JOHN KATZENBACH
Przekład Paweł Czajczyński
AMBER
Tytuł oryginału STATE OF MIND
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK
ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna STANISŁAW
MILC
Ilustracja na okładce
WILLIAMSCHMIDT
Projekt graficzny okładki ORZATA CEBO-FONIOK
wanie graficzne okładki:CZNE WYDAWNICTWA AMBER
Czuła strużkę potu skradającą się pomiędzy wzgórkami piersi;
starła ją podkoszulkiem nie odrywając wzroku od kartki leżącej
przed nią na biurku.
To był tani, biały papier. Słowa napisano prostą czcionką.
PIERWSZA OSOBA POSIADA TO, CO
DRUGA OSOBA UKRYŁA
Odsunęła się od biurka wraz z krzesłem, w zamyśleniu
stukając długopisem o blat, jak perkusista próbujący znaleźć
rytm. Otrzymywała wiadomości i wiersze, wszystkie
zaszyfrowane, ukrywające jakąś informację. Zwykle były to
wyznania miłosne lub tylko próby umówienia się na spotkanie.
Czasami nieprzyzwoite. Rzadko były to wyzwania, wiadomości
tak skomplikowane, niejasne, że zbijały ją z tropu. W ten sposób
zarabiała na życie i dlatego nie zabolało jej, gdy jeden z
czytelników stał się nagle silniejszy niż ona.
Niepokojące w tej szczególnej wiadomości było to, że nie
nadeszła pocztą, do wydawnictwa. Ani pocztą elektroniczną do
komputera w biurze. Tego dnia list wetknięto w wyblakłą od
słońca, zardzewiałą skrzynkę na końcu podjazdu, więc znalazła
go wieczorem, wracając z pracy. I zupełnie inaczej niż na
przesyłkach, które rozszyfrowywała, nie było na nim podpisu ani
adresu zwrotnego.
Nie spodobało jej się, że ktoś wie, gdzie mieszka.
Do udziału w swojej grze zapraszała głównie ludzi
nieszkodliwych. Programistów komputerowych, naukowców,
księgowych. Od czasu do czasu policjantów, prawników czy
lekarzy. Wielu z nich rozpoznawała po charakterystycznych
sposobach rozwiązywania zagadek, częstokroć niepowtarzalnych
jak odciski palców.
Po wielu latach doświadczenia potrafiła odgadnąć, który ze
stałych czytelników osiągnie sukces w danym rodzaju gry. Jedni
specjalizowali się w kryptogramach i anagramach. Inni
przechodzili samych siebie w odgadywaniu zagadek literackich,
dopasowując cytaty do mniej znanych autorów. W niedzielne
popołudnia ludzie ci z pasją rozwiązywali krzyżówki.
Oczywiście byli także inni.
Zawsze poświęcała więcej uwagi osobom, odnajdującym w
każdej ukrytej wiadomości swoją paranoję lub takim, które
odkrywały nienawiść i gniew w umysłowym labiryncie, jaki
tworzyła.
Nikt nie jest tak naprawdę niewinny, powiedziała do siebie.
Już nie.
Podczas weekendów, które spędzała na mangrowych
moczarach, nie rozstawała się z półautomatycznym rewolwerem.
Przez większą część życia mieszkała z matką w małym,
zapuszczonym domku z dwiema sypialniami. Tam nabierała
doświadczenia, by w końcu stać się ekspertem w swojej
dziedzinie.
Spojrzała na tajemniczą wiadomość i poczuła nieprzyjemny
ucisk w żołądku. Otworzyła szufladę. Z futerału wyciągnęła
rewolwer magnum.357 z krótką lufą i położyła go na blacie obok
monitora. Posiadała jeszcze pięć innych egzemplarzy w swojej
kolekcji, w której znajdował się również automatyczny karabin
maszynowy; naładowany, gotowy do użycia wisiał w szafie z
ubraniami.
Odezwała się na głos do siebie:
–Nie podoba mi się, że wiesz, kim jestem i gdzie mieszkam.
Nie takie są reguły gry.
Skrzywiła się myśląc, kiedy popełniła błąd i zapomniała o
ostrożności. Postanowiła znaleźć przeciek – któraś z sekretarek,
a może asystent redaktora musieli dać komuś jej domowy adres
– i podjąć odpowiednie kroki, żeby go zatkać. Tajemnica i
anonimowość były niezbędne w jej pracy i życiu.
Po raz wtóry przyjrzała się słowom na kartce. Chociaż, z całą
pewnością, nie był to kod numeryczny, dokonała kilku szybkich
przeliczeń, dopasowując numery porządkowe liter w alfabecie do
każdej litery na kartce; odejmowała i dodawała, badając wariacje.
Chciała odszukać jakiś sens zapisu, lecz z góry wiedziała, że jej
wysiłki okażą się bezowocne. Nieodmiennie wychodził
niezrozumiały bełkot.
Włączyła komputer i odszukała plik ze słynnymi cytatami, lecz
nie znalazła niczego, co choć odrobinę przypominałoby to
zdanie.
Pomyślała, że dobrze jej zrobi szklanka zimnej wody, więc
wstała i poszła do małej kuchni. Napełniła szklankę lodem i wodą
z kranu, która miała delikatny słona-wy posmak. Wyczyściła nos
myśląc, że była to mniejsza z cen, jakie płaciło się za mieszkanie
na Upper Keys. Izolacja i samotność przysparzały o wiele więcej
cierpienia.
Zatrzymała się w progu i patrzyła przez pokój na kartkę
papieru; zastanawiała się, dlaczego to dziwne zdanie spędza jej
sen z powiek. Usłyszała jęk i odwróciła się w stronę łóżka.
Wiedziała już, że matka nie śpi.
–Susan? Jesteś tam?
–Tak, mamo.
Pospieszyła do sypialni. Kiedyś gościły tu radosne kolory;
matka lubiła malować i przez lata uzbierało się mnóstwo
obrazów, poustawianych pod ścianami. Tryskające egzotycznymi
barwami sukienki i chusty zwieszały się ze sztalug w nieładzie.
Teraz ich miejsce zajęły tace z lekarstwami i aparat tlenowy;
kolory upchnięto w szafach, zwyciężone przez zniedołężnienie
spowodowane chorobą. Pokój nie pachniał już, takjak dawniej, jej
matką, czuło sięjedynie środki antyseptyczne. Wyszorowany,
czysty, wybielony – posępna, wydezynfekowana umieralnia.
–Boli? – zapytała. Zawsze zadawała to pytanie, z góry znając
odpowiedź. Wie
działa, że matka i tak nie powie prawdy.
Starsza kobieta usiłowała podnieść się na łokciach.
–Troszeczkę. Nie jest najgorzej.
–Podłożyć ci poduszkę?
–Nie. Dam sobie radę. – Pokręciła głową. – Myślałam o twoim
bracie.
–Zadzwonić do niego?
–Nie. To go tylko zmartwi. Jestem pewna, że pracuje zbyt
ciężko i potrzebuje
odpoczynku.
–Nie sądzę. Zapewne wolałby z tobą porozmawiać.
–Może jutro. Właśnie mi się śnił. Ty również, kochanie. Śniłam
o moich dzie
ciach. Niech sobie śpi. Ty też powinnaś. Dlaczego się nie
kładziesz?
–Pracowałam.
–Wymyślałaś jakieś konkursy. Co to będzie tym razem?
Cytaty? Anagramy?
Jakie hasła chodzą ci po głowie?
–Nie, tym razem to nie moje. Pracowałam nad czymś, co mi
przysłano.
–Masz tak wielu wielbicieli.
–Oni nie mnie lubią, lecz moje zagadki.
–Niekoniecznie. Musisz w siebie bardziej uwierzyć. Nie
powinnaś się ukry
wać.
–Mamo, pseudonimów używa się z wielu powodów, a ty
dobrze je znasz.
Kobieta opadła na poduszkę. Nie miała sił i nie był tu winny
wiek, lecz spustoszenie, jakiego w jej organizmie dokonała
choroba. Pomarszczona skóra zwieszała się z szyi, rozpuszczone
potargane włosy opadały na białą poszewkę; kasztanowe włosy.
Raz w tygodniu córka pomagała jej je ufarbować, obie z
niecierpliwością wyczekiwały tych chwil. Starszej kobiecie nie
pozostało zbyt wiele próżności. Nowotwór ograbił jąi z tego. Ale,
ku radości córki, nie chciała zrezygnować z kasztanowego koloru
włosów.
–Podoba mi się twój pseudonim. Jest taki podniecający.
Susan roześmiała się.
–O wiele bardziej podniecający niż ja.
–Mata Hari. Szpieg.
–Taak, ale jak wiesz, nie najlepszy. Została schwytana i
rozstrzelana.
Kobieta parsknęła. Na twarzy córki pojawił się uśmiech;
wiedziała, że jeśli uda
jej się częściej rozśmieszać mamę, choroba przestanie
postępować tak szybko.
Starsza kobieta podniosła oczy, jakby chciała dopomóc swojej
pamięci, i gniewnie powiedziała:
–Wiesz, gdy byłam mała, przeczytałam, że tuż przed tym jak
francuski oficer
wydał komendę plutonowi egzekucyjnemu, Mata Hari
rozerwała bluzkę odsłaniając
piersi, jakby chciała onieśmielić żołnierzy, poruszyć ich
pięknem swego ciała.
Powieki opadły ciężko, jak gdyby przywoływanie wspomnień
kosztowało jązbyt wiele wysiłku. Młodsza kobieta usiadła na
skraju łóżka i uścisnęła jej dłoń.
–Ale oni strzelili. Jakie to smutne, lecz sądzę, że typowe dla
mężczyzn.
Wpatrywały się w siebie przez chwilę.
–To tylko imię, mamo. Dobre dla kogoś, kto układa szarady w
czasopiśmie.
Matka skinęła głową.
–Chyba przyda się ta poduszka – przyznała. – A jutro
zadzwonimy do twego
brata. Poprosimy, by opowiedział nam o zabójcach. Może on
będzie wiedział, dla
czego ci Francuzi posłuchali rozkazu. Z pewnością ma na ten
temat kilka teorii. To
może być zabawne. – Uśmiechnęła się słabo.
–Dlaczego nie. – Córka sięgnęła do tacy i otworzyła małą
buteleczkę.
–Może dwie? – Na twarzy starszej kobiety pojawił się grymas
bólu.
Zawahała się, lecz po chwili dwie pigułki wypadły na otwartą
dłoń. Otworzyła
usta i córka ostrożnie położyła tabletki na jej języku i
przytknęła swoją szklankę z wodą do ust chorej.
–Ohydztwo – zaopiniowała matka. – Czy wiesz, że za czasów
mojej młodości
w Adirondacks mogliśmy pić wodę prosto ze strumieni. Po
prostu nachylić się i na
brać najczystszej, najzimniejszej wody, prosto do ust. Woda
była gęsta i ciężka, a po
łykanie bardziej przypominało jedzenie. Zimna. Wspaniała,
przejrzysta i bardzo zimna.
–Tak. Opowiadałaś mi wiele razy. Nic już nie jest takie jak
dawniej. Nic. Spró
buj teraz zasnąć. Powinnaś wypoczywać.
–Tutaj jest tak gorąco. Zawsze. Czasami nie wiem, co jest
bardziej gorące, moje
ciało czy powietrze.
Umilkła, jakby nabierała sił, i dodała:
–Bardzo chciałabym się napić tamtej wody. Choć raz jeszcze.
Susan ułożyła ostrożnie głowę matki na poduszce i zaczekała,
aż jej powieki zaczęły opadać. Zgasiła lampkę i wróciła do
swojego pokoju. Rozglądała się przez chwilę, pragnąc dostrzec
coś mniej funkcjonalnego czy bezdusznego jak rewolwer na
biurku obok komputera. Co mówiłoby, kim jest lub kim chciałaby
być.
Niczego takiego nie było. Tylko notatka.
PIERWSZA OSOBA POSIADA TO,
CO DRUGA OSOBA UKRYŁA
Jesteś zmęczona, pomyślała. Masz za sobą pracowity dzień, a
do tego upalny, jak na tak późną porę huraganów. Zbyt upalny. A
przez Atlantyk wciąż przewala się sztorm od wybrzeży Afryki.
Huragan wysysa siłę z wód oceanu poszukując odpowiedniego
miejsca na wypuszczenie swych mocy na Karaibach albo, co
gorsza, na Florydzie. Może uderzy tutaj, pomyślała. Późny
sztorm. Bezlitosny huragan. Ludzie
10
z Keys pamiętający dawne czasy zawsze mówią, że ten ostatni
jest najgorszy, lecz tak naprawdę, nie ma żadnej różnicy. Sztorm
to sztorm. Huragan to huragan. Ponownie spojrzała na zapisaną
kartkę papieru. Nie ma powodu, by niepokoić się anonimową
wiadomością, próbowała sobie wyperswadować, nawet tak
dobrze zaszyfrowaną.
Zmusiła się, by uwierzyć w to kłamstwo i usiadła z powrotem
przy biurku.
–Pierwsza osoba…
To może być Adam. Może to z Biblii.
Zagłębiła się w labirynt podtekstów.
Pierwsza rodzina – no cóż, to może być prezydent, ale nie
pasowało. Potem przypomniała sobie słynny panegiryk na
George’a Washingtona: „Pierwszy w czasie wojny, pierwszy w
czasie pokoju…” Przez chwilę analizowała te słowa, lecz szybko
popadła w zniechęcenie. Nikt z kręgu jej znajomych nie miał na
imię George ani na nazwisko Washington.
Westchnęła głęboko, przeklinając w duchu zepsutą
klimatyzację. Pocieszyła się, że zdolność rozwiązywania zagadek,
jaką posiada, ma swoje źródło w cierpliwości i jeśli zacznie
działać metodycznie, osiągnie sukces. Zanurzyła palec w zimnej
wodzie, przejechała nim po czole pozostawiając chłodną linię
wilgoci, przesuwając ją stopniowo w dół ku szyi i powiedziała
sobie, że nikt nie przesyłałby zaszyfrowanej wiadomości, jeśli nie
chciałby, żeby ją rozwiązała. W przeciwnym razie nie miałoby to
sensu.
Stali czytelnicy bardzo często przysyłali zagadki, ale zawsze
na adres wydawnictwa, na pseudonim i nieodmiennie z adresem
zwrotnym – często zakodowanym, gdyż ludzie, których
przyciągała, robili wszystko dla potwierdzenia swojego talentu;
nie szukali sposobności poznania jej osobiście. Tylko
kilkakrotnie zbito ją z tropu, lecz zawsze dawała sobie
ostatecznie radę.
Ponownie spojrzała na kartkę.
Przypomniała sobie przysłowie, które kiedyś przeczytała,
mądrość życiową przekazywaną w rodzinie z pokolenia na
pokolenie. Jeśli uciekając, słyszysz za sobą tętent kopyt,
rozsądniej jest założyć, że to koń, a nie zebra.
To nie zebra.
Nie kombinuj, powiedziała do siebie. Szukaj prostych
rozwiązań.
A zatem dobrze. Pierwsza osoba. Pierwsza osoba liczby
pojedynczej.
Czyli j a.
–„Pierwsza osoba posiada…”
Pierwsza osoba posiada?
Ja mam…
Pochyliła się nad blokiem papieru i pokiwała głową.
–Robimy postępy – zaopiniowała ściszonym głosem.
–…to, co druga osoba ukryła”.
Druga osoba. To mogłoby być ty.
Ścisnęła mocniej długopis i napisała: Ja mam… ty. Popatrzyła
na słowo „ukryła”.
Przez moment zdała sobie sprawę, że nieznośny upał
przyprawia ją o zawroty głowy. Chwilę oddychała głęboko i
ciężko, po czym sięgnęła po szklankę z wodą.
11
Przeciwieństwem do „ukrywać” będzie „odnajdywać”.
Popatrzyła na notatki i powiedziała głośno:
–Mam cię…
Ćma za szybą zaprzestała samobójczych szturmów i skonała
na parapecie trzepocząc skrzydłami; pozostawiła Susan samą, z
trudem łapiącą powietrze, schwytaną w okowy nieznanego,
nagłego strachu.
Rozdział pierwszy
PROFESOR ŚMIERĆ
HPrzynasty semestr dobiegał końca i wykładowca nie miał
pewności, czy ktokol-. wiek jeszcze go słuchał. Spojrzał na otwór
w ścianie, gdzie kiedyś było okno, teraz zabite deskami,
zaślepione. Przez chwilę zastanawiał się czy niebo jest
przejrzyste, by stwierdzić, że raczej nie. Wyobraził sobie
ogromny, szary, zachmurzony świat, rozciągający się tuż za
zielonymi ścianami sali wykładowej. Odwrócił się do zebranych
studentów.
–Czy kiedykolwiek myśleli państwo o tym, jak smakuje ludzkie
mięso? – zapytał niespodziewanie.
Jeffrey Clayton, młody mężczyzna z wystudiowaną
obojętnością na twarzy, nadającą mu anonimowy wygląd,
prowadził wykład na temat osobliwej skłonności patologicznych
morderców, którzy zasmakowali w kanibalizmie. W pewnym
momencie, kątem oka, dostrzegł pod blatem swego biurka
pulsującą czerwoną lampkę alarmu. Zmroził go strach. Nie
przerywając monologu, powoli przeszedł za biurko, stojące na
środku niewielkiego podestu i usiadł na twardym krześle.
–1 tak – udawał, że przegląda leżące przed nim notatki –
możemy łatwo zrozumieć fenomen pożerania ofiar sięgający
korzeniami mitów prymitywnych kultur, utrzymujących, że po
skonsumowaniu serca wroga posiądzie się jego siłę i odwagę.
Zjadając jego mózg – inteligencję. Uderzająco podobnie
zachowuje się wiedziony obsesją morderca. Za wszelką cenę
stara się zjednoczyć z ofiarą…
Nie przerywając monologu, ostrożnie wsunął rękę pod biurko.
Lustrował bacznie ponad setkę studentów wiercących się na
krzesłach w słabo oświetlonej sali, przesuwając wzrok po ich
zacienionych twarzach, niczym samotny żeglarz wypatrujący na
ciemnej toni oceanu znajomej boi.
Nie dostrzegł jednak nic ponad zwyczajową nudę i ogólny
brak zainteresowania.
Gdzie jesteś? – zastanawiał się. Który z was chce mnie zabić?
Nie interesowało go, dlaczego. To pytanie w odniesieniu do
tak wielu śmierci stało się niestosowne, nieważne, prawie
przyćmione powszedniością zbrodni.
Światełko pod pulpitem pulsowało nieustannie. Palcem
wskazującym naciskał kilkakrotnie przycisk alarmowy. Sygnał
miał rozbrzmieć na uniwersyteckim posterunku
13
policji, skąd natychmiast wyślą specjalną brygadę.
Oczywiście zakładając, że system alarmowy działał. Wątpił w to.
Wczesnym rankiem żadna kabina w męskiej toalecie nie
nadawała się do użytku. Nie potrafił wyobrazić sobie sprawnie
działającego systemu alarmowego na uniwersytecie, który ma
problemy z przeciekającymi rurami.
Opanuj się… – pomyślał. Już wcześniej sobie radziłeś.
Jego oczy nieustannie lustrowały salę wykładową. Wiedział,
że wykrywacz metalu wbudowany przy tylnym wejściu do sali
miał obrzydliwy zwyczaj niedziałania, lecz pamiętał doskonale, że
jakiś czas temu, w tym semestrze, inny profesor zlekceważył
podobne ostrzeżenie, w rezultacie czego otrzymał dwa strzały w
klatkę piersiową. Wykrwawił się na śmierć, na podłodze
korytarza, bełkocząc coś na temat pisemnej pracy domowej na
następny dzień, podczas gdy obłąkany student wykrzykiwał
nieprzyzwoite słowa nad ciałem umierającego nauczyciela. Pała z
egzaminu kończącego semestr była wyraźną przyczyną agresji.
Wyjaśnienie równie zrozumiałe jak każde inne.
Clayton nie stawiał już stopni poniżej trójki, właśnie po to, by
uniknąć tego rodzaju zagrożenia. Oblanie studenta drugiego roku
nie było warte utraty życia. Ci studenci, myślał oscylując na
krawędzi morderczej psychozy, dostawali automatycznie trzy
plus bądź cztery minus za swoje prace… Bez względu na to czyje
oddawali, czy też nie. Rejestrator na wydziale psychologii
wiedział, że każdy student, który otrzymał tę szczególną ocenę od
profesora Claytona, stanowił potencjalne zagrożenie; dawano od
razu znać ochronie kampusu.
W ubiegłym semestrze postawił trzy takie stopnie, wszystkie z
Wprowadzenia do Zachowań Dewiacyjnych. Studenci opatrzyli
ten kurs przydomkiem „Mordowanie dla zgrywy”, co było, jak
myślał, jeśli nie idealnie trafione, to przynajmniej kreatywne.
–…zjednoczenie się ze swoją ofiarą, kiedy wszystko zostało
już powiedziane i zrobione, jest celem nadrzędnym zabójcy.
Wiąże się z tym dziwnego rodzaju nienawiść i żądza. Często
pragną tego, czego nienawidzą! nienawidzą tego, czego pragną.
Fascynacja, lecz także ciekawość. Połączenie, które staje się
tyglem, wulkanem emocji. To z kolei rodzi perwersję i jej sługę –
morderstwo…
Czy właśnie to dzieje się z tobą? – zapytał w duchu,
schwytany w szpony niewidzialnego strachu.
Dłoń, pełznąca pod blatem biurka, zacisnęła się na kolbie
półautomatycznego rewolweru uśpionego w kaburze,
przymocowanej w tym miejscu. Palec wskazujący dotknął spustu,
podczas gdy kciuk odbezpieczył broń. Powoli, nie przerywając
monologu, profesor wysunął broń z kabury. Pochylił się jak
mnich pracujący nad manuskryptem, starając się stanowić jak
najmniejszy cel. Wzbierał w nim gniew: wciąż nie zatwierdzono
projektu finansującego zakup kamizelek kuloodpornych. Utknął
gdzieś w komitecie ustawodawczym, u gubernatora, był
powstrzymywany przez budżet miasta; ostatnio zawetowano
zgodę na modernizację kamer wideo w klasach i salach
wykładowych. Z drugiej strony, drużyna footballowa otrzymała
nowe stroje, a trenerowi koszykarzy ponownie podwyższono
wynagrodzenie – nauczyciele, jak zwykle, zostali pominięci.
14
Biurko zostało wzmocnione stalowymi okuciami. Wydział
Zabudowy Terenów Kampusu zapewnił, że jedynie kule dużego
kalibru, pokryte teflonem, mogłyby je przebić. Nieważne, że takie
pociski oferowały sklepy ze sprzętem sportowym, znajdujące się
tuż obok uniwersytetu; również pociski eksplodujące czy pociski
dum-dum dla tych, którzy nic sobie nie robili z wygórowanych
cen, jakich żądano w bezpośredniej bliskości kampusu.
Jeffrey Clayton był młodym mężczyzną bez fizycznych cech
swoich starszych kolegów: wydatnego brzucha, reumatyzmu,
kiepskiego wzroku i nerwów, drżącego głosu. Jego oczekiwania
od życia dopiero niedawno zaczęły się kurczyć, usychając jak
rośliny ustawione w ciemnym kącie. W mięśniach ramion i nóg
wciąż skrywała się szybkość charta, a w oczach za okularami w
staromodnej, drucianej oprawie czaiła się czujność. Poruszał się
pewnym krokiem sportowca; miał sylwetkę biegacza, jakim był w
czasie studiów. Niektórzy wykładowcy cenili go za poczucie
humoru – antidotum, jak utrzymywał, na bezustanne studiowanie
przypadków przemocy.
Jeśli rzucę się w lewo, pomyślał, bez problemu złożę się do
strzału, zasłonięty biurkiem. Powtórny strzał nie będzie
najpewniejszy, ze względu na nieodpowiedni kąt, ale
przynajmniej możliwy. Podniósł głos do miarowego ględzenia.
–…Wśród antropologów krążą teorie, że wiele prymitywnych
kultur często tworzyło indywidua, które w dzisiejszym
społeczeństwie uchodziłyby za seryjnych morderców, lecz wtedy
honorowano tych ludzi obdarzając ich zaszczytami i wysokimi
stanowiskami.
Kontynuował nie przestając lustrować wzrokiem
zgromadzonych studentów. W czwartym rzędzie na prawo młoda
kobieta wierciła się niespokojnie. Dłonie, oparte na kolanach,
drgały nerwowo. Czyżby amfetamina przestawała działać?
Psychoza wywołana kokainą? Oderwał od niej wzrok, penetrując
salę. Wychwycił wysokiego chłopaka, w samym środku
audytorium, w okularach przeciwsłonecznych pomimo półmroku
w sali wykładowej. Siedział sztywno z naprężonymi mięśniami,
jakby paranoja przywiązała go do krzesła stalowymi zwojami.
Zaciskał dłonie oparte o blat ławki. Puste, co Jeffrey Clayton
zauważył natychmiast. Puste dłonie. Znaleźć ręce skrywające
broń.
Wsłuchiwał się w swój monolog jak w głos ducha, który
oddzielił się od jego ciała:
–…Na przykład kapłani azteccy, których piętnuje się za to, że
wyrywali serca ludziom, składanym w ofierze. No cóż,
prawdopodobnie lubili swoją pracę. Społecznie akceptowani i
obdarzani szacunkiem seryjni mordercy. Większość takich, jak ci
kapłani, codziennie rano wychodzi do pracy, na pożegnanie
całując w policzek swoje żony, czochrając włosy małych pociech,
z teczką w dłoni i gazetą, którą czytają w metrze, i z
niecierpliwością oczekują krwawego misterium przy ofiarnym
ołtarzu…
W sali rozległ się chichot. Roześmiał się, by zagłuszyć
metaliczne kliknięcie ładowanego rewolweru.
Dzwonek obwieścił koniec zajęć. Ponad setka studentów
zaczęła odsuwać krzesła, chwytając kurtki i plecaki.
15
To najbardziej niebezpieczny moment, pomyślał. Ponownie
przemówił głośniej.
–Proszę pamiętać: w przyszłym tygodniu egzamin testowy.
Powinniście prze
czytać kopie więziennych wywiadów Charlesa Mansona. Są
dostępne w specjalnym
dziale biblioteki. W teście znajdą się pytania dotyczące tych
wywiadów…
Studenci wstali z krzeseł. Zacisnął mocniej dłoń na kolbie
rewolweru. Kilku młodych ludzi ruszyło w jego kierunku, ale
powstrzymał ich ruchem wolnej ręki.
–Terminy konsultacji są wywieszone na tablicy. Teraz żadnych
pytań…
Zauważył, że młoda kobieta zawahała się. Za nią stał
pryszczaty chłopak o silnie
umięśnionych barkach; pewnie zażywał sterydy. Oboje mieli
na sobie dżinsy i bluzy z uciętymi rękawami. Włosy chłopaka były
krótko ostrzyżone, jak u więźnia. Uśmiechał się. Profesor
zastanowił się, czy tymi samymi nożyczkami obcinano bluzy i
dokonywano postrzyżyn. W innych okolicznościach
prawdopodobnie mógłby zapytać. Dwójka młodych ludzi
podeszła bliżej.
–Proszę skorzystać z tylnego wyjścia – powiedział głośno
Clayton. Ponownie
powstrzymał ich ruchem ręki. Przystanęli.
–Chcę porozmawiać o egzaminie końcowym – wyjaśniła
dziewczyna robiąc
kwaśną minę.
–Proszę umówić się w sekretariacie. Zobaczymy się w moim
gabinecie.
–Zajmę panu tylko chwilę – wdzięczyła się.
–Nie – odparł. – Przykro mi. – Spoglądał raz na nią raz na
chłopaka, obawiając
się, że jakiś uzbrojony kretyn może przepychać się teraz przez
tłum.
–Panie psorze, niech pan poświęci jej minutkę – odezwał się
chłopak. Groźna
mina z łatwością zastąpiła uśmiech skrzywiony przez
metalowy kolczyk przeszywa
jący jego górną wargę. – Ona chce porozmawiać teraz.
–Jestem zajęty – odpowiedział Clayton.
Chłopak podszedł bliżej.
–Nie sądzę, że jesteś teraz tak kurewsko zajęty…
Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu co wystarczyło, by
go powstrzymać.
–Mogę przyjść ponownie – powiedziała. Uśmiechnęła się
kokieteryjnie do Clay-
tona pokazując żółtawe zęby. – Potrzebna mi dobra ocena,
więc możemy zobaczyć
się w pana gabinecie. – Delikatnym ruchem przejechała ręką
po włosach, z jednej
strony ogolonych równo ze skórą, z drugiej opadających na
ramię wspaniałymi loka
mi. – Prywatnie – dodała.
Chłopak odwrócił się do niej stając tyłem do profesora.
–Co ty, kurwa, przez to rozumiesz? – zapytał.
–Nic – odparła nie przestając się uśmiechać. – Umówimy się
na spotkanie.
W jej słowach brzmiała obietnica. Posłała Claytonowi
delikatny uśmiech zachęty, któremu towarzyszyło lekkie
uniesienie brwi. Następnie schwyciła plecak i odwróciła się w
stronę wyjścia. Kulturysta rzucił profesorowi gniewne spojrzenie,
po czym pospieszył za nią. Kiedy wchodzili po schodach i znikali
w zacienionym przejściu, Clayton słyszał grad pytań typu „Co to,
do kurwy nędzy, miało znaczyć?”
Jest tam za ciemno, pomyślał. Nikt nie zmienia żarówek, które
wypalają się w ostatnich rzędach. W każdym kącie powinno być
jasno. Jasne światło. Zerknął na
16
cienie przy wyjściu zastanawiając się, czy ktoś się tam chowa.
Powiódł wzrokiem po pustych rzędach w obawie przed zasadzką.
Alarm nie przestawał pulsować czerwonym światłem.
Zastanawiał się, gdzie podziewała się grupa szybkiego
reagowania, po czym zdał sobie sprawę, że nie może na nią
liczyć.
Jestem sam, skonstatował.
W następnej chwili zorientował się, że się myli.
W tylnym rzędzie, na skraju ciemności dostrzegł ciemną,
przygarbioną postać zastygłą w oczekiwaniu. Nie widział oczu
mężczyzny, lecz dostrzegł, że był potężnej postury, nawet w tej
pozycji.
Clayton podniósł pistolet i wycelował.
–Zabiję cię – powiedział szorstkim głosem.
W odpowiedzi usłyszał śmiech.
–Zabiję cię bez wahania.
Śmiech zamarł, a w jego miejsce pojawił się głos.
–Jestem zdziwiony, profesorze Clayton. Czy wszystkich
swoich studentów wita
pan pistoletem w dłoni?
–Jeśli jestem zmuszony – odparł Clayton.
Postać uniosła się z miejsca i Clayton dostrzegł, że głos
należy do wielkiego, starszego mężczyzny w niezbyt dobrze
leżącym, trzyczęściowym garniturze. Trzy-mał w dłoni niewielki
neseser, co Clayton dostrzegł, gdy przybysz rozpostarł ramio-na
w jowialnym geście przyjaźni.
–Nie jestem studentem…
–Nie wątpię.
–…chociaż podobał mi się ten fragment o identyfikowaniu się
ze swoją ofia
rą. Czy to prawda, profesorze? Czy może pan to
udokumentować? Chciałbym zo
baczyć materiały potwierdzające tę teorię. A może
przemawiała przez pana intu
icja?
–Intuicja – odpowiedział – i doświadczenie. Nie ma
zadowalających badań na
ukowych. Nigdy takowych nie było. Wątpię, czy kiedykolwiek
będą.
Gość uśmiechnął się.
–Z pewnością czytał pan Rossa i jego pionierską pracę na
temat deformacji chro
mosomów? A Finch i Aleksander i badania w Michigan nad
genetyczną strukturą
notorycznych morderców?
–Temat nie jest mi obcy – odpowiedział Clayton.
–Nie wątpię. Był pan asystentem Rossa. Pierwszą osobą,
którą zatrudnił po
otrzymaniu rządowych subsydiów. Dowiedziałem się, że
napisał pan ciąg dalszy,
zgadza się? Ich nazwiska, a pana praca, czy tak? Przed
zrobieniem doktoratu.
–Jest pan dobrze poinformowany.
Ruszył w stronę biurka, powoli schodząc po stopniach sali
wykładowej. Clayton złożył się do strzału ściskając broń w obu
dłoniach. Nie spuszczał z celownika zbliżającego się człowieka.
Dostrzegł, że jest od niego starszy, miał prawdopodobnie około
pięćdziesięciu pięciu do sześćdziesięciu lat i siwiejące, krótko
ostrzyżone włosy. Pomimo ogromnej postury, wydaWał się
niezwykle sprawny i szybki. Clayton
* - Stan umysłu
17
oszacował go jak rywala na bieżni; nie był
długodystansowcem, lecz niebezpiecznym sprinterem.
–Wolniej – rozkazał Clayton. – Ręce tak, żebym je widział.
–Nie jestem groźny, profesorze.
–Śmiem wątpić. Wchodząc na salę, uruchomił pan wykrywacz
metalu.
–Nie przyszedłem tu, żeby stwarzać kłopoty, profesorze.
–W to również śmiem wątpić – odpowiedział ostro Clayton. –
Wszelkiego ro
dzaju groźby i problemy są dziś powszechne. Podejrzewam,
że pan ucieleśnia wiele
jednych i drugich. Proszę rozchylić płaszcz. Powoli, bez
gwałtownych ruchów.
Mężczyzna zatrzymał się w odległości pięciu metrów.
–Odkąd ukończyłem szkołę, sposoby nauki uległy zmianie –
powiedział.
–Stwierdza pan rzecz oczywistą. Proszę pokazać mi swoją
broń.
Odkrył szelki z kaburą, skrywającą rewolwer bardzo podobny
do broni Claytona.
–Czy mam również okazać panu listy uwierzytelniające? –
zapytał.
–Za chwilę. Jest zapasowy, prawda? Może przy kostce u nogi?
Albo mały z tyłu
za paskiem na plecach? Gdzie?
Mężczyzna uśmiechnął się ponownie.
–Z tyłu za paskiem. – Wolnym ruchem uniósł tylną połę
płaszcza i odwrócił się
ukazując drugi, mniejszy, automatyczny pistolet w skórzanej
kaburze. – Zadowolo
ny? – zapytał. – Naprawdę, profesorze, przyszedłem tutaj
służbowo…
–Sprawa służbowa to cudowny eufemizm dla każdego
niebezpiecznego gościa.
Teraz proszę podciągnąć nogawki. Powoli.
–Niech pan da spokój, profesorze. Proszę pozwolić, bym
pokazał panu legity
mację.
Clayton lekko potrząsnął lufą rewolweru. Mężczyzna wzruszył
ramionami i podniósł najpierw lewą nogawkę, potem prawą. Pod
drugą ukrywała się trzecia pochwa, tym razem z niewielkim
nożem.
–Nigdy nie za wiele ochrony w mojej profesji.
–Ajakaż to profesja? – zapytał Clayton.
–No cóż, taka sama jak pańska, profesorze. Dokładnie taka
sama.
Zawahał się, pozwalając sobie na kolejny, niewielki uśmiech,
podobny do chmury przesłaniającej księżyc.
–Śmierć.
Jeffrey Clayton wskazał lufą rewolweru miejsce w pierwszym
rzędzie.
–Chciałbym zobaczyć legitymację – odezwał się.
Nieznajomy wyjął dokument w okładce z imitacji skóry.
Wyciągnął rękę w stronę profesora.
–Niech pan to rzuci, a potem usiądzie z rękami za głową.
Po raz pierwszy w kącikach oczu przybysza pojawiło się
rozdrażnienie, które prawie natychmiast skrył tym samym
szyderczym uśmiechem.
–Chyba jest pan przewrażliwiony, profesorze Clayton. Ale jeśli
ma się pan czuć
dzięki temu lepiej…
18
Wykonał polecenie, a Clayton pochylił się. i podniósł
dokument. Trzymał broń wycelowaną w pierś mężczyzny.
–Przewrażliwiony? – odezwał się. – Taak. Jakiś człowiek, który
nie jest studen
tem, i ma przy sobie co najmniej trzy rodzaje broni, wchodzi
do mojej sali wykładowej
tylnymi drzwiami, nie umówiwszy się uprzednio, nie
przedstawiając się, wiedząc kim
jestem, natychmiast zapewnia, że nie jest groźny i przekonuje,
żebym nie zachowywał
żadnych środków ostrożności. Czy zdaje sobie pan sprawę,
jak wielu wykładowców
napadnięto w tym semestrze? Ile było strzelanin z udziałem
studentów? Czy wie pan,
że mamy sądowy nakaz zaprzestania badań psychologicznych
kandydatów przed
egzaminami wstępnymi? Coś wspaniałego. Obecnie nie
możemy nawet wyelimino
wać szaleńców zanim się tu dostaną uzbrojeni po zęby.
Zamach na prywatność i te
sprawy.
Clayton uśmiechnął się po raz pierwszy.
–Ostrożność – powiedział – to nieodłączna część życia.
Mężczyzna w garniturze pokiwał głową.
–Tam, gdzie pracuję, ten problem nie istnieje.
Profesor nie przestawał się uśmiechać.
–To stwierdzenie, jak podejrzewam, jest kłamstwem. W
przeciwnym razie nie
byłoby pana tutaj.
Mężczyzna otworzył portfel i Clayton dostrzegł złoconego orła
nad słowami: Służby Specjalne. Orzeł i napis górowały nad
ogólnie znanym konturem nowego Zachodniego Terytorium.
Poniżej widniały wyraźne, czerwone cyfry: 51. Po przeciwnej
stronie znajdowało się nazwisko mężczyzny – Robert Martin, jego
KATZENBACH JOHN Stan umyslu
JOHN KATZENBACH Przekład Paweł Czajczyński AMBER Tytuł oryginału STATE OF MIND Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna STANISŁAW MILC Ilustracja na okładce WILLIAMSCHMIDT Projekt graficzny okładki ORZATA CEBO-FONIOK wanie graficzne okładki:CZNE WYDAWNICTWA AMBER
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1997 by John Katzenbach Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 1998 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-669-8 Potrzebowałem idealnej zwierzyny – wyjaśnił generał. Powiedziałem zatem: jakie są cechy idealnej ofiary? Odpowiedź oczywiście brzmiała: musi mieć odwagę, przebiegłość oraz, ponad wszystko, zdolność logicznego myślenia. –Ale żadne zwierzę nie potrafi logicznie myśleć – sprzeciwił się Rainsford. –Mój drogi kolego – odparł generał -jest jedno takie, które potrafi. Richard Connell, Najbardziej niebezpieczna gra. Prolog SZARADZISTKA Matka spała niespokojnie w sąsiednim pokoju. Umierała. Dochodziła północ, a zawieszony pod sufitem wentylator powoli, wielkimi łopatami, pobudzał do życia powietrze wokół niej, choć wydawało się, że przesuwa jedynie pozostałości dziennego upału. Staromodne, zniszczone okiennice były otwarte, wpuszczając do pokoju noc przesyconą zapachem lukrecji. Ćma desperacko uderzała w szybę, jakby sprzykrzyło się jej życie. Kobieta obserwowała ją przez chwilę, zastanawiając się, czy to światło przyciąga skrzydlatego wędrowca, jak sądzili poeci i romantycy, czy może owad ten nienawidzi światła i przypuszcza beznadziejny szturm na źródło swojej frustracji.
Czuła strużkę potu skradającą się pomiędzy wzgórkami piersi; starła ją podkoszulkiem nie odrywając wzroku od kartki leżącej przed nią na biurku. To był tani, biały papier. Słowa napisano prostą czcionką. PIERWSZA OSOBA POSIADA TO, CO DRUGA OSOBA UKRYŁA Odsunęła się od biurka wraz z krzesłem, w zamyśleniu stukając długopisem o blat, jak perkusista próbujący znaleźć rytm. Otrzymywała wiadomości i wiersze, wszystkie zaszyfrowane, ukrywające jakąś informację. Zwykle były to wyznania miłosne lub tylko próby umówienia się na spotkanie. Czasami nieprzyzwoite. Rzadko były to wyzwania, wiadomości tak skomplikowane, niejasne, że zbijały ją z tropu. W ten sposób zarabiała na życie i dlatego nie zabolało jej, gdy jeden z czytelników stał się nagle silniejszy niż ona. Niepokojące w tej szczególnej wiadomości było to, że nie nadeszła pocztą, do wydawnictwa. Ani pocztą elektroniczną do komputera w biurze. Tego dnia list wetknięto w wyblakłą od słońca, zardzewiałą skrzynkę na końcu podjazdu, więc znalazła go wieczorem, wracając z pracy. I zupełnie inaczej niż na przesyłkach, które rozszyfrowywała, nie było na nim podpisu ani adresu zwrotnego. Nie spodobało jej się, że ktoś wie, gdzie mieszka. Do udziału w swojej grze zapraszała głównie ludzi nieszkodliwych. Programistów komputerowych, naukowców, księgowych. Od czasu do czasu policjantów, prawników czy lekarzy. Wielu z nich rozpoznawała po charakterystycznych sposobach rozwiązywania zagadek, częstokroć niepowtarzalnych jak odciski palców. Po wielu latach doświadczenia potrafiła odgadnąć, który ze stałych czytelników osiągnie sukces w danym rodzaju gry. Jedni specjalizowali się w kryptogramach i anagramach. Inni przechodzili samych siebie w odgadywaniu zagadek literackich, dopasowując cytaty do mniej znanych autorów. W niedzielne popołudnia ludzie ci z pasją rozwiązywali krzyżówki. Oczywiście byli także inni.
Zawsze poświęcała więcej uwagi osobom, odnajdującym w każdej ukrytej wiadomości swoją paranoję lub takim, które odkrywały nienawiść i gniew w umysłowym labiryncie, jaki tworzyła. Nikt nie jest tak naprawdę niewinny, powiedziała do siebie. Już nie. Podczas weekendów, które spędzała na mangrowych moczarach, nie rozstawała się z półautomatycznym rewolwerem. Przez większą część życia mieszkała z matką w małym, zapuszczonym domku z dwiema sypialniami. Tam nabierała doświadczenia, by w końcu stać się ekspertem w swojej dziedzinie. Spojrzała na tajemniczą wiadomość i poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Otworzyła szufladę. Z futerału wyciągnęła rewolwer magnum.357 z krótką lufą i położyła go na blacie obok monitora. Posiadała jeszcze pięć innych egzemplarzy w swojej kolekcji, w której znajdował się również automatyczny karabin maszynowy; naładowany, gotowy do użycia wisiał w szafie z ubraniami. Odezwała się na głos do siebie: –Nie podoba mi się, że wiesz, kim jestem i gdzie mieszkam. Nie takie są reguły gry. Skrzywiła się myśląc, kiedy popełniła błąd i zapomniała o ostrożności. Postanowiła znaleźć przeciek – któraś z sekretarek, a może asystent redaktora musieli dać komuś jej domowy adres – i podjąć odpowiednie kroki, żeby go zatkać. Tajemnica i anonimowość były niezbędne w jej pracy i życiu. Po raz wtóry przyjrzała się słowom na kartce. Chociaż, z całą pewnością, nie był to kod numeryczny, dokonała kilku szybkich przeliczeń, dopasowując numery porządkowe liter w alfabecie do każdej litery na kartce; odejmowała i dodawała, badając wariacje. Chciała odszukać jakiś sens zapisu, lecz z góry wiedziała, że jej wysiłki okażą się bezowocne. Nieodmiennie wychodził niezrozumiały bełkot. Włączyła komputer i odszukała plik ze słynnymi cytatami, lecz nie znalazła niczego, co choć odrobinę przypominałoby to
zdanie. Pomyślała, że dobrze jej zrobi szklanka zimnej wody, więc wstała i poszła do małej kuchni. Napełniła szklankę lodem i wodą z kranu, która miała delikatny słona-wy posmak. Wyczyściła nos myśląc, że była to mniejsza z cen, jakie płaciło się za mieszkanie na Upper Keys. Izolacja i samotność przysparzały o wiele więcej cierpienia. Zatrzymała się w progu i patrzyła przez pokój na kartkę papieru; zastanawiała się, dlaczego to dziwne zdanie spędza jej sen z powiek. Usłyszała jęk i odwróciła się w stronę łóżka. Wiedziała już, że matka nie śpi. –Susan? Jesteś tam? –Tak, mamo. Pospieszyła do sypialni. Kiedyś gościły tu radosne kolory; matka lubiła malować i przez lata uzbierało się mnóstwo obrazów, poustawianych pod ścianami. Tryskające egzotycznymi barwami sukienki i chusty zwieszały się ze sztalug w nieładzie. Teraz ich miejsce zajęły tace z lekarstwami i aparat tlenowy; kolory upchnięto w szafach, zwyciężone przez zniedołężnienie spowodowane chorobą. Pokój nie pachniał już, takjak dawniej, jej matką, czuło sięjedynie środki antyseptyczne. Wyszorowany, czysty, wybielony – posępna, wydezynfekowana umieralnia. –Boli? – zapytała. Zawsze zadawała to pytanie, z góry znając odpowiedź. Wie działa, że matka i tak nie powie prawdy. Starsza kobieta usiłowała podnieść się na łokciach. –Troszeczkę. Nie jest najgorzej. –Podłożyć ci poduszkę? –Nie. Dam sobie radę. – Pokręciła głową. – Myślałam o twoim bracie. –Zadzwonić do niego? –Nie. To go tylko zmartwi. Jestem pewna, że pracuje zbyt ciężko i potrzebuje odpoczynku. –Nie sądzę. Zapewne wolałby z tobą porozmawiać. –Może jutro. Właśnie mi się śnił. Ty również, kochanie. Śniłam
o moich dzie ciach. Niech sobie śpi. Ty też powinnaś. Dlaczego się nie kładziesz? –Pracowałam. –Wymyślałaś jakieś konkursy. Co to będzie tym razem? Cytaty? Anagramy? Jakie hasła chodzą ci po głowie? –Nie, tym razem to nie moje. Pracowałam nad czymś, co mi przysłano. –Masz tak wielu wielbicieli. –Oni nie mnie lubią, lecz moje zagadki. –Niekoniecznie. Musisz w siebie bardziej uwierzyć. Nie powinnaś się ukry wać. –Mamo, pseudonimów używa się z wielu powodów, a ty dobrze je znasz. Kobieta opadła na poduszkę. Nie miała sił i nie był tu winny wiek, lecz spustoszenie, jakiego w jej organizmie dokonała choroba. Pomarszczona skóra zwieszała się z szyi, rozpuszczone potargane włosy opadały na białą poszewkę; kasztanowe włosy. Raz w tygodniu córka pomagała jej je ufarbować, obie z niecierpliwością wyczekiwały tych chwil. Starszej kobiecie nie pozostało zbyt wiele próżności. Nowotwór ograbił jąi z tego. Ale, ku radości córki, nie chciała zrezygnować z kasztanowego koloru włosów. –Podoba mi się twój pseudonim. Jest taki podniecający. Susan roześmiała się. –O wiele bardziej podniecający niż ja. –Mata Hari. Szpieg. –Taak, ale jak wiesz, nie najlepszy. Została schwytana i rozstrzelana. Kobieta parsknęła. Na twarzy córki pojawił się uśmiech; wiedziała, że jeśli uda jej się częściej rozśmieszać mamę, choroba przestanie postępować tak szybko. Starsza kobieta podniosła oczy, jakby chciała dopomóc swojej
pamięci, i gniewnie powiedziała: –Wiesz, gdy byłam mała, przeczytałam, że tuż przed tym jak francuski oficer wydał komendę plutonowi egzekucyjnemu, Mata Hari rozerwała bluzkę odsłaniając piersi, jakby chciała onieśmielić żołnierzy, poruszyć ich pięknem swego ciała. Powieki opadły ciężko, jak gdyby przywoływanie wspomnień kosztowało jązbyt wiele wysiłku. Młodsza kobieta usiadła na skraju łóżka i uścisnęła jej dłoń. –Ale oni strzelili. Jakie to smutne, lecz sądzę, że typowe dla mężczyzn. Wpatrywały się w siebie przez chwilę. –To tylko imię, mamo. Dobre dla kogoś, kto układa szarady w czasopiśmie. Matka skinęła głową. –Chyba przyda się ta poduszka – przyznała. – A jutro zadzwonimy do twego brata. Poprosimy, by opowiedział nam o zabójcach. Może on będzie wiedział, dla czego ci Francuzi posłuchali rozkazu. Z pewnością ma na ten temat kilka teorii. To może być zabawne. – Uśmiechnęła się słabo. –Dlaczego nie. – Córka sięgnęła do tacy i otworzyła małą buteleczkę. –Może dwie? – Na twarzy starszej kobiety pojawił się grymas bólu. Zawahała się, lecz po chwili dwie pigułki wypadły na otwartą dłoń. Otworzyła usta i córka ostrożnie położyła tabletki na jej języku i przytknęła swoją szklankę z wodą do ust chorej. –Ohydztwo – zaopiniowała matka. – Czy wiesz, że za czasów mojej młodości w Adirondacks mogliśmy pić wodę prosto ze strumieni. Po prostu nachylić się i na brać najczystszej, najzimniejszej wody, prosto do ust. Woda
była gęsta i ciężka, a po łykanie bardziej przypominało jedzenie. Zimna. Wspaniała, przejrzysta i bardzo zimna. –Tak. Opowiadałaś mi wiele razy. Nic już nie jest takie jak dawniej. Nic. Spró buj teraz zasnąć. Powinnaś wypoczywać. –Tutaj jest tak gorąco. Zawsze. Czasami nie wiem, co jest bardziej gorące, moje ciało czy powietrze. Umilkła, jakby nabierała sił, i dodała: –Bardzo chciałabym się napić tamtej wody. Choć raz jeszcze. Susan ułożyła ostrożnie głowę matki na poduszce i zaczekała, aż jej powieki zaczęły opadać. Zgasiła lampkę i wróciła do swojego pokoju. Rozglądała się przez chwilę, pragnąc dostrzec coś mniej funkcjonalnego czy bezdusznego jak rewolwer na biurku obok komputera. Co mówiłoby, kim jest lub kim chciałaby być. Niczego takiego nie było. Tylko notatka.
PIERWSZA OSOBA POSIADA TO, CO DRUGA OSOBA UKRYŁA Jesteś zmęczona, pomyślała. Masz za sobą pracowity dzień, a do tego upalny, jak na tak późną porę huraganów. Zbyt upalny. A przez Atlantyk wciąż przewala się sztorm od wybrzeży Afryki. Huragan wysysa siłę z wód oceanu poszukując odpowiedniego miejsca na wypuszczenie swych mocy na Karaibach albo, co gorsza, na Florydzie. Może uderzy tutaj, pomyślała. Późny sztorm. Bezlitosny huragan. Ludzie 10 z Keys pamiętający dawne czasy zawsze mówią, że ten ostatni jest najgorszy, lecz tak naprawdę, nie ma żadnej różnicy. Sztorm to sztorm. Huragan to huragan. Ponownie spojrzała na zapisaną kartkę papieru. Nie ma powodu, by niepokoić się anonimową wiadomością, próbowała sobie wyperswadować, nawet tak dobrze zaszyfrowaną. Zmusiła się, by uwierzyć w to kłamstwo i usiadła z powrotem przy biurku. –Pierwsza osoba… To może być Adam. Może to z Biblii. Zagłębiła się w labirynt podtekstów. Pierwsza rodzina – no cóż, to może być prezydent, ale nie pasowało. Potem przypomniała sobie słynny panegiryk na George’a Washingtona: „Pierwszy w czasie wojny, pierwszy w czasie pokoju…” Przez chwilę analizowała te słowa, lecz szybko popadła w zniechęcenie. Nikt z kręgu jej znajomych nie miał na imię George ani na nazwisko Washington. Westchnęła głęboko, przeklinając w duchu zepsutą klimatyzację. Pocieszyła się, że zdolność rozwiązywania zagadek, jaką posiada, ma swoje źródło w cierpliwości i jeśli zacznie działać metodycznie, osiągnie sukces. Zanurzyła palec w zimnej wodzie, przejechała nim po czole pozostawiając chłodną linię wilgoci, przesuwając ją stopniowo w dół ku szyi i powiedziała sobie, że nikt nie przesyłałby zaszyfrowanej wiadomości, jeśli nie chciałby, żeby ją rozwiązała. W przeciwnym razie nie miałoby to
sensu. Stali czytelnicy bardzo często przysyłali zagadki, ale zawsze na adres wydawnictwa, na pseudonim i nieodmiennie z adresem zwrotnym – często zakodowanym, gdyż ludzie, których przyciągała, robili wszystko dla potwierdzenia swojego talentu; nie szukali sposobności poznania jej osobiście. Tylko kilkakrotnie zbito ją z tropu, lecz zawsze dawała sobie ostatecznie radę. Ponownie spojrzała na kartkę. Przypomniała sobie przysłowie, które kiedyś przeczytała, mądrość życiową przekazywaną w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Jeśli uciekając, słyszysz za sobą tętent kopyt, rozsądniej jest założyć, że to koń, a nie zebra. To nie zebra. Nie kombinuj, powiedziała do siebie. Szukaj prostych rozwiązań. A zatem dobrze. Pierwsza osoba. Pierwsza osoba liczby pojedynczej. Czyli j a. –„Pierwsza osoba posiada…” Pierwsza osoba posiada? Ja mam… Pochyliła się nad blokiem papieru i pokiwała głową. –Robimy postępy – zaopiniowała ściszonym głosem. –…to, co druga osoba ukryła”. Druga osoba. To mogłoby być ty. Ścisnęła mocniej długopis i napisała: Ja mam… ty. Popatrzyła na słowo „ukryła”. Przez moment zdała sobie sprawę, że nieznośny upał przyprawia ją o zawroty głowy. Chwilę oddychała głęboko i ciężko, po czym sięgnęła po szklankę z wodą.
11 Przeciwieństwem do „ukrywać” będzie „odnajdywać”. Popatrzyła na notatki i powiedziała głośno: –Mam cię… Ćma za szybą zaprzestała samobójczych szturmów i skonała na parapecie trzepocząc skrzydłami; pozostawiła Susan samą, z trudem łapiącą powietrze, schwytaną w okowy nieznanego, nagłego strachu. Rozdział pierwszy PROFESOR ŚMIERĆ HPrzynasty semestr dobiegał końca i wykładowca nie miał pewności, czy ktokol-. wiek jeszcze go słuchał. Spojrzał na otwór w ścianie, gdzie kiedyś było okno, teraz zabite deskami, zaślepione. Przez chwilę zastanawiał się czy niebo jest przejrzyste, by stwierdzić, że raczej nie. Wyobraził sobie ogromny, szary, zachmurzony świat, rozciągający się tuż za zielonymi ścianami sali wykładowej. Odwrócił się do zebranych studentów. –Czy kiedykolwiek myśleli państwo o tym, jak smakuje ludzkie mięso? – zapytał niespodziewanie. Jeffrey Clayton, młody mężczyzna z wystudiowaną obojętnością na twarzy, nadającą mu anonimowy wygląd, prowadził wykład na temat osobliwej skłonności patologicznych morderców, którzy zasmakowali w kanibalizmie. W pewnym momencie, kątem oka, dostrzegł pod blatem swego biurka pulsującą czerwoną lampkę alarmu. Zmroził go strach. Nie przerywając monologu, powoli przeszedł za biurko, stojące na środku niewielkiego podestu i usiadł na twardym krześle. –1 tak – udawał, że przegląda leżące przed nim notatki – możemy łatwo zrozumieć fenomen pożerania ofiar sięgający korzeniami mitów prymitywnych kultur, utrzymujących, że po skonsumowaniu serca wroga posiądzie się jego siłę i odwagę. Zjadając jego mózg – inteligencję. Uderzająco podobnie zachowuje się wiedziony obsesją morderca. Za wszelką cenę stara się zjednoczyć z ofiarą…
Nie przerywając monologu, ostrożnie wsunął rękę pod biurko. Lustrował bacznie ponad setkę studentów wiercących się na krzesłach w słabo oświetlonej sali, przesuwając wzrok po ich zacienionych twarzach, niczym samotny żeglarz wypatrujący na ciemnej toni oceanu znajomej boi. Nie dostrzegł jednak nic ponad zwyczajową nudę i ogólny brak zainteresowania. Gdzie jesteś? – zastanawiał się. Który z was chce mnie zabić? Nie interesowało go, dlaczego. To pytanie w odniesieniu do tak wielu śmierci stało się niestosowne, nieważne, prawie przyćmione powszedniością zbrodni. Światełko pod pulpitem pulsowało nieustannie. Palcem wskazującym naciskał kilkakrotnie przycisk alarmowy. Sygnał miał rozbrzmieć na uniwersyteckim posterunku
13 policji, skąd natychmiast wyślą specjalną brygadę. Oczywiście zakładając, że system alarmowy działał. Wątpił w to. Wczesnym rankiem żadna kabina w męskiej toalecie nie nadawała się do użytku. Nie potrafił wyobrazić sobie sprawnie działającego systemu alarmowego na uniwersytecie, który ma problemy z przeciekającymi rurami. Opanuj się… – pomyślał. Już wcześniej sobie radziłeś. Jego oczy nieustannie lustrowały salę wykładową. Wiedział, że wykrywacz metalu wbudowany przy tylnym wejściu do sali miał obrzydliwy zwyczaj niedziałania, lecz pamiętał doskonale, że jakiś czas temu, w tym semestrze, inny profesor zlekceważył podobne ostrzeżenie, w rezultacie czego otrzymał dwa strzały w klatkę piersiową. Wykrwawił się na śmierć, na podłodze korytarza, bełkocząc coś na temat pisemnej pracy domowej na następny dzień, podczas gdy obłąkany student wykrzykiwał nieprzyzwoite słowa nad ciałem umierającego nauczyciela. Pała z egzaminu kończącego semestr była wyraźną przyczyną agresji. Wyjaśnienie równie zrozumiałe jak każde inne. Clayton nie stawiał już stopni poniżej trójki, właśnie po to, by uniknąć tego rodzaju zagrożenia. Oblanie studenta drugiego roku nie było warte utraty życia. Ci studenci, myślał oscylując na krawędzi morderczej psychozy, dostawali automatycznie trzy plus bądź cztery minus za swoje prace… Bez względu na to czyje oddawali, czy też nie. Rejestrator na wydziale psychologii wiedział, że każdy student, który otrzymał tę szczególną ocenę od profesora Claytona, stanowił potencjalne zagrożenie; dawano od razu znać ochronie kampusu. W ubiegłym semestrze postawił trzy takie stopnie, wszystkie z Wprowadzenia do Zachowań Dewiacyjnych. Studenci opatrzyli ten kurs przydomkiem „Mordowanie dla zgrywy”, co było, jak myślał, jeśli nie idealnie trafione, to przynajmniej kreatywne. –…zjednoczenie się ze swoją ofiarą, kiedy wszystko zostało już powiedziane i zrobione, jest celem nadrzędnym zabójcy. Wiąże się z tym dziwnego rodzaju nienawiść i żądza. Często
pragną tego, czego nienawidzą! nienawidzą tego, czego pragną. Fascynacja, lecz także ciekawość. Połączenie, które staje się tyglem, wulkanem emocji. To z kolei rodzi perwersję i jej sługę – morderstwo… Czy właśnie to dzieje się z tobą? – zapytał w duchu, schwytany w szpony niewidzialnego strachu. Dłoń, pełznąca pod blatem biurka, zacisnęła się na kolbie półautomatycznego rewolweru uśpionego w kaburze, przymocowanej w tym miejscu. Palec wskazujący dotknął spustu, podczas gdy kciuk odbezpieczył broń. Powoli, nie przerywając monologu, profesor wysunął broń z kabury. Pochylił się jak mnich pracujący nad manuskryptem, starając się stanowić jak najmniejszy cel. Wzbierał w nim gniew: wciąż nie zatwierdzono projektu finansującego zakup kamizelek kuloodpornych. Utknął gdzieś w komitecie ustawodawczym, u gubernatora, był powstrzymywany przez budżet miasta; ostatnio zawetowano zgodę na modernizację kamer wideo w klasach i salach wykładowych. Z drugiej strony, drużyna footballowa otrzymała nowe stroje, a trenerowi koszykarzy ponownie podwyższono wynagrodzenie – nauczyciele, jak zwykle, zostali pominięci.
14 Biurko zostało wzmocnione stalowymi okuciami. Wydział Zabudowy Terenów Kampusu zapewnił, że jedynie kule dużego kalibru, pokryte teflonem, mogłyby je przebić. Nieważne, że takie pociski oferowały sklepy ze sprzętem sportowym, znajdujące się tuż obok uniwersytetu; również pociski eksplodujące czy pociski dum-dum dla tych, którzy nic sobie nie robili z wygórowanych cen, jakich żądano w bezpośredniej bliskości kampusu. Jeffrey Clayton był młodym mężczyzną bez fizycznych cech swoich starszych kolegów: wydatnego brzucha, reumatyzmu, kiepskiego wzroku i nerwów, drżącego głosu. Jego oczekiwania od życia dopiero niedawno zaczęły się kurczyć, usychając jak rośliny ustawione w ciemnym kącie. W mięśniach ramion i nóg wciąż skrywała się szybkość charta, a w oczach za okularami w staromodnej, drucianej oprawie czaiła się czujność. Poruszał się pewnym krokiem sportowca; miał sylwetkę biegacza, jakim był w czasie studiów. Niektórzy wykładowcy cenili go za poczucie humoru – antidotum, jak utrzymywał, na bezustanne studiowanie przypadków przemocy. Jeśli rzucę się w lewo, pomyślał, bez problemu złożę się do strzału, zasłonięty biurkiem. Powtórny strzał nie będzie najpewniejszy, ze względu na nieodpowiedni kąt, ale przynajmniej możliwy. Podniósł głos do miarowego ględzenia. –…Wśród antropologów krążą teorie, że wiele prymitywnych kultur często tworzyło indywidua, które w dzisiejszym społeczeństwie uchodziłyby za seryjnych morderców, lecz wtedy honorowano tych ludzi obdarzając ich zaszczytami i wysokimi stanowiskami. Kontynuował nie przestając lustrować wzrokiem zgromadzonych studentów. W czwartym rzędzie na prawo młoda kobieta wierciła się niespokojnie. Dłonie, oparte na kolanach, drgały nerwowo. Czyżby amfetamina przestawała działać? Psychoza wywołana kokainą? Oderwał od niej wzrok, penetrując salę. Wychwycił wysokiego chłopaka, w samym środku audytorium, w okularach przeciwsłonecznych pomimo półmroku
w sali wykładowej. Siedział sztywno z naprężonymi mięśniami, jakby paranoja przywiązała go do krzesła stalowymi zwojami. Zaciskał dłonie oparte o blat ławki. Puste, co Jeffrey Clayton zauważył natychmiast. Puste dłonie. Znaleźć ręce skrywające broń. Wsłuchiwał się w swój monolog jak w głos ducha, który oddzielił się od jego ciała: –…Na przykład kapłani azteccy, których piętnuje się za to, że wyrywali serca ludziom, składanym w ofierze. No cóż, prawdopodobnie lubili swoją pracę. Społecznie akceptowani i obdarzani szacunkiem seryjni mordercy. Większość takich, jak ci kapłani, codziennie rano wychodzi do pracy, na pożegnanie całując w policzek swoje żony, czochrając włosy małych pociech, z teczką w dłoni i gazetą, którą czytają w metrze, i z niecierpliwością oczekują krwawego misterium przy ofiarnym ołtarzu… W sali rozległ się chichot. Roześmiał się, by zagłuszyć metaliczne kliknięcie ładowanego rewolweru. Dzwonek obwieścił koniec zajęć. Ponad setka studentów zaczęła odsuwać krzesła, chwytając kurtki i plecaki.
15 To najbardziej niebezpieczny moment, pomyślał. Ponownie przemówił głośniej. –Proszę pamiętać: w przyszłym tygodniu egzamin testowy. Powinniście prze czytać kopie więziennych wywiadów Charlesa Mansona. Są dostępne w specjalnym dziale biblioteki. W teście znajdą się pytania dotyczące tych wywiadów… Studenci wstali z krzeseł. Zacisnął mocniej dłoń na kolbie rewolweru. Kilku młodych ludzi ruszyło w jego kierunku, ale powstrzymał ich ruchem wolnej ręki. –Terminy konsultacji są wywieszone na tablicy. Teraz żadnych pytań… Zauważył, że młoda kobieta zawahała się. Za nią stał pryszczaty chłopak o silnie umięśnionych barkach; pewnie zażywał sterydy. Oboje mieli na sobie dżinsy i bluzy z uciętymi rękawami. Włosy chłopaka były krótko ostrzyżone, jak u więźnia. Uśmiechał się. Profesor zastanowił się, czy tymi samymi nożyczkami obcinano bluzy i dokonywano postrzyżyn. W innych okolicznościach prawdopodobnie mógłby zapytać. Dwójka młodych ludzi podeszła bliżej. –Proszę skorzystać z tylnego wyjścia – powiedział głośno Clayton. Ponownie powstrzymał ich ruchem ręki. Przystanęli. –Chcę porozmawiać o egzaminie końcowym – wyjaśniła dziewczyna robiąc kwaśną minę. –Proszę umówić się w sekretariacie. Zobaczymy się w moim gabinecie. –Zajmę panu tylko chwilę – wdzięczyła się. –Nie – odparł. – Przykro mi. – Spoglądał raz na nią raz na chłopaka, obawiając się, że jakiś uzbrojony kretyn może przepychać się teraz przez
tłum. –Panie psorze, niech pan poświęci jej minutkę – odezwał się chłopak. Groźna mina z łatwością zastąpiła uśmiech skrzywiony przez metalowy kolczyk przeszywa jący jego górną wargę. – Ona chce porozmawiać teraz. –Jestem zajęty – odpowiedział Clayton. Chłopak podszedł bliżej. –Nie sądzę, że jesteś teraz tak kurewsko zajęty… Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu co wystarczyło, by go powstrzymać. –Mogę przyjść ponownie – powiedziała. Uśmiechnęła się kokieteryjnie do Clay- tona pokazując żółtawe zęby. – Potrzebna mi dobra ocena, więc możemy zobaczyć się w pana gabinecie. – Delikatnym ruchem przejechała ręką po włosach, z jednej strony ogolonych równo ze skórą, z drugiej opadających na ramię wspaniałymi loka mi. – Prywatnie – dodała. Chłopak odwrócił się do niej stając tyłem do profesora. –Co ty, kurwa, przez to rozumiesz? – zapytał. –Nic – odparła nie przestając się uśmiechać. – Umówimy się na spotkanie. W jej słowach brzmiała obietnica. Posłała Claytonowi delikatny uśmiech zachęty, któremu towarzyszyło lekkie uniesienie brwi. Następnie schwyciła plecak i odwróciła się w stronę wyjścia. Kulturysta rzucił profesorowi gniewne spojrzenie, po czym pospieszył za nią. Kiedy wchodzili po schodach i znikali w zacienionym przejściu, Clayton słyszał grad pytań typu „Co to, do kurwy nędzy, miało znaczyć?” Jest tam za ciemno, pomyślał. Nikt nie zmienia żarówek, które wypalają się w ostatnich rzędach. W każdym kącie powinno być jasno. Jasne światło. Zerknął na
16 cienie przy wyjściu zastanawiając się, czy ktoś się tam chowa. Powiódł wzrokiem po pustych rzędach w obawie przed zasadzką. Alarm nie przestawał pulsować czerwonym światłem. Zastanawiał się, gdzie podziewała się grupa szybkiego reagowania, po czym zdał sobie sprawę, że nie może na nią liczyć. Jestem sam, skonstatował. W następnej chwili zorientował się, że się myli. W tylnym rzędzie, na skraju ciemności dostrzegł ciemną, przygarbioną postać zastygłą w oczekiwaniu. Nie widział oczu mężczyzny, lecz dostrzegł, że był potężnej postury, nawet w tej pozycji. Clayton podniósł pistolet i wycelował. –Zabiję cię – powiedział szorstkim głosem. W odpowiedzi usłyszał śmiech. –Zabiję cię bez wahania. Śmiech zamarł, a w jego miejsce pojawił się głos. –Jestem zdziwiony, profesorze Clayton. Czy wszystkich swoich studentów wita pan pistoletem w dłoni? –Jeśli jestem zmuszony – odparł Clayton. Postać uniosła się z miejsca i Clayton dostrzegł, że głos należy do wielkiego, starszego mężczyzny w niezbyt dobrze leżącym, trzyczęściowym garniturze. Trzy-mał w dłoni niewielki neseser, co Clayton dostrzegł, gdy przybysz rozpostarł ramio-na w jowialnym geście przyjaźni. –Nie jestem studentem… –Nie wątpię. –…chociaż podobał mi się ten fragment o identyfikowaniu się ze swoją ofia rą. Czy to prawda, profesorze? Czy może pan to udokumentować? Chciałbym zo baczyć materiały potwierdzające tę teorię. A może przemawiała przez pana intu
icja? –Intuicja – odpowiedział – i doświadczenie. Nie ma zadowalających badań na ukowych. Nigdy takowych nie było. Wątpię, czy kiedykolwiek będą. Gość uśmiechnął się. –Z pewnością czytał pan Rossa i jego pionierską pracę na temat deformacji chro mosomów? A Finch i Aleksander i badania w Michigan nad genetyczną strukturą notorycznych morderców? –Temat nie jest mi obcy – odpowiedział Clayton. –Nie wątpię. Był pan asystentem Rossa. Pierwszą osobą, którą zatrudnił po otrzymaniu rządowych subsydiów. Dowiedziałem się, że napisał pan ciąg dalszy, zgadza się? Ich nazwiska, a pana praca, czy tak? Przed zrobieniem doktoratu. –Jest pan dobrze poinformowany. Ruszył w stronę biurka, powoli schodząc po stopniach sali wykładowej. Clayton złożył się do strzału ściskając broń w obu dłoniach. Nie spuszczał z celownika zbliżającego się człowieka. Dostrzegł, że jest od niego starszy, miał prawdopodobnie około pięćdziesięciu pięciu do sześćdziesięciu lat i siwiejące, krótko ostrzyżone włosy. Pomimo ogromnej postury, wydaWał się niezwykle sprawny i szybki. Clayton * - Stan umysłu
17 oszacował go jak rywala na bieżni; nie był długodystansowcem, lecz niebezpiecznym sprinterem. –Wolniej – rozkazał Clayton. – Ręce tak, żebym je widział. –Nie jestem groźny, profesorze. –Śmiem wątpić. Wchodząc na salę, uruchomił pan wykrywacz metalu. –Nie przyszedłem tu, żeby stwarzać kłopoty, profesorze. –W to również śmiem wątpić – odpowiedział ostro Clayton. – Wszelkiego ro dzaju groźby i problemy są dziś powszechne. Podejrzewam, że pan ucieleśnia wiele jednych i drugich. Proszę rozchylić płaszcz. Powoli, bez gwałtownych ruchów. Mężczyzna zatrzymał się w odległości pięciu metrów. –Odkąd ukończyłem szkołę, sposoby nauki uległy zmianie – powiedział. –Stwierdza pan rzecz oczywistą. Proszę pokazać mi swoją broń. Odkrył szelki z kaburą, skrywającą rewolwer bardzo podobny do broni Claytona. –Czy mam również okazać panu listy uwierzytelniające? – zapytał. –Za chwilę. Jest zapasowy, prawda? Może przy kostce u nogi? Albo mały z tyłu za paskiem na plecach? Gdzie? Mężczyzna uśmiechnął się ponownie. –Z tyłu za paskiem. – Wolnym ruchem uniósł tylną połę płaszcza i odwrócił się ukazując drugi, mniejszy, automatyczny pistolet w skórzanej kaburze. – Zadowolo ny? – zapytał. – Naprawdę, profesorze, przyszedłem tutaj służbowo… –Sprawa służbowa to cudowny eufemizm dla każdego niebezpiecznego gościa.
Teraz proszę podciągnąć nogawki. Powoli. –Niech pan da spokój, profesorze. Proszę pozwolić, bym pokazał panu legity mację. Clayton lekko potrząsnął lufą rewolweru. Mężczyzna wzruszył ramionami i podniósł najpierw lewą nogawkę, potem prawą. Pod drugą ukrywała się trzecia pochwa, tym razem z niewielkim nożem. –Nigdy nie za wiele ochrony w mojej profesji. –Ajakaż to profesja? – zapytał Clayton. –No cóż, taka sama jak pańska, profesorze. Dokładnie taka sama. Zawahał się, pozwalając sobie na kolejny, niewielki uśmiech, podobny do chmury przesłaniającej księżyc. –Śmierć. Jeffrey Clayton wskazał lufą rewolweru miejsce w pierwszym rzędzie. –Chciałbym zobaczyć legitymację – odezwał się. Nieznajomy wyjął dokument w okładce z imitacji skóry. Wyciągnął rękę w stronę profesora. –Niech pan to rzuci, a potem usiądzie z rękami za głową. Po raz pierwszy w kącikach oczu przybysza pojawiło się rozdrażnienie, które prawie natychmiast skrył tym samym szyderczym uśmiechem. –Chyba jest pan przewrażliwiony, profesorze Clayton. Ale jeśli ma się pan czuć dzięki temu lepiej…
18 Wykonał polecenie, a Clayton pochylił się. i podniósł dokument. Trzymał broń wycelowaną w pierś mężczyzny. –Przewrażliwiony? – odezwał się. – Taak. Jakiś człowiek, który nie jest studen tem, i ma przy sobie co najmniej trzy rodzaje broni, wchodzi do mojej sali wykładowej tylnymi drzwiami, nie umówiwszy się uprzednio, nie przedstawiając się, wiedząc kim jestem, natychmiast zapewnia, że nie jest groźny i przekonuje, żebym nie zachowywał żadnych środków ostrożności. Czy zdaje sobie pan sprawę, jak wielu wykładowców napadnięto w tym semestrze? Ile było strzelanin z udziałem studentów? Czy wie pan, że mamy sądowy nakaz zaprzestania badań psychologicznych kandydatów przed egzaminami wstępnymi? Coś wspaniałego. Obecnie nie możemy nawet wyelimino wać szaleńców zanim się tu dostaną uzbrojeni po zęby. Zamach na prywatność i te sprawy. Clayton uśmiechnął się po raz pierwszy. –Ostrożność – powiedział – to nieodłączna część życia. Mężczyzna w garniturze pokiwał głową. –Tam, gdzie pracuję, ten problem nie istnieje. Profesor nie przestawał się uśmiechać. –To stwierdzenie, jak podejrzewam, jest kłamstwem. W przeciwnym razie nie byłoby pana tutaj. Mężczyzna otworzył portfel i Clayton dostrzegł złoconego orła nad słowami: Służby Specjalne. Orzeł i napis górowały nad ogólnie znanym konturem nowego Zachodniego Terytorium. Poniżej widniały wyraźne, czerwone cyfry: 51. Po przeciwnej stronie znajdowało się nazwisko mężczyzny – Robert Martin, jego