kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 826 530
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 177

Kellerman Jonathan - Cicha wspólniczka - (04. Alex Delaware)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
K

Kellerman Jonathan - Cicha wspólniczka - (04. Alex Delaware) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu K KELLERMAN JONATHAN Cykl:Alex Delaware
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 375 stron)

Jonathan Kellerman Cicha Wspólniczka (Silent Partner) Przełożyła Urszula Gutowska

Gdyby bogacze mogli opłacać biedaków, by umierali za nich, biedakom całkiem nieźle by się żyło.

Rozdział 1 Nigdy nie znosiłem przyjęć i zazwyczaj nie uczestniczyłbym w owej sobotniej imprezie. Ale w moim życiu panował chaos. Odstąpiłem od wyznawanych zasad. I poszedłem, wdepnąłem w ten koszmar. W czwartek rano byłem solidnym lekarzem skupionym na pacjentach, zawsze uważającym, by nie przenosić na nich własnych humorów. Nie spuszczałem chłopca z oczu. Nie doszedł jeszcze do etapu ukręcania główek lalkom. Obserwowałem, jak doprowadził do nieuchronnego czołowego zderzenia dwóch samochodów. – Buch! Głośny dźwięk metalu zagłuszył szmer kamery. Chłopiec odrzucił, samochodziki, jakby parzyły mu pałce. Jeden wylądował na dachu i wyglądał jak żółw leżący na wznak. Chłopiec wskazał nań palcem, a potem spojrzał na mnie pytająco. Skinąłem głową, więc chwycił oba pojazdy. Przekładał je z rączki do rączki, wpatrywał się w maleńkie podwozia, obracał koła, buczał, naśladując odgłos pracującego silnika. – Uuu-uuu – buch! Miał więcej niż dwa lata – duży i silny jak na swój wiek, poruszał się w sposób, który zapowiadał sylwetkę atlety. Włoski blond, buzia jak u mopsa, oczki jak rodzynki – kojarzyło mi się to nieodmiennie z bałwanem – nosek obsypany piegami, pyzate policzki. Każdy prawdziwy Amerykanin byłby dumny z takiego synka. Rdzawa plama krwi z ciała jego ojca widniała na jednym z poboczy centralnej autostrady Ventura. – Babach... Po sześciu seansach zrobił nikłe postępy w sztuce mówienia. Zastanawiałem się nad tym, zastanawiał mnie również jakiś tępy wyraz jego oczu. Następna kraksa wydarzyła się nagle i była znacznie groźniejsza w skutkach. Chłopiec działał z coraz większą determinacją. Niebawem przyjdzie czas na lalki. Siedząca w kącie pokoju matka uniosła brwi. Przez dziesięć minut czytała wciąż tę samą stronę książki pod tytułem „Dąż do sukcesu”. Jej napięta sylwetka i sposób bycia zadawały kłam pozornemu spokojowi. Siedziała na krześle sztywno wyprostowana, drapała się po głowie, poruszała dłońmi w ciemnych włosach jakby przewijała przędzę. Stopą wybijała nieprzerwanie czterotaktowy rytm, który ożywiał jej nieruchomą nagą, białą łydkę i znikał pod rąbkiem letniej sukni. Gdy doszło do trzeciej kraksy, drgnęła. Położyła książkę na kolanach i spojrzała na mnie mrugając powiekami. Szybko przemijająca uroda – pomyślałem. Była z rodzaju kobiet, które rozkwitają w szkole średniej, a potem szybko więdną. Uśmiechnąłem się. Błyskawicznie opuściła głowę i wróciła do lektury.

– Babach! – wymamrotał chłopiec, wziął samochodziki w obie dłonie, stuknął nimi o siebie jak cymbałkami i cisnął na ziemię. Potoczyły się po dywanie w różnych kierunkach. Oddychając ciężko, chłopiec ruszył za nimi drobnym kroczkiem. – Buch! – Podniósł samochodziki i z całych sił rzucił je na ziemię. – Babach! Powtarzał to jeszcze kilka razy, po czym nagle odepchnął samochodziki na bok i z błyskiem w oku zaczął czegoś szukać po całym pokoju. Szukał lalek, choć zawsze trzymałem je w jednym miejscu. Problem z pamięcią albo niezgoda na coś. Gdy ma się do czynienia z dwulatkiem, można tylko wyciągać wnioski. To właśnie oświadczyłem Malowi Worthy, gdy opowiedział mi o wszystkim i poprosił o konsultację. – Nie licz na niezbite dowody. – Nie mam takiego zamiaru, Alex. Daj mi tylko jakieś dane, żebym mógł w swojej pracy na czymś się oprzeć. – A co z matką? – Jak się domyślasz, jest kompletnie skołowana. – Ktoś się nią zajmuje? – Na razie nikt. Chciałem jej kogoś przysłać, ale odmówiła. Pracuj nad Darrenem, a jeśli przy okazji uda się trochę pomóc matce, nie będę miał nic przeciwko temu. Bóg świadkiem, jak bardzo tego potrzebuje – że też coś takiego przydarzyło się komuś w jej wieku. – Jak właściwie doszło do tego, że zajmujesz się tą sprawą? – Drugie małżeństwo. Ojciec był moją „złotą rączką”. Załatwiłem mu rozwód gratis. Ona była tą drugą kobietą i mnie lubiła. Na początku zajmowałem się takimi sprawami. Cieszę się, że teraz do tego wróciłem. Powiedz mi, jak ci idzie z małym? – Miałem do czynienia z jeszcze młodszymi dzieciakami. Jak on się wysławia? – Nigdy nie słyszałem, by mówił. Ona twierdzi, że przed wypadkiem składał do kupy kilka słów, ale nie sądzę, by ciułali forsę do Kalifornijskiej Szkoły Technicznej. Jeśli dowiedziesz upośledzenie inteligencji jako skutek urazu, będzie można to wymienić na dolary. – Mal... Roześmiał się do słuchawki. – Wiem, wiem, proszę mi wybaczyć, doktorze... Konserwatywny. Ja też jestem jak najdalszy od... – Miło się z tobą gadało, Mal. Niech matka zadzwoni do mnie i poda termin spotkania. – ...Od wywierania nacisku na biegłego. Ale gdy dokonasz głębszej analizy sytuacji, to z pewnością szybko zrozumiesz, co ją czeka: samotne wychowywanie dziecka, bez perspektyw, bez pieniędzy... I żyj tu, człowieku, z takimi wspomnieniami. Mam zdjęcia z wypadku – prawie straciłem przez to ochotę na lunch... Widzę tu wiele niejasności, Alex, które należy wyświetlić.

– Buch! Znalazł lalki. Trzej mężczyźni, kobieta i chłopiec. Małe, zrobione z miękkiego plastiku – różowe, o delikatnych szczerych buziach, anatomicznie bez zarzutu, kończyny ruchome. Potem jeszcze dwa samochodziki, większe od tamtych – jeden czerwony, drugi niebieski. W niebieskim na tylnym siedzeniu przymocowano miniaturowy dziecięcy fotelik. Ustawiłem kamerę, kierując jej oko na stół, i usiadłem na podłodze przy chłopcu. Sięgnął po niebieski samochodzik i zgodnie z logiką porozsadzał w nim lalki: kierowca przy kółku, obok drugi mężczyzna, za kierowcą na tylnym siedzeniu kobieta, dziecko obok, w foteliku. Czerwony samochód pozostał pusty. Jedna lalka rodzaju męskiego wciąż leżała na stole. Chłopiec klasnął w dłonie, pociągnął noskiem. Trzymając niebieski samochodzik w wyprostowanej lewej ręce, patrzył w bok. Poklepałem go po ramieniu. – W porządku, Darren. Nabrał powietrza, wypuścił je, wziął do ręki czerwony samochodzik i oba postawił na podłodze, w odległości dwóch stóp, jeden naprzeciw drugiego. Znowu głęboki wdech, nadął policzki, wrzasnął przenikliwie i z całej siły pchnął pojazdy na siebie. Pasażer oraz kobieta wylądowali na dywanie, dziecko ugrzęzło w foteliku, główką do dołu. Uwagę chłopca przykuł kierowca – leżał w poprzek siedzenia, z nogą zablokowaną kierownicą, co uniemożliwiało mu ucieczkę. Ciężko dysząc, i chłopiec usiłował uwolnić nogę kierowcy. Ciągnął, szarpał, prychał ze złości, ale w końcu się udało. Potem wyrwał nogę z tułowia kierowcy; przyglądał się chwilę uważnie plastikowej twarzy, i ukręcił lalce głowę. Tak okaleczonego posadził obok dziecka. Usłyszałem ciężkie westchnienie i odwróciłem się w kierunku skąd dobiegało. Denise Burkhalter ukryła twarz za książką. Nie zważając na jej reakcję, chłopiec upuścił bezgłowy tułów na podłogę, podniósł natomiast lalkę rodzaju żeńskiego, przytulił ją i odłożył. Znów sięgnął po lalki męskie – bezgłowego kierowcę i pasażera z przedniego siedzenia. Uniósł je wysoko nad głowę i rzucił nimi o ścianę, patrzył jak walą w mur i spadają. Spojrzał na dziecko uwięzione w foteliku i po chwili oderwał mu główkę. Obrócił ją kilkakrotnie w rączce, po czym odrzucił w kąt. Skierował się teraz ku mężczyźnie, który nie poniósł szwanku w katastrofie – kierowcy drugiego samochodzika – zrobił następny krok, znieruchomiał na chwilę i zawrócił. W pokoju panowała cisza, słychać było tylko szum pracującej kamery. Szelest przewracanej strony. Chłopiec stał chwilę nieruchomo i nagle się zaktywizował – wpadł w taki szał, że zelektryzował cały pokój. Chichocąc miotał się to w tę, to w drugą stronę, wykręcał sobie rączki, wymachiwał ramionkami, pluł, charczał. Biegał z jednego końca pokoju w drugi, kopał półki z książkami,

krzesła i biurko, porysował boazerię, podrapał ściany, zostawiając na tynku brudne smugi. Śmiech jego osiągnął najwyższe tony, zanim przeszedł w bulgoczące gardłowe wycie; wreszcie z oczu dziecka trysnął strumień łez. Chłopiec rzucił się na podłogę, a potem skulił w pozycji embrionalnej i tak został cicho ssąc kciuk. Jego matka siedziała dalej – nieruchoma, z nosem w książce. Podszedłem do chłopca – przygarnąłem go, utuliłem w ramionach. Był spięty i wciąż ssał kciuk. Trzymałem go w objęciach, mówiłem, że wszystko jest okay, że dobry chłopiec... Otworzył na chwilę oczy. Pachnący mlekiem oddech mieszał się z wonią dziecięcego potu. – Chcesz do mamusi? A ona wciąż trwała nieruchoma, w tej samej pozycji. Powiedziałem: – Denise. – Cisza. Powtórzyłem jej imię. Schowała książkę do torby, zarzuciła ją na ramię, wstała i zabrała chłopca. Wyszliśmy z gabinetu i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Zanim doszliśmy do drzwi, on już spał. Otworzyłem drzwi. Wdarło się do środka chłodne powietrze. Łagodny początek lata – zapowiedź upałów. Z dala dobiegał szum silnika kosiarki. – Masz do mnie jakieś pytania, Denise? – Nie. – Jak spał w tym tygodniu? – Bez zmian. – Sześć czy siedem koszmarów sennych? – Mniej więcej. Nie liczyłam. A powinnam? – Pomogłoby mi to w diagnozie ogólnego stanu chłopca. Brak odpowiedzi. – Prawnikom wystarczy tyle, ile mam – powiedziałem. – Zebrałem dla Worthy’ego sporo informacji. Ale Darren wciąż się szamoce – nic dziwnego... po takich przeżyciach. Brak odpowiedzi. – Przebył długą drogę – ciągnąłem. – Lecz wciąż nie jest w stanie wyjść z roli... tego drugiego kierowcy. Pełno w nim lęku, złości. Trzeba mu pomóc wyrzucić to z siebie. Chciałbym go jeszcze parę razy zobaczyć. Spojrzała w sufit. – Te lalki. – Wiem, trudno to znieść. Przygryzła wargę. – To mu bardzo pomaga, Denise. Następnym razem możesz zostać w drugim pokoju. – Mam daleko do ciebie – powiedziała. – Zły dojazd? Góry i doły.

– Ile ta podróż zabiera ci czasu? – Godzinę i trzy kwadranse. – Z Tujunga do Beverly Glen. Czterdzieści minut autostradą. Jeśli jedziesz Autostradą... – Duży tu ruch na ulicach? – No tak. I dużo zakrętów. – Wiem. Czasami, gdy... Nagle się odwróciła. – Dlaczego mieszkasz w takim miejscu? Jeśli zależy ci na ludziach, to dlaczego sam stwarzasz im takie cholerne trudności? Chwilę milczałem. – Rozumiem, Denise. Jeśli wolałabyś spotkać się u pana Wbrthy’ego... – Ojej, zapomnij o tym! – I drzwi się za nią zamknęły. Obserwowałem ją, jak z synem na ręku schodziła po schodach. Uginała się pod ciężarem dziecka, kołysząc się z boku na bok jak kaczka. Widząc tę jej nieporadność, powinienem pospieszyć z pomocą. Zamiast tego stałem i przyglądałem się jej zmaganiom. W końcu dotarła do wypożyczonego samochodu, z widocznym wysiłkiem otworzyła drzwi jedną ręką. Pochyliła się, upychając bezwładne ciałko Darrena na tylnym siedzeniu. Zatrzasnęła drzwi, obeszła wóz i wsiadła od strony kierowcy. Włożyła kluczyk do stacyjki i chwilę siedziała nieruchomo, z głową opuszczoną na kierownicę. Dopiero po chwili uruchomiła silnik. Wróciłem do gabinetu i wyłączyłem kamerę. Wyjąłem kasetę, opisałem ją i przystąpiłem do sporządzania raportu; pracowałem powoli, z większą niż zazwyczaj precyzją. Starałem się przewidzieć nieuchronność wydarzeń. Po paru godzinach skończyłem. Nareszcie poczułem się zwolniony z roli udzielającego pomocy, stałem się znów kimś, kto tej pomocy potrzebuje. Czułem się jak sparaliżowany, jakby zawisło nade mną jakieś fatum. Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do Robin, ale pomyślałem, że lepiej nie. Nasza ostatnia rozmowa była żartobliwą, uprzejmą wymianą zdań, po której pozostała tylko głęboka uraza i gniew. – ...Wolność, perspektywa, sądziłem, że mamy to już za sobą. – Nigdy nie mamy za sobą wolności, Alex. – Wiesz przecież, co przez to rozumiem. – Nie, nie wiem. – Usiłuję po prostu dociec, o co ci chodzi, Robin. – Tłumaczyłam ci to już setki razy. Co jeszcze mogę dodać? – Jeżeli chodzi ci o dystans, to dzieli nas dwieście mil. Masz uczucie niespełnienia?

– Nie o to chodzi. – Więc o co! – Przestań, Alex, proszę cię. – Co mam przestać? Mam nie dociekać przyczyny? – Przestań mnie przesłuchiwać. I nie mów do mnie takim tonem. – A jakim? Skoro tydzień wydłuża się w miesiąc. Do czego to zmierza? – Chciałabym... móc ci na to odpowiedzieć. – Straszne... Wieczna huśtawka. I na czym polega ten mój największy grzech? Za bardzo się zaangażowałem? Okay. To można zmienić. Wierz mi, potrafię być zimny jak głaz. To łatwe, zwłaszcza w moim zawodzie. Ale jeśli zniknę ci z oczu, to gotów jestem się założyć, że oskarżysz mnie o męską obojętność. – Dość tego, Alex! Całą noc spędziłam przy Aaronie. Nie mogę teraz tego znieść. – Czego nie możesz znieść? – Tych twoich słów. Po prostu mnie ranisz. – Jak można bez słów wyjaśnić sytuację? – W tej chwili nie musimy niczego wyjaśniać, dajmy sobie spokój. Do widzenia. – Robin... – Powiedziałam do widzenia. Proszę cię. Nie chcę odkładać słuchawki. To nie odkładaj. Cisza. – Do widzenia, Robin. – Do widzenia. Wciąż cię kocham. Szewc bez butów chodzi. Słowa uwięzły mi w gardle. Mój nastrój przygnębienia wciąż się pogłębiał, czułem się zdruzgotany. Gdybym miał z kim porozmawiać... Lista moich powierników jest cholernie krótka. Na pierwszym miejscu Robin. Potem Milo. Wyjechał na ryby z Rickiem, do Sierras. Ale nawet gdyby był gdzieś blisko, i tak nie wypłakałbym mu się w kamizelkę. Przez wszystkie te lata nasza przyjaźń toczyła się pewnym ustalonym nurtem. Przy piwie i precelkach rozmawialiśmy o morderstwach, obłędzie. Z pewnością siebie antropologów obserwujących stado pawianów analizowaliśmy ludzkie losy. Czasem za dużo już było tych okropności i Milo zaczynał kląć, a ja słuchałem. A gdy przebrał miarę w piciu, przywoływałem go do porządku, podawałem pomocną dłoń. Gliniarz-oferma, mięczak. Wolałbym nie być w jego skórze.

Na stole w jadalni czekał na mnie plik listów. Niechętnie je zazwyczaj otwierałem w obawie przed tanią reklamą, kuponami, ofertami niezliczonych firm mamiących szybkim sukcesem i zyskiem. Choć tego właśnie potrzebowałem – błahych drobiazgów, by uciec przed groźbą introspekcji. Zaniosłem stertę listów do sypialni, przysunąłem do łóżka kosz na śmieci, usiadłem i zacząłem je przeglądać. Moje oko spoczęło na ciemnożółtej kopercie. Gruby, dobry gatunkowo papier, adres zwrotny Holmby Hills, tłoczony srebrny napis na odwrocie. Za wysokie progi... Elity schodzą do maluczkich... Odwróciłem kopertę spodziewając się wydruku komputerowego i ujrzałem swoje nazwisko i adres wykaligrafowane srebrnymi literami. Ktoś się musiał porządnie napracować, by uzyskać taki efekt. Spojrzałem na pieczątkę na znaczku – wysłany dziesięć dni temu. Rozciąłem kopertę i zobaczyłem zaproszenie na ciemnożółtym kartoniku, w srebrnej otoczce, starannie wykaligrafowane: „Drogi Doktorze Delaware, zapraszam Pana serdecznie na garden-party, w którym wezmą udział znakomici wychowankowie oraz profesorowie naszego uniwersytetu. Doktor Paul Peter Kruse Fundacja Blalock Profesor psychologii i nauk o rozwoju ludzkości Uroczystość odbędzie się z okazji mianowania Profesora na dziekana wydziału psychologii. Sobota, trzynastego czerwca 1987 roku, godzina czwarta po południu. Skylark La Mar Road Los Angeles, California 900 77” Kruse jako dziekan! Ciepły fotelik, godziwa nagroda za wyjątkową erudycję. Bez sensu. Był raczej miernotą. I choć przez całe lata nie miałem z nim do czynienia, nie sądzę, by mógł stać się człowiekiem godnym szacunku. Gdy go znałem, był felietonistą udzielającym porad pospólstwu i ulubieńcom cyklicznych talk-show, posługującym się sztuczkami rodem z Beverly Hills, repertuarem truizmów wygłaszanych pseudonaukowym żargonem. Jego felietony ukazywały się raz na miesiąc w rozprowadzanym w supermarketach kobiecym magazynie – był to rodzaj ulotki reklamowej, w której podaje się ostatnie rewelacje na temat

diety-cud, a zaraz potem przepisy na tort czekoladowy, napomnienia, by „zawsze być sobą”, testy oceniające sprawność seksualną, które bezbłędnie wywołują u czytelników kompleks niższości. Uhonorowany profesor pozorujący „uczoność”. Jego dorobek stanowiło jakieś dziełko na temat seksualizmu człowieka, o którym to utworze nawet nikt nigdy słowem nie wspomniał. Tyle że nie wymagano od niego prac o charakterze ściśle akademickim, bo nie był etatowym pracownikiem wydziału, tylko współpracownikiem kliniki. Jeden z wielu praktykujących lekarzy zabiegających o szlify akademickie. Miał prawo do wykładów. Mówił zwykle o hipnozie i manipulacyjnej formie psychoterapii, co nazywał „dynamiką wzajemnego oddziaływania” – opiekował się studentami przed absolutorium i udzielał im pomocy lekarskiej. I raptem profesor. Nie do wiary. Pamiętam, kiedy po raz ostatni widziałem Kruse’a – jakieś dwa lata temu. Minęliśmy się w campusie – ja udawałem, że go nie zauważyłem, on zresztą też. Szedł w stronę gmachu wydziału psychologii – tweedowy garnitur, łatki skórzane na łokciach, zapach dzikiej róży, po lewicy i prawicy młode studentki. Krocząc trochę zadumany, czyhał tylko na każde przelotne dotknięcie. Patrzyłem na tę srebrną pisaninę. Zaproszenie na koktajl ku czci szefa. Ma to prawdopodobnie jakiś związek z klientelą Holmby Hills, ale – tak czy owak – to mianowanie nie mieści mi się w głowie. Jeszcze raz sprawdziłem datę uroczystości – za dwa dni – i znów przeczytałem adres wpisany po formule zaproszenia. Skylark. Skowronek. Bogacze mają zwyczaj nazywać swoje posesje, jakby to były dzieci... La Mar, bez numeru. Czytaj: władamy wszystkim, łącznie z ludźmi. Wyobraziłem sobie, co będzie się tam działo za dwa dni. Opasłe samochody, cienkie drinki i nużące słowne przepychanki wśród dolarowozielonych trawników. To nie dla mnie. Wrzuciłem zaproszenie do kosza i zapomniałem o panu Kruse. I o dawnych czasach. Ale nie na długo.

Rozdział 2 Kiepsko spałem i w piątek rano obudziłem się o wschodzie słońca. Nie miałem umówionych pacjentów, więc zająłem się pracą organizacyjną: wysłałem Malowi taśmę wideo z Darrenem, skończyłem pisanie raportów, zapłaciłem rachunki na poczcie, nakarmiłem rybki i oczyściłem im ocean, wysprzątałem dom, aż wszystko lśniło. Zajęło mi to czas do południa – potem mogłem już tylko pławić się we własnych smutkach. Nie miałem apetytu, wyszedłem więc, żeby sobie pobiegać, ale nie dałem rady z oddechem i po przebiegnięciu mili zrezygnowałem. W domu jednym haustem wypiłem piwo i rozbolała mnie przepona, więc jeszcze jedna puszka, a potem cały karton zabrałem ze sobą do sypialni. Siedziałem w samej bieliźnie i gapiłem się w telewizor. Opera mydlana. Ludzie, których spotykają same nieszczęścia. Gry telewizyjne: tym razem przeciętne typy. Błądziłem myślami gdzieś daleko. Spojrzałem na telefon, sięgnąłem po słuchawkę. Odłożyłem ją z powrotem na widełki. Szewc bez butów... Z początku myślałem, że ma to związek z pracą – z odrzuceniem świata wielkiej techniki na rzecz stłamszonego, kiepsko wynagradzanego życia rzemieślnika. Muzycy tokijscy zaproponowali Robin, by kilka z jej gitar wprowadzić do masowej produkcji. Ma przygotować szczegółowy opis, a armia komputerów zrobi resztę. Załatwili jej przelot do Tokio pierwszą klasą, ulokowali w apartamencie hotelu Okura, kłaniali się bez końca, prawili grzeczności, a potem wysłali do domu obładowaną kosztownymi podarunkami, arkuszami umów wydrukowanych na ryżowym papierze, obietnicami... Mimo tych wszystkich zabiegów odesłała umowy nie podając nawet przyczyny, choć osobiście podejrzewałem, że chodzi w tym wypadku o jej korzenie. Była jedyną córką bezwzględnego perfekcjonisty, producenta mebli ogromnie szanującego rzemiosło, oraz eks-aktoreczki, która gorzkniała grając Betty Crocker i nie była już zdolna, by szanować cokolwiek. Nieodrodna córka i uczennica swego ojca pracą własnych rąk chciała nadać sens światu. Gdy żył, brnęła uparcie przez college, a po jego śmierci, na jego cześć, rzuciła naukę i zabrała się za meble. W końcu jednak uznała, że jej powołaniem jest lutnictwo, więc nadawała kształt i wystrój gitarom i mandolinom. Dwa lata byliśmy kochankami, zanim zdecydowała się ze mną zamieszkać. Ale nawet wtedy nie zlikwidowała swojej pracowni w Venice. Po powrocie z Japonii coraz częściej tam uciekała. Gdy zapytałem ją o przyczynę, powiedziała, że musi nadrobić zaległości. Zgodziłem się. Niewiele czasu spędzaliśmy wówczas razem. Dwoje upartych ludzi, walczących zaciekle o niezależność, żyjących w różnych światach, popadających niekiedy –

czasem całkiem przypadkowo – w pełne dramatyzmu kolizje. Lecz owe kolizje zdarzały się nam coraz rzadziej. Zaczęła nocować w swojej pracowni, jako powód podając zmęczenie; odrzucała moje propozycje, że będę po nią przyjeżdżał. Na szczęście byłem na tyle pochłonięty pracą, że udawało mi się o tym nie myśleć. W wieku trzydziestu trzech lat, po przedawkowaniu ludzkich nieszczęść, odszedłem od zawodu psychologa dziecięcego i rozpocząłem wygodne życie, odcinając kupony z inwestycji, jaką poczyniłem nabywając nieruchomość w Południowej Kalifornii. W końcu jednak opanowała mnie tęsknota do pracy w klinice, choć długo się opierałem, by zaangażować się ponownie w długoterminową psychoterapię. Przyjąłem więc wyjście kompromisowe – zostałem konsultantem sądowym. Moja praca to ocena nadzorów prawnych, sprawy dziecięcych urazów... Niedawno uczestniczyłem w procesie, z którego dowiedziałem się trochę o genezie obłędu. Dobra praca, która nie wymaga szczególnego zaangażowania, a jeśli już, to w stopniu minimalnym. Chirurgia psychologii. Lecz i to wystarczyło, żebym poczuł się jak uzdrowiciel. Powielkanocny okres spokoju dał mi mnóstwo czasu – czasu spędzonego samotnie. Uświadomiłem sobie, jak bardzo nasze – moja i Robin – drogi się rozeszły, i zadałem sobie w duchu pytanie, czy odczuwam jakiś brak. Licząc na spontaniczny odruch, czekałem, aż ona się zjawi. Skoro się nie zjawiła, później, gdy przyszła, przyparłem ją do muru. Zbyła mnie, zlekceważyła wszystkie moje wątpliwości i nagle przypomniała sobie, że zostawiła coś w pracowni, i poszła. Toteż coraz rzadziej ją widywałem. Moje telefony do Venice przyjmowała sekretarka automatyczna. Wpadanie bez uprzedzenia było absolutnie bezsensowne. Wszędzie kręcili się smętnoocy muzycy z pokiereszowanymi gitarami, nucący różne odmiany bluesa. Gdy udało mi się wreszcie zastać ją samą, słyszałem tylko zgrzyt piły lub tokarki, szum pistoletu ze sprayem, a to skutecznie eliminowało wszelką rozmowę. Zacisnąłem zęby i wziąłem nogi za pas, powtarzając sobie w duchu, że muszę być cierpliwy. Bo przecież i ja byłem specjalistą od ładowania sobie na barki licznych obowiązków. Przez całą wiosnę przeprowadzałem analizy, pisałem raporty, świadczyłem w sądzie, orałem jak wół. Lunch z adwokatami, potem tkwienie w korkach ulicznych. Zarabiałem moc forsy, tylko że nie miałem z kim jej wydawać. Zbliżało się lato, a my byliśmy już jak uprzejmi nieznajomi. Coś musiało się wydarzyć. I wydarzyło się, na początku maja. Niedzielny, optymistyczny poranek. W sobotę pod wieczór przyszła do mnie po jakieś zapomniane szkice. Została na noc i kochała się ze mną z jakąś precyzyjną determinacją, która mnie przeraziła, ale lepszy rydz niż nic. Obudziłem się i wyciągnąłem rękę w jej stronę, lecz natrafiłem na pustkę. Z saloniku dobiegały jakieś odgłosy. Zerwałem się na równe nogi – była już ubrana, torba na ramieniu, szła ku drzwiom wyjściowym. – Cześć, dziecinko. – Cześć, Alex. – Wychodzisz już? Skinęła głową. – Skąd ten pośpiech? – Mam dużo roboty.

– W niedzielę? – Niedziela, poniedziałek, co to ma za znaczenie. – Położyła dłoń na klamce. – Zrobiłam sok, dzbanek jest w lodówce. Podszedłem do niej, ująłem ją za przegub. – Zostań trochę dłużej. Uwolniła rękę. – Naprawdę muszę iść. – Przestań! Daj sobie trochę luzu. – Luz nie jest mi do niczego potrzebny, Alex. – Zostań chwilę, chcę porozmawiać. – O czym? – O nas. – Co tu jest do mówienia? Powiedziała to z wymuszonym spokojem, a we mnie miarka się przebrała. Długie miesiące frustracji zaowocowały kilkoma minutami płomiennego monologu. Egoistka. Nawiedzona. Czy ona wie, jak czuje się człowiek, który żyje jak pustelnik? Czym sobie zasłużyłem na takie traktowanie? A potem zasypałem ją stertą moich zalet, przypomniałem jej wszystkie moje szlachetne porywy, wszystko, co dla niej uczyniłem od pierwszego dnia naszego związku. Gdy moja mowa dobiegła końca, zdjęła z ramienia torebkę i usiadła na kanapie. – Masz rację. Musimy porozmawiać. – Wyjrzała przez okno. – Słucham – powiedziałem. – Muszę zebrać myśli. Słowa to twoja specjalność. Pod tym względem nie mogę z tobą konkurować. – Kto mówi o konkurencji? Po prostu porozmawiaj ze mną. Powiedz szczerze, co myślisz. Potrząsnęła głową. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć, żeby cię nie urazić. – Tym się nie przejmuj. Po prostu powiedz. – A więc, szanowny doktorze... – I po chwili: – Przepraszam, ale to będzie przykre. Czekałem. Splotła dłonie, wyprostowała ręce i wyciągnęła je do przodu. – Rozejrzyj się po tym pokoju – meble, dzieła sztuki, nic się tu nie zmieniło, wszystko jest tak jak było, kiedy przyszłam do ciebie po raz pierwszy. Wspaniałe obrazy – masz świetny gust. Przez pięć lat byłam tu gościem. – Jak możesz tak mówić? To twój dom. Mruknęła coś, potrząsnęła głową i odwróciła się. Starałem się przyjąć jej punkt widzenia, wskazałem na stół z sękami, oparty na krzyżaku. – To jedyny mebel, który coś dla mnie znaczy. Bo ty go zrobiłaś! Cisza.

– Powiedz słowo, a porąbię wszystko na kawałki. Zaczniemy od stołka. Razem Ukryła twarz w dłoniach i chwilę siedziała tak bez ruchu, w końcu spojrzała na mnie, ze łzami w oczach. – Nie o to chodzi, Alex. – Więc o co? – O ciebie. O twoją osobowość. Dominującą. Przytłaczającą. Prawda wygląda tak, że nigdy ci nawet nie przyszło do głowy, żeby zapytać, czy może mam ochotę na coś innego, czy może tym razem to ja mam pomysł... – Nie przypuszczałem, że to może mieć dla ciebie znaczenie. – Nigdy ci o tym nie wspominałam, to fakt. Zawsze akceptowałam twoje decyzje, szłam krok w krok za tobą, dopasowywałam się do twoich poczynań. A tak naprawdę tkwiłam w kłamstwie, bo myślałam, że jestem kobietą silną i niezależną. – Jesteś silna. Roześmiała się z goryczą. – Tata tak uważał. „Jesteś silną dziewczynką, piękną i silną”. Wściekał się na mnie, kiedy traciłam pewność siebie, krzyczał i powtarzał w kółko, że jestem inna niż wszystkie dziewczyny. Silniejsza. A dla niego siła to były ręce – jak twórczo je wykorzystywać... Gdy inne dziewczyny bawiły się lalkami Barbie, on mnie uczył, jak posługiwać się piłą mechaniczną. Palce miałam poobcierane do krwi. Skonstruowałam wspaniałą ukośnicę. Byłam silna. Długo pracowałam na taka opinię. Tymczasem teraz, gdy przeglądam się w lustrze, widzę zupełnie inną kobietę, kobietę, która jest przypisana do mężczyzny. – Czy tokijska historia ma z tym jakiś związek? – Po tokijskiej historii powiedziałam sobie: dość, i zaczęłam się zastanawiać, czego właściwie chcę; uświadomiłam sobie wtedy, jak daleko odeszłam od moich planów, jak bardzo byłam zawsze od kogoś uzależniona. – Dziecinko, nigdy w niczym cię nie ograniczałem... – Otóż to właśnie! Jestem dziecinka, cholerna dziecinka! Bezradna, gotowa w każdej chwili przyjąć opiekę doktora Alexa! – Nigdy nie traktowałem cię jak pacjentki – rzekłem. – Przecież kocham cię, na litość boską! – Miłość. Co to, do cholery, znaczy? – Wiem, co znaczy dla mnie. – Wobec tego jesteś lepszym człowiekiem niż ja, zgoda? I to jest problem. Doktor Doskonały. Ratownik dusz. Prezencja, mądrość, urok osobisty, pieniądze... i ci twoi pacjenci, dla których jesteś guru. Wstała, przeszła kilka kroków tam i z powrotem. – Niech to szlag, Alex. Kiedy cię poznałam, miałeś problemy – byłeś załamany, pełen niewiary w siebie. Ot, przeciętny facet i mogłam się o ciebie zatroszczyć. Pomogłam ci przez to przejść. Głównie dzięki mnie wyszedłeś z dołka, z całą pewnością.

– Tak, i wciąż jesteś mi potrzebna. Uśmiechnęła się. – Nie, kochanie. Teraz jesteś doskonale ustawiony, wszystko gra. A ja już nic nie mam do roboty. – Kompletny idiotyzm. Jestem nieszczęśliwy bez ciebie. – Chwilowa reakcja. Poradzisz sobie. – Uważasz mnie widocznie za płytkiego człowieka. Przechadzając się, potrząsnęła głową. – Mój Boże, gdy tak siebie słucham, dochodzę do wniosku, że wszystko sprowadza się do zazdrości. Głupiej, dziecinnej zazdrości. Podobnie myślałam o życiu popularnych gwiazd. Ale nic na to nie poradzę – jesteście tacy sami. Świetna organizacja, doskonała rutyna: trzy mile biegu, prysznic, trochę pracy, inkasowanie czeków, gra na gitarze, lektura magazynów. Pieprzysz mnie, gdy jestem w domu, i zadowolony zasypiasz. Kupujesz bilety na Hawaje – jedziemy na urlop. Pojawiasz się z koszem na piknik – jemy lunch. Taśma montażowa, Alex, a ty tylko naciskasz guziki. A historia tokijska uświadomiła mi, że to nie dla mnie. To bzdura, że takie życie jest wspaniałe. Gdybym na to poszła, zaopiekowałbyś się mną raz na zawsze, uczyniłbyś z mojego życia doskonały mechanizm, przesłodzone marzenie senne. Wiem, że mnóstwo kobiet wiele by dało za takie szczęście, ale nie ja. Patrzyliśmy sobie w oczy. Czułem się głęboko dotknięty, odwróciłem wzrok. – O Boże, zraniłam cię. Nie cierpię zadawać bólu... – Nic z tych rzeczy. Mów dalej. – To by było wszystko. Jesteś wspaniałym człowiekiem, Alex, ale życie z tobą zaczęło mnie przerażać. Czuję groźbę samounicestwienia. Wspomniałeś o małżeństwie. Gdybym wyszła za mąż, moja osobowość ucierpiałaby na tym jeszcze bardziej. Nasze dzieci widziałyby we mnie nudne, ospałe, zgorzkniałe babsko. A ich tatuś uosabiałby wielki świat, w którym dokonuje się bohaterskich wyczynów. Potrzebuję trochę czasu, Alex, dystansu. Żeby się w tym wszystkim połapać. Ruszyła ku drzwiom. – Muszę już iść. – Masz tyle czasu, ile tylko chcesz – powiedziałem. – I właściwy dystans. Tylko mnie nic rzucaj. Stała w progu wyraźnie poruszona. Podbiegła do mnie, pocałowała w czoło i zaniknęła za sobą drzwi. Po dwóch dniach, gdy wróciłem do domu, zastałem na stole kartkę: Drogi Alexie! Pojechałam do San Luis. Moja kuzynka Terry urodziła dziecko. Chcę jej pomóc, wracam za tydzień. Nie myśl o mnie z nienawiścią,

Twoja R.

Rozdział 3 Jedna ze spraw, którą właśnie skończyłem, dotyczyła pięcioletniej dziewczynki; o opiekę nad nią trwała zaciekła, nieprzebierająca w środkach walka między producentem filmowym i jego czwartą żoną. Przez cztery lata jej rodzice, dopingowani przez adwokatów do kosztownej wojny, nie doszli do żadnego porozumienia. W końcu bezradny sędzia zwrócił się do mnie, bym wydał fachowe orzeczenie. Poddałem dziewczynkę badaniu i poradziłem sędziemu, żeby inny psycholog zajął się rodzicami. Konsultant, którego zarekomendowałem, nazywał się Larry Daschoff i był moim dawnym kolegą; świetny diagnosta i uczciwy człowiek, za co bardzo go ceniłem. Przyjaźniliśmy się od lat, polecaliśmy wzajemnie swoje usługi, od czasu do czasu jedliśmy razem lunch bądź graliśmy w piłkę ręczną. Zaliczał się do kategorii przyjaciół dorywczych, toteż szczerze się zdziwiłem, gdy w piątek o dziesiątej wieczorem zadzwonił do mnie. – Doktor Di? Czy doktor Di przy aparacie? – wykrzyknął jak zwykle radośnie. Jego głos zagłuszał potworny hałas – piski opon, strzały z telewizora połączone z jednostajnym wrzaskiem, jaki rozlega się na szkolnym boisku podczas przerwy. – Cześć, Larry. Co się dzieje? – Tylko tyle, że Brenda chłonie wiedzę w bibliotece prawniczej, a ja mam na głowie całą piątkę potworów. – Rozkosze ojcostwa. – O, tak. – Poziom hałasu wzrastał. Dobiegał przeraźliwy cienki pisk: –Tato, tato, tato! – Chwileczkę, Alex. – Przesłonił dłonią słuchawkę, ale i tak słyszałem jego słowa: – Zaczekajcie, aż skończę. Nie, nie teraz! Jeśli ci dokucza, to trzymaj się od niego z daleka. Nie, nie teraz, Jeremy! Nie chcę o tym słyszeć. Rozmawiam przez telefon. Jeśli nie przestaniecie, to nie ma mowy o cieście kakaowym i za dwadzieścia minut pójdziecie do łóżka! Podjął rozmowę: – Ni stąd, ni zowąd stałem się fanem terapii szokowej. Niech szlag trafi Annę Freud i Brunona Bettelheima. Siedzieli w swoich gabinetach i pisali książki, a ktoś wychowywał ich dzieci. Czy staruszka Anna w ogóle miała dzieci? Chyba od zawsze była żoną tatusia. W każdym razie pierwsza rzecz, jaką zrobię w poniedziałek, to poślę po sześć strzykawek ze środkiem usypiającym dla bydła. Po jednej dla każdego bachora, a szósta dla mnie – za to, że zachęcałem Brendę, by wróciła do nauki. Jeżeli Robin wpadnie kiedyś do głowy taki twórczy pomysł, szybko zmień obiekt swoich pożądań. – Nie omieszkam. – Coś nie tak, Di? – Jestem po prostu trochę zmęczony.

Był za dobrym psychologiem, by się nie domyślić, że coś ukrywam. I za dobrym psychologiem, by ciągnąć ten wątek. – Czytałem twój raport na temat rodziny Featherbaugh i całkowicie się z lubą zgadzam. Czy przy takich rodzicach sieroctwo byłoby dla dziecka bardziej wskazane? Sprzeciwiłem się i orzekłem, że ustanowienie wspólnego nadzoru byłoby zdecydowanie mniejszym złem. Chcesz się założyć, czy są szanse, by się udało? – Założyłbym się o coś wręcz przeciwnego. – Nie opowiadaj. – Znowu mnie przeprosił. Krzyknął do któregoś dziecka, by wyłączyło telewizor. Bezskutecznie. – Ludzie są rozpaskudzeni, nie uważasz? I co z tą cudowną intuicją wyspecjalizowaną po trzynastu latach pracy jako badacz osobowości? Nikt już nie chce do niczego się przyłożyć. Bóg mi świadkiem, że nie urwałem się nawet na dzień, tak samo Brenda. Jeśli wytrzymaliśmy ze sobą przez te wszystkie lata, to inni też mogliby się postarać. – Uważałem was zawsze za idealnie dobraną parę. – Co rok to prorok. – Zachichotał. – My jak włoskie małżeństwa: mucho passione, mucho screamo, szaleństwo. Godzi się na mnie z powodu mojej perwersji seksualnej. – Naprawdę? – Naprawdę! – przedrzeźniał mnie. – Di, to zabrzmiało cholernie sucho, nijak się to ma do twoich błyskotliwych ripost. Naprawdę dobrze się czujesz? – Świetnie, wierz mi. – Skoro tak twierdzisz... Ale wracam do rzeczy. Dostałeś zaproszenie na wielką balangę do Kruse’a? – Zdobi dno mojego kosza na śmieci. Błyskotliwa riposta? – W żadnym wypadku. Nie zamierzasz iść? – Chyba żartujesz, Larry. – Bo ja wiem. Może być całkiem zabawnie, w stylu mondo bizarro. Człowiek zobaczy, jak żyją inni; stanie sobie z boku i tłumiąc burżuazyjną zawiść, będzie dociekał tego i owego... Coś mi się przypomniało. – Larry, czy ty nie byłeś przez krótki okres asystentem Kruse’a? – Przez cały semestr! I zgadza się, stosowałem taktykę obronną. To nieciekawy facet. Na moje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że byłem wówczas załamany – właśnie się ożeniłem i zacząłem doktorat, toteż w połowie semestru cofnięto mi stypendium. – Daj spokój, Larry, nie przesadzaj. Trafiło ci się z tą pracą. Całymi dniami oglądaliście wtedy świńskie filmy. – Niesłusznie rozumujesz, Delaware. Badaliśmy granice seksualizmu człowieka. – Roześmiał się. – Teraz zresztą też całymi dniami oglądamy studentów ślęczących nad świńskimi filmami. Och, a co do tych frywolnych siedemdziesięciolatków – czy dzisiaj dałbyś sobie radę z tym problemem? – Tragiczna strata dla nauki.

– Katastrofalna. Prawdę mówiąc, Di, było to jedno wielkie gówno. Kruse’owi uszło to na sucho, bo włożył w to forsę – prywatna fundacja; badanie wpływu pornografii na potencję seksualną. – Doszedł do jakiegoś wniosku? – Główna teza: filmy porno podniecają studentów college’u. – Wiem to z własnego doświadczenia. – Ty byłeś opóźniony. – Czy on publikował? – Gdzie? W „Penthouse”? Nie, wyniki swych badań prezentował w różnych talk-showach. Propagował porno jako zdrowe wyżycie się w seksie, i tak dalej, i tak dalej. Po czym, na początku lat osiemdziesiątych, kompletnie zmienił stanowisko. Przeanalizował uprzednio stawianą tezę. I zaczął głosić, że porno zachęca do stosowania przemocy wobec kobiet. – Nasz nowy dziekan ma po prostu niezależny umysł. – O, tak. – Jakim cudem on się wdrapał na ten szczyt, Larry? Pracował przecież jako techniczny w niepełnym wymiarze godzin. – Techniczny w niepełnym wymiarze godzin, ale jak ustawiony... – Fundacja nazywa się Blalock? – A, już wiesz. Stary mułła – stał, koleje – jedna z tych rodzin, do których zawsze płynie forsa gdzieś z zachodniego Mississipi. – Co Kruse ma z nimi wspólnego? – Podobno pani Blalock miała kłopoty z dzieckiem, a Kruse je leczył. Widocznie pomógł, bo mamusia od lat słała pieniądze do wydziału – pod warunkiem, że Kruse będzie nimi zarządzał. Awansowano go i dostawał wszystko, czego zapragnął. Ostatnie jego życzenie to dziekanat i voilà, stąd przyjęcie. – Handel urzędem – powiedziałem. – Nie miałem pojęcia, że jest aż tak źle. – I będzie coraz gorzej, Alex. Mam jeszcze te wykłady na temat terapii rodzinnej, więc dobrze wiem, że sytuacja finansowa wydziału jest kiepska. Pamiętasz, jak nawet najprostsze badania na nas zwalali, jak patrzyli z góry na wszystko, i prawie nic nie robili. Jak „Szczurek” Frazier zwykł powtarzać, że zwrot „ważne dla sprawy” jest nieprzyzwoity. Nikt nie chce dawać pieniędzy na badanie odbicia oka w wyłuszczonym homarze. A najważniejsze, że spada procent studentów zabiegających o stopień naukowy – zawód psychologa nie ma najwyższych notowań. Wszyscy teraz, nawet mój najstarszy syn, chcą prowadzić biznes – to da im zdrowie, szczęście i bogactwo. A dla nas znaczy obcięcie budżetu, zwolnienia z pracy, puste sale wykładowe. Na dziewiętnaście miesięcy wypożyczyli zamrażarkę – wtedy nawet profesorowie zwyczajni spuścili nos na kwintę. I oto Kruse przynosi forsę pani Blalock, więc stanowisko podano mu na talerzu. Jak mówi mój najstarszy chłopak: pieniądz ma głos, tato, a dupek pusty trzos. Cholera, nawet Frazier skoczył do góry. Słyszałem ostatnio, że drogą korespondencyjną rozprowadzał taśmy

propagujące walkę z paleniem. – Bujasz! – Nie bujam. – A co Frazier może wiedzieć o rzuceniu palenia? O jakiejkolwiek ludzkiej sprawie? – Skoro stała się ważna, to wie. Krótko mówiąc, tak wygląda sytuacja. Ale teraz w kwestii soboty. Wydzierżawiam jutro na trzy godziny całą piątkę moich cukiereczków. Mógłbym robić pompki, oglądać mecz lub zająć się czymkolwiek równie ekscytującym, jednak myśl, że mogę się wystroić i wlewać w siebie darmowe drinki oraz przeżuwać chrupki w pewnej pięknej rezydencji w Holmby Hills, nie sprawia mi przykrości. – Drinki będą na pewno podłe, Larry. – Lepsze niż ten, który teraz piję. Rozrzedzony sok jabłkowy. Wygląda jak siuśki. Jedyny napój, jaki jest w domu; zapomniałem zrobić zakupy. Przez dwa dni będę ładował w dzieci osłodzone płatki zbożowe. – Westchnął ciężko. – Jestem jak w potrzasku, Di. Myślę o ostrej formie klaustrofobii. Przyjdź na to cholerne przyjęcie – sprzedajmy tym cynicznym barbarzyńcom kilka godzin. Dla nas obu murowane stanowiska prodziekanów. Przyprowadź Robin, przejdź się z nią przed ich nosem, niech te nadziane pierdoły wiedzą, że nie wszystko można kupić za pieniądze. – Robin nie przyjdzie. Wyjechała. – Służbowo? – Uhum. Cisza. – Jeśli jesteś umówiony, Di, rozumiem, nie ma sprawy. – Nie, jestem wolny – odrzekłem po chwili. Rozłączyłem się.

Rozdział 4 Holmby Hills to najdroższa dzielnica Los Angeles, mały skrawek bogactwa wciśnięty między Beverly Hills a Bel Air. Finansowo oddalony ode mnie o całe lata świetlne, a terytorialnie – około mili na południe. Według mojej mapy La Mar Road znajduje się w samym sercu okręgu, kawałek krętej, ślepej uliczki, kończącej się wśród pagórków, z których widać Country Club Los Angeles. Niedaleko rezydencji „Playboya”, ale nie przypuszczam, by Hef został zaproszony na tę imprezę. O czwartej piętnaście włożyłem letni garnitur i ruszyłem na piechotę. O tej porze jezdnie były zatłoczone – amatorzy jazdy na nartach wodnych i amatorzy słońca wracali właśnie z plaży, a gamonie z mapą przed nosem jechali w kierunku wschodnim, by odszukać rezydencje znanych gwiazd. Pięćdziesiąt jardów w głąb Holmby Hills zgiełk ucichł – zapanowała sielska atmosfera. Rezydencje były olbrzymie, ukryte za wysokimi murami, zabezpieczone systemami alarmowymi, a w tle – zieleń lasków. Tylko wąskie odcinki dachówki lub wieżyczka w stylu hiszpańskim wyłaniająca się z zielem świadczyły, że gdzieś tam ktoś mieszka. I jeszcze dostojne i groźne szczekanie niewidzialnych psów obronnych. La Mar pojawiło się za łagodnym zakrętem; prowadząca w górę asfaltowa dróżka kończyła się przed murem wysokich eukaliptusów. Zamiast znaku drogowego do jednego z drzew przybity był krążek sosny, nad szyldami towarzystw ubezpieczeniowych i czerwonobiałą odznaką straży powietrznej. Rustykalne litery ryte w krążku układały się w słowa: „La Mar, posiadłość prywatna, wstęp wzbroniony”. Jadąc czterdzieści mil na godzinę, łatwo było go przeoczyć, choć rolls-royce corniche, który przemknął obok mnie, zatrzymał się przed wejściem bez wahania. Ruszyłem ledwie widocznym tropem royce’a. Dwadzieścia stóp w kierunku posesji i dwa bliźniacze kamienie polne po obu stronach bramy, z kolejnym ostrzeżeniem, że to droga prywatna, wbudowane w mur wysokości ośmiu stóp, którego szczyt zwieńczały trzy stopy pozłacanego kutego żelaza. Owo żelazo oplatały rozmaite gatunki winnej latorośli, angielskiego bluszczu, passiflory, róży jerychońskiej, wistarii. Dzięki obfitości zieleni środki zabezpieczające wyglądały całkiem naturalnie. Za murem droga była wysadzana wysokimi na prawie siedem pięter, szarozielonymi eukaliptusami. Ćwierć mili dalej liście tworzyły coraz grubszą przesłonę, robiło się coraz ciemniej i chłodniej. Plamy mchu i innej roślinności zdobiły polne kamienie. Powietrze było wilgotne i mentolowo czyste. Ćwierkające nieśmiało ptaki odzywały się coraz rzadziej. Droga skręciła, wyprostowała się i dobiegła kresu. Zaokrąglony łukowato kamienny mur znaczyły pieczęcie bram z kutego żelaza. Stały tu liczne samochody – dwa rzędy chromu i lakieru. Gdy podszedłem bliżej zorientowałem się, że podział nie był przypadkowy; błyszczące auta w jednym rzędzie; w drugim – wozy combi oraz inne, o plebejskim rodowodzie. Jako pierwszy

samochód-marzenie stał biały mercedes coupe, zrobiony na zamówienie, o zwiększonej mocy silnika, odpowiednio zabezpieczonych zderzakach i pozłacanych częściach metalowych, i oczywiście jeszcze z tabliczką z inicjałami nazwiska i tytułu naukowego. Przystrojeni w czerwone surduty kamerdynerzy kręcili się wokół podjeżdżających wozów niczym muchy na końskim grzbiecie, rzucali się, by otworzyć drzwiczki samochodów i odebrać kluczyki. Ruszyłem ku bramie i stwierdziłem, że jest zamknięta. Po jednej jej stronie przyczepiony był domofon, słuchawka telefonu i guziki systemu alarmowego. Któryś z czerwonych surdutów dostrzegł mnie i wyciągnął rękę w moim kierunku. – Kluczyki – oznajmił. – Nie mam kluczyków. Przyszedłem pieszo. Oczy mu się zwęziły. W ręku trzymał olbrzymi klucz przymocowany łańcuchem do politurowanej płytki drewna. Na owej płytce wyryte były litery: Brama fr. Zajmujemy się parkowaniem – nalegał. Był gruby, miał ciemną cerę, okrągłą twarz, kędzierzawą brodę, mówił z akcentem śródziemnomorskim, słowom towarzyszyła ożywiona gestykulacja. – Nie przyjechałem samochodem – oświadczyłem. – Przyszedłem pieszo. – Patrzył na mnie z kamienną twarzą, więc poruszyłem palcami, by pokazać na migi proces chodzenia. Obrócił się do drugiego kamerdynera, niskiego, chudego czarnego chłopaka, i coś mu szepnął. Obaj wytrzeszczyli na mnie oczy. Spojrzałem na zwieńczenie bramy i zobaczyłem złote litery: Skylark. – To jest posiadłość pani Blalock, tak? Milczenie. – Przyjęcie uniwersyteckie? Doktor Kruse? Brodaty wzruszył ramionami i pospieszył ku perłowoszaremu cadillacowi. Czarny chłopak postąpił krok w moją stronę. – Ma pan zaproszenie? – Nie. A jest potrzebne? – Hmmm. – Uśmiechnął się i na jego twarzy odmalowała się męka myślenia. – Nie przyjechał pan samochodem, nie ma pan zaproszenia. – Nie wiedziałem, że muszę mieć przy sobie zaproszenie. Mlasnął językiem. – Czy tak samo jak zaproszenie potrzebny jest panu samochód? – zapytałem. Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Całą drogę przeszedł pan na pieszo? – Tak. – A gdzie pan mieszka? – Niedaleko stąd. – W sąsiedztwie?

– Jestem zaproszony. Nazywam się Alex Delaware. – Chwileczkę. – Podszedł do głośnika, podniósł słuchawkę, przemówił. Odkładając słuchawkę, powtórzył: – Chwileczkę – i pobiegł otwierać drzwi długiego, białego lincolna. Rozglądałem się. Coś brązowego i bliskiego sercu przykuło mój wzrok: prawdziwie wzruszający pojazd zatrzymał się przy krawężniku, z dala od innych wozów. Osamotniony. Łatwo było odgadnąć przyczynę. Chropowaty wehikuł starego rocznika marki Chevy, typu combi, z plamami rdzy na karoserii i łatami dawnego lakieru. Opony wyraźnie potrzebowały powietrza. Tylne siedzenia zawalone były zwiniętymi ubraniami, butami, jakimiś kartonami, puszkami z żywnością i pogniecionymi kubkami jednorazowego użytku. Na tylnej szybie widniała żółta nalepka, a na niej napis kursywą: Mutanty na pokładzie. Uśmiechnąłem się. Zauważyłem, że ten stary gruchot ustawił się tak, że nie będzie go można wycofać. Kilkanaście aut musiałoby odjechać, by umożliwić mu opuszczenie stanowiska. Z białego lincolna wysiadła modnie ubrana para w średnim wieku – brodaty kamerdyner odprowadził ich do bramy. Włożył do zamka swój ogromny klucz, nacisnął guziki systemu kodowego i żelazna brama stanęła otworem. Wśliznąłem się przy okazji i ruszyłem za ową parą wspinającą się po podjeździe wyłożonym, metodą rybiej łuski, czarnym klinkierem. Gdy mijałem kamerdynera, kiwnął mi głową, ale bez entuzjazmu, i nie próbował mnie zatrzymać. Wskazałem mu chevy i rzekłem: – Ten brązowy wóz combi, coś panu o nim powiem. – Co takiego? – Jego właściciel to najbogatszy facet na tym przyjęciu. Traktujcie go jak należy, słynie z dużych napiwków. Pokiwał głową i popatrzył na starego grata. Odszedłem. Gdy po chwili obejrzałem się, stwierdziłem, że dyryguje samochodami, tak by kierowca brązowego chevy miał możliwość manewrowania. Sto jardów za bramą eukaliptusy rozwarły się, ukazując niebo nad wypielęgnowanym polem golfowym. Strzegły je uformowane w kolumny włoskie cyprysy wśród gazonów z bylinami. Dalej wznosiły się sztucznie usypane pagórki i doliny. Najwyższy kurhan dotykał chyba granicy posiadłości, a na jego szczycie rosły czarne sosny; jałowce kalifornijskie były idealnie przycięte, tak by mogły stawić opór podmuchom wiatru. Droga dojazdowa wyłożona rybią łuską wznosiła się pod górę. Zza jej wierzchołka dobiegały dźwięki muzyki. Zespół smyczkowy grał jakiś barokowy utwór. Gdy doszedłem do szczytu, zobaczyłem idącego ku mnie starszego faceta w liberii majordomusa. – Czy pan doktor Delaware? Jego akcent lokował go gdzieś między Londynem a Bostonem; rysy twarzy miał delikatne, szlachetne, policzki nieco obwisłe; cerę koloru łososia z puszki. Pęczki trzcinowatych włosów okalały twarz. Biały goździk zdobił butonierkę.

– Tak. – Jestem Ramey, będę dalej panu towarzyszył. Proszę wybaczyć wcześniejsze niedogodności. – Drobiazg. Kamerdynerzy nie mają widać do czynienia z piechurami. Przekroczyliśmy już najwyższy punkt podjazdu. Powędrowałem wzrokiem ku horyzontowi. Spojrzałem na zielone, pokryte miedzią daszki, dwa piętra białego stiuku, zielone żaluzje, kolumnadę portyków, balkony z balustradami, werandy, łukowato sklepione drzwi i okna w kształcie wachlarza. Monumentalny tort weselny wśród akrów zielonego lukru. Przed rezydencją rozciągał się park – utrzymany wedle obowiązującej konwencji; żwirowane ścieżki, cyprysy, gmatwanina żywopłotów z bukszpanu, fontanny, sadzawki dekoracyjne, setki klombów róż o tak lśniących płatkach, jakby emanowały fluoryzacyjnym blaskiem. Goście, dzierżąc w garści szklanice o podłużnym kształcie, przechadzali się po ogrodzie, podziwiając rośliny i podziwiając siebie w lustrzanych taflach sadzawek. Szedłem w milczeniu, ugniatając stopami żwir. Słońce prażyło, powietrze było gorące i gęste jak rozpuszczone masło. W cieniu największej fontanny zasiadał zespół filharmoników w pełnej obsadzie – mieli ponure twarze i przepisowe stroje. Dyrygent, młody długowłosy Azjata, podniósł batutę i rozległy się tony szacownej muzyki Bacha. Z dźwiękami instrumentów mieszał się dźwięk szkła i utrzymany w tonacji basowej szmer rozmów. Po lewej strome parku znajdowało się duże, wyłożone płytami kamiennymi patio – pod osłoną żółtych parasoli stały tam białe okrągłe stoliki. Na każdym lilie, purpurowe irysy i białe goździki. W namiocie w biało-żółte pasy, takich rozmiarów, że zmieściłby się w nim cyrk, ustawiono długi, biało lakierowany bar, obsługiwany przez dwojących się i trojących barmanów. Około trzystu ludzi siedziało przy stolikach i piło. Połowa z nich oblegała bar. Kelnerzy z tacami drinków i kanapek lawirowali wśród gości. – Czy mogę służyć panu drinkiem? – Wystarczy woda sodowa. – Proszę mi wybaczyć. – Ramey przyspieszył kroku, wyprzedził mnie i zniknął w tłumie przy barze; po chwili wyłonił się niosąc szklankę z zamrożonym napojem wraz z żółtą płócienną serwetką. Wręczył mi je, gdy właśnie wchodziłem do patio. – O, jest pan tutaj. Jeszcze raz przepraszam za wszelkie niedogodności. – Nieważne. Dziękuję. – Życzy pan sobie coś do zjedzenia? – Nie, na razie nie. Ukłonił się z godnością i odmaszerował. Zostałem sam, sączyłem wodę sodową i szukałem wzrokiem jakiejś znajomej twarzy. Jak się niebawem zorientowałem, towarzystwo było podzielone na dwie odrębne grupy – podział społeczny odpowiadający dwu rzędom zaparkowanych aut. Scenę centralną zdominowali wielcy bogacze, stado królewskich łabędzi. Opaleni i smukli w

konserwatywnych haute couture, witali się muśnięciem w policzek, śmiali się cicho i dyskretnie, pili ostro i nie tak dyskretnie i nie zwracali najmniejszej uwagi na obcych etnicznie ludzi siedzących w pobliżu. Środowisko uniwersyteckie to gaduły, zapaleńcy, niezmordowani dyskutanci. Skupiali się najchętniej w niewielkich grupkach; obgadywali jeden drugiego, rozglądając się uważnie wokół. Niektórzy byli w zwracających uwagę, nieskazitelnych, prosto ze sklepu strojach, w sukniach i garniturach na specjalną okazję; inni postawili sobie za punkt honoru, by wyglądać niedbale. I niemal wszyscy, z mieszaniną bolesnego łaknienia i wzgardy, obserwowali rytuał królewskich łabędzi. Kończyłem właśnie wodę sodową, gdy szmer poprzedzający pojawienie się samego Paula Kruse przebiegł przez patio, przez obie strefy. Kroczył z wdziękiem wśród „gawiedzi i luminarzy nauki”. U jego ramienia wisiała drobna, ładna srebrzysta blondynka w czarnej sukni bez ramiączek i na wysokich, chyba dziesięciocentymetrowych obcasach. Była już po trzydziestce, ale włosy miała upięte jak królowa studenckiej potańcówki – opadały poniżej ramion, ekstrawagancko zakręcone na końcach. Suknia opinała jej ciało jak skóra jaszczurki. Szyję zdobiła brylantowa kolia. Nie odrywała wzroku od Kruse’a, który uśmiechał się, obracając głowę ku gościom. Dobrze się przyjrzałem nowemu dziekanowi. Na pewno dobiegał sześćdziesiątki – wciąż jednak był przystojny, dzięki chemii i diecie. W dalszym ciągu miał długie włosy o wątpliwym żółtawym odcieniu, modnie ostrzyżone, opadające falą na jedno oko. Niegdyś przypominał modela – reprezentował ten typ pospolitej urody, która świetnie wypada na fotografii; traci natomiast w zestawieniu z rzeczywistością. Na twarzy znać jednak było upływ czasu; dolna szczęka jak gdyby trochę opadła, ostre dawniej rysy zwiotczały, co nadawało mu wyraz znudzenia i zblazowania. Był tak mocno opalony, że wyglądał, jakby się spiekł. Upodobniło go to do jego forsiastych gości, podobnie jak szyty na zamówienie garnitur. A garnitur był lekki niczym puch, choć niewątpliwie tweedowy, z wywatowanymi ramionami – śmieszne ustępstwo na rzecz akademików. Obserwowałem, jak uśmiecha się promiennie do kolegów naukowców, wymienia uścisk dłoni z mężczyznami, panie całuje, po czym rusza do następnego zestawu swoich sympatyków. – Gładki, prawda? – odezwał się ktoś za moimi plecami. Rozejrzałem się, spojrzałem w dół na dwieście funtów faceta o złamanym nosie i krzaczastych wąsach, przyodzianego w brązowy garnitur w kratkę, różową koszulę, czarny krawat z dzianiny i tanie, sfatygowane mokasyny. – Czołem, Larry. – Wyciągnąłem do niego rękę, ale spostrzegłem, że on ma obie zajęte: w lewej trzymał kufel piwa, w prawej – talerz z kurzymi skrzydełkami, jajkami w szynce i częściowo obgryzionym żeberkiem. – Byłem przy różach – powiedział Daschoff. – Usiłowałem dociec, jak im się udało tak je wyhodować. Użyźniają chyba glebę starymi banknotami. – Uniósł brwi, obracając głowę w