kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Kellerman Jonathan - Dowód - (24. Alex Delaware)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
K

Kellerman Jonathan - Dowód - (24. Alex Delaware) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu K KELLERMAN JONATHAN Cykl:Alex Delaware
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 309 stron)

Powieści Jonathana Kellermana ALBUM MORDERSTW BAGNO BOMBA ZEGAROWA CIAŁO I KREW CICHA WSPÓLNICZKA DETEKTYWI DIABELSKI WALC DOKTOR ŚMIERĆ IMPULS KIEDY PĘKA TAMA KLINIKA KLUB SPISKOWCÓW NAD KRAWĘDZIĄ NIEDOBRA MIŁOŚĆ OBSESJA OCZY DO WYNAJĘCIA PAJĘCZYNA POKRĘTNY UMYSŁ POTWÓR SELEKCJA TERAPIA TEST KRWI UNIK W OBRONIE WŁASNEJ WŚCIEKŁOŚĆ Z ZIMNĄ KRWIĄ oraz Jonathan & Faye Kellerman PODWÓJNE ZABÓJSTWO BOSTON, SANTA FE MIASTA ZBRODNI BERKELEY, NASHvILLE

JONATHAN KELLERMAN DOWÓD

1 Ja mówię prawdę. Oni kłamią. Ja jestem silny. Oni słabi. Ja jestem dobry. Oni źli. To nie była żadna robota, ale Doyle przynajmniej coś zarabiał. Po co ktoś bulił piętnaście dolców za godzinę, trzy godziny dzien- nie, pięć dni w tygodniu za pilnowanie pustej skorupy potwornego domiszcza jakiegoś bogatego idioty, tego Doyle nie kapował. Rozejrzenie się zajmowało mu piętnaście minut. Jeśli szedł powoli. Resztę czasu siedział, jadł obiad i słuchał Cheap Trick na walkmanie. I myślał o tym, że byłby prawdziwym gliną, gdyby nie wysiadło mu kolano. Firma mówiła „idziesz tam i tam", on robił, co mu kazali. Nie miał już prawa do renty, zgodził się na pół etatu bez dodatków. Sam płacił za pranie munduru. Raz podsłuchał, jak dwóch innych rozmawiało za jego plecami. „Kuśtyk ma fart, że w ogóle coś dostał". Jakby to była jego wina. Miał we krwi pół promila, nawet się nie zbliżył do dopuszczalnego limitu. Drzewo wyskoczyło nie wiadomo skąd. „Kuśtyk" Doyle poczuł falę gorąca na twarzy i w piersi, ale jak zwy- kle nic nie powiedział. Któregoś dnia... Zaparkował taurusa na łysym kawałku ziemi tuż przy ogrodzeniu, poprawił koszulę. 7

Siódma rano, wszędzie cicho, nie licząc krakania głupich wron. Dzielnica bogatych idiotów, ale niebo w takim samym nędznym od- cieniu mlecznej szarości jak w Burbank, gdzie mieszkał Doyle. Na Borodi Lane było pusto. Jak zwykle. Doyle rzadko kiedy kogoś tu widywał, jeśli już, to pokojówki i ogrodników. Nadziani durnie pła- cili, żeby mieszkać w tej okolicy, ale nigdy tu nie przebywali, jedna po- tworna posiadłość obok drugiej, ukryte za wielkimi drzewami i wyso- kimi bramami. Chodników też nie było. O co w tym wszystkim w ogóle chodzi? Co jakiś czas środkiem ulicy przebiegała z nieszczęśliwą miną jakaś wychudzona blondynka w dresie z Rodeo Drive. Nigdy przed dziesiątą, ten typ śpi do późna, je śniadanie w łóżku, potem masaż i tak dalej. Wylegują się w satynowej pościeli, obsługiwane przez pokojówki i lo- kajów, dopóki nie wykrzeszą dość energii, żeby ruszyć swoje chude tyłki i długie nogi. Truchta sobie taka środkiem jezdni, a tu wypada jakiś rolls i bęc. To by dopiero było. Doyle wyjął z bagażnika pudełko na drugie śniadanie pomalowane w kamuflujący wzór, ruszył w kierunku dwupiętrowej skorupy ze sklejki. Drugie piętro to ten kretyński zamkowy element - wieża. Niedokończo- ny szkielet domu, w zamyśle wielkiego jak... jak zamek z Disneylandu. Dom z bajki. Doyle pomierzył krokami, wyszło mu co najmniej dwa tysiące metrów kwadratowych. Osiem tysięcy metrów działki, może dziesięć. Konstrukcja obita sklejką - Doyle'owi nie udało się ustalić dlacze- go. Wszystko stanęło i teraz było szare, pokrzywione, poznaczone za- ciekami rdzy z gwoździ. Obrzydliwe szare niebo przeciekało przez gnijące belki. W upalne dni Doyle chował się w kącie, w cieniu. Z tyłu, na rozjechanym przez spychacze gołym placu stała stara tojka, zostawiona przypadkiem, wciąż z całą chemią. Drzwi się nie do- mykały i Doyle czasem znajdował kupę kojota, mysie odchody. Kiedy go przycisnęło, sikał po prostu na ziemię. Ktoś zapłacił tyle forsy, żeby postawić dom z bajki, a potem ni stąd, ni zowąd przerwał budowę. Bądź tu mądry. Dzisiaj Doyle przywiózł dobre drugie śniadanie, kanapkę z pieczo- ną wołowiną od Arby'ego; szkoda że nie ma na czym podgrzać sosu. 8

Otworzył pudełko, powąchał. Nieźle. Podszedł do bramy z siatki... co to, do... Durna brama była uchylona, na ile pozwalał łańcuch, czyli sześć- dziesiąt, siedemdziesiąt centymetrów. Dość, żeby ktoś się przecisnął, oczywiście nie jakiś spaślak. O wiele za długi łańcuch nigdy nie pozwalał porządnie ściągnąć skrzydeł bramy, więc i kłódka na nic by się tu nie zdała, ale Doyle zawsze go zwijał, żeby zabezpieczenie przynajmniej wyglądało na mocne. Jakiś idiota przy nim grzebał. Doyle mówił firmie o łańcuchu, nie zareagowali. Po co zatrudniać zawodowca, jeśli nie słucha się jego porad? Wsunął się przez szparę, ładnie poprawił łańcuch. Zostawił pudeł- ko z drugim śniadaniem na betonowych schodach i zaczął obchód. Sta- nął na środku parteru, zawołał: „Halo!" i nasłuchiwał echa. Zrobił to pierwszego dnia, spodobało mu się; trochę jak trąbienie w tunelu. Te- raz weszło mu to w nawyk. Sprawdzenie, czy na parterze wszystko w porządku, nie zajęło mu dużo czasu. Przestrzeń była olbrzymia, wielka jak... jak... tu i tam stały już ścianki działowe, ale w większości niedokończone, więc miał dobry widok na wszystkie strony. Jak przez kości szkieletu dinozaura. Z dołu na górę wiodły monstrualne, kręte, podwójne schody. Bez po- ręczy; Doyle musiał uważać, tylko tego brakowało, żeby spadł i rozpie- przył sobie coś jeszcze. Zaczynamy, ból przy każdym kroku. Stopnie cholernie skrzypiały, ale wydawały się solidne. Można sobie wyobrazić, jak by wyglądały wy- łożone marmurem. Jak... schody w wielkim zamku. Dziewiętnaście stopni, każdy ruch okupiony cierpieniem. Pierwsze piętro tak samo puste jak parter, wielka niespodzianka. Doyle przystanął, pomasował kolano i popatrzył na czubki drzew po zachodniej stronie, potem znów przystanął, znów pomasował, ale wiele to nie pomogło. Idąc w głąb domu, dotarł do drugich, mniejszych schodów, trzynaście stopni, ale bardzo krętych - zabójcze, schowane za wąską ścianką, trzeba wiedzieć, że tam są, żeby je znaleźć. Ktokolwiek za to wszystko zapłacił, był bogatym idiotą, który nie doceniał tego, co ma. Gdyby Doyle posiadał jedną setną - dwie setne czegoś takiego, codziennie dziękowałby Bogu. 9

Pytałw firmie,kto jest właścicielem.Odpowiedzieli: „Nie interesujsię". Wspinał się po krętych schodach, każdy krok łamał mu kolano, ból promieniował aż do biodra. Doyle zaczął odliczać trzynaście stopni, jak co dzień, usiłując oderwać myśli od ognia w nodze. Kiedy powiedział głośno „dziewięć", zobaczył. O Jezu. Z łomoczącym sercem, z ustami nagle suchymi jak papier toaleto- wy cofnął się dwa kroki, sięgnął do prawej strony pasa ze spluwą. Pusto. Sam był durniem, już od dawna nie nosił pistoletu; odkąd przestał pilnować sklepów jubilerskich w śródmieściu. Firma dała mu latarkę i koniec, a ta została w bagażniku taurusa. Doyle zmusił się, żeby popatrzeć. Dwoje. Nikogo innego; jedyny plus wieżyczki, to to, że była okrągła, w większości niezadaszona, więc nikt nie mógłby się tu schować. Doyle patrzył, poczuł skurcz żołądka. Leżeli; on na niej, jedna jej noga zarzucona na jego plecy; to raczej jasne, co robili. Zanim... Doyle'owi zabrakło powietrza, jakby ktoś go dusił. Spróbował od- zyskać oddech, w końcu się udało. Sięgnął po telefon. Znalazł w kieszeni. Przynajmniej to poszło dobrze. 2 Milo dzwoni do mnie, kiedy morderstwo jest „interesujące". Czasami w momencie, kiedy się angażuję, ciała już nie ma. Jeśli zdjęcia z miejsca zbrodni są dokładne, to pomaga. Jeśli nie, sprawa może się zrobić jeszcze bardziej interesująca. To miejsce zbrodni było trzy minuty jazdy od mojego domu, do tego nietknięte. Dwa ciała splecione razem w chorej parodii namiętności. Milo stał z boku, a śledcza z biura koronera cykała fotki. 10

Wymieniliśmy ciche „cześć". Milo miał byle jak przylizane czarne włosy, spojrzenie ostre. Ubranie wyglądało, jakby w nim spał, blada, dziobata twarz pasowała kolorem do szarego od smogu nieba. Czerwcowy opar w L.A. Czasami udajemy, że to mgła znad oceanu. Przyjrzałem się ciałom z daleka; odsunąłem się, ile mogłem, tak by nie dotknąć łuku sklejkowej ściany. - Od dawna tu jesteś? - Od godziny. - Nie za często trafiasz pod ten kod pocztowy, wielkoludzie. - Taka lokalizacja. Śledcza od koronera usłyszała to i się obejrzała. Wysoka, ładna, młoda kobieta z prostymi ramionami w oliwkowym kostiumie. Nie spieszyła się ze zdjęciami, klękała, nachylała się, kucała, stawała na palcach, żeby mieć wszystkie możliwe ujęcia. - Jeszcze kilka minut, poruczniku. - Spokojnie - odparł Milo. Miejscem zbrodni było drugie piętro budowy przy Borodi Lane w Holmby Hills. Ogromny szkielet planowanej rezydencji, sień dość duża, by pomieścić orkiestrę symfoniczną. Ciała znaleziono w czymś, co wyglądało na obserwatorium. Albo zamkową wieżę. Potężne rozmiary były w Holmby regułą. Zupełnie inny świat niż moje białe pudełko nad Beverly Glen, choć w odległości spaceru. Przy- jechałem samochodem, bo czasami Milo lubi myśleć i telefonować, kie- dy ja prowadzę. Wieżyczkę wieńczyło kilka belek, ale większość planowanego da- chu była wciąż odkryta. Do środka wpadał wiatr. Wonny, ale zbyt słaby, by zamaskować zapach mokrego drewna i rdzy, pleśni, krwi i odcho- dów. Mężczyzna na górze, kobieta pod nim, ledwie widoczna. Jego czarne designerskie dżinsy spuszczone do pół łydki. Jedna jej smukła, opalona noga oplatała go w pasie. Na obu stopach brązowe czółenka. Ostatni uścisk albo ktoś chciał, żeby to tak wyglądało. Ręce kobiety leżały bezwładnie rozrzucone. Ppśfiiierjtne zwiotczenie, logiczne. Ale ta zarzucona na plecj^j^a^ae

Nogi mężczyzny były umięśnione, z delikatnymi, kręconymi, jasny- mi włosami. On - czarny kaszmirowy sweter, ona - niebieska sukienka. Próbowałem zobaczyć coś więcej, widziałem tylko materiał. Jakiś poły- skliwy dżersej. Podciągnięty powyżej bioder. Mężczyzna miał długawe, jasnobrązowe, falujące włosy. Na ko- ści, za prawym uchem okrągła rubinowa dziurka w otoczce czarnego prochu. Krew spływała po szyi, ukośnie w prawo, potem na sklejkową podłogę, gdzie szeroko rozpościerały się długie, ciemne loki kobiety. Wokół niej - mało krwi. - Czy jej nogi nie powinny się rozluźnić? - spytałem. - Jeśli ustąpiło zesztywnienie to raczej tak - odparła śledcza, wciąż robiąc zdjęcia. Pracowała w krypcie przy Mission Road, we Wschodnim Los Ange- les; udało się jej zachować rumiane policzki kogoś, kto lubi piesze wę- drówki. Dużo trupów na świeżym powietrzu? Tuż przed trzydziestką albo tuż po trzydziestce, rude włosy wysoko związane w kucyk, jasne błękitne oczy; dziewczyna z farmy pracująca po ciemnej stronie życia. Odłożyła aparat, pochyliła się, dwiema rękami ostrożnie uniosła tułów mężczyzny, zajrzała w powstałą pięciocentymetrową szczelinę. Noga damulki opadła jak źle rozstawione składane krzesło. - Aha, chyba ją jednak ułożyli, poruczniku. Obejrzała się na Mila, szukając potwierdzenia, wciąż z dłońmi za- klinowanymi między ciałami. - Możliwe - przyznał. Podniosła mężczyznę jeszcze trochę wyżej, przyjrzała mu się, czule go opuściła. Śledczy, których widziałem, z reguły tacy są: pełni sza- cunku; pływają w morzu grozy, jakiej większość ludzi nie doświadcza przez całe życie, ale nigdy nie stają się cyniczni. Wstała, otrzepała spodnie. - Ona nie ma majtek, jego penis nie jest w środku. Oczywiście brak erekcji, więc nie mogli pozostać... połączeni. Ale na jej udzie widać zaschniętą, białawą plamę, więc nawet jeśli ich tak ułożono, to chyba odbyli stosunek. Znów uklękła, podciągnęła zmięte dżinsy mężczyzny na tyle wyso- ko, żeby przeszukać kieszenie. - Dobra, znalazłam. - Podniosła niebieski plastikowy portfel z za trzaskiem. 12

Milo włożyłrękawiczki. - A kluczyki do samochodu? - Nie, tylko to. Opiszę i oddaję panu. Nie widziałam na ulicy żad- nych zaparkowanych aut. Może to się zaczęło jako porwanie? - I wszyscytu przybiegli, a ta dwójka zaczęła się do siebie dobierać? - Myślałam o zamiarze porwania. Drań zmienił zdanie? Milo wzruszył ramionami. - Przepraszam, poruczniku, wygaduję głupoty. - Na tym etapie - powiedział Milo - biorę wszystko, co dają. - Jestem nowa w tej pracy. Na pewno niczego nie mogę pana na uczyć... chyba pora ich odwrócić. Zmierzę temperaturę wątroby i zo baczymy, czy uda się nam określić czas zgonu. Kilka chwil później czyściła termometr do mierzenia temperatury mięsa. - I? - spytał Milo. - Śmierć nastąpiła prawdopodobnie w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Na pewno po sekcji doktorzy powiedzą wam więcej. Twarz ofiary była cieniem przystojnego, uśmiechniętego oblicza na prawie jazdy w niebieskim portfelu. Desmond Erik Backer, w lutym skończył trzydzieści dwa lata, metr osiemdziesiąt, siedemdziesiąt sie- dem kilo, oczy piwne, włosy brązowe, zamieszkały przy California Ave- nue w Santa Monica, trzy przecznice od plaży. W portfelu miał jeszcze dwieście dolarów w pięćdziesiątkach i dwudziestkach, dwie złote karty kredytowe, kilka wizytówek w kolo- rze pszenicy, zdjęcie małej dziewczynki, około dwóch lat, w sukience z czerwonego aksamitu z koronkowymi obszyciami. Na lewym nad- garstku sportowy zegarek TAG Heuer, żadnej innej biżuterii. Brak pa- ska bladej skóry po obrączce, usuniętej dyskretnie lub nie. Milo pokazał mi odręczny napis na drugiej stronie zdjęcia dziecka. „Samantha, 22 mieś". Nikt inny nie dostrzegłby, że drgnęła mu powieka. Spojrzał na wizytówkę. Desmond E. Backer, AIA, Gemein, Hol- man i Cohen, architekci. Main Street w Venice. - Ładny zegarek - stwierdził, szukając jakichś napisów na wewnętrz- nej stronie TAG-a. Nic. Sprawdził skórzany pasek dżinsów. - Zegna. - Ale jej ubrania wyglądają raczej tandetnie, nie sądzi pan? - spy- tała śledcza. Poszukała metki. 13

- Madę in China, poliester... krótka i obcisła. Dziewczyna pracu- jąca? - Wszystko możliwe. Milo oddał jej portfel. Kiedy pakował dowody, robił notatki - cały czas przyglądał się zwłokom. Nigdzie ani śladu torebki kobiety. Pospolite złote kółka w uszach, trzy podobnie nijakie srebrne bransoletki na smukłym nadgarstku. Lekki makijaż. Milo nachylił się do prawego ucha zamordowanej, jakby chciał zdradzić jakiś sekret. - Niedawno myła włosy, jeszcze czuję zapach. - Ja też poczułam. Suave. Sama go używam. - Drogi? Parsknęła śmiechem. - Przy moich zarobkach? Spoważniała, patrząc na bladą twarz ofiary. Nawet po śmierci - wyjątkowo ładna, jędrne ciało, pełne piersi, tro- chę niska talia. Gładka, owalna twarz i wielkie oczy, lekko skośne. Za życia piwne, teraz zasnute kolorem brudnego chodnika. Różowa szminka na rozchylonych wargach. Czyste paznokcie, bez lakieru. Oględziny wykazały, że nigdzie na ciele nie ma śladów po ku- lach, ale białka oczu są poznaczone marmurkowatymi żyłkami wybro- czyn, a długa szyja jest spuchnięta, zasiniona i przedzielona wściekle różową linią. Śledcza pokazała zaschniętą mleczną plamę na udzie denatki. Obejrzała paznokcie. - Chyba nic pod nimi nie znajdą. Biedaczka. Mogę obciągnąć jej sukienkę? - Tak - powiedział Milo. - Gdy tylko przyjadą nasi technicy i zdej- mą odciski, może pani zabierać ciała. - Ile to potrwa? - Spieszy się pani? - Mamy jeszcze jedno zgłoszenie, ale to nie problem, poruczniku. - Waszym kierowcompłacą od godziny. - Zgadza się. Coś jeszcze? - Nic mi nie przychodzi do głowy, pani... - Zmrużył oczy, czytając z jej identyfikatora. - Rieffen. 14

- Lara. Na pewno nic więcej nie mogę dla pana zrobić, porucz- niku? - Jestem otwarty na sugestie, Laro. - Cóż... po prostu się staram, nie chcę niczego przeoczyć. - Świetnie ci idzie. - No dobrze. - Do mnie: - Miło było pana poznać, detektywie. - To doktor Delaware - powiedział Milo. - Psycholog konsultant. - Psycholog - powtórzyła. - Robi pan profile? Milo wie, że profilowanie jest na mojej liście tuż pod wróżeniem z fusów i politycznymi sondażami. - Coś w tym rodzaju. - Zerknął na chwiejną spiralę schodów na piętro niżej. - Damy sobie radę, Laro, jedź do drugiego wezwania. Śledcza Rieffen zebrała swoje rzeczy i pospieszyła na dół. Kiedy ucichło echo jej kroków, Milo wyjął z kieszeni starej, burej wiatrówki panatelę, wsadził ją do ust, ale nie przypalił. Kiedy zacisnął zęby, cygaro przekrzywiło się w górę. Jeszcze chwilę patrzył na ciała. Potem wyciągnął telefon i ustalił, jaki wóz był zarejestrowany na De- smonda Backera. Pięcioletnie bmw 320i. Milo wydał nakaz poszukiwania, z instruk- cją, żeby odholować, ale nie przeszukiwać do czasu zdjęcia wszystkich śladów przez ekipę techniczną. - Przyłapani w akcji - powiedział, chowając telefon - A może uło żeni, żeby ją odtworzyć. - Półuśmiech. - Mała śmierć, a po niej duża. - Spojrzał w niebo. Brak łusek, czyli nasz chłopak działał ostrożnie, chyba że to tra- dycjonalista i lubi rewolwery. Żadnych dziur po kulach, nie licząc tej w głowie pana Backera, a jej średnica wskazuje, że to był prawdopo- dobnie mały kaliber. Skoro nie ma torebki kobiety ani żadnego samo- chodu w pobliżu, powiedziałbym, że rzeczywiście w grę mogło wcho- dzić uprowadzenie. Tyle że portfel Backera jest pełen gotówki, zegarek też kosztował poważne pieniądze. - Może chodziło o nią, a brak torebki nie oznacza kradzieży - za- sugerowałem. - Więc co? - Na razie lepiej mi idzie z pytaniami niż z odpowiedziami. - Witamy w klubie. Teraz muszę się tylko dowiedzieć, kim ona jest, do cholery. Jakieś pomysły? Nie będę cię trzymał za słowo. 15

- Nie ma śladów walki, a rana z przyłożenia mówi nam, że zły gość zyskał kontrolę bardzo wcześnie. Efekt dobrego planowania. Stawiam, że zostali ułożeni. W tej pozycji wyglądają wręcz teatralnie. - Sprawa osobista. - Trudno o większą bliskość i bardziej osobisty kontakt niż przy duszeniu - zauważyłem. - Kontroluje ich pistoletem małego kalibru? Strzela najpierw do niego, ona się za bardzo boi, żeby stawiać opór, leży tylko i daje się skrzywdzić? - Może było dwóch morderców. - Ułożyli ich... - Milo w zamyśleniu pokiwał głową. - Szał zazdro- ści. Ekschłopak jedzie tu za nimi, patrzy, jak to robią, iwtedy mu odbija. - Jeśli to było miejsce schadzki, to mało romantyczne. Nie ma wina, kwiatów, czekoladek, nawet koca. - Chyba że zły zabrał to wszystko ze sobą. Pozbywał się dowodów. Albo chciał mieć trofeum. Albo jedno i drugie. - Zostawienie kochanków mogło być też sposobem, żeby jeszcze bardziej ich poniżyć. To również wskazywałoby na zazdrość. - Albo na sadystycznego psychopatę. - Jasne - przytaknąłem - ale co mi tu nie pasuje, to brak przesady. Ona nie leży z rozsuniętymi nogami. Jest w tym jakaś subtelność. Może ściśle związana z ofiarą. To, że zabrano torebkę, oznacza, że to kobieta była główną ofiarą. Ktoś chciał zatrzymać coś, co do niej należało. Milo okrążył wieżyczkę, spojrzał na widok rozciągający się na za- chodzie, podpalił cygaro i wydmuchnął dym - siwa wstęga uniosła się między belkami. - Gorąca randka pod gwiazdami. Dlaczego właśnie tu? - Backer to architekt; załóżmy, że pracował przy tej budowie. Miał klucz, przyprowadził tu kochankę, żeby jej zaimponować. - Zaprojektowałem Tadż Mahal, mała, więc mi daj? Jeśli tak, Bac- ker brał udział w przedsięwzięciu co najmniej dwa lata temu, bo właśnie wtedy budowa stanęła. I nie potrzebowałby klucza, łańcuch jest na tyle długi, że da się otworzyć bramę. Tak uważa ochroniarz, który znalazł cia- ła. Podobno zameldował o tym szefom, ale go olali. Faktycznie, ochrona tutaj to żart: jeden gość, od siódmej do dziesiątej rano, bez weekendów, a najbardziej mordercza broń, na jaką mu pozwalają, to latarka. - Czemu prace stanęły? 16

- Ochroniarz też o to pytał, kazali mu pilnować swojego nosa. - Opuszczona budowa odpowiadałaby Backerowi, jeśli lubił tu im- prezować - stwierdziłem. - Z tą czy inną. Biorąc pod uwagę różnicę między budżetami Backera i kobiety, zacząłbym od gorzej opłacanych pracownic jego firmy. - Biurowy romans z recepcjonistką, która niestety posiada zabor- czą drugą połówkę. Jedna rzecz: ochroniarz nigdy wcześniej nie widział tu śladów schadzek. - Mówimy o zestresowanym, chudym facecie, co utyka. - Doyle Bryczinski. Aplikował do departamentu, miał poważny wypadek samochodowy, rozwalił nogę. - Milo znalazł sobie nowego przyjaciela? - zakpiłem. - Jakie jest jego ulubione danie? - Zazdrościsz, że trafił mi się do współpracy chętny obywatel? - Boże uchowaj. - Bryczinski wydał ci się zestresowany? - Kiedy przyjechałem, obserwował mnie. Popatrzyłem na niego, a wtedy udał, że wcale mi się nie przyglądał. Byłoby również zaniecha- niem z mojej strony, gdybym nie podkreślił, że właśnie opisałeś Bry- czinskiego jako niedoszłego glinę, który jest ogromnie sfrustrowany brakiem kontroli nad swoim życiem. I teraz weź takiego faceta, dziew- czyna rzuca go dla kogoś fajniejszego, bogatszego? W tym samym miej- scu, do którego sam ją przyprowadzałeś? - Gość stara się pomóc i ni z tego, ni z owego zostaje głównym podejrzanym? - Jak w piosence: podejrzewaj tych, co są najbliżej - odparłem Milo popatrzył z goryczą na zwłoki i ruszył w stronę rozchwianych spiralnych schodów. - Chodźmy się lepiej poznać ze starym kumplem Doyle'em. 3 O rany - jęknął Doyle. - Wyglądają... gorzej. - Gorzej niż kiedy ich pan znalazł? - spytał Milo. 17

Bryczinski odwrócił wzrok. - Bardziej jak... ludzie. - A mniej jak... - Sam nie wiem, to było... nierzeczywiste. To znaczy, kiedy ich znalazłem. - Świetny początek dnia, Doyle. - Mój dzień zaczyna się o wpół do piątej - wyjaśnił Bryczinski. - Zajmuję się matką; o szóstej pojawia się opiekunka, potem jadę prosto tutaj. - Pokręcił głową. - Znajduję to. - Mama chora? - Na wszystko. Mieszkała z moim bratem, ale się przeprowadził do Nome. To na Alasce. Oblizał wargi. Drobny kruchy mężczyzna, płochliwy jak królik. Bez broni nad niczym by nie zapanował. Milo sprawdził, zanim go tu ściągnął. Bryczinski zgromadził kilka niezapłaconych mandatów. W wypadku, po którym został kaleką, brał udział tylko jeden samochód, co z reguły oznacza jazdę pod wpływem, ale poziomalkoholu we krwiwyszedł sporo poniżej dopuszczalnego limitu. Poproszony o drugie oględziny powiedział: „Jasne". Potem: „A po co?" - Przydałaby się nam pana pomoc, Doyle. Kalectwo ochroniarza zmieniło wejście na drugie piętro w powolną mękę. Milo pozwolił mu chwilę postać i napatrzeć się na ciała. Na czole Bryczinskiego zaperlił się pot. Ochroniarz się garbił. Czterdzieści lat, ale wyglądał na pięćdziesiąt; rzadkie włosy w kolorze piasku, w więk- szości posiwiałe; pociągła twarz zapadnięta nie tam, gdzie powinna. Metr siedemdziesiąt, pięćdziesiąt osiem kilo, cały mokry. Na zapiętym na ostatnią dziurkę pasku wisiała mała tandetna latarka. Nikomu po- ważnie nie zależało na pilnowaniu tej budowy. - No i tak - sapnął. - Na pewno ich pan nie zna. Bryczinski zmrużył oczy. - A dlaczego miałbym znać? - Chodzi mi o to, że teraz widzi pan ich twarze. - Widzę, ale na pewno nie znam. -Wycofał się. Milo chwycił ochro niarza za ramię, zanim ten dotknął ściany. 18

Bryczinski zesztywniał. - Hola. - Przepraszam, Doyle. Trzeba jeszcze zdjąć odciski palców. Taka procedura. Na pewno pan rozumie. - A, jasne. - I muszę zadać dużo różnych pytań - ciągnął Milo. - Pan bywa tu najczęściej. Czyli jeśli ktoś się tu pojawia i robi bałagan, to pan pierw- szy o tym wie. - Jestem tu, ale rzadko na górze. - Ochroniarz lekko tupnął nogą. Sklejka zadudniła. - Raz zaglądam i już nie wracam. - Nie podoba się panu widok. - Pracuję, nie mam czasu na widoki. - Więc nikt tu nigdy nie robi bałaganu. - Niby kto? - Ktokolwiek - odparł Milo. - Na przykład bezdomni? Myślicie, że to jeden z tych idiotów, za- skoczyli go, a jemu odwaliło? - Wszystko możliwe, Doyle. - No, to się nie zdarzyło już od dawna. - Bryczinski zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie na ciała. - To znaczy, bezdomny. - Mieliście problemy z dzikimi lokatorami? - Raczej nie. Jakiś rok temu, dawniej, półtora roku. Przychodzę rano i znajduję brudy. Na pierwszym piętrze. - Ktoś naniósł błota. - Ludzkie brudy. Wie pan, o czym mówię. - Ktoś zrobił tu sobie toaletę? - Na samym środku, przy schodach. Obrzydlistwo. Były też opako- wania po jedzeniu z Taco Bell, styropianowe kubki, tłusty papier. Na podłodze ślady po fasoli i sosie. Ktoś nażarł się meksykańskiego jedze- nia, a potem wszystko obesrał. - Okropność. - Milo się skrzywił. - Zadzwoniłem do firmy, a oni na to „posprzątaj". Niby czym? Nie ma tu wody, z tyłu jeden kranik, ale bez ciśnienia. Powiedziałem sobie „chrzanić to". Zresztą po co? Jeszcze taki idiota wróci następnego dnia i zrobi to samo. - I zrobił? 19

- Nie. Ale trochę później, może miesiąc, znów jedli tu Meksykanie. Dzięki Bogu, że nie nawalili. - Skąd pan wie, że Meksykanie? - Opakowania z Taco Bell. Do tego za dużo na jedną osobę. - Różni ludzie kupują w Taco Bell. - No tak - przytaknął Bryczinski - ale nie zostawiają meksykań- skich pieniędzy. Durne drobniaki, pesos czy coś tam. Sprawdziłem, nic niewarte, więc dałem bratanicy, ma cztery lata. - Jacyś inni intruzi? - Nie, to wszystko. - Żadnych śladów, że ktoś jeszcze przychodził i coś kombino- wał? - Nie. Za tamtym drugim razem pomyślałem, że jacyś robotni- cy pracują na lewo przy budowie innego kretyńskiego domu bogacza w okolicy i nie mają gdzie spać, więc przyszli tutaj. To dla mnie wiel- ka zagadka, dlaczego więcej idiotów się tu nie włamuje. Pokazywałem wam ten łańcuch. Interesują was zwierzęta? - Jakie zwierzęta? - Sierściuchy. - Bryczinski, rozkoszował się tym słowem. - Ciągle znajduję zwierzęce brudy. Szczury, myszy. Kojoty, wiem, że to kojoty, bo ich brudy to takie małe, pokurczone coś, wygląda jak wysuszona parówka. Napatrzyłem się na to, kiedy mieszkałem w Fallbrook. - Kraina awokado - stwierdził Milo. - Co? - W Fallbrook nie hoduje się awokado? - Mój ojciec służył w marynarce, mieszkaliśmy w baraku. - Aha... Jacyś goście w ciągu dnia, Doyle? - Nigdy. Ten dom to trup. - Bryczinski się wzdrygnął. - Że tak po- wiem. - Niech się pan nie zdenerwuje, ale jak wspomniałem, muszę za- dać rutynowe pytania każdemu, kto ma jakiś związek z zabójstwem. Ochroniarz zmrużył oczy. - No? - Co pan robił wczoraj w nocy? - Czyli że jestem podejrzany, bo ich znalazłem? - W żadnym razie, Doyle. Chcę być dokładny. Bryczinski otarł czoło rękawem munduru. 20

- Wszystko jedno. W nocy spałem. Wstaję o czwartej, matka mnie budzi, uderzam w kimono o dziewiątej. - Tylko pan się opiekuje matką? - Głupie kocisko wiele nie pomaga. Milo się zaśmiał. - Fajnie, że kogoś to śmieszy - burknął ochroniarz. Milo patrzył za Doyle'em, kiedy ten, krzywiąc się, kuśtykał po schodach. - A diagnoza brzmi...? - Tłumionego gniewu pod dostatkiem - oznajmiłem. - Ale raczej brak fizycznej siły i sprytu, żeby coś takiego zrobić. - Nawet z bronią? - Znajdź jakikolwiek związek między nim a którąś z ofiar, to zmie- nię zdanie. - TWierdzi, że nosi tylko latarkę, ale kto wie? Każę mundurowym przeszukać cały teren, poszukać wyrzuconej broni. Bryczinski pracuje w ochronie, więc w kartotece są jego odciski palców. Może pojawią się gdzieś, gdzie nie powinno ich być. Na przykład na podłodze, przy zwłokach. - Kolejne spojrzenie na ciała. - Ładna parka. Ken i Barbie mieli pecha. - Ktoś się nimi bawił jak lalkami - powiedziałem. - A potem wy- rzucił. Milo jeszcze raz przeczytał wizytówkę Desmonda Backera. - Jedziemy do Yenice? Weźmiemy twoją gondolę. 4 Gemein, Holman i Cohen się nie afiszowali. Mały, oksydowany numer domu umieszczono nisko na fasadzie, le- dwie trzydzieści centymetrów nad chodnikiem. Pod spodem, „GHC: koncepcje". To był południowy skraj Main Street, gdzie wyrachowana elegancja trąca się łokciami z bezhołowiem, a znalezienie miejsca do zaparkowa- nia to wyzwanie. 21

- Jedź na płatny - polecił Milo. - Ja stawiam. Błysnął blachą parkingowemu, ale i tak musiał wyłożyć siedem dolców. Droga powrotna prowadziła obok butików z takimi ubrania- mi, jakich potem nie widzi się na ulicy. Słoneczny poranek w Venice, mała garstka pieszych, ale w salonie z piercingiem biznes szedł pełną parą. Za swoich aktorskich czasów gubernator kupił duże połacie zie- mi przy Main Street, zyski z wynajmu pomogły mu sfinansować nowe hobby. Może do niego należała też awangardowa piękność firmy architek- tonicznej. Dwa trójkąty równoramienne, ścierające się ze sobą i nachylone pod niebezpiecznym kątem: większy otynkowany, dyniowopomarańczowy, drugi pokryty niebieskozielonym aluminium. Czarny całun paneli sło- necznych pokrywał dach. W betonowym korycie okalającym podstawę rosły gęsto skrzypy, przycięte z neurochirurgiczną dokładnością. Trójkąty zachodziły na siebie na tyle, że mógł się między nimi prze- cisnąć ktoś w miarę szczupły. Milo pracował nad swoją wagą. Przy swoich stosunkowo smukłych stu pięciu kilogramach nie musiał usta- wiać się bokiem, ale i tak to zrobił. Ciało prędko nie zapomina. W środku znajdował się dziedziniec zadaszony blachą falistą, z boku - głęboki na kilka centymetrów, prostokątny zbiornik z wodą. Za płytki dla ryb, może igrały w nim mikroorganizmy. Drzwi frontowe były płytą z oksydowanej stali. Milo zastukał, ale nie wydobył z metalu dźwięku. Brak dzwonka. - Interes albo się kręcił bardzo dobrze, albo bardzo źle - powie dział Milo. Przyłożył się mocniej, wyszło mu smutne pacnięcie. - Będzie bolało - oznajmił i cofnął stopę do kopnięcia. Zanim się gnął drzwi, płyta bezgłośnie otworzyła się do środka; stracił równo wagę. Piękna kobieta z wygoloną głową patrzyła, jak Milo łapie pion. - O co chodzi? - Serdeczność symulatora głosu. Miała około trzydziestu pięciu lat i germański akcent. Ze wspania- le ukształtowanych uszu zwisały konopne krążki wielkości spodków. Jej łysina nie wskazywała wyraźnie na jakiś medyczny problem; rzęsy i brwi były ciemne i gęste, oczy w odcieniu oceanu. Czaszka gładka, 22

okrągła i opalona, porośnięta meszkiem platynowych włosów, wygląda- ła jak natarta solą. Niczym minimalistyczna rama obrazu brak fryzury podkreślał wszystkie inne zalety. Tak samo jak obcisła, biała bluzka, czarne spodnie opinające jak druga skóra i czerwone wysokie buty na szpilkach. Milo błysnął odznaką. - Policja, proszę pani. - I? - Przyszliśmy porozmawiać o Desmondzie Backerze. - Des ma kłopoty? - Najgorsze, pani... - Zrobił coś nielegalnego? - Nie żyje. - Nie żyje - powtórzyła. - A wy chcecie wejść. Pomaszerowała z powrotem do środka; zostawiła nas, żebyśmy sami za nią poszli. Ostentacyjnie kołysała biodrami. Wnętrze było jednym dużym pomieszczeniem, pustym, nie licząc czarnego biurka i fotela na kółkach w kącie. Białe ściany, wysokie okna, wykładzina pasująca do konopnych kolczyków łysej piękności. Świetliki w dziwnych miejscach, niektóre częściowo zaczernione pane- lami słonecznymi. Na innych smugi i plamy zawilgoceń. Kobieta usiadła za biurkiem, rozłożyła płasko dłonie. Węglowogra- fitowy manicure, efekt siateczki na paznokciach. - Nie mam dla panów krzeseł. - Postoimy. - Des uwikłał się w jakąś aferę kryminalną. - Przykro nam to mówić, proszę pani. Pan Backer został zamor- dowany. - To źle. - Znów brak modulacji głosu. - Co może nam pani o nim opowiedzieć, pani...? - Helga Gemein. - Jest pani jedną z partnerów. - Nie ma żadnych partnerów. Rozwiązaliśmy firmę. - Kiedy? - Sześć tygodni temu. Proszę nie pytać dlaczego. - Dlaczego? 23

Helga Gemein nie była w nastroju do żartów. - Kto zamordował Desa? - To właśnie staramy się ustalić - odrzekł Milo. - Co może nam pani o nim powiedzieć? - Pracował tu od założenia firmy. - Czyli od... - Dwudziestu miesięcy. Dobry rysownik, kiepski projektant. Zo- stał zatrudniony, bo był zielony. - Świeżo po szkole? - Słucham? - Zielony. - Nie, nie, nie - zbeształa go Helga Gemein. - Zielony, ekologia. Zrobił dyplom na politechnice w San Luis Obispo, napisał pracę o bio- ekologicznej synchronii. Pomyślałem o ścierających się trójkątach na zewnątrz, o wodzie tak płytkiej, że musiała parować w kilka dni. - Zielone podejście się nie sprawdza - wywnioskował Milo. - Oczywiście, że się sprawdza, czemu pan tak mówi? - Firma została rozwiązana... - Ludzie się nie sprawdzają - powiedziała Helga Gemein. - Współ- czesne, postindustrialne społeczeństwo to przestępcze, biomechanicz- ne zakłócenie porządku naturalnego. O to właśnie chodzi w zielonej architekturze: odtwarzanie odnawialnej równowagi między składnika- mi siły życiowej. - Oczywiście - przytaknął Milo. - Jakimi projektami zajmowała się firma? - Planowaliśmy naszą deklarację programową. - Żadnego budowania? Helga Gemein mocno ścisnęła śliczne usta. - W Niemczech architektura to dział inżynierii. Kładzie się nacisk na teorię i bezbłędne planowanie. My postrzegaliśmy siebie jako zielo- nych konsultantów. Co te pytania mają wspólnego z Desem? - Został zamordowany na placu budowy. W niedokończonym bu- dynku w Holmby Hills. Podał adres przy Borodi Lane. - No i? 24

- Zastanawiałem się po prostu... - Nigdy nie zamierzaliśmy zajmować się prywatnymi domami. - To było bardzo duże przedsięwzięcie budowlane, pani Gemein. Trzykondygnacyjna rezydencja na kilku tysiącach metrów. Pana Backe- ra znaleziono na drugim piętrze... - Brzmi niewymownie wulgarnie. Id, ego, pokazywanie penisa. Wo- lałabym już projektować jurty. - Kiedy Des Backer odszedł z firmy? - Po tym jak ją rozwiązaliśmy. - Znalazł inną pracę? - Nie wiem. - Nie prosił o referencje? - Spakował rzeczy z biurka i wyszedł. - Byłzły? - A niby czemu? - Stracił pracę. - Pracę raz się ma, raz się jej nie ma. - Czym się zajmował? - Chciał się zajmować Kraekerem. - Co to takiego? Spojrzenie Helgi Gemein mówiło, że jeśli pytasz, to nie zasługu- jesz, żeby wiedzieć. - Galeria sztuki i performance'u; ma być zbudowana w Bazylei w 2013 roku. Planuję złożenie oferty odnawialnych źródeł ogrzewania i oświetlenia, które synchronizowałyby z samą sztuką. Des prosił, żeby włączyć go do tworzenia wstępnych szkiców. Oczywiście projekt takiej skali pomógłby mu w karierze. - Ale tak daleko nie zaszliście. - To nie jest jasne. Kiedy posprzątam bałagan, jaki zostawili ci moi partnerzy, może utworzę kolejny zespół. Powrót do Europy będzie przyjemną odmianą. - Ma pani dość L.A. - O tak. - Może pani powiedzieć o Desie coś, co by nam pomogło? - Facet z ewidentnym apetytem seksualnym. Milo zamrugał. 25

- Ewidentnym, czyli... - Czuł przymus maksymalnego bzykania. Czy jego śmierć miała aspekt seksualny? - Skąd to pani o nim wie? - Jeśli pyta pan, w ten szczególny, pruderyjny, amerykański spo- sób, czy mówię z doświadczenia, odpowiedź brzmi „nie". Moje infor- macje pochodzą od innych kobiet, które tu pracowały. Każdą z nich Des prosił, żeby dała się przelecieć. - Prosił? - Był uprzejmy. Zawsze mówił „proszę". - Nie zwolniła go pani? - A dlaczego? - To dość bezczelne molestowanie w miejscu pracy. - Panie policjancie, kobieta może być molestowana tylko wtedy, kiedy sama siebie postrzega w kontekście bezsilności. Wszystkie się zgodziły. Des to przystojny mężczyzna. Pociągająco niedojrzały. - Jak dokładnie dowiedziała się pani tego wszystkiego, pani Ge- mein? - Wścibskie pytanie. - Taka praca. Dotknęła konopnego kolczyka. - Mieliśmy zebranie zespołu. Des coś załatwiał poza biurem, a Ju- dah Cohen wyjechał do Mediolanu, więc żadnych mężczyzn. Gdyby znał się pan choć trochę na kobietach, wiedziałby pan, że to, plus al- kohol, rozwiązuje języki. Jedna z nich widziała inną, jak idzie gdzieś z Desem po pracy, i zapytała o to głośno. Wystarczyło kilka chwil, żeby dojść do wspólnych wniosków. Wszystkie się zgodziły, że był czuły i rozsądnie obdarzony przez naturę, ale brakowało mu kreatywności. - O ilu kobietach mówimy? - spytałem. - O trzech. - Cztery kobiety na spotkaniu, ale tylko trzyotrzymały propozycje. - Jeśli w ten amerykański sposób pyta pan, czy jestem homoseksu- alistką, nie jestem. Chociaż nie mam nic przeciwko homoseksualizmo- wi pod względem moralnym. Dlaczego nie rżnęłam się z Desem? Nie pociągał mnie. - Nigdy pani tego nie proponował? Zamrugała, pogładziła czubek głowy. 26

- Utrzymywaliśmyrelacje zawodowe. Milo wyjął notes. - Mogę prosić o nazwiska tamtych kobiet? Helga Gemein się uśmiechnęła. - Numer jeden, Sheryl Passant, nasza recepcjonistka. - Zaczekała, aż zapisał. - Numer dwa, Bettina Sanfelice, tępa dziewczyna, która ro- biła za stażystkę. Numer trzy, Marjorie Holman. - Ekspartnerka w firmie. - Zgadza się. - Z nią Des nie widział potrzeby utrzymywania zawodowych re- lacji. - Marjorie i ja rozmijamy się w podejściu do wielu spraw. - Ona bez problemu łączy pracę z przyjemnościami. - Upraszcza pan, policjancie. Wszystko jest pracą i przyjemnością. Marjorie właśnie nie potrafi połączyć tych rzeczy. - Nie rozumiem? - Arbitralnie wytycza granice, tworzy wyobrażone zasady, żeby mieć przyjemność z ich łamania. - Zakazany owoc - podsunął Milo. - Marjorie jest ich amatorką. - Mężatka? - Tak. Muszę już iść. Milo poprosił o adresy i numery telefonów trzech kobiet. Dane Mar- jorie Holman Gemein znała na pamięć. Pozostałe sprawdziła w black- berry. - Odprowadzę panów. Milo pokazał zdjęcie ofiary. Helga Gemein dobrze się przyjrzała. - Co to? - Kobieta, która zginęła z panem Backerem. - Czyli jednak kontekst seksualny. - Dlaczego tak pani sądzi? - Des z kobietą. Co to mogło być innego? Milo się uśmiechnął. - Głęboka więź duchowa? Helga Gemein ruszyła do drzwi. Poszliśmy za nią. 27

- Czy Des był dobrym pracownikiem? - spytałem. - Poprawnym. Zanim rozwiązaliśmy firmę, rozważałam, czy go nie zwolnić. - Dlaczego? - Opłakany stan naszej planety wymaga czegoś więcej niż popraw- ności. 5 Helga Gemein przeszła przez dziedziniec i dalej na północ Main. - Wytrzymała, biorąc pod uwagę te szpilki - powiedział Milo. - Wprost urocza. - Nie myśl, że to była wrogość - odparłem. - Tylko filozoficzna konsekwencja. - A ta filozofia to? - Ludzkość jest skazą natury. - Trochę psychopatyczne podejście, a ona nie zareagowała emocjo- nalnie na śmierć Backera. W jej towarzystwie nie trzeba klimatyzacji. - Człowiek chłodziwo. To dopiero ekologiczna koncepcja - zak- piłem. - Backer rzuca się na każde stworzenie z jajnikami, ale do niej nie startuje. Może zazdrość, którą wyczułeś na miejscu zbrodni, to gniew z powodu odrzucenia? - Wzgardzona kobieta? Takie szpilki nieźle by stukały na sklejce. Milo spojrzał wzdłuż Main. Skrzyżował ramiona na beczkowatej piersi. - Prosił kobiety, żeby się z nim rżnęły. Jeśli Backer rzeczywiście miał tak rozbuchane libido, baza potencjalnych podejrzanych rozsze rza się na wszystkich mężczyzn hetero w L.A. Cudownie. Przeczytał adresy podane przez Gemein. - Recepcjonistka i stażystka są z Valley, ale niegrzeczna pani Hol- man mieszka tu w Venice, Linnie Canal. - To niedaleko. Moglibyśmy się przejść - zaproponowałem. - Tak, jasne. A ja włożę elastyczne spodenki rowerowe. 28

Zanim znaleźliśmy najbliższy wjazd w dzielnicę kanałów i pokona- liśmy bizantyjską sieć jednokierunkowych uliczek i ślepych zaułków, geograficzny jeden skok zmienił się w półgodzinną wycieczkę. Kiedy już mieliśmy Linnie Canal w zasięgu wzroku, najbliższe wolne miejsce do zaparkowania było dwie przecznice na wschód. Kanały mają sto lat, są wytworem rozgorączkowanego umysłu, zde- gradowanym do kolejnej dzielnicy drogich nieruchomości. Wspomnia- ny wizjoner, ekscentryk Abbot Kinney, kopał i rył kręte kanały, marząc o odtworzeniu pierwotnego miasta na wyspie. Sto lat później więk- szość ciekawych, pierwotnych domów została zastąpiona upchanymi jedna obok drugiej McRezydencjami, zacieniającymi promenady. Równo przycięty żywopłot jak echo podążał za każdym łukiem kana- łu. Przyjemne miejsce na spacer, ale żadnych pieszych w zasięgu wzroku. Na powierzchni zielonej, mętnej wody unosiły się hiacynty i z rzadka śmieci. Obok przepływało stadko kaczek; przystawały, żeby skubnąć coś do jedzenia. Samotna mewa upozorowała lot nurkowy, zmieniła kurs, wylądowała na pobliskim dachu i wyskrzeczała nosową, polityczną tyra- dę. Może miała o ludzkości takie samo zdanie jak Helga Gemein. - Miłe miejsce - stwierdził Milo. - Żeby odwiedzać, nie mieszkać. - Dlaczego nie mieszkać? - Za trudno uciec. Biały dom Marjorie Holman był drewniany, piętrowy, ze stromym dachem, niebieskimi okiennicami, wycinanymi wykończeniami ganku, a okrągły bulaj nad drzwiami kojarzył się z samoobsługową smażalnią ryb. - Postmodernizm to nie jest - mruknął Milo. - Cokolwiek, do dia bła, to znaczy. Na drewniany taras prowadziła szeroka, betonowa rampa. Ratta- nowe meble stały bez ładu i składu. Na poręczy - doniczki z geranium. Jeden kąt zajmował mamuci gazowy grill, z większą liczbą guzików i pokręteł niż deska rozdzielcza mojego seville'a. Tandetny delfin na ścianie nad grillem źle zniósł działanie żywiołów: starzejący się Flipper na ąuaaludes*. * Quaaludes - lek o działaniu uspokajającym i rozluźniającym; stosowany jako nar- kotyk, substytut barbituranów (przyp. red.). 29