro, nie patrząc za siebie. Wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć do hotelu Plaza. Wydawało mu się to najlepszym wyjściem w tej sytuacji. Wóz wyrwał do przodu, co było typowe dla miejskich kierowców taksówek, którzy gwałtownie dodawali gazu, gnali na złamanie karku, raptownie hamowali, skręcali i omijali slalomem inne pojazdy, by dotrzeć do celu w takim samym czasie, jak gdyby jechali równo i spokojnie. Ricky rozsiadł się i pomyślał, że niełatwo jest złapać taksówkę na Manhattanie, a ta, o dziwo, pojawiła się w chwili, gdy oszołomiony wyszedł z budynku. Zupełnie jakby na niego czekała. Kierowca gwałtownie zahamował przed wejściem do hotelu. Ricky zapłacił, po czym przecisnął się przez wąską przestrzeń z tyłu auta i wysiadł. Wszedł po schodach i zniknął za obrotowymi drzwiami. W holu rojno było od gości. Skierował się wprost do wyjścia od południowej strony Central Parku i znów znalazł się na ulicy. Portier łapał dla gości taksówki. Ricky przepchnął się przed rodzinkę stojącą na chodniku. - Państwo pozwolą? - zwrócił się do ojca rodziny w średnim wieku, ubranego w koszulę z hawajskim nadrukiem, pilnującego trójki rozbrykanych brzdąców. Niepozorna żoneczka stała obok. - Bardzo mi się spieszy. Nie chcę być niegrzeczny, ale... Wskazał taksówkę, która podjechała właśnie do nich, wskoczył do środka i zatrzasnął za sobą drzwi, usłyszał jeszcze, jak żona się obrusza: - To przecież nasza taryfa.

Ten kierowca, pomyślał Ricky, nie jest przynajmniej podstawiony przez Rumpelstilskina. Podał adres z wizytówki adwokata. Przedarcie się przez korki zajęło im kwadrans. Nowe biuro mieściło się w pobliżu Wall Street. Śmierdziało tu forsą. Taksówkarz zatrzymał się na krawężniku przed budynkiem. Ricky zapłacił i wygramolił się z ciasnego tyłu pojazdu. Jak się wcześniej domyślał, przed olbrzymim biurowcem nie było śladu ciężarówki do przeprowadzek. Sprawdził jeszcze raz dokładnie adres na wizytówce, po czym wszedł do budynku i stanął przed wiszącym na ścianie spisem mieszczących się wewnątrz biur. Nie znalazł jednak wśród nich kancelarii Merlina. Podszedł do umundurowanego ochroniarza siedzącego przy drzwiach frontowych. Strażnik uniósł wzrok, gdy się do niego zbliżał. - Mam pewien kłopot - zwrócił się do niego Ricky. - Dostałem od adwokata tę wizytówkę, ale nie widzę na tablicy takiej kancelarii. Ochroniarz wziął do ręki wizytówkę. Adres się zgadza - powiedział - ale nie ma tu nikogo o tym nazwisku. To może jest puste biuro. Przeprowadza się dzisiaj. Wszystkie lokale są zajęte. O ile wiem, od lat nie było tu wolnych miejsc. Dziwne - zauważył Ricky. - Pewnie błąd drukarski. Strażnik oddał mu wizytówkę. Możliwe. Ricky schował bilecik do kieszeni, zacierając ręce, że oto wygrał pierwszą potyczkę ze swoim prześladowcą. Kiedy wrócił do domu, nadal nie opuszczało go uczucie satysfakcji. Nie miał pojęcia, kogo spotkał w kancelarii adwokackiej. Czy człowiek, który przedstawił się jako Merlin, był w istocie Rumpelstilskinem? Całkiem możliwe. Co wiem o psychopatach? - rozmyślał, pnąc się po schodach kamienicy o elewacji z piaskowca, w której mieściło się jego mieszkanie z gabinetem oraz pięć innych lokali. - Niewiele - mruknął pod nosem. Zajmował się głównie nerwicami. Wiedział, w jaki sposób dobrze sytuowani ludzie oszukiwali samych siebie, by usprawiedliwić własne działania. Otworzył skrzynkę, widząc, że przyszła nowa poczta. Długa koperta nosiła w górnym lewym rogu pieczątkę policji transportu miejskiego. Otworzył ją w pierwszej kolejności. W środku był niewielki skrawek papieru przypięty do większej kartki odbitej na ksero. Zaczął od niego: Szanowny doktorze Starks, W toku śledztwa znaleźliśmy wśród osobistych rzeczy pana Zimmermana załączony list. Przesyłam go, ponieważ jest w nim wzmianka o Panu. Śledztwo w sprawie jego śmierci zostało, nawiasem mówiąc, zamknięte. Z poważaniem detektyw J. Riggins Ricky złożył karteczkę i przeczytał kserokopię. Krótka treść pisanego na maszynie listu napełniła go głębokim przerażeniem. Do wszystkich zainteresowanych Gadam i gadam, a wcale nie jest mi lżej. Nikt nie potrafi mi pomóc. Nikt tak naprawdę mnie nie słucha. Poczyniłem odpowiednie ustalenia dotyczące mojej matki. Znajdują się wraz z moją ostatnią wolą w szufladzie mego biurka w pracy. Przepraszam wszystkich zainteresowanych, prócz doktora Starksa. List podpisano na maszynie. Ricky wpatrywał się w pożegnalne słowa samobójcy i czuł, jak opuszczają go siły. CzTERY List Zimmermana, rozważał Ricky, na pewno nie jest prawdziwy. Roger Zimmerman nie należał do ludzi rozchwianych wewnętrznie. Nie wykazywał żadnych myśli samobójczych, nie miał skłonności do samodestrukcji. Ricky spojrzał na list pożegnalny i uświadomił sobie, że jest jedyną osobą wymienioną

tam z nazwiska. Zwrócił także uwagę na to, iż listu nie podpisano odręcznie. Prysła cała duma z tego, że rankiem przejrzał manewry prawnika, w jej miejsce pojawiły się mdłości. Jadąc windą do swojego mieszkania, miał wrażenie, że ciężar ciała dosłownie miażdży mu stopy. Gdy w końcu dotarł do gabinetu, czuł się kompletnie wyczerpany. Opadł za biurko i wziął do ręki list z Towarzystwa Psychoanalitycznego. Wymieniono w nim bostońskiego terapeutę, u którego leczyła się jego rzekoma ofiara. Zapewne do niego miał zadzwonić w następnej kolejności. Wciąż dręczony mdłościami, sięgnął po telefon i wykręcił numer terapeuty. Usłyszał tylko jeden sygnał, po którym - jak się zresztą spodziewał - włączyła się sekretarka: „Tu doktor Martin Soloman. Nie mogę w tej chwili odebrać telefonu...". Przynajmniej nie wyjechał jeszcze na urlop, pomyślał Ricky. - Doktorze Soloman - rzekł energicznie do słuchawki. - Mówi doktor Frederick Starks z Manhattanu. Pańska pacjentka postawiła mi poważne oskarżenie. Oświadczam, że jej zarzuty są całkowicie bezpodstawne. Są nieprawdziwe i brak na nie jakichkolwiek dowodów. Dziękuję. Odłożył słuchawkę. Rzeczowość tej wypowiedzi pozwoliła mu odzyskać nieco pewności siebie. Zerknął na zegarek. Pięć minut, pomyślał. Najwyżej dziesięć i oddzwoni. Nie pomylił się. Po siedmiu minutach odezwał się telefon. Odebrał. - Doktor Starks, słucham? Rozmówca wziął głęboki oddech, nim powiedział: - Doktorze, tu Martin Soloman. Odebrałem właśnie pańską zwięzłą wiadomość i uznałem, że muszę do pana bezzwłocznie oddzwonić. Ricky nie odzywał się przez chwilę, w słuchawce zapadła cisza. - Kim jest pańska pacjentka? Kto mnie oskarżył o karygodne zachowanie? Tym razem Soloman milczał podobną chwilę. Uważam, że nie mogę jeszcze wyjawić jej nazwiska. Powiedziała mi, że będzie do dyspozycji, gdy zgłoszą się do mnie osoby prowadzące śledztwo z odpowiedniej instancji do spraw etyki medycznej. Z pewnością doskonale zdaje pan sobie sprawę, kim byli pańscy pacjenci w ostatnim czasie. Zarzuty tego typu, wsparte szczegółami, jakimi raczy mnie od pół roku, potwierdzają zasadność oskarżenia. Szczegółami? - zdumiał się Ricky. - Jakimi szczegółami? Nie wierzę, że ta osoba w ogóle istnieje. Zapewniam pana, że to pacjentka z krwi i kości. Dokładnie mi pana opisała, łącznie z wszelkimi intymnymi szczegółami. Opisała też pański gabinet. Brednie - zaperzył się Ricky. Doktor Soloman znów milczał chwilę, w końcu zapytał: - Niech mi pan powie, doktorze, w pańskim gabinecie obok portre tu Freuda wisi na ścianie niewielki niebiesko-żółty drzeworyt zachodu słońca na przylądku Cod? Ricky o mało się nie zakrztusił. Faktycznie był to jeden z niewielu przedmiotów pozostałych w ascetycznym niemal wnętrzu jego gabinetu i mieszkania. Dostał go od żony. Po chwili spytał: Od jak dawna spotyka się pan z tą pacjentką? Nasza terapia trwa już pół roku. Dwa spotkania tygodniowo. Wszystko, co mówi, jest absolutnie spójne. Nie powiedziała do tej pory niczego, co podważyłoby prawdziwość jej zarzutów wobec pana. Gdzie teraz jest? Na wakacjach aż do trzeciego tygodnia sierpnia. Ma pan może numer telefonu, pod którym można ją złapać? Nie. Raczej nie. Jesteśmy umówieni na kolejną wizytę tuż przed Świętem Pracy. Po namyśle Ricky spytał jeszcze: Czy ma zjawiskowo piękne, przenikliwe zielone oczy? Soloman zawahał się. Po czym rzekł z lodowatą rezerwą: A więc rozpoznaje ją pan? Nie - odparł Ricky. - Tylko zgadywałem. Po tych słowach odłożył słuchawkę. To Wergil - mruknął pod nosem. Przyłapał się na tym, że wpatruje się w wiszący na ścianie po przeciwnej stronie gabinetu obrazek, który tak wyraźnie utrwalił się we wspomnieniach fałszywej pacjentki. Byli tutaj, pomyślał, i to znacznie wcześniej. Rozejrzał się po gabinecie. Nigdzie nie był już bezpieczny. Ogarnęła go nagła złość. Pod wpływem impulsu przeszedł na drugą stronę gabinetu i zdarł drzeworyt z gwoździa w ścianie. Cisnął go do kosza stojącego przy biurku, łamiąc ramkę i gruchocząc szkło. Trzask, który rozszedł się echem po ciasnym gabinecie, przypominał wystrzał z pistoletu.

Gniew przeszedł tak samo szybko, jak się pojawił i znów ogarnęły go mdłości. Zakręciło mu się w głowie. Kiedy wszedł za biurko, zauważył, że na automatycznej sekretarce mruga jednostajnie czerwona lampka. Wdusił przycisk, by odsłuchać pierwszą wiadomość. Od razu poznał głos pacjenta, dobiegającego wieku emerytalnego dziennikarza „New York Timesa". „Doktorze Starks - mówił powoli mężczyzna - z góry przepraszam, że zostawiam wiadomość na pańskiej sekretarce w czasie urlopu, ale dziś rano otrzymałem niepokojący list. -Ricky'emu zabrakło nagle powietrza. -Była to kopia skargi złożonej na pana w Stanowej Komisji do spraw Etyki Medycznej. Domyślam się, że niezwykle trudno będzie obalić zarzuty ze względu na anonimowy charakter listu. - Pacjent zawahał się. - Znalazłem się między młotem a kowadłem. Uważam, że skarga stanowi ciekawą historię dla dziennika i należy ją przekazać reporterom z naszego działu miejskiego. Wiem jednak, iż robiąc to, poświęcam naszą znajomość. Jestem niezwykle poruszony zarzutami, których pan się zapewne wyprze. - Pacjent odzyskał już pewność siebie i dodał z gorzkim żalem: - Teraz wszyscy się wypierają swych przewinień. Prezydenci. Członkowie rządu. Przedsiębiorcy. Lekarze...". Pacjent zawiesił głos i odłożył słuchawkę. Ricky'emu lekko drżała ręka, gdy kolejny raz wdusił przycisk na sekretarce. Jako druga nagrała się łkająca kobieta. Poznał jedną ze swoich wiernych pacjentek. Ona także, jak się domyślał, otrzymała kopię listu. Dwie pozostałe wiadomości nagrali również pacjenci. Ricky nie oddzwonił do żadnego z nich, a nim nadszedł wieczór, odezwał się do niego cały komplet. Godziny, które składały się na tygodnie, a te z kolei na lata pracy z każdą z tych osób, zniweczyło jedno zręczne kłamstwo. Nie wiedział, co ma im powiedzieć, i czy w ogóle należy się odzywać. Bodajże po raz pierwszy w życiu zawodowym Ricky'emu zabrakło odpowiednich słów. Rankiem skreślił kolejny dzień w kalendarzu i ułożył takie oto pytanie: Myślę szybko,szukam wszędzie Czy dwadzieścia lat to będzie Czy ta liczba jest właściwa? (Bo na czasie mi nie zbywa). Choć wysiłek to nie lada, Matki R. szukać wypada? Panienkę z „Timesa", która przyjęła od niego zamówienie na jednoszpaltowe ogłoszenie na pierwszej stronie, zaintrygowała ta dziwaczna rymowanka. - Oryginalny tekst - zauważyła niefrasobliwie. - Zwykle przyjmu ję „serdeczne życzenia z okazji pięćdziesiątych urodzin" albo reklamy nowych produktów. A co to za okazja? Ricky chciał być uprzejmy,odpowiedział więc naprędce wymyślonym kłamstewkiem. To kolejny etap skomplikowanego konkursu. Niewinna letnia odskocznia od pracy dla wszystkich tych, którzy lubią łamigłówki i kalambury. Ach tak - ożywiła się. - O to chodzi. Pańskie ogłoszenie ukaże się jutro. Życzę powodzenia w grze - dodała na koniec. - Mam nadzieję, że uda się panu wygrać. Ja też - odparł i odłożył słuchawkę. Wrócił do stert zapisków. Trzeba zawęzić krąg podejrzanych drogą eliminacji, pomyślał. Należy działać systematycznie i skrupulatnie. Wykluczyć mężczyzn lub kobiety. Odrzucić starszych i skupić się na młodych. Ustalić odpowiedni przedział czasowy. Odszukać właściwą znajomość. Nazwisko samo wypłynie. Od jednego nazwiska trafi jak po sznurku do innego. Oddychał ciężko. Poświęcił swoje życie, pomagając ludziom wyzbyć się poczucia winy, okiełznać je. Psychoanalityk traktuje pragnienie zemsty jako obezwładniającą nerwicę, stara się pomóc pacjentom zdusić w sobie gniew, sprawić, by odrzucili brzemię nie wyrównanych krzywd. Wyrównywanie rachunków było uznawane w jego świecie za słabość. A może wręcz chorobę. Kiedy głowił się nad tym, jaką posiada wiedzę i jak może ją wykorzystać, zadzwonił telefon. Przeląkł się. Sięgnął po słuchawkę, zastanawiając się, czy nie jest to Wergil. Nie była to jednak ona, a panienka z „Timesa". -Doktor Starks? Przepraszam, że pana niepokoję, ale wynikł pewien problem. System odrzucił numer pańskiej karty Visa, ponieważ karta została zlikwidowana.

Jak to zlikwidowana? To niemożliwe - rzekł z furią. Może źle zapisałam numer. Sięgnął do portfela po kartę i powolutku odczytał numer ponownie, cyferka po cyferce. Jednak zapisałam dokładnie. Mam właśnie ten numer - odparła po chwili kobieta. Nic z tego nie rozumiem - wpadł w rozdrażnienie Ricky. - Niczego nie likwidowałem i co miesiąc sumiennie wpłacam wszystko, co jestem winien. Banki mylą się częściej, niżby się mogło wydawać - rzekła przepraszającym tonem. - Może ma pan inną kartę? Albo wolałby pan zapłacić czekiem? Ricky sięgał już do portfela po kolejną kartę, wtem zastygł w pół ruchu. Przełknął ślinę. - Przepraszam - powiedział wolno, starając się opanować. - Muszę jednak skontaktować się z bankiem. Tymczasem proszę mi przysłać rachunek. Kobieta przystała na to, ale dwukrotnie sprawdziła jego adres, a na koniec dodała: Czasem tak bywa. Może zgubił pan portfel? Lepiej niech się pan zgłosi do oddziału wydającego karty kredytowe i wszystko wyjaśni. Przyślą panu następnego dnia nową. Zapewne - odparł Ricky i odłożył słuchawkę. Powolutku wyjął kolejno z portfela wszystkie karty kredytowe. - Są nic niewarte - powiedział do siebie. Nie miał pojęcia, jak się to stało, ale wiedział, kto to zrobił. Wolał jednak upewnić się telefonicznie, że się nie myli. Urzędnicy w biurach obsługi klienta wszystkich banków byli niezwykle uprzejmi, nie mogli mu natomiast pomóc. Kiedy tłumaczył, że nie likwidował żadnych kart, zapewniano go, iż właśnie to zrobił. Tak wynikało z danych w komputerze. Prośbę o likwidację otrzymali elektronicznie. Mówił więc wszystkim kolejno, że jeszcze się z nimi skontaktuje. Następnie wziął nożyczki i poprzecinał bezwartościowe kawałki plastiku na pół. Ricky nie miał pojęcia, jak dalece Rumpelstilskin wgryzł się w jego zasoby finansowe. Warto przejść się do banku, pomyślał. Zostawił także wiadomość swojemu brokerowi, który opiekował się jego skromnym pakietem akcji, z prośbą, by do niego pilnie oddzwonił. Potem siedział przez chwilę, głowiąc się nad tym, jakim cudem Rumpelstilskin wdarł się w ten obszar jego życia. Ricky nie miał pojęcia o komputerach. Jego wiedza o Internecie była bardziej niż skromna. Gdy przyszło mu pisać list, brał przedpotopową elektryczną maszynę do pisania. Żona nabyła komputer na rok przed śmiercią. Wiedział, że kontaktowała się dzięki niemu z grupami wsparcia i rozmawiała z innymi chorymi na raka. Kiedy zmarła, spakował komputer i zaniósł go do piwnicy. Teraz wstał i postanowił pójść po komputer żony. Upewnił się, czy dobrze zamknął za sobą drzwi, a następnie zjechał do piwnicy. Nie był tu od miesięcy. Wychodząc z windy, skrzywił się, gdy owiało go stę-chłe powietrze. Każde z sześciu mieszkań miało osobną piwniczkę, oddzieloną od innych gęstą siatką przybitą do ramy z taniego drewna balsa. Królowały tu połamane krzesła, pudła i kufry. Ricky podszedł do swojej piwniczki z kluczem w ręku. Ale kłódka nie była zamknięta. Kiedy przyjrzał się dokładniej, zauważył, że ktoś przeciął ją obcęgami. Instynkt podpowiadał mu, by wiać, gdzie pieprz rośnie, opanował się jednak i zrobił krok do przodu. Podszedł powoli do siatki. Komputer żony znikł. Gdy wszedł do środka, przekonał się, że brakuje jeszcze pudła. Dużego plastikowego pojemnika na akta, w którym przechowywał deklaracje podatkowe. Zataczając się pod brzemieniem klęski, Ricky ruszył do windy. Nic dziwnego, że Merlin wiedział tyle o jego aktywach. Deklaracje podatkowe są jak mapy drogowe. Można w nich znaleźć wszystkie dobrze wydeptane ścieżki podatnika, od numeru ubezpieczenia społecznego po darowizny na rzecz organizacji charytatywnych. Brak komputera zaniepokoił Ricky'ego w równym stopniu. Nie miał pojęcia, co zachowało się na twardym dysku, pamiętał jednak, że żona spędzała przed monitorem długie godziny, nim choroba odebrała jej ostatecznie także siłę do pisania. Kto wie, ile jej bólu, wspomnień i przemyśleń kryło to urządzenie. Podejrzewał, że Rumpelstilskin potrafi wyłuskać z komputera wszystko, co zechce. Tej nocy Ricky borykał się z koszmarami. Śnił, że krojono go nożami, a także, że usiłuje przejść przez marnie oświetlony pokój, świadom, że jeśli omsknie mu się noga, spadnie w mroczną otchłań niepamięci. Gdy zbudził się przerażony, pokój zalewał jeszcze mrok, a jego koszula nocna przesiąknięta była potem.

Przez chwilę nie umiał powiedzieć, czy koszmar już się skończył. Opuścił znów głowę na poduszkę, ale choć bardzo potrzebował snu, nie był w stanie zmrużyć oka. Jego ogłoszenie pojawiło się tego ranka w „Timesie" na pierwszej stronie, dokładnie tak, jak sobie tego życzył Rumpelstilskin. Po przeczytaniu go Ricky odczuł przelotnie satysfakcję, jakby przybliżyło go to o krok do zwycięstwa. Przed południem przygotował dwie robocze listy. Ograniczył się do dekady zaczynającej się w roku 1975, przypomniał sobie do roku 1985 siedemdziesięciu trzech pacjentów, którzy przychodzili do niego na terapię trwającą od siedmiu lat (w przypadku pewnego targanego konfliktami mężczyzny) po trzy miesiące (kobiety przeżywającej kłopoty małżeńskie). W większości przypadków stosował tradycyjną freudowską analizę cztery, pięć razy w tygodniu, wykorzystując znane sobie techniki. Przyjął także w ciągu tych dziesięciu lat, o ile dobrze pamiętał, około dwudziestu pięciu pacjentów, którzy podjęli terapię, lecz po pewnym czasie ją przerwali. Niektórym zabrakło pieniędzy na jego honoraria. Kilkoro uznało, że nie potrafi im pomóc lub byli zbyt wściekli na cały świat, by nadal do niego przychodzić. Spisał ich na drugiej liście. I właśnie ta - zdał sobie sprawę - była znacznie groźniejsza. Znajdowały się na niej osoby, których złość mogła przerodzić się w obsesję na jego punkcie, a potem zaszczepili ją innym. Położył obydwie listy przed sobą na biurku i uznał, że najwyższy czas odszukać byłych pacjentów. Cały ranek czekał na telefon od swojego brokera. Nie doczekawszy się, sam do niego zadzwonił. Sekretarka wyraźnie się ożywiła, słysząc jego głos. -Ach, to pan, doktorze Starks. Pan Williams właśnie miał do pana dzwonić. Wynikło pewne zamieszanie w związku z pańskim rachunkiem. Ricky poczuł skurcz w żołądku. Zamieszanie? - spytał. - Jak pieniądze mogą robić zamieszanie? Mogą je robić ludzie, ale nie pieniądze. Łączę z panem Williamsem. Doktor Starks? - odezwał się szorstkim tonem broker, mówiąc szybko: - Przepraszam, że musiał pan czekać, ale wynikł pewien problem. Czy otwierał pan indywidualny rachunek obrotowy u któregoś z tych nowych internetowych brokerów? - Nie, nie otwierałem. Szczerze powiedziawszy, nawet nie wiem, co to takiego. -I tu dochodzimy do naszego zamieszania. Wszystko wskazuje na to, że na pańskim rachunku wykonano dużo ruchów day-trading. A co to takiego? - zapytał Ricky. To szybka sprzedaż akcji, by umknąć przed wahaniami rynku. Rozumiem. Ale nie robiłem nic podobnego. Gdzie są moje pieniądze? Broker zawahał się. Nie jestem tego w stanie dokładnie określić. Nasi audytorzy badają właśnie pański rachunek. Mogę panu na razie powiedzieć, że dokonano na nim wielu transakcji. Jakich znowu transakcji? Przecież nie ruszałem moich pieniędzy. No, niezupełnie. Dokonano dziesiątek, a może nawet setek transakcji, przelewów, sprzedaży i inwestycji. Gdzie są moje pieniądze? Niezwykły szlak szalenie skomplikowanych i brawurowych transakcji finansowych... Nie odpowiedział pan na moje pytanie - przerwał mu Ricky z rosnącą irytacją. - Gdzie są moje środki finansowe? Mój fundusz emerytalny... Szukamy - powiedział broker powoli - jednak w chwili obecnej nie ma na pańskim rachunku ani centa. A przynajmniej nie jesteśmy w stanie nic znaleźć. To niemożliwe. Nasi specjaliści idą tropem transakcji - kontynuował mężczyzna. - Na pewno dojdziemy prawdy. Ale zajmie to trochę czasu. -Ile? -Przypuszczam, że nie więcej niż parę tygodni. Najwyżej.Ricky odłożył słuchawkę. Nie miał aż tyle czasu. Zanim dzień dobiegł końca, udało mu się ustalić, że jedynym nietkniętym rachunkiem było skromne konto czekowe w Wellfleet. Miał na nim raptem dziesięć tysięcy dolarów - korzystał z tych pieniędzy, by płacić na targu rybnym i spożywczym, pozwalały mu beztrosko spędzać wakacje. Był nieco zdziwiony, że Rumpelstilskin nie przywłaszczył sobie także tych środków. Zadzwonił do kierownika Pierwszego Banku na Przylądku i poinformował go, że chce zamknąć konto i prosi o wypłacenie całej sumy w gotówce. Kierownik odrzekł, że musi się w tym celu pofatygować osobiście, co było Ricky'emu na rękę. Żałował, że pozostałe instytucje obracające jego pieniędzmi nie trzymały się

podobnej zasady. Kierownik zaproponował, że przepisze jego środki na czek kasowy, który będzie przechowywał u siebie aż do jego przyjazdu. Ale jak tam dotrzeć? Na biurku leżał zapomniany bilet lotniczy z La Guardia do Hyannis. Zastanawiał się, czy rezerwacja nadal jest aktualna. Otworzył portfel policzył. Miał trzysta dolarów. W górnej szufladzie komody w sypialni leżało jeszcze tysiąc pięćset w czekach podróżnych. Nie mam jak dotrzeć na przylądek Cod ani jak stamtąd wrócić,martwił się. Zajmie mi to co najmniej dobę. I wtedy nagle ogarnęło go znużenie. Był otępiały. Fala zmęczenia opanowała jego ciało. Rozpoznał kliniczne objawy depresji i wyciągnął przed siebie dłonie, ciekaw, czy nie drżą i nie są zesztywniałe. Niczego jednak nie dostrzegł. Ile to jeszcze potrwa, zastanawiał się z rozpaczą. Ricky znów źle spał, kiedy więc rankiem usłyszał stłumione stuknięcie świeżego numeru „Timesa" przed progiem, z miejsca się ocknął. W ciągu kilku sekund zgarnął gazetę i rozłożył ją na kuchennym stole. Od razu spojrzał na drobne ogłoszenia u dołu pierwszej strony. Znalazł tam tylko życzenia urodzinowe, reklamę randek internetowych i trzecie niewielkie ogłoszenie na jedną szpaltę: „Szczególne możliwości, czytaj na str. B-16". Zrzucił ze złością gazetę z niewielkiego kuchennego stolika. Spodziewał się rymowanki na dole pierwszej strony. - Jak mam zdążyć na ten twój cholerny termin, skoro zwlekasz z odpowiedzią? - był bliski krzyku. Kiedy przyrządzał sobie poranną kawę, dostrzegł, że ręce lekko mu drżą. Siedział przy stole niezdolny do wykonania żadnego ruchu, bo wszystko w nim dygotało. Trwało to całymi godzinami, nie miał pojęcia, jaki krok ma teraz wykonać. Powinien robić plany, podejmować decyzje, działać, ale paraliżował go brak odzewu, na który tak bardzo czekał. Ricky nie miał pojęcia, jak długo tak siedział, gdy uniósł nieco wzrok i spojrzał na zmiętoszonego „Timesa", dokładnie tam, gdzie go rzucił. Zauważył czerwony druk. Utkwił wzrok w czerwieni, podniósł się z krzesła i przemierzył kuchnię. Nachylił się nad wymiętoszoną gazetą, sięgnął ku czerwonej plamie i zbliżył ją do oczu. Była to strona B-16 z nekrologami. Wśród nich jaskrawą czerwoną czcionką widniał tekst: Dobrym tropem podążasz, Kiedy w przeszłość zdążasz. Dwadzieścia lat zgadłeś, zgadula. A ta pacjentka to moja matula. Nagłowisz się wiele nad jej osobą, Lecz ci podpowiem, jaką zdążać drogą. Posłuchaj teraz, szanowny panie, Znałeś ją jeszcze w panieńskim stanie. Obiecywałeś cuda, narobiłeś smaku, Więc nie wywiniesz się, nieboraku. Ojczulek odszedł, matula zmarła, A ja dobiorę ci się do gardła. Ricky wpatrywał się w wierszyk i analizował ukrytą w nim treść przez blisko godzinę. U schyłku dnia zdał sobie sprawę, że wiele dowiedział się o swoim prześladowcy. Jak na kogoś, kto początkowo zastrzegał się, że będzie odpowiadał tylko „tak" lub „nie", Rumpelstilskin wyjątkowo szczodrze obdarzył go wskazówkami. Dwadzieścia lat wstecz, z pewnym marginesem, dawało przedział od 1978 do 1983 roku. Pacjentką była niezamężna kobieta. To znacznie zawężało pole poszukiwań. Jak go uczono, i co stało się jego zwyczajem, usiadł i zaczął szperać we własnej pamięci. Kim byłem przed dwudziestu laty, zastanawiał się. I kogo wówczas leczyłem? Jest pewna zasada w psychoanalizie, na której opiera się terapia: każdy pamięta wszystko. Może nie z fotograficzną dokładnością; wyobrażenia i reakcje mogą być zabarwione przez wszelkiego rodzaju emocje. Gdy się jednak fakty odpowiednio uporządkuje, każdy pamięta wszystko. Urazy i obawy mogą kryć się pod grubą warstwą późniejszych doświadczeń, ale są tam i można się do nich dokopać, bez względu na to, jak bardzo nasza psychika będzie się temu opierać. Tak więc, sam w swoim gabinecie, zaczął zgłębiać własną pamięć. Od czasu do czasu zerkał na strzępki notatek i rzucone na papier refleksje, bo tylko tyle uchowało się z tamtych lat. Teraz żałował, że nie był dokładniejszy. Z notatnikiem na kolanach starał się wyostrzyć umysł, by przywołać wspomnienia. Kolejno materializowali się w pamięci ludzie. Powoli wracały nazwiska. Gdy podniósł wzrok, zauważył, że gabinet wypełniają cienie. Cały dzień upłynął mu w zadumie. Na żółtych kartkach rozłożonych dookoła spisał dwanaście oddzielnych przypadków. A w latach 1978-1983 co najmniej osiemnaście kobiet zgłosiło się do niego na terapię. Można to było jakoś ogarnąć, martwiło go jednak, że były jeszcze inne, których pomimo starań nie potrafił przywołać z zakamarków pamięci. Tylko

do połowy zapamiętanych potrafił dopasować nazwiska. Były to pacjentki przychodzące do niego przez dłuższy czas. Miał zaś niepokojące przeczucie, że matką Rumpelstilskina musiała być kobieta, z którą spotkał się przelotnie. Podźwignął się z krzesła, czując, jak zesztywniały mu kolana i ramiona od siedzenia w tej samej pozycji przez cały dzień. Leniwie się przeciągnął i uświadomił sobie, że nic dotąd nie jadł. Kuchnia świeciła pustkami. Odwrócił się i spojrzał przez okno w noc, która szybko ogarniała miasto. Na myśl o tym, że musi opuścić mieszkanie, głód prawie mu przeszedł. Niezwykła reakcja. Przez całe życie miał tak niewiele obaw i wątpliwości. Teraz paraliżowała go myśl o wyjściu poza próg mieszkania. Postanowił jednak udać się dwie przecznice na południe. Mieścił się tam niewielki bar, gdzie mógł kupić kanapkę. Nie wiedział tylko, czy ktoś nie będzie go śledził. Maszerował chodnikiem jak żołnierz, z oczami skierowanymi przed siebie. Knajpka, do której zmierzał, mieściła się w połowie ulicy, latem stało przed nią na zewnątrz sześć stolików. Kiszkowate wnętrze lokalu było ciemne: szynkwas znajdował się przy jednej ze ścian, a w pozostałą przestrzeń wciśnięto dziesięć stolików. Kiedy Ricky znalazł się w środku, mrugnął raz czy dwa, nim jego wzrok przystosował się do panującego tu mroku. Zauważyła go kelnerka w średnim wieku. -Jest pan sam? - spytała. -Tak. Obróciła się i spostrzegła wolne miejsce na końcu lokalu. Proszę za mną - zaprosiła. Wskazała mu dłonią krzesło i wręczyła rozłożoną kartę. - Podać panu coś z baru? - spytała. Kieliszek wina. Czerwonego - zamówił. Już przynoszę. Dzisiejsze danie dnia to makaron z łososiem. Nawet niezły. Ricky odprowadził wzrokiem kelnerkę do baru. Karta była duża. Oparł ją przed sobą o blat. Na odgłos kroków opuścił kartę, spodziewając się kelnerki z winem. Zamiast niej przy stoliku stała Wergil. Trzymała dwa kieliszki, oba z czerwonym winem. Miała na sobie sprane dżinsy, szkarłatną koszulkę sportową, a pod pachą kosztowną teczkę ze skóry w kolorze mahoniu. Postawiła kieliszki na stole, wysunęła krzesło, usiadła naprzeciwko niego i odstawiła teczkę na podłogę. Potem wyciągnęła dłoń, wyjmując menu z ręki Ricky'ego. -Zamówiłam już dla nas danie dnia - oświadczyła z lekko uwodzicielskim uśmiechem. - Kelnerka ma absolutną rację. Nawet niezłe. Ricky wpatrywał się w młodą kobietę siedzącą naprzeciwko. Sądzisz, że łosoś jest świeży? Będzie jeszcze podskakiwał i łapał powietrze - zażartowała. -To całkiem odpowiedni widok - rzekł miękko Ricky.Przełknęła łyk wina. Do ryby powinno być raczej białe - zauważyła. - Z drugiej jednak strony, pijąc czerwone, wykazujemy beztroskę, nieco ryzyka i samowoli, łamiemy ogólnie przyjęte zasady. Nie sądzisz, Ricky? Uważam, że zasady nieustannie się zmieniają. Wergil potrząsnęła głową, odrzucając zalotnie blond włosy. Odchyliła nieco głowę w śmiechu i ukazała długą szyję. -No jasne, Ricky. Masz rację. Kelnerka przyniosła koszyk pełen bułeczek. Gdy tylko odeszła od stolika, Wergil sięgnęła po jedną z nich. Konam z głodu - powiedziała. Jak widzę, doprowadzanie mojego życia do ruiny pochłania mnóstwo kalorii - zauważył. Wergil znów się roześmiała. Tak mi się wydaje - odparła. - Jak można by to określić, doktorze? Powiedzmy: dieta rujnująca? Po co się tu zjawiłaś? - spytał cichym, spokojnym głosem, z całą jednak stanowczością, na jaką było go stać. - Jak widzę, wraz ze swoim pracodawcą uknuliście dokładny plan zniszczenia mi życia. Krok po kroku. Przyszłaś tu, żeby ze mnie drwić? A może trochę podręczyć w ramach jego gry? Nikt do tej pory nie skarżył się na to, że moje towarzystwo to męczarnia - rzekła Wergil, spoglądając na niego z udanym zdumieniem. Żołądek gwałtownie podszedł Ricky'emu do gardła, w ustach miał kwaśny posmak. Moje życie... - zaczął. Twoje życie uległo zmianie. I nadal będzie się zmieniać. Przynajmniej przez kilka kolejnych dni. Później jednak... W tym sęk. Sprawia ci to przyjemność? - spytał nagle. - Sycisz się moim cierpieniem. To dziwne, bo nie wyglądasz mi

na sadystkę, panno Wergiliusz. Nie dostrzegam u ciebie oznak skrzywienia psychicznego tego rodzaju. Z tym, że mogę się, rzecz jasna, mylić. Ricky napił się wody, łudząc się, że pod wpływem emocji Wergil coś chlapnie. Dostrzegł, jak zaczątek gniewu wykrzywia jej twarz. Ale opanowała się. Chyba źle zrozumiałeś moją rolę, Ricky. To wyjaśnij mi ją jeszcze raz. -Każdy w drodze do piekła potrzebuje przewodnika, który prowadzi go wśród pułapek. -I ty masz być kimś takim. - Uniósł do ust kieliszek, ale zamiast się napić, spytał: - Jesteś zadowolona z siebie, Wergil? Nie przeszkadza ci to, że łamiesz prawo? A kto powiedział, że łamię? Przecież każde działanie twoje i twojego pracodawcy, wszystkie wasze plany są zbrodnicze. Do tej pory popełniłaś już kilka przestępstw, poczynając od morderstwa Rogera Zimmermana... Policja uznała, że popełnił samobójstwo. Udało wam się sprawić, by morderstwo wyglądało na samobójstwo. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jeśli chcesz być takim uparciuchem, nie zamierzam cię przekonywać. Ale sądziłam, że twoją zawodową cechą jest otwarty umysł. Ricky zbył przytyk i ciągnął: - ...a kończąc na kradzieży i oszustwie. Nie wspomnę już o paszkwilu, który wysłałaś do Towarzystwa Psychoanalitycznego. To twoja robota, prawda? I jeszcze udało ci się przekonać tego idiotę z Bostonu o szczerości swoich intencji. Ale to nic, odzyskam dobre imię- powiedział dobitnie Ricky. Wergil uśmiechnęła się. - By jednak tego dokonać, musisz pozostać przy życiu. Ricky podniósł wzrok i dostrzegł kelnerkę zbliżającą się z ich zamówieniem. Postawiła przed nimi talerze i spytała, czy jeszcze coś podać. Wergil chciała zamówić więcej wina, ale Ricky potrząsnął głową. - Masz rację - powiedziała Wergil, gdy kelnerka znikła z pola widzenia. - Lepiej zachować trzeźwość umysłu. Spojrzał na parujące danie. - Dlaczego - spytał nagle - pomagasz temu człowiekowi? Czemu nie rzucisz tego wszystkiego w diabły i nie pójdziesz ze mną na policję? Już ja się postaram, żebyś wróciła do w miarę normalnego życia.Wolna od wszelkich zarzutów. Wiem, jak to zrobić. Wergil również utkwiła wzrok w swoim talerzu. Kiedy uniosła oczy, z trudem kryła gniew. - Postarasz się, żebym wróciła do normalnego życia? A kim ty jesteś? Magiem? Poza tym, niby co takiego wspaniałego jest w normalnym życiu? Ricky zignorował to pytanie. - Skoro nie jesteś kryminalistką, dlaczego pomagasz przestępcy?Wergil nie odrywała od niego wzroku. Cała jej beztroska ekscentryczność i energia gdzieś nagle prysły, a ich miejsce zajął lodowaty, bezwzględny chłód. - Może mi nieźle płaci. Wiele osób zrobiłoby wszystko dla pieniędzy. Może jestem jedną z nich? - Raczej w to wątpię - odparł ostrożnie Ricky.Wergil potrząsnęła głową. - A jaki inny motyw może mnie skłaniać do działania? Przecież spotykamy się już drugi raz, Ricky. Skoro nie robię tego dla forsy, to po co? Starks wbił wzrok w kobietę. - Za mało o tobie wiem - zaczął bez przekonania.Demonstracyjnie odłożyła nóż i widelec. Wytęż umysł, Ricky. Zrób to dla mnie. Pomijając wszystko, mam być twoim przewodnikiem. Bez mojej pomocy nie zbliżysz się ani o milimetr do odpowiedzi, w efekcie czego sam zginiesz lub zginie ktoś z twoich bliskich, kto nawet nie wie, co mu grozi. Czyż to nie głupota umrzeć tak bez sensu? To jeszcze gorsze niż przestępstwo. Więc odpowiedz na moje pytanie: jakie jeszcze inne motywy mogą kierować moim działaniem? W takim razie, może miłość - rzekł nieoczekiwanie. Wergil skwitowała jego słowa uśmiechem. Miłość? Zakochałaś się w tym Rumpelstiltskinie. Co za pomysł. Zwłaszcza zważywszy na to, jak ci już mówiłam, że go nie znam. Nigdy się nie