kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Kellerman Jonathan - Album morderstw - (16. Alex Delaware)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
K

Kellerman Jonathan - Album morderstw - (16. Alex Delaware) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu K KELLERMAN JONATHAN Cykl:Alex Delaware
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 436 stron)

JONATHAN KELLERMAN ALBUM MORDERSTW (Przełożył: Przemysław Bieliński) AMBER 2003

1 Kiedy dostałem album morderstw, myślami ciągle jeszcze byłem w Paryżu - mieście czerwonego wina, nagich drzew, szarej rzeki, miłości. Pamiętałem wszystko, co się tam zdarzyło. A teraz to. Robin i ja wylądowaliśmy na lotnisku Charles’a de Gaulle’a w ponury styczniowy poniedziałek. Nasza wycieczka była moim pomysłem - prezentem- niespodzianką. Załatwiłem wszystko w jeden wariacki wieczór - zarezerwowałem bilety w Air France i pokój w małym hotelu na obrzeżach Ósmej arrondissement, spakowałem nasze rzeczy w walizkę i pognałem dwieście kilometrów autostradą do San Diego. Pojawiłem się w pokoju Robin w Del Coronado tuż przed północą, z tuzinem szkarłatnych róż i szerokim uśmiechem, voila! Otworzyła mi drzwi ubrana w białą koszulkę i czerwony sarong, z rozpuszczonymi kasztanowymi włosami; zmyła makijaż, a w jej czekoladowych oczach czaiło się zmęczenie. Uścisnęliśmy się, a potem ona spojrzała na walizkę. Kiedy pokazałem jej bilety, odwróciła się, żeby ukryć łzy. Za oknem huczał czarny, nocny ocean, ale Robin nie przyjechała tu opalać się na plaży. Wyjechała z Los Angeles, ponieważ ją okłamałem i zaryzykowałem życie. Słuchałem, jak płacze i zastanawiałem się, czy da się to kiedykolwiek naprawić. Spytałem, co się stało. Jakbym nie miał z tym nic wspólnego. - Jestem tylko... zaskoczona - odparła. Zamówiliśmy kanapki, Robin zasłoniła okna, a potem się kochaliśmy. - Paryż - powiedziała, zakładając hotelowy szlafrok. - Nie mogę uwierzyć, że to wszystko zrobiłeś. - Usiadła, przeczesała włosy i znów wstała. Podeszła do łóżka, pochyliła się nade mną, dotknęła mnie. Pozwoliła szlafrokowi opaść na podłogę, objęła mnie nogami. Zamknęła oczy, gdy jej pierś dotknęła moich ust. A kiedy po raz drugi w milczeniu ocknęła się z rozkoszy, opadła na łóżko obok mnie. Bawiłem się jej włosami. Zasnęła, kąciki jej ust uniosły się do góry w uśmiechu Mony Lisy. Za kilka dni mieliśmy tłoczyć się w kolejkach, wśród przypominających roboty tłumów innych turystów, wyciągając szyje, żeby zobaczyć choćby skrawek czegoś prawdziwego. Uciekła do San Diego, bo tam mieszkała jej koleżanka z liceum - trzykrotnie

zamężna dentystka, Debra Dyer, aktualnie zakochana w bankierze z Mexico City (“Ma tyle białych zębów, Alex!”). Francisco zaproponował im wyprawę na zakupy do Tijuany i nieokreślonej długości wakacje w domu przy plaży na Cabo San Lucas. Robin wiedziała, że będzie się czuła jak piąte koło u wozu, wykręciła się więc od wyjazdu i zadzwoniła do mnie, żebym do niej przyjechał. Nie przyszło jej to łatwo, czuła się winna, że mnie zostawiła. W moich oczach wyglądało to jednak zupełnie inaczej. To ja powinienem ją przeprosić. Wpakowałem się w tę niewesołą sytuację przez złe planowanie. Polała się krew i ktoś umarł. Usprawiedliwienie tego wszystkiego nie było wcale takie trudne: zagrożone było życie niewinnych ludzi, dobrzy wygrali, ja wyszedłem z tego cały. Ale kiedy Robin odjechała w swojej ciężarówce, musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Moje przygody nie miały wiele wspólnego ze szlachetnymi intencjami, wynikały po prostu ze skazy osobowości. Dawno temu zdecydowałem się na psychologię kliniczną, najbardziej siedzące zajęcie jakie znałem, wmawiając sobie, że chcę spędzić resztę życia, lecząc emocjonalne rany. Ale od ostatniej długoterminowej terapii, jaką przeprowadziłem, minęły całe lata. Nie dlatego że, jak sam starałem się przekonać, stałem się nieczuły na ludzkie nieszczęście. Nie miałem żadnego problemu z nieszczęściem. Moje drugie życie dostarczało mi go w nadmiarze. Prawda była nieubłagana: kiedyś pociągała mnie ludzkość i wyzwanie, jakim jest psychoterapia. W końcu jednak siedzenie w gabinecie, odliczanie, godzina po godzinie, trzech kwadransów rozmowy i przetrawianie cudzych problemów zaczęło mnie nudzić. W pewnym sensie to, że zostałem psychoterapeutą, bardzo mnie dziwiło. Byłem dzikim chłopakiem - kiepsko sypiałem, byłem nadpobudliwy, miałem wysoki próg bólu i skłonności do ryzyka. Uspokoiłem się trochę, kiedy odkryłem książki, ale szkolne mury były dla mnie więzieniem, postarałem się więc skończyć edukację jak najszybciej, żeby od tego uciec. Skończywszy liceum w wieku szesnastu lat, kupiłem za uciułane w czasie wakacji pieniądze stary samochód, zignorowałem łzy matki i grymas dezaprobaty ojca oznaczający wotum nieufności i opuściłem równiny Missouri. Teoretycznie udawałem się na studia, ale tak naprawdę ciągnęły mnie niebezpieczeństwa i pokusy Kalifornii. Zmieniałem skórę jak wąż. Wciąż pragnąłem czegoś nowego.

Nowość zawsze była dla mnie jak narkotyk. Łaknąłem bezsenności i szaleństwa, wypunktowanych długimi okresami samotności, zagadkami, nad którymi mógłbym łamać sobie głowę, złego towarzystwa i rozkosznego obrzydzenia, towarzyszącego odkrywaniu rzeczy, które czyhały w pokładach ludzkiego umysłu. Przyspieszone bicie serca było dla mnie oznaką szczęścia. Rozsadzająca pierś adrenalina sprawiała, że czułem się żywy. Kiedy życie zwalniało tempo na zbyt długo, stawałem się pusty. Mogłem przed tym uciekać, skacząc ze spadochronem albo wspinając się na skały. Albo jeszcze gorzej. Wiele lat temu poznałem detektywa z wydziału zabójstw i od tamtej pory wszystko się zmieniło. Robin długo to wytrzymywała. Teraz jednak miała już dość i wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał podjąć jakąś decyzję. Kochała mnie. Wiedziałem, że mnie kocha. Może dlatego mi to ułatwiała.

2 W Paryżu banał nikogo nie razi. Wychodzi się z hotelu na zimową mżawkę, spaceruje bez celu, póki nie trafi się do kawiarenki niedaleko Jardin des Tuileries, gdzie należy zamówić złodziejsko drogie bagietki i mocną prawdziwą francuską kawę. Potem trzeba pójść do Luwru, gdzie nawet poza sezonem kolejki wymagają wielkiej cierpliwości. Droga prowadzi przez Ponte Royal nad Sekwaną. Ignorując hałas silników, można przyjrzeć się ciemnej wodzie w dole, odwiedzić Musee d’Orsay i mordować przez kilka godzin nogi, by obejrzeć owoce geniuszu. Potem, głębiej w brzydkich bocznych uliczkach Lewego Brzegu, wystarczy zmieszać się z tłumem czarnych twarzy i śmiać w duchu na myśl o akordeonie, nakładającym się na burczenie skuterów i skamlenie wszechobecnych renault. To było wczesnym popołudniem, niedaleko jakiegoś sklepu na St. Germain. Robin i ja zatrzymaliśmy się w wąskim, ciemnym sklepie z męską galanterią, z witryną pełną agresywnych krawatów i oklapłych manekinów z oczami kieszonkowców. Deszcz padał falami od samego rana. Wypożyczona w recepcji hotelu parasolka była za mała, żeby osłonić nas oboje, byliśmy więc przynajmniej w połowie mokrzy. Robin zdawało się to nie przeszkadzać. Na włosach miała kropelki wody, a na twarzy rumieńce. Nie mówiła wiele, odkąd wsiedliśmy w Los Angeles do samolotu; większość lotu przespała, odmówiła posiłku. Rano późno wstaliśmy z łóżka i zamieniliśmy ze sobą tylko kilka słów. Podczas spaceru nad rzeką Robin wyglądała na nieobecną - patrzyła gdzieś w przestrzeń, na przemian ściskała i puszczała moją dłoń, jakby próbując coś ukryć. Składałem to wszystko na karb zmiany strefy czasowej. Spacerując bulwarem St. Germain minęliśmy prywatną szkołę, z której akurat wysypywała się gromada ślicznych, rozchichotanych nastolatek, a potem księgarnię. Zamierzałem ją odwiedzić, ale Robin pociągnęła mnie do sklepu z odzieżą. - Mają tu dobre rzeczy z jedwabiu, Alex. Przydałoby ci się kilka nowych. To był sklep męski, ale pachniało w nim jak u kosmetyczki. Sprzedawczyni, chuda istota o nastroszonych włosach koloru oberżyny i niepewnym spojrzeniu, wyglądała na kogoś, kto pracuje tu od niedawna. Robin przez chwilę przebierała w ubraniach, w końcu znalazła dla mnie jadowicie niebieską koszulę i ekstrawagancki czerwono-złoty krawat. Kiedy kiwnąłem głową, kazała dziewczynie to zapakować.

Oberżynowa Fryzura zniknęła na zapleczu i wróciła z przysadzistą kobietą w swetrze, około sześćdziesiątki, która zmierzyła mnie wzrokiem, zabrała koszulę i chwilę później wróciła, w jednej ręce trzymając parujące żelazko, w drugiej koszulę - wyprasowaną, zapiętą na wieszaku i zapakowaną w folię. - To się nazywa obsługa - powiedziałem, kiedy wyszliśmy na ulicę. - Głodna? - Nie, jeszcze nie. - Nawet nie tknęłaś śniadania. Wzruszyła ramionami. Przysadzista kobieta stanęła w drzwiach i popatrzyła sceptycznie na niebo. Potem spojrzała na zegarek. Kilka sekund później zahuczał piorun. Kobieta uśmiechnęła się do nas z satysfakcją i wróciła do sklepu. Deszcz był teraz gwałtowniejszy i zimniejszy. Próbowałem wciągnąć Robin pod parasolkę, ale nie pozwoliła mi na to. Stała na ulewie, unosząc do góry twarz. Biegnący gdzieś pod daszek mężczyzna obejrzał się na nią przez ramię. Znów wyciągnąłem rękę. Robin wciąż się opierała, oblizując krople z warg. Uśmiechnęła się lekko, jakby coś ją rozbawiło. Przez chwilę myślałem, że powie mi, co. Zamiast tego jednak wskazała pobliską restaurację i pobiegła do niej, nie czekając na mnie. - Bonnie Raitt - powtórzyłem. Siedzieliśmy przy maleńkim stoliku, wciśniętym w kąt zatłoczonej restauracji. Podłogę pokrywały grube białe płytki, na wielokrotnie malowanych, drewnianych ścianach wisiały przydymione lustra. Pogrążony w klinicznej depresji kelner przyniósł sałatki i wino, zachowując się tak, jakby obsługiwanie nas było dla niego ciężką karą. Deszcz spływał po oknach, zamieniając całe miasto w galaretę. - Bonnie - powiedziała. - Jackson Brown, Bruce Hornsby, Shawn Colvin, może inni. - To trzymiesięczna trasa. - Co najmniej trzymiesięczna - powiedziała, wciąż unikając mojego spojrzenia. - Jeśli uda nam się wyjechać za granicę, wszystko potrwa dłużej. - Walka z głodem na świecie - stwierdziłem. - Szlachetna sprawa. - Walka z głodem i pomoc dla dzieci - powiedziała. - Nic nie może być szlachetniejsze. Odwróciła się do mnie. Patrzyła pewnie i zadziornie.

- A więc - powiedziałem - jesteś menedżerem sprzętu. Już nie robisz gitar? - Lutnictwo też w to wchodzi. Będę nadzorować i naprawiać cały sprzęt. “Będę”, a nie “miałabym”. Żadnego wahania. - Kiedy dokładnie dostałaś tę propozycję? - spytałem. - Dwa tygodnie temu. - Rozumiem. - Wiem, że powinnam coś powiedzieć. To nie... ta oferta spadła mi z nieba. Pamiętasz, kiedy pracowałam w Gold Tone Studios i potrzebowali tych vintage’ów do teledysku w stylu Elvisa? Kiedy robili miksy, pogadałam z menedżerem trasy. - Towarzyski facet. - Towarzyska kobieta - powiedziała. - Miała ze sobą psa, sukę, angielskiego buldoga. Spike zaczął się z nią bawić, a my zaczęłyśmy rozmawiać. - Zwierzęcy magnetyzm - powiedziałem. - Trasa jest przyjazna dla zwierząt, czy Spike może zostać ze mną? - Chciałabym zabrać go ze sobą. - Na pewno będzie skakał z radości. Kiedy wyjeżdżasz? - Za tydzień. - Za tydzień. - Zapiekły mnie oczy. - Masz sporo pakowania. Uniosła widelec i poszturchała nim martwą sałatę na talerzu. - Mogę to odwołać... - Nie - powiedziałem. - Nawet bym się nie zastanawiała, Alex, tu nie chodzi o pieniądze... - A to dobre pieniądze? Wymieniła sumę. - Bardzo dobre - stwierdziłem. - Słuchaj, co mówię, Alex: to nie ma znaczenia. Jeśli miałbyś mnie przez to znienawidzić, wszystko odkręcę. - Nie znienawidzę cię, a ty nie chcesz nic odkręcać. Może przyjęłaś tę ofertę, bo byłaś przeze mnie nieszczęśliwa, ale teraz, kiedy się zdecydowałaś, widzisz w niej same pozytywne strony. Chciałem awantury, ale Robin nie odpowiedziała. W restauracji robiło się coraz ciaśniej. Przemoczeni paryżanie chowali się przed ulewą. - Dwa tygodnie temu - powiedziałem - biegałem z Milem w sprawie morderstwa Lauren Teague. Ukrywałem przed tobą to, co robiłem. Byłem głupi

myśląc, że ta wycieczka cokolwiek zmieni. Robin nadal dźgała widelcem sałatę. Sala zrobiła się duszna i ciasna; przy stolikach tłoczyli się skrzywieni ludzie, inni kulili się w drzwiach. Kelner ruszył w naszą stronę, ale Robin przegnała go spojrzeniem. - Czułam się taka samotna - powiedziała. - Przez jakiś czas. Ciągle cię nie było. Angażowałeś się w różne sprawy. Nie wspominałam o trasie, bo wiedziałam, że nie możesz - nie powinieneś się martwić. Potarła małą pięścią krawędź stołu. - Chyba zawsze czułam, że to, co robisz, to coś ważnego, a to, co ja... to tylko zawód. - Zacząłem coś mówić, ale przerwała mi ruchem głowy. - Ale ostatnio, Alex... Spotkałeś się z tą kobietą, uwiodłeś ją, zaplanowałeś randkę, żeby... miałeś dobre intencje, ale to i tak było uwodzenie. Potraktowałeś siebie jak... - Dziwkę? - dokończyłem. Nagle pomyślałem o Lauren Teague. Dziewczynie, którą znałem od dawna, z czasów, kiedy zajmowałem się jeszcze siedzącą pracą. Sprzedawała swoje ciało, skończyła z kulą w głowie, porzucona w zaułku... - Chciałam powiedzieć: przynętę. Mimo tego wszystkiego, co nas łączyło, tego niby partnerskiego związku, zajmujesz się swoimi sprawami... Alex, stworzyłeś sobie drugie życie, w którym dla mnie nie było miejsca. I nie chcę, żeby się znalazło. Sięgnęła po kieliszek wina, upiła łyk i skrzywiła się. - Słaby rocznik? - Dobry. Przepraszam, kochanie, to wszystko chyba sprowadza się do zgrania w czasie. Dostałam ofertę dokładnie wtedy, kiedy czułam się podle. - Złapała mnie za rękę i mocno ścisnęła. - Kochasz mnie, ale mnie zostawiłeś, Alex. Zdałam sobie wtedy sprawę, że od dawna byłam samotna. Oboje byliśmy. Różnica polega na tym, że ty lubisz być sam - podnieca cię samotność i niebezpieczeństwo. Więc kiedy zaczęłam rozmawiać z Trish, a ona powiedziała, że słyszała o mnie, o tym, co robię, nagle zrozumiałam, że mam reputację, że ktoś oferuje mi duże pieniądze i szansę dokonania czegoś samej, zgodziłam się. Od razu. A potem jechałam do domu i wpadłam w panikę, pomyślałam “Coś ty zrobiła, dziewczyno?” Wiedziałam, że będę musiała jednak odmówić i zastanawiałam się, jak to zrobić, żeby nie wyjść na idiotkę. Ale dojechałam do domu i nikogo w nim nie było, i nagle już nie chciałam odmawiać. Poszłam do studia i płakałam. Wtedy mogłam jeszcze zmienić zdanie. Pewnie bym to zrobiła. Ale ty umówiłeś się na randkę z tą dziwką i... i wszystko nagle wydało mi się w porządku. I dalej tak jest.

Spojrzała w zalane deszczem okno. - Jakie to piękne miasto. Nie chcę go już nigdy więcej oglądać. Pogoda nie poprawiła się i nie wychodziliśmy z pokoju. Przebywanie ze sobą było męczarnią: tłumione łzy, znaczące milczenie, gładkie rozmówki i tłukący o szyby deszcz. Kiedy Robin zaproponowała wcześniejszy powrót do Los Angeles powiedziałem, że przebukuję jej bilet, ale sam jeszcze zostanę. To ją dotknęło, ale też przyniosło ulgę. Następnego dnia, kiedy przyjechała taksówka, którą miała pojechać na lotnisko, zniosłem jej torby, pomogłem wsiąść do samochodu i zapłaciłem taksówkarzowi z góry. - Jak długo zostaniesz? - spytała. - Nie wiem. - Bolały mnie zęby. - Wrócisz, zanim wyjadę? - Pewnie. - Proszę, wróć. - Wrócę. Potem pocałunek, uśmiech i skrywane drżenie rąk. Kiedy taksówka ruszyła, spróbowałem dojrzeć Robin - czy drży, czy opuściła głowę, jakikolwiek znak żalu, niepewności. Nic nie zauważyłem. Wszystko działo się za szybko.

3 Przełom nastąpił w niedzielę, kiedy pod dom przyjechała duża furgonetka, a w niej dwóch gości w koszulkach “Zabić głód” i młody, uśmiechnięty facet z kucykiem, któremu miałem ochotę dać po mordzie. Kucyk miał mleczne chrupki dla Spike’a, piąteczkę dla mnie. Spike jadł mu z ręki. Skąd ten drań wiedział, co ze sobą przywieźć? - Cześć, jestem Sheridan - powiedział. - Koordynator trasy. Miał na sobie białą koszulę, niebieskie dżinsy i brązowe, wysokie buty. Był szczupły, z jasną gładką twarzą, tryskającą optymizmem. - Myślałem, że to Trish jest koordynatorem. - Trish jest głównym menedżerem trasy. To moja szefowa. - Zerknął na dom. - Pewnie fajnie się tu mieszka. - Aha. - Jesteś psychologiem. - Aha. - Studiowałem psychologię. Dokładnie psychoakustykę na UC Davis. Byłem inżynierem dźwięku. Jak miło. - Hmmm. - Robin bierze udział w czymś ważnym. - Hej - powiedziałem. Robin zeszła frontowymi schodami, prowadząc Spike’a na smyczy. Miała na sobie różową bawełnianą koszulkę, sprane dżinsy i tenisówki. W uszy wpięła kolczyki z dużymi obręczami. Zaczęła kierować facetami, którzy ładowali na furgonetkę jej walizki i skrzynki. Spike wyglądał, jakby się naćpał. Jak większość psów ma dobrze ustawiony emocjonalny barometr i przez kilka ostatnich dni był podejrzanie posłuszny. Podszedłem i poklepałem go po łbie. Pocałowałem Robin. - Baw się dobrze - wyrecytowałem, odwróciłem się i wbiegłem po schodach do domu. Stała obok Sheridana i machała mi. Zatrzymałem się w drzwiach. Najpierw udawałem, że tego nie widzę, potem postanowiłem też zamachać.

Sheridan usiadł za kierownicą, pozostali upchali się za nim. Odjechali. Wreszcie. A teraz będzie trudniejsza część. Na początku mocno postanowiłem zachować godność. Wytrzymałem około godziny. Potem wyłączyłem na trzy dni telefon, nie sprawdzałem poczty głosowej, nie odsłaniałem okien, nie goliłem się ani nie odbierałem poczty. Czytałem gazety, ponieważ wiadomości z kraju i ze świata emanują beznadzieją. Nie udało mi się jednak rozweselić nieszczęściami innych ludzi - słowa skakały mi przed oczami, nieczytelne niczym starożytne hieroglify. Mało jadłem, zresztą i tak nie czułem smaku. Nie mam problemów z piciem, ale chivaska została moją przyjaciółką. Swoje żniwo zebrało odwodnienie: wyschły mi włosy, oczy zaropiały, a stawy rąk i nóg zrobiły się sztywne. Dom, zawsze za duży, nabrał monstrualnych rozmiarów. Powietrze stęchło. W środę zszedłem nad oczko wodne i nakarmiłem koi, bo niby dlaczego miały cierpieć razem ze mną? Potem wpadłem w szał sprzątania - odkurzałem, wycierałem i ustawiałem. W czwartek odsłuchałem wreszcie wiadomości. Robin dzwoniła codziennie, zostawiając numery telefonów w Santa Barbara i Oakland. Do wtorku zrobiła się niespokojna, w środę była zmieszana, zirytowana i mówiła szybko: autobus jechał do Portland. Wszystko było w porządku, Spike czuje się dobrze, ciężko pracuje, ludzie są wspaniali. Kochamcięmamnadziejężewszystkodobrze. W czwartek zadzwoniła dwa razy, zastanawiając się głośno, czy gdzieś nie wyjechałem. Zostawiła numer komórki. Wystukałem go. Usłyszałem “połączenie nie może być zrealizowane”. Po pierwszej założyłem krótkie spodnie, koszulkę i adidasy i zacząłem dreptać wzdłuż Beverly Glen. Kiedy się rozluźniłem, wpadłem w równy rytm, w końcu biegłem szybciej i gwałtowniej, tak jak nie robiłem od lat. Kiedy wróciłem do domu, paliło mnie całe ciało i nie mogłem złapać tchu. Skrzynka pocztowa, stojąca przy prowadzącej do furtki ścieżce, była zapchana papierami; kilka paczek listonosz zostawił na ziemi. Pozbierałem to wszystko, wysypałem na stół w jadalni, pomyślałem o szkockiej, ale zamiast tego wypiłem dwa litry wody i zacząłem sortować pocztę. Rachunki, reklamy, nagabywania agentów sprzedaży nieruchomości, kilka ciekawych spraw, dużo wątpliwych. W paczkach był podręcznik psychologii, który

zamówiłem jakiś czas temu, darmowa próbka pasty do zębów, która miała uzdrowić moje dziąsła i nakarmić mój uśmiech, oraz prostokątny pakiet dwadzieścia na trzydzieści centymetrów, owinięty w niebieski papier, z moim nazwiskiem i adresem, wypisanymi na białej naklejce. Bez adresu zwrotnego. Stempel poczty w centrum. Niebieski papier, tak gruby, że w dotyku przypominał materiał, został równo pozaginany i posklejany na brzegach taśmą klejącą. Przeciąwszy go, zobaczyłem kolejną warstwę opakowania - różowy, rzeźnicki papier, który zerwałem. W środku znajdował się kołonotatnik. Niebieski, oprawny w ziarnistą skórę, gdzieniegdzie wytarty, wyświechtany od dotyku palców. Na okładce widniały przyklejone złote litery. ALBUM MORDERSTW Otworzyłem go i zobaczyłem puste, czarne wnętrze okładki. Następna strona była również czarna i wsunięta w sztywną, foliową koszulkę. Ale nie pusta. Czarnymi, samoprzylepnymi narożnikami przyklejono do niej fotografię: utrzymaną w kolorach sepii, wyblakłą, o marginesach barwy kawy, do której ktoś nalał za dużo śmietanki. Zdjęcie przedstawiało leżące na metalowym stole zwłoki mężczyzny. W tle widać było przeszklone szafki. Obie stopy mężczyzny zostały odcięte w kostkach. Leżały tuż pod poszarpanymi kikutami piszczeli, jak fragmenty niedokończonej układanki. Trup nie miał lewej ręki, prawa była bezkształtną miazgą. Tak samo tors powyżej piersi. Głowę owinięto w kawałek materiału. Na dolnym marginesie widniał wystukany na maszynie podpis: Wschodnie Los Angeles, Alameda Boulevard. Wepchnięty pod pociąg przez konkubinę. Na następnej stronie umieszczono podobne zdjęcie: dwa trupy - mężczyźni z szeroko otwartymi ustami, leżący na drewnianej podłodze pod kątem czterdziestu stopni względem siebie. Spod ciał wypływały ciemne kałuże ciemnobrązowej krwi. Obaj mieli luźne spodnie z obszernymi nogawkami, kraciaste koszule i sznurowane robocze buty. W podeszwach tego po lewej widniały ekstrawaganckie otwory. Niedaleko łokcia drugiego w kałuży przezroczystego płynu leżała przewrócona szklanka. Hollywood, Vermont Avenue. Obaj zastrzeleni przez “przyjaciela” podczas

kłótni o pieniądze. Następne zdjęcie wyglądało nie tak staro - czarno-biała fotka na błyszczącym papierze, zbliżenie pary w samochodzie. Kobieta leżała rozciągnięta na piersi mężczyzny, jej twarz skrywała burza platynowych włosów. Sukienka w grochy, krótkie rękawki, miękkie ramiona. Głowa jej towarzysza opierała się na zagłówku, martwe oczy wpatrzone były w lampkę na suficie. Z ust ciekł mu strumyk czarnej krwi, rozdzielający się na kilka strużek na klapach marynarki i krawacie. Wąski krawat, ciemny, w kostki do gry. To i szerokość klap marynarki wskazywały na lata pięćdziesiąte. Silverlake, w pobliżu zapory, kochankowie, on zastrzelił ją, potem włożył sobie pistolet do ust. Strona czwarta: blade, nagie ciało na wymiętej pościeli. Cienki materac zajmował większą część podłogi ciemnego zdemolowanego pokoiku. Przy stopach ciała leżała podarta bielizna. Młoda twarz, stężała po śmierci, sińce na goleniach, ciemna plama krocza między szeroko rozrzuconymi nogami. Rajstopy ściągnięte do pół łydki. Od razu poznałem pozycję seksualną, więc podpis nie był dla mnie zaskoczeniem. Wilshire, Kenmore Street, gwałt i morderstwo. Siedemnastoletnia Meksykanka, uduszona przez swojego chłopaka. Strona piąta: Central, Pico niedaleko Grand, osiemdziesięciodziewięcioletnia kobieta przechodząca przez ulicę. Próba wyrwania torebki skończyła się zabójstwem, uraz głowy. Strona szósta: Southwest, Slauson Avenue. Czarny hazardzista pobity na śmierć przy grze na drobniaki. Pierwsze kolorowe zdjęcie znajdowało się na stronie dziesiątej: czerwona krew na piaskowym linoleum, szarozielona twarz trupa. Gruby mężczyzna w średnim wieku, siedzący bezwładnie w stosach paczek papierosów i batoników, błękitna koszula wysmarowana purpurą. Obok lewej dłoni krótki kij baseballowy z rzemienną pętlą przy rękojeści. Wilshire, Washington Boulevard, niedaleko La Brea, właściciel sklepu monopolowego zastrzelony podczas napadu. Próbował się bronić. Zacząłem szybciej przerzucać strony.

Venice, Ozone Avenue, artystka zaatakowana przez psa sąsiada. Trzy lata kłótni. ...Napad na bank, Jefferson i Figueroa. Kasjerka stawiała opór, sześć ran postrzałowych. ...Rozbój na ulicy, róg Broadwayu i Piątej. Kula w głowę. Podejrzany nie uciekł, zatrzymany podczas przeszukiwania kieszeni ofiary. Echo Park, kobieta zadźgana przez męża w kuchni. Niesmaczna zupa. Strona po stronie, artyzm okrucieństwa i proza życia. Dlaczego ktoś mi to przysłał? Przejrzałem resztę albumu, nie przyglądając się zdjęciom, szukając jakiejś osobistej wiadomości. Znalazłem tylko bezwładne zwłoki obcych ludzi. Razem czterdzieści trzy śmierci. Na samym końcu czarna strona z naklejonymi, złotymi literami: KONIEC

4 Ze swoim najlepszym przyjacielem nie rozmawiałem od jakiegoś czasu i było mi z tym zupełnie dobrze. Po złożeniu przed prokuratorem okręgowym oświadczenia w sprawie zabójstwa Lauren Teague miałem dość wymiaru sprawiedliwości i uznałem, że nie będę się do niczego mieszał aż do procesu. Bogaty oskarżony i szwadron opłaconych świadków oznaczał, że potrwa to raczej kilka lat niż miesięcy. Milo wciąż zmagał się ze szczegółami, więc miałem dobry powód, żeby trzymać się od niego z daleka: facet tonie w robocie, nie będę zawracał mu głowy. Prawdziwym powodem było jednak to, że nie miałem ochoty z nim rozmawiać; z nim ani z nikim innym. Całe lata wychwalałem zalety uzewnętrzniania swoich uczuć, ale moim własnym sposobem na życie już od dzieciństwa była izolacja. Przekonałem się do niej wcześnie, siedząc ze skręconymi w supeł wnętrznościami w piwnicy, zakrywając rękami uszy i nucąc Yankee Doodle, żeby nie słyszeć dochodzących z góry łoskotów ojcowskiego gniewu. Kiedy robiło się niewesoło, chowałem się jak ślimak w szarej muszli odosobnienia. Teraz miałem przed sobą leżące na stole w jadalni czterdzieści trzy zdjęcia trupów. A Milo żył śmiercią. Zadzwoniłem do pokoju detektywów zachodniego Los Angeles. - Sturgis. - Delaware. - Cześć, Alex. Co tam? - Mam coś, co powinieneś obejrzeć. Album ze zdjęciami, które wyglądają jak fotki z miejsc zbrodni. - Zdjęcia czy kopie? - Zdjęcia. - Ile? - Czterdzieści trzy. - No proszę, policzyłeś - powiedział. - Czterdzieści trzy z tej samej sprawy? - Czterdzieści trzy różne sprawy. Wyglądają, jakby ułożono je chronologicznie.

- Skąd je masz? - Dzięki uprzejmości poczty Stanów Zjednoczonych. Polecony, z centrum. - Nie wiesz, kto mógł ci je przysłać? - Pewnie mam cichego wielbiciela. - Zdjęcia z miejsc przestępstwa - powiedział. - Albo ktoś miał paskudne wakacje i postanowił założyć pamiątkowy album. - W słuchawce pstryknął sygnał czekającego połączenia. Zazwyczaj ignoruję je, ale to mogła być Robin z Portland. - Poczekaj chwilę. Klik. - Dzieeeń dobry, panu - powiedział radosny, damski głos. - Czy jest pan osobą, która płaci w domu rachunki za telefon? - Nie, jestem erotyczną zabawką - odparłem i przełączyłem się z powrotem. Usłyszałem sygnał. Może Milo miał ważny telefon. Wystukałem numer jego biura, dodzwoniłem się do recepcjonistki, ale nie chciałem zostawiać wiadomości. Dzwonek u drzwi zabrzmiał dwadzieścia minut później. Nie przebrałem się, nie zrobiłem kawy ani nie sprawdziłem lodówki - pierwszego miejsca, do którego kieruje się zawsze Milo. Oglądanie ofiar brutalnych morderstw z reguły odbiera ludziom apetyt, ale on zajmuje się tym od dawna i ma zupełnie inne podejście do jedzenia. Otworzyłem drzwi. - Szybki jesteś - powiedziałem. - I tak była pora na obiad. - Minął mnie i podszedł do rozłożonego na stole niebieskiego albumu, nie wziął go jednak do ręki. Stał tylko, z kciukami założonymi za szlufki spodni, a jego wielki brzuch podnosił się i opadał ciężko po wysiłku, jakim było wbiegnięcie na taras. Zielone oczy oderwały się od albumu i spoczęły na mnie. - Jesteś chory, czy co? Pokręciłem głową. - Więc co to jest? Nowy image? - Gruby jak parówka palec wskazał moją zarośniętą brodę. - Zastosowałem luźny system golenia - odparłem. Milo pociągnął nosem, rozejrzał się po pokoju. - Nikt nie żuje mi mankietów. El Pieso wyszedł z Robin?

- Nie. - Ale ona jest, prawda? - spytał. - Przed domem stoi jej furgonetka. - Zawsze musisz być detektywem. - Westchnąłem. - Niestety, to fałszywy trop. Nie ma jej. - Wskazałem album. - Przejrzyj to, a ja zobaczę, co mam w spiżarni. Jeśli znajdę coś, co jeszcze nie skamieniało, zrobię ci kanapkę... - Nie, dzięki. - Coś do picia? - Nie. - Nawet nie drgnął. - O co chodzi? - spytałem. - Jak by to delikatnie ująć... Spróbuję: wyglądasz jak gówno, śmierdzi tu jak w domu starców, samochód Robin stoi przed domem, ale jej nie ma, a kiedy o niej wspominam, spuszczasz wzrok jak podejrzany. Co się, do cholery, dzieje? - Wyglądam jak gówno? - To eufemizm. - No, dobrze - stwierdziłem. - Lepiej odwołam sesję zdjęciową do Stylowych Ludzi. A skoro mowa o zdjęciach... - Podałem mu album. - Zmieniasz temat - powiedział, patrząc na mnie czujnie z wysokości swojego metra dziewięćdziesięciu. - Jak to nazywają psychologowie? - Zmienianiem tematu. Pokręcił łagodnie głową i skrzyżował ręce na piersi. Mimo napięcia, widocznego wokół oczu i w kącikach ust, wyglądał na wypoczętego. Blada, dziobata twarz odrobinę szczuplejsza niż zazwyczaj, piwne brzuszysko, całe lata świetlne od płaskiego brzucha, ale zdecydowanie mniej wiszące. Dieta? Dziwnie dobrał kolory ubrania: tani, ale czysty granatowy blezer, bawełniane spodnie khaki, biała koszula z troszkę tylko wytartym kołnierzykiem, do tego granatowy krawat i nowiutkie beżowe buty na łososiowych gumowych podeszwach, które skrzypiały za każdym razem, kiedy przenosił ciężar ciała z nogi na nogę. Świeżo ostrzyżony. Typowy styl - włosy postrzępione z boków i z tyłu, na górze po lewej dłuższe i potargane, na czubku sterczące. Na dziobate czoło zwisał zakręcony loczek. Skronie - aż do końca za długich baków - były całkowicie siwe, co z całą czarną resztą dawało ciekawy efekt. Milo mówił o sobie Pan Skunks. - Odstawiony i prosto od fryzjera - powiedziałem. - Jakiś nowy Milo? Mam cię nie karmić? Tak czy inaczej, bierz ten cholerny album.

- Robin... - Później. - Szturchnąłem go albumem. Nie wziął go. - Połóż to na stole - powiedział. Wyjął parę chirurgicznych rękawiczek i osłonił dłonie lateksem. Przyjrzał się okładce z niebieskiej skóry, otworzył album, spojrzał na stronę tytułową i przeszedł do pierwszego zdjęcia. - Stare - mruknął. - Sepia i te ubrania. Przypuszczalnie czyjeś makabryczne pamiątki ze strychu. - Czy to policyjne fotki? - Prawdopodobnie. - Jakaś domowa kolekcja wyniesiona z archiwum? - Akta sprawy trafiają na półkę. Jeśli kogoś zaświerzbią palce, nikt nie zauważy, że jedno zdjęcie zniknęło z teczki. - Glina? - Glina albo cywil trupojad. Sporo ludzi ma dostęp do archiwum. Niektórzy lubią tę pracę, bo ciągnie ich do krwi. - Album morderstw - powiedziałem. - Nazywa się tak samo, jak oficjalne akta sprawy. - Kolor też ma ten sam. Ten, kto ci to wysłał, zna procedurę. - Skoro już mowa o procedurze... Dlaczego wysłał to mnie? Milo nie odpowiedział. - Nie wszystkie są stare - powiedziałem. - Jedź dalej. Obejrzał kilka następnych zdjęć, wrócił do pierwszego, a potem do miejsca, w którym przerwał oglądanie. Przyspieszył, przeskakując obrazy grozy, tak samo jak ja. Potem zatrzymał się i przyjrzał uważnie zdjęciu na końcu albumu. Masywne dłonie zacisnęły się mocno na jego okładce. - Kiedy dokładnie to dostałeś? - Z dzisiejszą pocztą. Sięgnął po opakowanie, spojrzał na adres i sprawdził stempel. - Co jest grane? - spytałem. Położył album na stole, otwarty na stronie, która przykuła jego uwagę. Usiadł, opierając dłonie po obu stronach kołonotatnika. Zacisnął szczęki, potem się zaśmiał. Takim dźwiękiem drapieżnik mógłby paraliżować swoje ofiary. Zdjęcie numer 40.

Ciało w przydrożnym rowie. Kałuże brudnej wody. Rdzawa krew na beżowym piachu. Po prawej stronie pęk suchych chwastów. Białe strzałki wskazywały na ofiarę, ale ofiara była oczywista. Młoda kobieta, może nastolatka. Bardzo chuda - zapadnięty brzuch, wystające żebra, kruche barki, patykowate ramiona i nogi. Brzuch i szyja poznaczone ranami kłutymi i ciętymi, a także dziwnymi, czarnymi kropkami. Obu piersi nie było - zamiast nich widniały purpurowawe kręgi o nieregularnych krawędziach. Twarz o ostrych rysach ukazana z profilu, zwrócona w prawo. Nad czołem, tam gdzie powinny być włosy, unosiła się rubinowa chmura. Na obu kostkach i nadgarstkach widać było purpurowe ślady otarć. Na obu nogach czerniało jeszcze więcej czarnych kropek, otoczonych różowymi aureolkami - ślady przypalania papierosem. Długie, białe nogi podciągnięte w parodii seksualnego zaproszenia. Za pierwszym razem nie przyjrzałem się uważnie tej fotografii. Central, Beaudry Avenue, ciało porzucone przy wjeździe na autostradę 101. Morderstwo na tle seksualnym, ofiara oskalpowana, uduszona, pocięta i poparzona. NR. - “NR” - powiedziałem. - Nierozwiązana? - Oprócz tego albumu i opakowania - spytał Milo - nie było nic więcej? Żadnego listu? - Nie. Tylko to. Jeszcze raz obejrzał najpierw niebieski, potem różowy papier. Wrócił do pokaleczonej dziewczyny. Siedział długą chwilę bez ruchu, aż w końcu zdjął rękawiczkę z jednej dłoni i otarł twarz, jakby mył ją na sucho. Stary nawyk, nerwy. Czasami pozwala mi wczuć się w swój nastrój, czasami zupełnie go nie rozumiem. Powtórzył ten gest. Ścisnął nasadę nosa. Znów potarł twarz. Skrzywił usta i jeszcze przez chwilę patrzył na zdjęcie. - Proszę, proszę - powiedział. A kilka chwil później: - Tak, tak mi się wydaje. Nierozwiązana. - Przy żadnym innym zdjęciu nie było liter “NR” - zauważyłem. Milczał. - Czy to znaczy, że mamy zająć się właśnie tym? Bez odpowiedzi.

- Kim była? - spytałem. Wargi Mila rozluźniły się. Spojrzał na mnie i wyszczerzył zęby. Nie w uśmiechu, o nie. Przypominał niedźwiedzia, który zwęszył darmowe żarcie. Podniósł album. Książka drżała. Nigdy nie zauważyłem, żeby trzęsły mu się ręce. Znów zaśmiał się jakoś przerażająco i położył notatnik na stole. Równolegle do krawędzi. Wstał i przeszedł do salonu. Stanął przed kominkiem, wziął pogrzebacz i lekko postukał w granitowe palenisko. Przyjrzałem się dokładniej zmasakrowanej dziewczynie. Milo potrząsnął gwałtownie głową. - Po co chcesz się tym zajmować? - A ty? - Ja już jestem skażony. Ja też. - Kim ona była, Milo? Odłożył pogrzebacz. Zaczął chodzić po pokoju. - Kim była? - powiedział. - Kimś, kto zamienił się w nic.

5 Pierwsze siedem zabójstw nie było tak straszne, jak myślał. Właściwie zupełnie niestraszne, w porównaniu z tym, co widział w Wietnamie. Został przydzielony do wydziału centralnego, niedaleko - geograficznie i kulturowo - od Rampart, gdzie przez rok służył w mundurowym patrolu, a potem przez osiem miesięcy w Newton Bunco. Udało mu się wykręcić od pierwszego przydziału w Newton - obyczajówki. To dopiero byłoby obrzydliwe. Cha, cha, cha. Ciekawe, dlaczego nikt się nie śmieje. Miał dwadzieścia siedem lat, toczył już swoją beznadziejną walkę, był nowy w wydziale zabójstw i nie wiedział, czy się do niego nadaje. Ani czy w ogóle nadaje się do policji. Ale wtedy, po południowo-wschodniej Azji, co innego mu pozostawało? Świeżo mianowany detektyw pierwszego stopnia, usiłujący strzec swojego sekretu, chociaż wiedział, że wkrótce zaczną krążyć plotki. Nikt nie mówił tego wprost, ale przecież miał uszy. Jest w nim coś dziwnego - jakby uważał, że jest lepszy od innych. Pije, ale nie rozmawia. Nie pieprzy głupot. Przyszedł na wieczór kawalerski Hanka Swagle’a, ale jak przyprowadzili panienkę i zaczęło się pieprzenie, gdzie, kurwa, był? Darmowe ssanko, a on znika. Nie ugania się za cipkami, proste. Dziwne. Wyniki testów, liczba rozwiązanych spraw i upór pozwoliły mu się dostać do centralnego wydziału zabójstw, gdzie przydzielono go chudemu jak szczapa, czterdziestoośmioletniemu detektywowi drugiego stopnia Pierce’owi Schwinnowi, który wyglądał na sześćdziesiątkę i uważał się za filozofa. Pracowali głównie w nocy, ponieważ Schwinn odżywał w ciemnościach - od jasnego światła bolała go głowa i narzekał na chroniczną bezsenność. Nie kryła się za tym żadna tajemnica - facet łykał środki na nadciśnienie jak cukierki na gardło i w ciągu jednej zmiany wypijał tuzin kaw.

Schwinn uwielbiał jeździć po mieście. Spędzał bardzo mało czasu za biurkiem, co było przyjemną odmianą po nieustannym siedzeniu, którego Milo doświadczył w Bunco. Złą stroną sytuacji był fakt, że Schwinn nie miał cierpliwości do papierkowej roboty i nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł ją zwalić na głowę młodszemu partnerowi. Milo całymi dniami robił za sekretarkę, doszedł jednak do wniosku, że najlepiej trzymać gębę na kłódkę i słuchać - Schwinn znał się na robocie i na pewno można się było od niego sporo nauczyć. W samochodzie starszy detektyw był na przemian małomówny i rozgadany. Kiedy mówił, wpadał w kaznodziejski ton - zawsze coś podkreślał, zawsze dochodził do jakiegoś wniosku. Przypominał Milowi jednego z profesorów z uniwersytetu w Indianie, Herberta Milrada, specjalisty od Byrona, żyjącego z odziedziczonej fortuny. To samo mówienie przez zaciśnięte zęby, sylwetka gruszki, gwałtowne zmiany nastroju. Milrad rozgryzł Mila w połowie pierwszego semestru i próbował to wykorzystać. Milo, wciąż daleki od pewności co do własnej seksualności, grzecznie odmówił. Poza tym uważał, że Milrad jest obrzydliwy fizycznie. Wielkie Odrzucenie to paskudna rzecz. Milo wiedział, że Milrad będzie go dręczył. Był skończony na uczelni, mógł zapomnieć o doktoracie. Obronił dyplom, wyciskając jak cytrynę biednego Walta Whitmana, ale dostał zaledwie dostateczny. I tak zresztą miał już wyżej uszu gówna, które uchodziło za analizę literatury. Opuścił uniwersytet, odpowiedział na ogłoszenie w uczelnianym pośredniaku i został strażnikiem w rezerwacie przyrody Muscatatuck, czekając na wezwanie do wojska. Pięć tygodni później dostał list. Pod koniec roku był już sanitariuszem, brodził po polach ryżowych i przytulał głowy młodych chłopaków, patrząc, jak opuszczają ich dopiero co ukształtowane dusze. Zbierał rękami parujące wnętrzności - z tym było najgorzej, prześlizgiwały się między palcami jak surowa kiełbasa. Kiedy wpadały do błotnistej wody, wokół rozlewały się plamy brązowiejącej krwi. Udało mu się wrócić cało do domu. Odkrył, że nie jest w stanie znieść życia w cywilu, swoich rodziców i braci. Ruszył w drogę, spędził trochę czasu w San Francisco, dowiedział się kilku rzeczy o własnej seksualności. Potem doszedł do wniosku, że S.F. powoduje klaustrofobię i jest pełne hipokryzji. Kupił starego fiata i pojechał wzdłuż wybrzeża do L.A., gdzie został, ponieważ smog i brzydota działały na niego uspokajająco. Przez jakiś czas imał się różnych zajęć, potem uznał, że praca

w policji może być interesująca i właściwie, dlaczego nie? Trzy lata później siedział ze Schwinnem w nieoznakowanym samochodzie na parkingu Taco Tio przy Tempie Street. Jedli właśnie burritos z zielonym chili, kiedy dostali wezwanie. Schwinn tego dnia był w milczącym nastroju. Oczy skakały mu na boki, kiedy tak się obżerał bez widocznej przyjemności. Milo porozmawiał przez chwilę z dyspozytorem i wywiedział się szczegółów. - Lepiej się ruszmy - powiedział. - Najpierw zjedzmy - odparł Schwinn. - Nikt tam nagle nie ożyje. Zabójstwo numer 8. Pierwszych siedem nie zrobiło na Milu wrażenia. Nie było też wątpliwości co do sprawców. Jak prawie we wszystkich sprawach w dzielnicy, ofiarami byli czarni albo Meksykanie, to samo dotyczyło przestępców. Kiedy na miejscu pojawiali się Milo i Schwinn, jedyne białe twarze w okolicy należały do mundurowych gliniarzy i policyjnych techników. Czarno-brązowe sprawy oznaczały tragedie, które nigdy nie trafiały do gazet, oskarżenia kończące się ugodą, a jeśli oskarżonemu trafił się naprawdę głupi obrońca z urzędu, długi pobyt w areszcie hrabstwa, a potem szybki proces i maksymalna z przewidzianych kar. Pierwsze dwa wezwania dotyczyły strzelaniny w barze. Sprawcy byli na tyle pijani, żeby dać się złapać mundurowym z dymiącą bronią w rękach i nie stawiając oporu. Milo patrzył, jak Schwinn radzi sobie z tymi idiotami. Zaciekawiło go jego postępowanie; później zrozumiał, że to zwykła rutyna. Schwinn mamrotał niewyraźnie zatrzymanym prawa, jakie im przysługują, i tak go nie rozumieli - a potem na miejscu wyduszał z nich zeznania. Milo zapisywał wszystko w notatniku. - Dobry chłopak - mówił na końcu Schwinn do podejrzanego, jakby dupek zdał jakiś test. A przez ramię do Mila: - Jak tam u ciebie z pisaniem na maszynie? Potem wracali na komisariat. Milo siadał do maszyny, a Schwinn znikał. Sprawy numer 3, 4 i 5 dotyczyły przemocy w rodzinie. Były niebezpieczne dla wezwanych gliniarzy z patrolu, ale ładnie przygotowane dla detektywów. Trzech zbyt impulsywnych mężów, dwa postrzały, jedno zadźganie. Rozmowa z rodziną i sąsiadami, odkrycie, gdzie chowają się sprawcy - najczęściej w okolicy - wezwanie wsparcia, wyłuskanie chłopaków. Schwinn mamrocze prawa... Numer 6 - dwuosobowy napad z bronią w ręku na jeden ze sklepów

jubilerskich na Broadwayu - tanie srebrne łańcuszki i nieczyste diamenty w wymyślnych, dziesięciokaratowych pierścionkach. Napad był przygotowany, ale zabójstwo wynikło z przypadku - pistolet jednego z kretynów wypalił, kula trafiła prosto w czoło osiemnastoletniego syna sprzedawcy. Wielki, przystojny chłopak, Kyle Rodriguez, gwiazda drużyny futbolowej liceum El Monte odwiedził tatusia, żeby pochwalić się, że dostał stypendium sportowe na uniwersytecie stanowym w Arizonie. Ta sprawa też wydawała się nudzić Schwinna, ale pokazał, co potrafi. W pewnym sensie. Kazał Milowi sprawdzić byłych pracowników, dziesięć do jednego, że w ten sposób dojdą do prawdy. Wysadził go pod komisariatem i pojechał do lekarza. Potem zadzwonił i wziął zwolnienie chorobowe do końca tygodnia. Milo biegał przez trzy dni, zebrał listę podejrzanych i drogą eliminacji doszedł do sprzątacza podejrzanego o kradzież i wyrzuconego ze sklepu miesiąc wcześniej. Faceta znalazł w hoteliku, w którym mieszkał ze swoim przyrodnim bratem, drugim z bandytów. Obaj zostali aresztowani. Wtedy pojawił się Pierce Schwinn, różowy i kwitnący. - No tak, nie było innej możliwości. Skończyłeś raport? Przez jakiś czas Milo wciąż miał przed oczami umięśnione, opalone ciało Kyle’a Rodrigueza, przewieszone bezwładnie przez gablotkę z biżuterią. Nie mógł spać przez kilka nocy. Nic filozoficznego ani teologicznego, po prostu ogólne spięcie. Widział już wielu młodych zdrowych chłopaków umierających w o wiele bardziej bolesny sposób niż Kyle i dawno przestał zastanawiać się nad sensem ich śmierci. Bezsenne noce spędzał jeżdżąc fiatem tam i z powrotem po Sunset, od Zachodniej do La Cienega. W końcu skręcał na południe, w Santa Monica Bouleyard. Jakby wcale nie o to mu chodziło od samego początku. Bawił się ze sobą, jak człowiek na diecie krążący wokół kawałka ciasta. Nigdy nie miał specjalnej siły woli. Przez trzy kolejne noce jeździł do Boystown. Kąpał się, golił i nacierał wodą kolońską, zakładał czystą białą koszulkę, zaprasowane po wojskowemu dżinsy i białe tenisówki. Żałował, że nie jest przystojniejszy i szczuplejszy, ale uznał, że wygląda nie najgorzej, jeśli zmruży oczy, wciągnie brzuch i trzyma nerwy na wodzy, pocierając twarz. Pierwszej nocy na Fairfax zobaczył tuż za sobą wóz szeryfa i wpadł w panikę. Przestrzegając pilnie przepisów drogowych, wrócił do swojego gównianego mieszkanka na Alexandria, żeby pić piwo, oglądać marne filmy i bawić

się własną wyobraźnią. Drugiej nocy nie spotkał szeryfa, ale nie czuł się na siłach. Jeździł tylko do plaży i z powrotem, prawie zasnął za kierownicą. Trzeciej znalazł sobie stołek przy barze niedaleko Larabee. Pocił się jak cholera i wiedział, że jest jeszcze bardziej spięty, niż mu się zdaje, bo bolał go kark, a zęby zgrzytały, jakby miały się zaraz połamać. Tuż przed czwartą rano, zanim wzeszło okrutne dla jego cery słońce, poderwał faceta, młodego czarnego chłopaka w swoim wieku. Ładnie ubranego, wygadanego, studiującego w uniwersytecie w Los Angeles. Obaj zachowywali się niezgrabnie w małej kawalerce chłopaka na Selma, na południe od Hollywood. Facet studiował, ale mieszkał wśród ćpunów i hipisów na wschód od Vine, bo nie stać go było na Westside. Uprzejma rozmówka, a potem... Wszystko skończyło się w kilka sekund. Obaj wiedzieli, że nie będzie powtórki. Facet powiedział Milowi, że nazywa się Steve Jackson, ale kiedy poszedł do łazienki, Milo zauważył notes z inicjałami W.E.S. Na wewnętrznej stronie okładki znalazł naklejkę z adresem. Wesley E. Smith, adres na Selma. Prywatność. Smutna sprawa ten Kyle Rodriguez, ale kiedy przytrafiła się siódemka, Milo zdążył już dojść do siebie. Uliczna walka na noże, jeszcze raz dobra, stara Central Avenue. Cały chodnik we krwi, ale tylko jeden trup, krótko ostrzyżony Meksykanin koło trzydziestki, w roboczym ubraniu i tanich butach świeżego nielegalnego imigranta. Dwudziestu czterech świadków w pobliskiej cantina nie mówiło po angielsku i upierało przy całkowitej ślepocie. Detektywi jednak tym razem nawet nie musieli się starać. Sprawę rozwiązał mundurowy patrol, który zauważył sprawcę dziesięć przecznic dalej, krwawiącego obficie. Policjanci skuli go, wyjącego z bólu, zawiadomili Mila i Schwinna, a potem dopiero wezwali karetkę, która odtransportowała ludzki wrak do oddziału więziennego szpitala hrabstwa. Kiedy detektywi tam dojechali, idiotę ładowano właśnie na stół; stracił tyle krwi, że jedną nogą był już na tamtym świecie. Przeżył, ale usunięto mu większą część okrężnicy; przyznał się do winy już na wózku i trafił z powrotem na oddział, gdzie miał zostać, aż ktoś wymyśli, co z nim zrobić. A teraz jest ósemka. Schwinn dalej wsuwał burrito.