Lily King
Euforia
Przełożyła
Ewa Ledóchowicz
Dom Wydawniczy Rebis
Dedykuję Matce,
Wendy, z wyrazami miłości
Podziękowania
Choć powieść, którą trzymasz, Czytelniku, jest fikcją, zainspirował
ją opis pewnej chwili zawarty w wydanej w 1984 roku biografii
Margaret Mead: A Life, pióra Jane Howard, oraz moje późniejsze
lektury wszystkiego, co zdołałam znaleźć na temat antropologów
Margaret Mead, Reo Fortune’a oraz Gregory’ego Batesona i ich kilku
miesięcy wspólnie spędzonych w 1933 roku nad rzeką Sepik, na
ziemiach ówczesnego Terytorium Nowej Gwinei. Zaczerpnęłam wiele
z życia i doświadczeń owej trójki ludzi, ale opowiedziałam historię inną.
Większość występujących w książce plemion i wiosek należy do
fikcji. Czytelnik nie znajdzie Tamów ani Kionów na mapie, choć
wykorzystałam prawdziwe szczegóły charakteryzujące istniejące
plemiona, które Mead, Fortune i Bateson badali w tamtym czasie: są to,
według angielskiego nazewnictwa, plemię Tchambuli (dzisiaj zwane
Chambri), plemię Iatmul, Mundugumor oraz Arapesh. Książka, której
w tekście dałam tytuł Arc of Culture, jest wzorowana na pracy Ruth
Benedict Wzory kultury.
Wielką pomocą służyły mi w pracy następujące książki: Naven
Gregory’ego Batesona; With a Daughter’s Eye: A Memoir of Margaret
Mead and Gregory Bateson Mary Catherine Bateson; Wzory kultury
Ruth Benedict; Ostatni ludożercy Jensa Bjerre’a; Return to Laughter
Elenore Smith Bowen; One Hundred Years of Anthropology pod
redakcją J.O. Brew; Droga człowiecza Samuela Butlera; To Cherish the
World: Selected Letters of Margaret Mead pod redakcją Margaret M.
Caffrey oraz Patricii A. Francis; Sepik River Societies: A Historical
Ethnography of the Chambri and Their Neighbors Deborah Gewertz;
Women in the Field: Anthropological Experiences pod redakcją Peggy
Golde; Margaret Mead: A Life Jane Howard; Papua New Guinea
Phrasebook Johna Huntera; Kiki: Ten Thousand Years in a Lifetime; An
Autobiography from New Guinea Alberta Maori Kiki; Margaret Mead
and Ruth Benedict: The Kinship of Women Hilary Lapsley; Gregory
Bateson: The Legacy of a Scientist Davida Lipseta; Argonauci
Zachodniego Pacyfiku Bronisława Malinowskiego; Deszcz oraz Other
South Sea Stories Somerseta Maughama; The Mundugumor Nancy
McDowell; Blackberry Winter: My Early Years Margaret Mead;
Dojrzewanie na Samoa Margaret Mead; Cooperation and Competition
Among Primitive Peoples pod redakcją Margaret Mead; Dorastanie na
Nowej Gwinei Margaret Mead; Letters from the Field, 1925–1975
Margaret Mead; Płeć i charakter w trzech społecznościach pierwotnych
Margaret Mead; Four Corners: A Journey into the Heart of Papua New
Guinea Kiry Salak; Malinowski, Rivers, Benedict, and Others: Essays on
Culture and Personality pod redakcją George’a W. Stockinga Jr.;
Observers Observed: Essays on Ethnographic Fieldwork pod redakcją
George’a W. Stockinga Jr.; Village Medical Manual: A Layman’s Guide
to Health Care in Developing Countries – Volume II: Diagnosis and
Treatment Mary Vanderkooi MD.
Jestem wdzięczna następującym osobom za ich skrupulatną
i wnikliwą lekturę wcześniejszych wersji książki: Tylerowi
Clementsowi, Susan Conley, Sarze Corbett, Caitlin Gutheil, Anji
Hanson, Debrze Spark, mojej siostrze Lisie, mojej nadzwyczajnej
agentce Julie Barer, Williamowi Boggessowi, Gemmie Purdy oraz
ukochanej, znakomitej i mądrej redaktorce Elisabeth Schmitz.
Wdzięczna jestem także Morgan Entrekin, Deb Seager, Charlesowi
Woodsowi, Katie Raissian, Amy Hundley, Judy Hottensen oraz
wszystkim w Grove Atlantic. Nieoceniony okazał się życzliwy rzut
antropologicznego oka Lizy Bakewell na ostateczną wersję tekstu.
Wielkie podziękowania dla luksusowego hotelu Inn by the Sea nieopodal
Portland, w którym sczytywałam ostateczną redakcję otoczona istną
błogością w promocyjnej cenie. Kolejne dla Cornelii Walworth, która
pewnego dnia zawiozła mnie do księgarni.
Specjalne, niemające końca podziękowania dla mojego męża
Tylera oraz dla naszych córek Calli i Eloise. Moje serce należy do was.
W pierwotnym świecie Nowej Gwinei podstawą wszystkiego jest
walka o kobietę.
– Margaret Mead
Wbrew powszechnemu mniemaniu doświadczenie opiera się
głównie na wyobraźni.
– Ruth Benedict
1
Gdy odjeżdżali, jeden z Mumbanyów czymś za nimi rzucił. To coś
wpadło do wody kilka jardów od rufy i było jasnobrązowe.
– Kolejne martwe niemowlę – skwitował Fen.
Zdążył stłuc jej okulary, nie widziała więc, czy żartuje.
Kanoe zmierzało ku zakolu ciemnozielonego lądu otwierającego
się na jasny przesmyk. Skupiła się na tym. Więcej nie spojrzy w ich
stronę. Na plaży paru Mumbanyów biło w gong śmierci i śpiewało za
nimi, ale ona już się nie odwróciła. Co jakiś czas, gdy ich czterech
stojących wioślarzy – pokrzykujących do swoich na brzegu lub tych na
wodzie, w innym kanoe – równocześnie odpychało łódź, lekki podmuch
wiatru muskał jej wilgotną skórę. Rany piekły i się obkurczały, jakby
dotyk suchego powietrza przyspieszał gojenie. Wiatr ustawał i się
wzmagał, ustawał i się wzmagał. Rejestrowała odstęp pomiędzy
odczuwaniem a świadomością; najwidoczniej wracała jej gorączka.
Mężczyźni przestali wiosłować. Ogłuszyli wężoszyjego żółwia i wciąż
rzucającego się wciągnęli na łódź. Z tyłu Fen zaintonował dla niego
pieśń żałobną głosem tak niskim, że nikt prócz niej nie mógł go usłyszeć.
Motorówka czekała na nich w miejscu, gdzie schodzą się rzeki
Yuat i Sepik. Na pokładzie oprócz sternika, mężczyzny o imieniu
Minton, którego Fen znał z Cairns, były jeszcze dwie pary białych.
Kobiety ubrane w suknie z szeleszczących tkanin i jedwabne pończochy,
ich towarzysze w smokingach. Nie narzekali na upał, co znaczyło, że są
stąd; mężczyźni doglądają pewnie plantacji lub kopalni albo egzekwują
wymyślone dla ich ochrony prawa. Przynajmniej nie są misjonarzami.
Dzisiaj by ich nie zniosła. Jedna z kobiet miała jasnozłote włosy, druga
rzęsy niczym czarne paprocie. Obie trzymały wysadzane kamieniami
wizytowe torebki. Jedwabista biel ich ramion wyglądała jak sztuczna.
Miała ochotę dotknąć tej, która była bliżej, podciągnąć jej rękaw
i sprawdzić, jak wysoko sięga ta biel – tak jak tubylcy musieli jej samej
dotykać, gdziekolwiek się pojawiała po raz pierwszy. Dostrzegła
współczucie w oczach kobiet, gdy w zgrzebnych brudnych ubraniach
weszli z Fenem na pokład i potoczyli malarycznym wzrokiem.
Motorówka ruszyła z głośnym i przerażającym hukiem, musiała jak
dziecko unieść dłonie i zakryć uszy. Zauważyła, że Fen drgnął w takim
samym geście, i uśmiechnęła się odruchowo, ale jemu się nie spodobało,
że to spostrzegła, i odszedł do Mintona. Zajęła miejsce obok kobiet na
ławce przy rufie.
– Z jakiej to okazji? – zapytała Tillie, tę złotowłosą.
Gdyby ona miała takie włosy, tubylcy nigdy nie przestaliby ich
dotykać. Nie dałoby się pracować w terenie z włosami jak te.
Mimo huku silnika Fen także dosłyszał odpowiedź i obydwoje
parsknęli śmiechem.
– Głuptasie, przecież jest Wigilia.
Pozostali najwyraźniej już coś pili, chociaż południe nie mogło
minąć dawno temu; byłoby jej łatwiej znieść miano głuptasa, gdyby nie
miała na sobie niemożliwie brudnej bawełnianej koszulki naciągniętej na
piżamę Fena. Do tego licznych obrażeń, świeżej rany na ręce od kolca
sagowca, zwichniętej kostki u prawej nogi, zadawnionego zapalenia
nerwu w jednym i drugim ramieniu oraz swędzącego pieczenia między
palcami u stóp – mogła tylko mieć nadzieję, że nie jest to nowy rzut
grzybicy. Dobrze znosiła takie niewygody podczas pracy, ale tutaj
bardziej jej doskwierały, przy tych kobietach w perłach i jedwabiach.
– Jak sądzisz, będzie tam porucznik Boswell? – zwróciła się Tillie
do czarnorzęsej.
– Ona uważa, że jest boski. – Eva była wyższa, postawna i bez
rękawiczek.
– Wcale nie. Zresztą ty też tak uważasz – odpaliła Tillie.
– Ale ty jesteś mężatką, moja droga.
– Nie sądzisz chyba, że ludzie przestają zauważać innych od
chwili, gdy wsadzą palec w obrączkę.
– Nie sądzę. Ale twój mąż owszem.
Nell notowała w głowie:
– ozdoby na szyi, nadgarstkach, palcach
– farba wyłącznie na twarzy
– podkreślenie warg (ciemnoczerwony) oraz oczu (czarny)
– podkreślone biodra poprzez zaciśnięcie popręgu na talii
– dialog rywalizujący
– wartość: mężczyzna; niekoniecznie posiadanie, ale zdolność
przyciągania jego uwagi
Nie potrafiła przestać.
– Czy zajmujesz się badaniem tubylców? – zapytała ją Tillie.
– Ha ha, nie widzisz? Ona wraca z Balu do rana, prosto z Pałacu na
Wodzie...! – Eva wypowiadała słowa z mocnym australijskim akcentem,
prawie jak Fen.
– Tak, zajmuję się – odparła – od lipca. To znaczy od poprzedniego
lipca.
– Półtora roku tkwiłaś gdzieś na brzegu tej rzeczki?! – dopytywała
się Tillie.
– Dobry Boże – zawtórowała Eva.
– Najpierw rok w górach na północ stąd, z ludem Anapa – odrzekła
Nell – a potem kolejne pięć i pół miesiąca z Mumbanyami, w górnym
biegu Yuatu. Wyjechaliśmy przed czasem. Nie polubiłam ich.
– Nie polubiłaś? – powtórzyła Eva. – Myślę, że w tym wypadku
ważniejsza byłaby troska o zachowanie głowy na szyi.
– Czy to kanibale?
Nierozważnie byłoby odpowiedzieć uczciwie. Nie wiedziała, kim
są ich mężczyźni.
– Nie. Dobrze rozumieją, że trzeba podporządkować się nowemu
prawu.
– Prawo nie jest nowe – zauważyła Eva. – Ogłoszono je cztery lata
temu.
– Przypuszczam, że dla pierwotnego plemienia wydaje się nowe.
Ale przestrzegają go – odparła.
I niemożności zabijania przypisują swój zły los...
– Czy rozmawiają o tym? – zapytała Tillie.
Czemu wszyscy biali zawsze pytają o kanibalizm? Przypomniała
sobie, jak Fen wrócił z dziesięciodniowego polowania i zasmucony
unikał przykrego tematu. Spróbowałem, wreszcie wykrztusił. I mają
rację, smakuje jak stara wieprzowina. Tak żartowali Mumbanyowie
o misjonarzach: że smakują jak stare wieprze.
– Rozmawiają, z tęsknotą.
Nawet cyniczna Eva wzdrygnęła się lekko.
Po chwili Tillie indagowała dalej.
– Czytałaś książkę o Wyspach Salomona?
– Na których wszystkie dzieciaki bzykają się po zaroślach? –
dorzuciła jej przyjaciółka.
– Eva!
– Czytałam. – Po chwili Nell dodała, nie mogąc się powstrzymać: –
Spodobała ci się?
– Bo ja wiem – odparła Tillie. – Nie rozumiem, o co tyle
zamieszania.
– A jest zamieszanie? – zapytała Nell. Nie miała pojęcia, jak jej
książkę przyjęto w Australii.
– Powiedziałabym, że tak.
Chciała zapytać kto i dlaczego, ale podszedł jeden z mężczyzn
z gigantyczną butlą ginu i dopełnił im szklanki.
– Twój mąż powiedział, żeby tobie nie nalewać – zwrócił się do
niej przepraszająco, bo nie miał dodatkowego naczynia.
Fen stał odwrócony tyłem, ale ze zgarbionych pleców i lekko
uniesionych pięt odczytywała wyraz jego twarzy. Zwykł kompensować
wymięte ubranie oraz dziwną pracę twardym męskim spojrzeniem. Na
uśmiech, niewielki, pozwalał sobie tylko wtedy, kiedy sam opowiadał
dowcip.
Wzmocniona paru łykami Tillie wróciła do przepytywania.
– I co napiszesz o tych plemionach?
– Wciąż mam mętlik w głowie. Nigdy nie jestem niczego pewna,
dopóki nie siądę przy własnym biurku w Nowym Jorku.
Przywołując nowojorskie biurko, rozpoznała w sobie odruch
rywalizacji, potrzebę górowania nad tymi czystymi, pięknymi kobietami.
– Czy właśnie tam teraz wracasz, do swojego biurka?
Własny gabinet. Skośne okno wychodzące na Amsterdam i Sto
Osiemnastą. Czasami odległość odczuwało się klaustrofobicznie.
– Nie, jedziemy najpierw do Wiktorii, badać Aborygenów.
– Biedactwo – skwitowała Tillie, wydymając wargi. – Wyglądasz
na wystarczająco umęczoną.
– Możemy ci tu i teraz opowiedzieć wszystko, co chcesz wiedzieć
o tych dzikusach – dodała Eva.
– Męczące było tylko ostatnie pięć miesięcy i ostatnie plemię.
To prawda, nie miała pomysłu, jak ich opisać. Z Fenem nie
zgadzali się co do niczego na temat Mumbanyów. Podważył wszystkie
jej poglądy. Teraz zdumiewała się ich brakiem. Tillie wpatrywała się
w nią ze skupieniem za sprawą drinków pozbawionym uwagi.
– Czasami po prostu natykasz się na kulturę, która łamie ci serce –
dokończyła Nell.
– Nellie! – zawołał ją Fen. – Minton mówi, że Bankson wciąż tutaj
jest. – Wskazał ręką w górę rzeki.
Oczywiście, że jest, pomyślała, lecz nie powiedziała tego na głos.
– Ten, który ukradł twoją siatkę na motyle? – spróbowała
zażartować.
– On nic nie ukradł.
Jak on to opowiadał? Byli na statku w drodze powrotnej
z Salomonów i prowadzili jedną z pierwszych rozmów. Plotkowali
o profesorach. Haddon mnie lubił, powiedział Fen, ale to Banksonowi
sprezentował swoją siatkę na motyle.
Bankson pokrzyżował im plany. W trzydziestym pierwszym
przyjechali, aby zbadać dwa plemiona z Nowej Gwinei. Ale ponieważ
Bankson już się ulokował nad rzeką Sepik, ruszyli dalej na północ,
w góry, do Anapów. Mieli nadzieję, że kiedy po roku wrócą na dół, jego
już nie będzie i wybiorą sobie nadrzeczne plemiona, których mniej
izolowana kultura jest bogata w artystyczne, ekonomiczne i duchowe
obyczaje. Tymczasem on wciąż tu tkwił i badał Kionów. Poszli więc
w stronę przeciwną, wzdłuż Yuatu, dopływu Sepiku, i znaleźli
Mumbanyów. Już po pierwszym tygodniu wiedziała, że praca z tym
plemieniem to pomyłka, ale musiało upłynąć pięć miesięcy, zanim
zdołała przekonać o tym Fena.
– Powinniśmy się z nim zobaczyć. – Fen stanął tuż za nią.
Nigdy dotychczas tego nie proponował. Skąd taki pomysł teraz,
kiedy mają załatwioną Australię? Z Haddonem, Banksonem i siatką na
motyle zetknął się cztery lata temu w Sydney i nie wyglądało na to, aby
zbytnio przypadli sobie do gustu.
Kionowie Banksona to wojownicy, dzierżyli władzę nad
dorzeczem Sepiku, zanim jeszcze rząd Australii porozdzielał wsie –
nadając im grunty, których ludzie nie chcieli – a przeciwników parcelacji
powsadzał do więzień. Mumbanyowie, sami bardzo waleczni,
opowiadali legendy o dzielności Kionów. Pewnie dlatego Fen chce
odwiedzić Banksona. Plemię na drugim brzegu rzeki bardziej lśni,
zawsze mu to mówiła. Ale nie da się nie zazdrościć innym ludziom ich
ludów. Dopóki nie uporządkujesz wszystkiego na papierze, twoje własne
plemiona są bezładną masą.
– Sądzisz, że spotkamy go w Angoram? – zapytała.
Nie powinni się uganiać za Banksonem. Postanowili przecież
jechać do Australii. Pieniędzy starczy im najwyżej na pół roku, a minie
wiele tygodni, nim zdołają urządzić się wśród Aborygenów.
– Wątpię. Jestem pewien, że trzyma się daleko od rządowych
placówek.
Łódź mknęła z szybkością utrudniającą orientację przestrzenną.
– Fen, musimy jutro załapać się na szalupę do Port Moresby.
Gunajowie to dobry wybór.
– O Mumbanyach też tak mówiłeś, kiedy do nich jechaliśmy. –
Zagrzechotał lodem w pustej szklance. Widać było, że ma więcej do
powiedzenia, ale odszedł do Mintona i reszty mężczyzn.
– Długo po ślubie? – zapytała Tillie.
– W maju miną dwa lata – odpowiedziała Nell. – Uroczystość
odbyła się dzień przed wyjazdem tutaj.
– W takim razie mieliście elegancki miesiąc miodowy...
Parsknęły śmiechem. Butelka ginu zrobiła kolejną rundę.
Przez następne cztery i pół godziny Nell obserwowała, jak
wystrojone pary piją, dokuczają sobie, flirtują, nawzajem się ranią,
zbywają śmiechem, przepraszają, rozstają się i na powrót godzą.
Przyglądała się ich młodym, niepewnym twarzom, widziała, jak cienka
jest warstwa odmalowanego na nich poczucia własnej wartości i jak
łatwo opada, kiedy wydaje im się, że nikt na nich nie patrzy. Od czasu
do czasu mąż Tillie wyciągniętą ręką wskazywał coś na brzegu: dwóch
chłopców z siatką, niełaza zwisającego z gałęzi niczym sflaczały worek,
rybołowa sunącego w kierunku gniazda, czerwoną papugę
przedrzeźniającą warkot silnika. Próbowała nie myśleć o wioskach, które
mijali, o wzniesionych w nich chatach, o paleniskach, dzieciach
polujących z dzidami na węże pochowane w strzechach. O ludach,
których jej brakuje, o plemionach, których nigdy nie pozna, o słowach,
których nigdy nie usłyszy, o niepokoju, że może właśnie mijają tych,
których powinna badać, lud, którego geniusz by się ujawnił dzięki niej,
a jej własny dzięki niemu, lud wiodący życie, w którym dostrzegłaby
sens. Tymczasem obserwuje zachodnich Europejczyków oraz Fena,
twardo przemawiającego do mężczyzn, agresywnie wypytującego o ich
pracę, odpierającego atak, kiedy oni pytają o jego zajęcie, szukającego
jej, po czym wymierzającego jej karę ciętym słowem
i bezceremonialnym odwrotem. Kilkakrotnie zrzucił w ten sposób na nią
swoją frustrację, nieświadomy, że tak czyni. Jeszcze nie przestał
wyżywać się na niej za to, że postanowiła zostawić Mumbanyów.
– Przystojny jest ten twój mąż, nieprawdaż? – odezwała się Eva,
kiedy nikt inny nie mógł ich usłyszeć. – Założę się, że potrafi nieźle
zaskoczyć prezencją.
Motorówka zwolniła, w świetle zachodzącego słońca woda lśniła
łososiowo. Dopłynęli. Z Angoram Club wybiegło trzech portowych
chłopaków, by przycumować łódź. Ubrani byli w białe spodnie,
niebieskie koszule i czerwone czapki.
– Atencja, szczyle – warknął do nich Minton w pidżynie – Isi isi.
Między sobą mówili w plemiennym języku, najprawdopodobniej
w tawajskim. Wysiadających pasażerów pozdrowili jednak z poprawnym
brytyjskim akcentem.
Zastanawiała się, jak daleko może sięgać ich znajomość
angielskiego.
– Jak leci? – zapytała najwyższego z chłopców.
– Dobrze, dziękuję, madame.
Przypominał jej pewnego chłopaka spośród Anapów, strzelca, tak
samo pewnego siebie i równie skorego do szerokiego uśmiechu.
– Słyszę, że dzisiaj Wigilia.
– Tak, madame.
– Obchodzicie ją?
– O tak, madame.
Misjonarze musieli się już do nich dobrać.
– A ty co chciałbyś dostać? – zapytała nieco mniejszego.
– Sieć rybacką, ma’am – starał się wypowiedzieć krótko i bez
emocji, jak poprzednik, ale nie wytrzymał – taką samą, jaką w zeszłym
roku dostał mój brat!
– I od razu zarzucił ją na mnie! – krzyknął najmłodszy.
Wszyscy trzej się roześmiali, błyskając białymi zębami. Wśród
Mumbanyów większość chłopców w ich wieku miała już niewiele
zębów, potracili je od próchnicy lub w bijatyce, a te, które im zostały,
zabarwione zwykle były na purpurowo od żutego stale betelu.
Kiedy najstarszy chłopak zaczął mówić, od rampy zawołał na nią
Fen. Obie pary białych zeszły już na ląd i pokpiwały z nich, z kobiety
w brudnej męskiej piżamie próbującej rozmawiać z tubylcami oraz
wychudłego brodatego Australijczyka, który może i potrafi się dobrze
prezentować, ale teraz chwiejnie wynosi bagaże i woła na swoją żonę.
Życzyła chłopcom wesołych świąt, co uznali za zabawne, i życzyli
jej tego samego. Najchętniej przesiedziałaby całą noc z nimi w kucki na
rampie.
Spostrzegła, że Fen wcale nie jest wściekły. Zarzucił obie torby na
lewe ramię i zaoferował jej prawe, jak gdyby i ona miała na sobie suknię
wieczorową. Wyciągnęła lewą dłoń, on ją mocno uchwycił. Poczuła
zadawniony ból w ramieniu.
– Rany boskie, jest przecież wigilia Bożego Narodzenia. Czy ty
zawsze musisz pracować?
Brzmiało to jednak żartobliwie, prawie ze skruchą. Jesteśmy teraz
tu, jak się rzekło, jej dłoń w jego ręce. Koniec z Mumbanyami.
Pocałował ją i to również zaostrzyło ból, ale nie zaprotestowała. Nie
lubił, kiedy była silna, ani nie lubił, kiedy była słaba. Wiele miesięcy
temu sam uznał, że ma dość chorowania i bólu. Jeśli rosła mu gorączka,
szedł na czterdziestomilową wspinaczkę. Kiedy na nodze pod skórą
zaczęła mu się wylęgać gruba biała larwa, wyciął ją sobie sam
scyzorykiem.
Dostali pokój na pierwszym piętrze. Od muzyki w klubowej jadalni
drżała podłoga.
Sprawdziła jedno z dwóch łóżek. Pościelone było białymi
sztywnymi prześcieradłami i grubą poduszką. Podniosła wierzchnie
prześcieradło, wyciągając je z ciasnego zasłania, i wsunęła się do środka.
Była to zwykła stara, wąska wojskowa prycza, ale jej się zdało, że to
obłok, czysty gładki wykrochmalony obłok, który, poczuła, zabiera ją
w sen, onegdajszy kamienny sen znany z dzieciństwa.
– Dobry pomysł – rzucił Fen, zzuwając buty. Miał dla siebie całe
drugie łóżko, ale wcisnął się obok niej, tak że musiała się obrócić na bok,
aby nie spaść. – Czas na prokreację – zamruczał śpiewnie.
Przeciągnął dłońmi wzdłuż jej płóciennych spodni i mocno
schwyciwszy ją za pośladki, przycisnął do swoich lędźwi. Pamięta, że
tak samo zderzała papierowe lalki, kiedy już z nich wyrosła, ale jeszcze
ich nie porzuciła. Ponieważ nie zadziałało, wziął jej rękę i przesunął
w dół, a gdy mocno go złapała, przykrył jej dłoń swoją i poprowadził
z góry na dół w rytmie dobrze jej przecież znanym, choć nigdy nie dał
jej samodzielnie go wypróbować. Oddychał coraz szybciej i z trudem,
ale minęło sporo czasu, zanim członek przejawił jakąkolwiek oznakę
sztywnienia. Wiotki drżał pod ich dwiema dłońmi niczym meduza.
Zresztą to i tak nie był dobry moment. Lada chwila miała dostać
miesiączkę.
– Cholera – mruknął Fen. – Szlag by to trafił.
Złość posłała na dół jakąś falę i nagle wystrzelił im w dłoniach
wielki, twardy i cały w fioletowych pąsach.
– Wepchnij go – powiedział. – Wpychaj go, teraz.
Nie było sensu dyskutować, mówić o suchości ani o kalendarzyku,
ani o nasileniu gorączki, ani o ranach, które znowu się otworzą od
pocierania o prześcieradło. Zostawią krwawe plamy, tawajska
pokojówka pomyśli, że to krew menstruacyjna, i zgodnie z przesądem
będzie musiała spalić prześcieradła, takie piękne świeże, czyste
prześcieradła.
Wepchnęła. Nieobolałe fragmenty jej ciała były odrętwiałe, jeśli
nie wręcz martwe. Fen pompował w nią.
– No i masz dzidziusia – powiedział, kiedy było po wszystkim.
– Przynajmniej jedną nóżkę albo dwie – odparła, odzyskawszy
panowanie nad głosem.
Roześmiał się. Mumbanyowie wierzyli, że za jednym razem nie da
się zrobić całego dziecka.
– W nocy, później, weźmiemy się do ramionek. – Odwrócił głowę
w jej stronę i pocałował ją. – Teraz szykujmy się na przyjęcie.
W odległym rogu stało gigantyczne bożonarodzeniowe drzewko.
Wyglądało jak prawdziwe, jakby przypłynęło prosto z New Hampshire.
Tłum w pomieszczeniu stanowili głównie mężczyźni, właściciele
i nadzorcy, rzeczni taksówkarze, rządowi kiapi[*]
, łowcy krokodyli razem
z roznoszącymi charakterystyczną woń preparatorami zwierząt,
handlarze, przemytnicy i kilku pastorów, nałogowych alkoholików.
Piękne kobiety z łódki błyszczały, każda w swoim wianku mężczyzn.
Tawajscy służący w białych fartuszkach roznosili tace z szampanem.
Mieli długie kończyny i długie, wąskie nosy, pozbawione kolczyków
i blizn. Odgadła, że są pokojowym ludem, jak Anapowie. Co by było,
gdyby założono rządowy posterunek nad rzeką Yuat? Nie da się
zawiązać białego fartuszka na Mumbanyo. Poderżnęliby ci gardło,
gdybyś spróbował.
Z podsuniętej tacy wzięła kieliszek. Na drugim końcu sali, za
uniesionym z nią ramieniem Tawaja, dostrzegła mężczyznę, całkiem
prawdopodobnie wyższego od choinki, który dotykał palcami gałązek.
Bez okularów mogła widzieć moją twarz najwyżej jako jedną
z wielu rozmazanych plam, ale zdaje się, że kiedy podniosłem głowę,
dostrzegła w niej – mnie.
[*]
Kiap – (z kreolskiego, od niem. Kapitän) w Papui-Nowej Gwinei
lokalny państwowy strażnik bezpieczeństwa (przypisy od tłumacza).
2
Trzy dni wcześniej poszedłem nad rzekę, żeby się utopić.
Mówisz poważnie, Andy? Pytanie w regularnych odstępach
pulsowało we mnie, czasem wypowiedziane moim własnym głosem,
czasem jednego z braci: głosem Martina, świetnie wyczuwającego ironię
sytuacji, albo Johna, bardziej przejętego, ale wciąż z tą uniesioną brwią.
Powietrze było jakby rzadsze, kiedy przedzierałem się przez gąszcz
poniżej wioski, w kierunku północno-zachodnim, ku prześwitowi nad
wodą. Kilka kroków bliżej Londynu, tylko kilka. Halo, Mamo, żegnaj,
Mamo. Kochałem cię. Naprawdę kochałem, dopóki nie wyrzuciłaś mnie
z krwawiącej hemisfery. Nie byłem pewien, czy pobieram tlen. Nie
czułem języka. On nie maca języka, kapewu? Prawie słyszałam, jak
Martin dzwoni do Johna i mówi głosem naszej starej kucharki Mary.
A John tak się zaśmiewa, że nie może odpowiedzieć. Idiotyczne
kamienie głośno grzechotały, obijając mi się o uda. Teraz słyszę, jak
bracia śmieją się z lnianej marynarki ojca, tej z plamą od jajka, którą
Martin na zawsze zapamiętał. Dostał prawdziwego szału, co nie, Andy,
kiedy w kuchni zwróciłem mu uwagę na plamę. Rozgarniałem gęste
zarośla, a bracia przedrzeźniali mnie za plecami. John kazał Martinowi
przestać, bo ze śmiechu się posika. Doszedłem do miejsca, w którym
żmija zdradnica śmiercionośna ukąsiła chłopaka od Teketów. Zmarł
szybko – układ oddechowy całkowicie stanął. Niektórzy faceci to mają
szczęście, co? – powiedziałby Martin. Ciekawe, że nieszczęście idzie
sobie precz swoją drogą i znika, kiedy masz jakiś cel. Uczucie, które na
tak długo przykleiło się do mnie jak wosk, odeszło i byłem dziwnie
radosny, wrócił mi humor, bracia od lat nie byli tak blisko mnie. Prawie
tak jakby znowu mogli naprawdę mówić. Być może wszystkie
samobójstwa są ostatecznie szczęśliwe. Może w owej chwili czuje się
prawdziwą istotę tego wszystkiego, czyli to, że jak już się urodzisz, to po
to, by umrzeć. To jest jedyne, do czego każdy z nas po kolei jest
zaprogramowany, ku czemu dąży, i nie można w nieskończoność
odkładać tej drogi. Nawet ojciec, też już nieżyjący, musiałby się z tym
zgodzić. Czy to właśnie czuł Martin, maszerując w stronę Piccadilly?
Zawsze tak właśnie to sobie wyobrażałem, nie idąc lub biegnąc, ale
maszerując, maszerując, jak John maszerował na wojnę, która go
pożarła. A potem pistolet, z kieszeni do ucha. Nie do skroni, lecz do
ucha. Z jakiegoś powodu podkreślili to. Jakby chciał przestać słyszeć,
nie przestać żyć. Czy metal dotknął skóry? I czy na chwilę się zatrzymał,
czując zimny dotyk, czy wszystko stało się w jednej chwili, w jednym
geście? Czy się śmiał? Potrafię wyobrazić sobie go w tamtej chwili,
tylko jak się śmieje. Dla Martina nic nie było szczególnie poważne. A z
pewnością nie młody człowiek na Piccadilly z bronią przy uchu. To
właśnie mnie tak niepokoiło, kiedy się dowiedziałem, to znaczy kiedy
dyrektor szkoły zabrał mnie z lekcji francuskiego. Dlaczego Martin
poważnie podszedł do tej jednej rzeczy? Nie mógł poważnie podejść do
czegoś innego? Poczułem, jak wraca mi dołek, rodzaj umysłowego
duszenia. Stary Prall z mojego biura, kiedy otrzyma wiadomość, poczuje
się tak samo, jak tamtego dnia w gabinecie dyrektora ja się czułem,
wlepiając wzrok w paprotkę na parapecie i zastanawiając się, czy Martin
nie zażartował sobie. Prall chyba nie będzie wiedział, czy płakać, czy się
śmiać. Cholerny Bankson poszedł i się utopił w tej cholernej rzece,
prychnie na korytarzu do Maxleya albo Henina. A potem ktoś się
roześmieje. Czemuż by nie? Ale ja już nie mogłem wrócić i znowu
siedzieć samotnie w tej klatce z moskitiery. Jeśli nie skręciłbym do rzeki
(która połyskiwała spomiędzy jakby nawoskowanych zielonych liści
rozmiaru talerzy), to musiałbym i tak dalej iść. I wreszcie natknąłbym się
na jakiegoś Pabeja. Nigdy żadnego nie spotkałem. Połowa z nich trafiła
do kicia, bo nie chcieli przestrzegać nowego prawa.
Skierowałem się ku rzece. Przygryzłem mocno język. Jeszcze
mocniej. Nic nie czułem, chociaż popłynęła krew, metaliczna, nie
ludzka. Wszedłem prosto w rzekę. Tak, to był najprawdopodobniej jeden
płynny gest, z kieszeni do ucha i bach. Woda była ciepła, lniana
marynarka nie uniosła się na powierzchni. Wisiała ciężko, oblepiając
mnie. Posłyszałem za sobą ruch. Prawdopodobnie krokodyl. Po raz
pierwszy się ich nie bałem. Zjedzony przez kroka. Bez namysłu
zdmuchnięta głowa na placu Piccadilly. Krokodyle są święte dla
Kionów. Być może stanę się częścią ich mitologii, nieszczęśliwy biały
człowiek, który się stał krokodylem. Zanurkowałem. Umysł mój nie był
spokojny, ale nie czułem się nieszczęśliwy. Niestety zawsze potrafiłem
wstrzymywać oddech. Robiliśmy zawody, Martin, John i ja. Uznali to za
śmieszne, że najmłodszy ma największe płuca, że zemdlałem, ale się nie
poddałem. Jesteś trochę kozłem ofiarnym, Andy, powtarzał mi często
ojciec.
Złapali mnie tak mocno i szybko, że mimowolnie nabrałem wody
i choć znowu znalazłem się na powietrzu, nie mogłem złapać oddechu.
Każdy z mężczyzn schwycił mnie pod ramię. Wyciągnęli mnie na brzeg,
przekręcili, oklepali niczym placek z mąki sagowej i podnieśli do
pozycji stojącej, cały czas robiąc mi wykład w swoim narzeczu. Znaleźli
kamienie w kieszeniach. Zabrali je, ci dwaj, o ciałach już prawie całkiem
suchych, bo nie nosili nic oprócz sznura w pasie, gdy ja tymczasem
uginałem się pod ciężarem namokłego ubrania. Z zabranych z moich
kieszeni kamieni ułożyli stos na plaży i przeszli na język Kionów
w wersji gorszej niż moja, tłumacząc, że wiedzą, iż jestem człowiekiem
Teketa z Nengai. Kamienie są piękne, powiedzieli, ale niebezpieczne.
Zbieraj, jeśli chcesz, ale zostaw na lądzie, kiedy idziesz pływać. I nie
pływaj w ubraniu. Bo to też niebezpieczne. I nie pływaj sam. Kiedy
jesteś sam, nie ujdziesz cało. Zapytali, czy znam drogę powrotną. Byli
surowi i lakoniczni. Dorośli, którzy nie mają cierpliwości do
przerośniętych dzieci.
– Tak – odpowiedziałem. – Nic mi nie będzie.
– Nie możemy dalej z tobą iść.
– W porządku.
Ruszyłem z powrotem. Słyszałem ich za plecami, odchodzili
w górę rzeki. Rozmawiali szybko, głośno, w języku Pabejów.
Rozpoznałem jedno słowo, taiku, oznaczające w języku Kionów
kamienie. Wymówił je jeden, potem drugi, głośniej. I hałaśliwe ryki
śmiechu. Śmiali się tak samo, jak w Anglii ludzie się śmiali przed wojną,
kiedy byłem chłopcem.
Czyli mimo wszystko miałem żyć podczas Gwiazdki; spakowałem
się i ruszyłem, by ją spędzić z opojami na posterunku w Angoram.
3
Bankson. Chryste. Dobrze cię widzieć, chłopie.
Pamiętam Fenwicka Schuylera jako wiecznie podpitego,
przewrażliwionego dupka, który nie za bardzo mnie lubił. Ale kiedy
wyciągnąłem teraz dłoń, odsunął ją na bok i wziął mnie w ramiona.
Uścisnąłem go i ten pokaz wywołał salwę śmiechu wśród stojących obok
zalanych kiapów. Gardło paliło mnie od niespodziewanej emocji i nie
zdążyłem się otrząsnąć, nim przedstawił mnie swojej żonie.
– To właśnie Bankson – powiedział, jakby dniami i nocami nie
rozmawiali o niczym innym.
– Nell Stone – odrzekła.
Nell Stone? Fen ożenił się z Nell Stone? Znany był z żartów, ale to
najwyraźniej nie był żart.
W całym gadaniu o Nell Stone nikt nigdy nie wspominał, jaka jest
filigranowa i słabowita. Podała mi rękę z ledwo zagojoną raną w poprzek
dłoni. Uścisnąć ją znaczyło spowodować ból. Jej uśmiech był naturalnie
promienny, ale cała reszta twarzy opuchnięta, a wzrok zasnuwało
cierpienie. Twarz miała drobną i wielkie błękitnoszare oczy jak
u kuskusa, małego torbacza, którego dzieci Kionów lubią oswajać.
– Jesteś ranna. – Nieomal powiedziałem „chora”. Jej ręki
dotknąłem tylko, musnąłem.
– Rana to, acz wciąż nie śmierć[*]
. – Dała radę prawie się
roześmiać. Piękne usta na przytłaczająco wycieńczonej twarzy.
Pójdę zlec, by krwi dać ciec, dośpiewałem w myślach balladę. I by
wrócić mogła walki chęć.
– To cudowne, że wciąż tu jesteś – powiedział Fen. – Myśleliśmy,
że już wyjechałeś.
– Powinienem był. Moi Kionowie świętowaliby przez bity tydzień,
gdybym się od nich wreszcie odczepił. Ale zawsze jest ten ostatni
brakujący element, który chcemy włożyć na miejsce, nawet jeśli jego
kształt kompletnie tam nie pasuje.
Śmiali się donośnie z głębokim, współczującym zrozumieniem,
które było jak balsam na moje poszarpane nerwy.
– W terenie zawsze tak się odczuwa, prawda? – powiedziała Nell. –
A potem wracasz i nagle wszystko do siebie pasuje.
– Wszystko? – odparłem.
– Jeśli dobrze się pracowało, to tak.
– Tak myślisz...? – Starałem się, by nie brzmiało to zbyt nerwowo.
– Weźmy drinki. I coś do jedzenia. Jesteście głodni? Musicie być.
Usiądziemy?
Serce podchodziło mi do gardła i miałem w głowie wyłącznie
jedną myśl: jak ich zatrzymać, jak ich zatrzymać. Moja samotność
narosła na mnie jak wole i nie wiedziałem, jak je przed nimi ukryć.
W rogu sali stało kilka pustych stolików. Ruszyliśmy w kłębach
dymu tytoniowego ku jednemu z nich; wciśnięty był pomiędzy białych
oficerów patrolu a poszukiwaczy złota, pijących bez umiaru
i wrzeszczących do siebie nawzajem. Band zaczął grać Lady of Spain,
ale nikt nie tańczył. Zatrzymałem kelnera i wskazując na stolik,
zamówiłem kolację. Szli przede mną, najpierw Fen daleko z przodu,
dużo później Nell, wolniej, kulejąc z powodu kontuzjowanej lewej
kostki. Szedłem tuż za nią. Tkanina na plecach jej niebieskiej sukienki
była pognieciona.
Nell Stone wyobrażałem sobie zawsze jako starszą i przy kości.
Nie czytałem książki, która przyniosła jej ostatnio rozgłos i za której
sprawą jej nazwisko zaczęło wyczarowywać wizje lubieżnych aktów na
tropikalnych plażach, ale przedstawiałem ją sobie jako amerykańską
hausfrau lubującą się w sekswycieczkach na Salomony. Tymczasem
sławna Nell Stone to nieomal dziewczynka, chude ramiona i gruby
warkocz na plecach.
Usadowiliśmy się przy stoliku. Nad nami majaczył żałosny portret
Króla.
– Skąd przyjechaliście? – zapytałem.
– Zaczęliśmy w górach – odpowiedziała Nell.
– Na pogórzu?
– Nie, w górach Torricelli.
– Rok z plemieniem, które nie ma dla siebie żadnej nazwy...?
– Nazwaliśmy ich od ich małej górki – odparła Nell. – Anapowie.
– Gdyby byli martwi – wtrącił Fen – byliby mniej nudni.
– Byli kochani i łagodni oraz niedożywieni i słabi.
– Masz więc na myśli, że morderczo nudni – skwitował Fen.
– W zasadzie Fen spędził cały rok na polowaniach.
– To był jedyny sposób, żeby nie zasnąć.
– Ja całymi dniami uprawiałam z kobietami i dziećmi w ogrodach
jęczmień, by starczyło dla wszystkich w wiosce.
– Wracacie prosto stamtąd? – Próbowałem dojść, gdzie i co tak ją
nadwerężyło.
– Nie, nie. Zostawiliśmy ich w... – Fen urwał i spojrzał na nią
pytająco.
– W lipcu.
– Zeszliśmy na dół i zakradliśmy się troszkę bliżej ciebie.
Znaleźliśmy plemię nad rzeką Yuat.
– Które?
– Mumbanyów.
– Nie słyszałem o nich.
– Nieustraszeni wojownicy – wyjaśnił Fen. – Idę o zakład, że łatwo
by nie ustąpili twoim Kionom. Sterroryzowali wszystkie plemiona
w górę i w dół rzeki. Oraz siebie nawzajem.
– I nas – dodała Nell.
– Tylko ciebie, Nellie – sprostował.
Kelner przyniósł jedzenie: wołowinę, jakąś papkę i grubą żółtą
angielską fasolę szparagową – gatunek, na który już nie mogłem patrzeć.
We trójkę rzuciliśmy się natychmiast na mięso i dyskusję, nie dbając
o zasłanianie ust ani zachowanie kolejności zabierania głosu.
Przerywaliśmy sobie i się wtrącaliśmy. Rozgramialiśmy się nawzajem,
chociaż oni, jako że byli we dwójkę, rozgramiali bardziej. Z charakteru
ich pytań – Fena o religijność oraz totemizm, o obrzędy, wojenną sztukę
oraz genealogię, a Nell o sprawy gospodarcze, pożywienie, starszyznę,
struktury społeczne i wychowywanie dzieci – wniosłem, że starannie się
podzielili obszarami, i poczułem ukłucie zazdrości. W każdym liście,
który pisałem do mojego wydziału w Cambridge, prosiłem o partnera,
jakiegoś młodego, zaczynającego gościa, którego jeszcze trzeba
prowadzić. Ale każdy chciał obejmować własne terytorium. Albo może,
choć się wysilałem, aby to ukryć, czuli w tych listach bagno mojej
duszy, stagnację badań, i trzymali się z daleka.
– Co ci się stało w stopę? – zapytałem.
– Skręciłam kostkę podczas wspinaczki na Anapę.
– Co? Siedemnaście miesięcy temu?
– Musieli ją wnieść na drągach – dodał Fen, ubawiony tym
wspomnieniem.
– Owinęli mnie w liście bananowca i wyglądałam jak zapeklowana
świnia, którą szykują na obiad.
Oboje parsknęli śmiechem, gwałtownym i donośnym, jak gdyby
nigdy wcześniej się z tego nie śmiali.
– Przez większość drogi zwisałam głową do do-łu – opowiadała
Nell. – Fen poszedł szybciej, dotarł na miejsce dzień przede mną i nic do
mnie nie posłał, nawet jakiegoś skrawka wiadomości. Musieliśmy
zaangażować dwustu tragarzy do wniesienia całego naszego sprzętu.
– Tylko ja miałem broń – rzekł Fen. – Uprzedzano nas, że zasadzki
wcale nie są takie rzadkie. Plemiona na górze głodują, a my dźwigaliśmy
ze sobą jedzenie na cały pobyt.
– Musiało być złamanie – stwierdziłem.
– Gdzie?
– W twojej kostce.
– A, tak. – Spojrzała na Fena, odniosłem wrażenie, że ostrożnie. –
Tak przypuszczam.
Spostrzegłem, że nie zjadła tyle co my z Fenem. Jedynie
rozgrzebała jedzenie na talerzu.
Tuż za mną przewrócono krzesło. Dwóch kiapów schwyciło się za
klapy rządowych mundurów i zatoczyło jak para pijanych tancerzy,
wreszcie jeden wyciągnął ramię, po czym szybko i mocno pchnął pięść
w usta drugiego. Kiedy ich rozłączono, ich twarze wyglądały jak po
bliskim spotkaniu z grabiami, ręce mieli pokryte krwią. Hałas się
wzmógł, a lider bandu zachęcał wszystkich do tańca, dając krótki, głośny
ton. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. W drugim końcu sali wybuchła
inna bijatyka.
– Chodźmy – powiedziałem.
– Chodźmy? Dokąd? – zapytał Fen.
– Zabiorę was w górę rzeki. Mam u siebie mnóstwo miejsca.
– Dali nam na górze pokój – rzekła Nell.
– Tutaj nie zaśniecie. A jeśli podpalą tę budę, nie będziecie mieć
łóżka. Ta zgraja pije równo od pięciu dni. – Wskazałem na jej rękę
i uszkodzenia na lewym ramieniu, które dopiero dostrzegłem. – A u
mnie są lekarstwa na te skaleczenia. Wyglądają, jakbyś ich w ogóle nie
opatrzyła.
Podniosłem się i czekałem w niepewności na ich zgodę. Puk, puk.
Potrzebuję was. Potrzebuję was.
– Mówiłeś, że chciałbyś popatrzeć na Kionów – powiedziałem,
zmieniając taktykę.
– Chciałbym, nawet bardzo. Ale rano jedziemy do Melbourne.
– Jak to? – Przez kilka godzin, które razem spędziliśmy, nie padło
ani słowo o wyjeździe z Nowej Gwinei.
– Chcemy spróbować ukraść plemię Elkinowi.
– Nie! – Źle; nie to chciałem powiedzieć i nie takim nadąsanym
tonem. – Dlaczego? – O co im chodzi, o Aborygenów? Nie, im nie
wolno odjechać do Aborygenów. – A co z Mumbanyami? Byliście
u nich tylko pięć miesięcy.
Fen spojrzał na Nell, by wyjaśniła.
– Nie mogliśmy dłużej zostać – powiedziała. – Ja w każdym razie
nie mogłam dłużej zostać. I wpadliśmy na pomysł, że być może
w Australii znajdziemy obszar, którego nikt jeszcze nie zajął.
Słowo „zajął” pomogło mi wreszcie zrozumieć. Przypuszczam, że
użyła go celowo.
– Pod żadnym pozorem nie zostawiajcie dorzecza Sepiku z mojego
powodu. Ani nie mam do niego wyłącznego prawa, ani go nie chcę. Jest
osiemdziesięciu antropologów na każdego jednego cholernego Nawaha,
a oni mi dali siedmiusetmilową rzekę. Teraz nikt nie śmie się tu zbliżyć.
Myślą, że jest „moja”. Tylko że ja jej nie chcę! – Zdawałem sobie
sprawę, że biadolę, ale było mi już wszystko jedno. Padnę na kolana,
jeśli będzie trzeba. – Proszę, zostańcie. Jutro znajdę dla was plemię...
żyją ich tam setki... nawet gdzieś daleko ode mnie, jeśli tak wolicie.
Przystali błyskawicznie, bez porozumiewania się, choćby
wzrokowego, aż potem zastanawiałem się, czy przypadkiem nie
prowadzili zręcznej gry. Ale to bez znaczenia. Być może mnie
potrzebują. Lecz ja potrzebuję ich o wiele bardziej.
Lily King Euforia Przełożyła Ewa Ledóchowicz Dom Wydawniczy Rebis
Dedykuję Matce, Wendy, z wyrazami miłości
Podziękowania Choć powieść, którą trzymasz, Czytelniku, jest fikcją, zainspirował ją opis pewnej chwili zawarty w wydanej w 1984 roku biografii Margaret Mead: A Life, pióra Jane Howard, oraz moje późniejsze lektury wszystkiego, co zdołałam znaleźć na temat antropologów Margaret Mead, Reo Fortune’a oraz Gregory’ego Batesona i ich kilku miesięcy wspólnie spędzonych w 1933 roku nad rzeką Sepik, na ziemiach ówczesnego Terytorium Nowej Gwinei. Zaczerpnęłam wiele z życia i doświadczeń owej trójki ludzi, ale opowiedziałam historię inną. Większość występujących w książce plemion i wiosek należy do fikcji. Czytelnik nie znajdzie Tamów ani Kionów na mapie, choć wykorzystałam prawdziwe szczegóły charakteryzujące istniejące plemiona, które Mead, Fortune i Bateson badali w tamtym czasie: są to, według angielskiego nazewnictwa, plemię Tchambuli (dzisiaj zwane Chambri), plemię Iatmul, Mundugumor oraz Arapesh. Książka, której w tekście dałam tytuł Arc of Culture, jest wzorowana na pracy Ruth Benedict Wzory kultury. Wielką pomocą służyły mi w pracy następujące książki: Naven Gregory’ego Batesona; With a Daughter’s Eye: A Memoir of Margaret Mead and Gregory Bateson Mary Catherine Bateson; Wzory kultury Ruth Benedict; Ostatni ludożercy Jensa Bjerre’a; Return to Laughter Elenore Smith Bowen; One Hundred Years of Anthropology pod redakcją J.O. Brew; Droga człowiecza Samuela Butlera; To Cherish the World: Selected Letters of Margaret Mead pod redakcją Margaret M. Caffrey oraz Patricii A. Francis; Sepik River Societies: A Historical Ethnography of the Chambri and Their Neighbors Deborah Gewertz; Women in the Field: Anthropological Experiences pod redakcją Peggy Golde; Margaret Mead: A Life Jane Howard; Papua New Guinea Phrasebook Johna Huntera; Kiki: Ten Thousand Years in a Lifetime; An Autobiography from New Guinea Alberta Maori Kiki; Margaret Mead and Ruth Benedict: The Kinship of Women Hilary Lapsley; Gregory Bateson: The Legacy of a Scientist Davida Lipseta; Argonauci Zachodniego Pacyfiku Bronisława Malinowskiego; Deszcz oraz Other South Sea Stories Somerseta Maughama; The Mundugumor Nancy
McDowell; Blackberry Winter: My Early Years Margaret Mead; Dojrzewanie na Samoa Margaret Mead; Cooperation and Competition Among Primitive Peoples pod redakcją Margaret Mead; Dorastanie na Nowej Gwinei Margaret Mead; Letters from the Field, 1925–1975 Margaret Mead; Płeć i charakter w trzech społecznościach pierwotnych Margaret Mead; Four Corners: A Journey into the Heart of Papua New Guinea Kiry Salak; Malinowski, Rivers, Benedict, and Others: Essays on Culture and Personality pod redakcją George’a W. Stockinga Jr.; Observers Observed: Essays on Ethnographic Fieldwork pod redakcją George’a W. Stockinga Jr.; Village Medical Manual: A Layman’s Guide to Health Care in Developing Countries – Volume II: Diagnosis and Treatment Mary Vanderkooi MD. Jestem wdzięczna następującym osobom za ich skrupulatną i wnikliwą lekturę wcześniejszych wersji książki: Tylerowi Clementsowi, Susan Conley, Sarze Corbett, Caitlin Gutheil, Anji Hanson, Debrze Spark, mojej siostrze Lisie, mojej nadzwyczajnej agentce Julie Barer, Williamowi Boggessowi, Gemmie Purdy oraz ukochanej, znakomitej i mądrej redaktorce Elisabeth Schmitz. Wdzięczna jestem także Morgan Entrekin, Deb Seager, Charlesowi Woodsowi, Katie Raissian, Amy Hundley, Judy Hottensen oraz wszystkim w Grove Atlantic. Nieoceniony okazał się życzliwy rzut antropologicznego oka Lizy Bakewell na ostateczną wersję tekstu. Wielkie podziękowania dla luksusowego hotelu Inn by the Sea nieopodal Portland, w którym sczytywałam ostateczną redakcję otoczona istną błogością w promocyjnej cenie. Kolejne dla Cornelii Walworth, która pewnego dnia zawiozła mnie do księgarni. Specjalne, niemające końca podziękowania dla mojego męża Tylera oraz dla naszych córek Calli i Eloise. Moje serce należy do was.
W pierwotnym świecie Nowej Gwinei podstawą wszystkiego jest walka o kobietę. – Margaret Mead Wbrew powszechnemu mniemaniu doświadczenie opiera się głównie na wyobraźni. – Ruth Benedict
1 Gdy odjeżdżali, jeden z Mumbanyów czymś za nimi rzucił. To coś wpadło do wody kilka jardów od rufy i było jasnobrązowe. – Kolejne martwe niemowlę – skwitował Fen. Zdążył stłuc jej okulary, nie widziała więc, czy żartuje. Kanoe zmierzało ku zakolu ciemnozielonego lądu otwierającego się na jasny przesmyk. Skupiła się na tym. Więcej nie spojrzy w ich stronę. Na plaży paru Mumbanyów biło w gong śmierci i śpiewało za nimi, ale ona już się nie odwróciła. Co jakiś czas, gdy ich czterech stojących wioślarzy – pokrzykujących do swoich na brzegu lub tych na wodzie, w innym kanoe – równocześnie odpychało łódź, lekki podmuch wiatru muskał jej wilgotną skórę. Rany piekły i się obkurczały, jakby dotyk suchego powietrza przyspieszał gojenie. Wiatr ustawał i się wzmagał, ustawał i się wzmagał. Rejestrowała odstęp pomiędzy odczuwaniem a świadomością; najwidoczniej wracała jej gorączka. Mężczyźni przestali wiosłować. Ogłuszyli wężoszyjego żółwia i wciąż rzucającego się wciągnęli na łódź. Z tyłu Fen zaintonował dla niego pieśń żałobną głosem tak niskim, że nikt prócz niej nie mógł go usłyszeć. Motorówka czekała na nich w miejscu, gdzie schodzą się rzeki Yuat i Sepik. Na pokładzie oprócz sternika, mężczyzny o imieniu Minton, którego Fen znał z Cairns, były jeszcze dwie pary białych. Kobiety ubrane w suknie z szeleszczących tkanin i jedwabne pończochy, ich towarzysze w smokingach. Nie narzekali na upał, co znaczyło, że są stąd; mężczyźni doglądają pewnie plantacji lub kopalni albo egzekwują wymyślone dla ich ochrony prawa. Przynajmniej nie są misjonarzami. Dzisiaj by ich nie zniosła. Jedna z kobiet miała jasnozłote włosy, druga rzęsy niczym czarne paprocie. Obie trzymały wysadzane kamieniami wizytowe torebki. Jedwabista biel ich ramion wyglądała jak sztuczna. Miała ochotę dotknąć tej, która była bliżej, podciągnąć jej rękaw i sprawdzić, jak wysoko sięga ta biel – tak jak tubylcy musieli jej samej dotykać, gdziekolwiek się pojawiała po raz pierwszy. Dostrzegła współczucie w oczach kobiet, gdy w zgrzebnych brudnych ubraniach weszli z Fenem na pokład i potoczyli malarycznym wzrokiem. Motorówka ruszyła z głośnym i przerażającym hukiem, musiała jak
dziecko unieść dłonie i zakryć uszy. Zauważyła, że Fen drgnął w takim samym geście, i uśmiechnęła się odruchowo, ale jemu się nie spodobało, że to spostrzegła, i odszedł do Mintona. Zajęła miejsce obok kobiet na ławce przy rufie. – Z jakiej to okazji? – zapytała Tillie, tę złotowłosą. Gdyby ona miała takie włosy, tubylcy nigdy nie przestaliby ich dotykać. Nie dałoby się pracować w terenie z włosami jak te. Mimo huku silnika Fen także dosłyszał odpowiedź i obydwoje parsknęli śmiechem. – Głuptasie, przecież jest Wigilia. Pozostali najwyraźniej już coś pili, chociaż południe nie mogło minąć dawno temu; byłoby jej łatwiej znieść miano głuptasa, gdyby nie miała na sobie niemożliwie brudnej bawełnianej koszulki naciągniętej na piżamę Fena. Do tego licznych obrażeń, świeżej rany na ręce od kolca sagowca, zwichniętej kostki u prawej nogi, zadawnionego zapalenia nerwu w jednym i drugim ramieniu oraz swędzącego pieczenia między palcami u stóp – mogła tylko mieć nadzieję, że nie jest to nowy rzut grzybicy. Dobrze znosiła takie niewygody podczas pracy, ale tutaj bardziej jej doskwierały, przy tych kobietach w perłach i jedwabiach. – Jak sądzisz, będzie tam porucznik Boswell? – zwróciła się Tillie do czarnorzęsej. – Ona uważa, że jest boski. – Eva była wyższa, postawna i bez rękawiczek. – Wcale nie. Zresztą ty też tak uważasz – odpaliła Tillie. – Ale ty jesteś mężatką, moja droga. – Nie sądzisz chyba, że ludzie przestają zauważać innych od chwili, gdy wsadzą palec w obrączkę. – Nie sądzę. Ale twój mąż owszem. Nell notowała w głowie: – ozdoby na szyi, nadgarstkach, palcach – farba wyłącznie na twarzy – podkreślenie warg (ciemnoczerwony) oraz oczu (czarny) – podkreślone biodra poprzez zaciśnięcie popręgu na talii – dialog rywalizujący – wartość: mężczyzna; niekoniecznie posiadanie, ale zdolność
przyciągania jego uwagi Nie potrafiła przestać. – Czy zajmujesz się badaniem tubylców? – zapytała ją Tillie. – Ha ha, nie widzisz? Ona wraca z Balu do rana, prosto z Pałacu na Wodzie...! – Eva wypowiadała słowa z mocnym australijskim akcentem, prawie jak Fen. – Tak, zajmuję się – odparła – od lipca. To znaczy od poprzedniego lipca. – Półtora roku tkwiłaś gdzieś na brzegu tej rzeczki?! – dopytywała się Tillie. – Dobry Boże – zawtórowała Eva. – Najpierw rok w górach na północ stąd, z ludem Anapa – odrzekła Nell – a potem kolejne pięć i pół miesiąca z Mumbanyami, w górnym biegu Yuatu. Wyjechaliśmy przed czasem. Nie polubiłam ich. – Nie polubiłaś? – powtórzyła Eva. – Myślę, że w tym wypadku ważniejsza byłaby troska o zachowanie głowy na szyi. – Czy to kanibale? Nierozważnie byłoby odpowiedzieć uczciwie. Nie wiedziała, kim są ich mężczyźni. – Nie. Dobrze rozumieją, że trzeba podporządkować się nowemu prawu. – Prawo nie jest nowe – zauważyła Eva. – Ogłoszono je cztery lata temu. – Przypuszczam, że dla pierwotnego plemienia wydaje się nowe. Ale przestrzegają go – odparła. I niemożności zabijania przypisują swój zły los... – Czy rozmawiają o tym? – zapytała Tillie. Czemu wszyscy biali zawsze pytają o kanibalizm? Przypomniała sobie, jak Fen wrócił z dziesięciodniowego polowania i zasmucony unikał przykrego tematu. Spróbowałem, wreszcie wykrztusił. I mają rację, smakuje jak stara wieprzowina. Tak żartowali Mumbanyowie o misjonarzach: że smakują jak stare wieprze. – Rozmawiają, z tęsknotą. Nawet cyniczna Eva wzdrygnęła się lekko. Po chwili Tillie indagowała dalej.
– Czytałaś książkę o Wyspach Salomona? – Na których wszystkie dzieciaki bzykają się po zaroślach? – dorzuciła jej przyjaciółka. – Eva! – Czytałam. – Po chwili Nell dodała, nie mogąc się powstrzymać: – Spodobała ci się? – Bo ja wiem – odparła Tillie. – Nie rozumiem, o co tyle zamieszania. – A jest zamieszanie? – zapytała Nell. Nie miała pojęcia, jak jej książkę przyjęto w Australii. – Powiedziałabym, że tak. Chciała zapytać kto i dlaczego, ale podszedł jeden z mężczyzn z gigantyczną butlą ginu i dopełnił im szklanki. – Twój mąż powiedział, żeby tobie nie nalewać – zwrócił się do niej przepraszająco, bo nie miał dodatkowego naczynia. Fen stał odwrócony tyłem, ale ze zgarbionych pleców i lekko uniesionych pięt odczytywała wyraz jego twarzy. Zwykł kompensować wymięte ubranie oraz dziwną pracę twardym męskim spojrzeniem. Na uśmiech, niewielki, pozwalał sobie tylko wtedy, kiedy sam opowiadał dowcip. Wzmocniona paru łykami Tillie wróciła do przepytywania. – I co napiszesz o tych plemionach? – Wciąż mam mętlik w głowie. Nigdy nie jestem niczego pewna, dopóki nie siądę przy własnym biurku w Nowym Jorku. Przywołując nowojorskie biurko, rozpoznała w sobie odruch rywalizacji, potrzebę górowania nad tymi czystymi, pięknymi kobietami. – Czy właśnie tam teraz wracasz, do swojego biurka? Własny gabinet. Skośne okno wychodzące na Amsterdam i Sto Osiemnastą. Czasami odległość odczuwało się klaustrofobicznie. – Nie, jedziemy najpierw do Wiktorii, badać Aborygenów. – Biedactwo – skwitowała Tillie, wydymając wargi. – Wyglądasz na wystarczająco umęczoną. – Możemy ci tu i teraz opowiedzieć wszystko, co chcesz wiedzieć o tych dzikusach – dodała Eva. – Męczące było tylko ostatnie pięć miesięcy i ostatnie plemię.
To prawda, nie miała pomysłu, jak ich opisać. Z Fenem nie zgadzali się co do niczego na temat Mumbanyów. Podważył wszystkie jej poglądy. Teraz zdumiewała się ich brakiem. Tillie wpatrywała się w nią ze skupieniem za sprawą drinków pozbawionym uwagi. – Czasami po prostu natykasz się na kulturę, która łamie ci serce – dokończyła Nell. – Nellie! – zawołał ją Fen. – Minton mówi, że Bankson wciąż tutaj jest. – Wskazał ręką w górę rzeki. Oczywiście, że jest, pomyślała, lecz nie powiedziała tego na głos. – Ten, który ukradł twoją siatkę na motyle? – spróbowała zażartować. – On nic nie ukradł. Jak on to opowiadał? Byli na statku w drodze powrotnej z Salomonów i prowadzili jedną z pierwszych rozmów. Plotkowali o profesorach. Haddon mnie lubił, powiedział Fen, ale to Banksonowi sprezentował swoją siatkę na motyle. Bankson pokrzyżował im plany. W trzydziestym pierwszym przyjechali, aby zbadać dwa plemiona z Nowej Gwinei. Ale ponieważ Bankson już się ulokował nad rzeką Sepik, ruszyli dalej na północ, w góry, do Anapów. Mieli nadzieję, że kiedy po roku wrócą na dół, jego już nie będzie i wybiorą sobie nadrzeczne plemiona, których mniej izolowana kultura jest bogata w artystyczne, ekonomiczne i duchowe obyczaje. Tymczasem on wciąż tu tkwił i badał Kionów. Poszli więc w stronę przeciwną, wzdłuż Yuatu, dopływu Sepiku, i znaleźli Mumbanyów. Już po pierwszym tygodniu wiedziała, że praca z tym plemieniem to pomyłka, ale musiało upłynąć pięć miesięcy, zanim zdołała przekonać o tym Fena. – Powinniśmy się z nim zobaczyć. – Fen stanął tuż za nią. Nigdy dotychczas tego nie proponował. Skąd taki pomysł teraz, kiedy mają załatwioną Australię? Z Haddonem, Banksonem i siatką na motyle zetknął się cztery lata temu w Sydney i nie wyglądało na to, aby zbytnio przypadli sobie do gustu. Kionowie Banksona to wojownicy, dzierżyli władzę nad dorzeczem Sepiku, zanim jeszcze rząd Australii porozdzielał wsie – nadając im grunty, których ludzie nie chcieli – a przeciwników parcelacji
powsadzał do więzień. Mumbanyowie, sami bardzo waleczni, opowiadali legendy o dzielności Kionów. Pewnie dlatego Fen chce odwiedzić Banksona. Plemię na drugim brzegu rzeki bardziej lśni, zawsze mu to mówiła. Ale nie da się nie zazdrościć innym ludziom ich ludów. Dopóki nie uporządkujesz wszystkiego na papierze, twoje własne plemiona są bezładną masą. – Sądzisz, że spotkamy go w Angoram? – zapytała. Nie powinni się uganiać za Banksonem. Postanowili przecież jechać do Australii. Pieniędzy starczy im najwyżej na pół roku, a minie wiele tygodni, nim zdołają urządzić się wśród Aborygenów. – Wątpię. Jestem pewien, że trzyma się daleko od rządowych placówek. Łódź mknęła z szybkością utrudniającą orientację przestrzenną. – Fen, musimy jutro załapać się na szalupę do Port Moresby. Gunajowie to dobry wybór. – O Mumbanyach też tak mówiłeś, kiedy do nich jechaliśmy. – Zagrzechotał lodem w pustej szklance. Widać było, że ma więcej do powiedzenia, ale odszedł do Mintona i reszty mężczyzn. – Długo po ślubie? – zapytała Tillie. – W maju miną dwa lata – odpowiedziała Nell. – Uroczystość odbyła się dzień przed wyjazdem tutaj. – W takim razie mieliście elegancki miesiąc miodowy... Parsknęły śmiechem. Butelka ginu zrobiła kolejną rundę. Przez następne cztery i pół godziny Nell obserwowała, jak wystrojone pary piją, dokuczają sobie, flirtują, nawzajem się ranią, zbywają śmiechem, przepraszają, rozstają się i na powrót godzą. Przyglądała się ich młodym, niepewnym twarzom, widziała, jak cienka jest warstwa odmalowanego na nich poczucia własnej wartości i jak łatwo opada, kiedy wydaje im się, że nikt na nich nie patrzy. Od czasu do czasu mąż Tillie wyciągniętą ręką wskazywał coś na brzegu: dwóch chłopców z siatką, niełaza zwisającego z gałęzi niczym sflaczały worek, rybołowa sunącego w kierunku gniazda, czerwoną papugę przedrzeźniającą warkot silnika. Próbowała nie myśleć o wioskach, które mijali, o wzniesionych w nich chatach, o paleniskach, dzieciach polujących z dzidami na węże pochowane w strzechach. O ludach,
których jej brakuje, o plemionach, których nigdy nie pozna, o słowach, których nigdy nie usłyszy, o niepokoju, że może właśnie mijają tych, których powinna badać, lud, którego geniusz by się ujawnił dzięki niej, a jej własny dzięki niemu, lud wiodący życie, w którym dostrzegłaby sens. Tymczasem obserwuje zachodnich Europejczyków oraz Fena, twardo przemawiającego do mężczyzn, agresywnie wypytującego o ich pracę, odpierającego atak, kiedy oni pytają o jego zajęcie, szukającego jej, po czym wymierzającego jej karę ciętym słowem i bezceremonialnym odwrotem. Kilkakrotnie zrzucił w ten sposób na nią swoją frustrację, nieświadomy, że tak czyni. Jeszcze nie przestał wyżywać się na niej za to, że postanowiła zostawić Mumbanyów. – Przystojny jest ten twój mąż, nieprawdaż? – odezwała się Eva, kiedy nikt inny nie mógł ich usłyszeć. – Założę się, że potrafi nieźle zaskoczyć prezencją. Motorówka zwolniła, w świetle zachodzącego słońca woda lśniła łososiowo. Dopłynęli. Z Angoram Club wybiegło trzech portowych chłopaków, by przycumować łódź. Ubrani byli w białe spodnie, niebieskie koszule i czerwone czapki. – Atencja, szczyle – warknął do nich Minton w pidżynie – Isi isi. Między sobą mówili w plemiennym języku, najprawdopodobniej w tawajskim. Wysiadających pasażerów pozdrowili jednak z poprawnym brytyjskim akcentem. Zastanawiała się, jak daleko może sięgać ich znajomość angielskiego. – Jak leci? – zapytała najwyższego z chłopców. – Dobrze, dziękuję, madame. Przypominał jej pewnego chłopaka spośród Anapów, strzelca, tak samo pewnego siebie i równie skorego do szerokiego uśmiechu. – Słyszę, że dzisiaj Wigilia. – Tak, madame. – Obchodzicie ją? – O tak, madame. Misjonarze musieli się już do nich dobrać. – A ty co chciałbyś dostać? – zapytała nieco mniejszego. – Sieć rybacką, ma’am – starał się wypowiedzieć krótko i bez
emocji, jak poprzednik, ale nie wytrzymał – taką samą, jaką w zeszłym roku dostał mój brat! – I od razu zarzucił ją na mnie! – krzyknął najmłodszy. Wszyscy trzej się roześmiali, błyskając białymi zębami. Wśród Mumbanyów większość chłopców w ich wieku miała już niewiele zębów, potracili je od próchnicy lub w bijatyce, a te, które im zostały, zabarwione zwykle były na purpurowo od żutego stale betelu. Kiedy najstarszy chłopak zaczął mówić, od rampy zawołał na nią Fen. Obie pary białych zeszły już na ląd i pokpiwały z nich, z kobiety w brudnej męskiej piżamie próbującej rozmawiać z tubylcami oraz wychudłego brodatego Australijczyka, który może i potrafi się dobrze prezentować, ale teraz chwiejnie wynosi bagaże i woła na swoją żonę. Życzyła chłopcom wesołych świąt, co uznali za zabawne, i życzyli jej tego samego. Najchętniej przesiedziałaby całą noc z nimi w kucki na rampie. Spostrzegła, że Fen wcale nie jest wściekły. Zarzucił obie torby na lewe ramię i zaoferował jej prawe, jak gdyby i ona miała na sobie suknię wieczorową. Wyciągnęła lewą dłoń, on ją mocno uchwycił. Poczuła zadawniony ból w ramieniu. – Rany boskie, jest przecież wigilia Bożego Narodzenia. Czy ty zawsze musisz pracować? Brzmiało to jednak żartobliwie, prawie ze skruchą. Jesteśmy teraz tu, jak się rzekło, jej dłoń w jego ręce. Koniec z Mumbanyami. Pocałował ją i to również zaostrzyło ból, ale nie zaprotestowała. Nie lubił, kiedy była silna, ani nie lubił, kiedy była słaba. Wiele miesięcy temu sam uznał, że ma dość chorowania i bólu. Jeśli rosła mu gorączka, szedł na czterdziestomilową wspinaczkę. Kiedy na nodze pod skórą zaczęła mu się wylęgać gruba biała larwa, wyciął ją sobie sam scyzorykiem. Dostali pokój na pierwszym piętrze. Od muzyki w klubowej jadalni drżała podłoga. Sprawdziła jedno z dwóch łóżek. Pościelone było białymi sztywnymi prześcieradłami i grubą poduszką. Podniosła wierzchnie prześcieradło, wyciągając je z ciasnego zasłania, i wsunęła się do środka. Była to zwykła stara, wąska wojskowa prycza, ale jej się zdało, że to
obłok, czysty gładki wykrochmalony obłok, który, poczuła, zabiera ją w sen, onegdajszy kamienny sen znany z dzieciństwa. – Dobry pomysł – rzucił Fen, zzuwając buty. Miał dla siebie całe drugie łóżko, ale wcisnął się obok niej, tak że musiała się obrócić na bok, aby nie spaść. – Czas na prokreację – zamruczał śpiewnie. Przeciągnął dłońmi wzdłuż jej płóciennych spodni i mocno schwyciwszy ją za pośladki, przycisnął do swoich lędźwi. Pamięta, że tak samo zderzała papierowe lalki, kiedy już z nich wyrosła, ale jeszcze ich nie porzuciła. Ponieważ nie zadziałało, wziął jej rękę i przesunął w dół, a gdy mocno go złapała, przykrył jej dłoń swoją i poprowadził z góry na dół w rytmie dobrze jej przecież znanym, choć nigdy nie dał jej samodzielnie go wypróbować. Oddychał coraz szybciej i z trudem, ale minęło sporo czasu, zanim członek przejawił jakąkolwiek oznakę sztywnienia. Wiotki drżał pod ich dwiema dłońmi niczym meduza. Zresztą to i tak nie był dobry moment. Lada chwila miała dostać miesiączkę. – Cholera – mruknął Fen. – Szlag by to trafił. Złość posłała na dół jakąś falę i nagle wystrzelił im w dłoniach wielki, twardy i cały w fioletowych pąsach. – Wepchnij go – powiedział. – Wpychaj go, teraz. Nie było sensu dyskutować, mówić o suchości ani o kalendarzyku, ani o nasileniu gorączki, ani o ranach, które znowu się otworzą od pocierania o prześcieradło. Zostawią krwawe plamy, tawajska pokojówka pomyśli, że to krew menstruacyjna, i zgodnie z przesądem będzie musiała spalić prześcieradła, takie piękne świeże, czyste prześcieradła. Wepchnęła. Nieobolałe fragmenty jej ciała były odrętwiałe, jeśli nie wręcz martwe. Fen pompował w nią. – No i masz dzidziusia – powiedział, kiedy było po wszystkim. – Przynajmniej jedną nóżkę albo dwie – odparła, odzyskawszy panowanie nad głosem. Roześmiał się. Mumbanyowie wierzyli, że za jednym razem nie da się zrobić całego dziecka. – W nocy, później, weźmiemy się do ramionek. – Odwrócił głowę w jej stronę i pocałował ją. – Teraz szykujmy się na przyjęcie.
W odległym rogu stało gigantyczne bożonarodzeniowe drzewko. Wyglądało jak prawdziwe, jakby przypłynęło prosto z New Hampshire. Tłum w pomieszczeniu stanowili głównie mężczyźni, właściciele i nadzorcy, rzeczni taksówkarze, rządowi kiapi[*] , łowcy krokodyli razem z roznoszącymi charakterystyczną woń preparatorami zwierząt, handlarze, przemytnicy i kilku pastorów, nałogowych alkoholików. Piękne kobiety z łódki błyszczały, każda w swoim wianku mężczyzn. Tawajscy służący w białych fartuszkach roznosili tace z szampanem. Mieli długie kończyny i długie, wąskie nosy, pozbawione kolczyków i blizn. Odgadła, że są pokojowym ludem, jak Anapowie. Co by było, gdyby założono rządowy posterunek nad rzeką Yuat? Nie da się zawiązać białego fartuszka na Mumbanyo. Poderżnęliby ci gardło, gdybyś spróbował. Z podsuniętej tacy wzięła kieliszek. Na drugim końcu sali, za uniesionym z nią ramieniem Tawaja, dostrzegła mężczyznę, całkiem prawdopodobnie wyższego od choinki, który dotykał palcami gałązek. Bez okularów mogła widzieć moją twarz najwyżej jako jedną z wielu rozmazanych plam, ale zdaje się, że kiedy podniosłem głowę, dostrzegła w niej – mnie. [*] Kiap – (z kreolskiego, od niem. Kapitän) w Papui-Nowej Gwinei lokalny państwowy strażnik bezpieczeństwa (przypisy od tłumacza).
2 Trzy dni wcześniej poszedłem nad rzekę, żeby się utopić. Mówisz poważnie, Andy? Pytanie w regularnych odstępach pulsowało we mnie, czasem wypowiedziane moim własnym głosem, czasem jednego z braci: głosem Martina, świetnie wyczuwającego ironię sytuacji, albo Johna, bardziej przejętego, ale wciąż z tą uniesioną brwią. Powietrze było jakby rzadsze, kiedy przedzierałem się przez gąszcz poniżej wioski, w kierunku północno-zachodnim, ku prześwitowi nad wodą. Kilka kroków bliżej Londynu, tylko kilka. Halo, Mamo, żegnaj, Mamo. Kochałem cię. Naprawdę kochałem, dopóki nie wyrzuciłaś mnie z krwawiącej hemisfery. Nie byłem pewien, czy pobieram tlen. Nie czułem języka. On nie maca języka, kapewu? Prawie słyszałam, jak Martin dzwoni do Johna i mówi głosem naszej starej kucharki Mary. A John tak się zaśmiewa, że nie może odpowiedzieć. Idiotyczne kamienie głośno grzechotały, obijając mi się o uda. Teraz słyszę, jak bracia śmieją się z lnianej marynarki ojca, tej z plamą od jajka, którą Martin na zawsze zapamiętał. Dostał prawdziwego szału, co nie, Andy, kiedy w kuchni zwróciłem mu uwagę na plamę. Rozgarniałem gęste zarośla, a bracia przedrzeźniali mnie za plecami. John kazał Martinowi przestać, bo ze śmiechu się posika. Doszedłem do miejsca, w którym żmija zdradnica śmiercionośna ukąsiła chłopaka od Teketów. Zmarł szybko – układ oddechowy całkowicie stanął. Niektórzy faceci to mają szczęście, co? – powiedziałby Martin. Ciekawe, że nieszczęście idzie sobie precz swoją drogą i znika, kiedy masz jakiś cel. Uczucie, które na tak długo przykleiło się do mnie jak wosk, odeszło i byłem dziwnie radosny, wrócił mi humor, bracia od lat nie byli tak blisko mnie. Prawie tak jakby znowu mogli naprawdę mówić. Być może wszystkie samobójstwa są ostatecznie szczęśliwe. Może w owej chwili czuje się prawdziwą istotę tego wszystkiego, czyli to, że jak już się urodzisz, to po to, by umrzeć. To jest jedyne, do czego każdy z nas po kolei jest zaprogramowany, ku czemu dąży, i nie można w nieskończoność odkładać tej drogi. Nawet ojciec, też już nieżyjący, musiałby się z tym zgodzić. Czy to właśnie czuł Martin, maszerując w stronę Piccadilly? Zawsze tak właśnie to sobie wyobrażałem, nie idąc lub biegnąc, ale
maszerując, maszerując, jak John maszerował na wojnę, która go pożarła. A potem pistolet, z kieszeni do ucha. Nie do skroni, lecz do ucha. Z jakiegoś powodu podkreślili to. Jakby chciał przestać słyszeć, nie przestać żyć. Czy metal dotknął skóry? I czy na chwilę się zatrzymał, czując zimny dotyk, czy wszystko stało się w jednej chwili, w jednym geście? Czy się śmiał? Potrafię wyobrazić sobie go w tamtej chwili, tylko jak się śmieje. Dla Martina nic nie było szczególnie poważne. A z pewnością nie młody człowiek na Piccadilly z bronią przy uchu. To właśnie mnie tak niepokoiło, kiedy się dowiedziałem, to znaczy kiedy dyrektor szkoły zabrał mnie z lekcji francuskiego. Dlaczego Martin poważnie podszedł do tej jednej rzeczy? Nie mógł poważnie podejść do czegoś innego? Poczułem, jak wraca mi dołek, rodzaj umysłowego duszenia. Stary Prall z mojego biura, kiedy otrzyma wiadomość, poczuje się tak samo, jak tamtego dnia w gabinecie dyrektora ja się czułem, wlepiając wzrok w paprotkę na parapecie i zastanawiając się, czy Martin nie zażartował sobie. Prall chyba nie będzie wiedział, czy płakać, czy się śmiać. Cholerny Bankson poszedł i się utopił w tej cholernej rzece, prychnie na korytarzu do Maxleya albo Henina. A potem ktoś się roześmieje. Czemuż by nie? Ale ja już nie mogłem wrócić i znowu siedzieć samotnie w tej klatce z moskitiery. Jeśli nie skręciłbym do rzeki (która połyskiwała spomiędzy jakby nawoskowanych zielonych liści rozmiaru talerzy), to musiałbym i tak dalej iść. I wreszcie natknąłbym się na jakiegoś Pabeja. Nigdy żadnego nie spotkałem. Połowa z nich trafiła do kicia, bo nie chcieli przestrzegać nowego prawa. Skierowałem się ku rzece. Przygryzłem mocno język. Jeszcze mocniej. Nic nie czułem, chociaż popłynęła krew, metaliczna, nie ludzka. Wszedłem prosto w rzekę. Tak, to był najprawdopodobniej jeden płynny gest, z kieszeni do ucha i bach. Woda była ciepła, lniana marynarka nie uniosła się na powierzchni. Wisiała ciężko, oblepiając mnie. Posłyszałem za sobą ruch. Prawdopodobnie krokodyl. Po raz pierwszy się ich nie bałem. Zjedzony przez kroka. Bez namysłu zdmuchnięta głowa na placu Piccadilly. Krokodyle są święte dla Kionów. Być może stanę się częścią ich mitologii, nieszczęśliwy biały człowiek, który się stał krokodylem. Zanurkowałem. Umysł mój nie był spokojny, ale nie czułem się nieszczęśliwy. Niestety zawsze potrafiłem
wstrzymywać oddech. Robiliśmy zawody, Martin, John i ja. Uznali to za śmieszne, że najmłodszy ma największe płuca, że zemdlałem, ale się nie poddałem. Jesteś trochę kozłem ofiarnym, Andy, powtarzał mi często ojciec. Złapali mnie tak mocno i szybko, że mimowolnie nabrałem wody i choć znowu znalazłem się na powietrzu, nie mogłem złapać oddechu. Każdy z mężczyzn schwycił mnie pod ramię. Wyciągnęli mnie na brzeg, przekręcili, oklepali niczym placek z mąki sagowej i podnieśli do pozycji stojącej, cały czas robiąc mi wykład w swoim narzeczu. Znaleźli kamienie w kieszeniach. Zabrali je, ci dwaj, o ciałach już prawie całkiem suchych, bo nie nosili nic oprócz sznura w pasie, gdy ja tymczasem uginałem się pod ciężarem namokłego ubrania. Z zabranych z moich kieszeni kamieni ułożyli stos na plaży i przeszli na język Kionów w wersji gorszej niż moja, tłumacząc, że wiedzą, iż jestem człowiekiem Teketa z Nengai. Kamienie są piękne, powiedzieli, ale niebezpieczne. Zbieraj, jeśli chcesz, ale zostaw na lądzie, kiedy idziesz pływać. I nie pływaj w ubraniu. Bo to też niebezpieczne. I nie pływaj sam. Kiedy jesteś sam, nie ujdziesz cało. Zapytali, czy znam drogę powrotną. Byli surowi i lakoniczni. Dorośli, którzy nie mają cierpliwości do przerośniętych dzieci. – Tak – odpowiedziałem. – Nic mi nie będzie. – Nie możemy dalej z tobą iść. – W porządku. Ruszyłem z powrotem. Słyszałem ich za plecami, odchodzili w górę rzeki. Rozmawiali szybko, głośno, w języku Pabejów. Rozpoznałem jedno słowo, taiku, oznaczające w języku Kionów kamienie. Wymówił je jeden, potem drugi, głośniej. I hałaśliwe ryki śmiechu. Śmiali się tak samo, jak w Anglii ludzie się śmiali przed wojną, kiedy byłem chłopcem. Czyli mimo wszystko miałem żyć podczas Gwiazdki; spakowałem się i ruszyłem, by ją spędzić z opojami na posterunku w Angoram.
3 Bankson. Chryste. Dobrze cię widzieć, chłopie. Pamiętam Fenwicka Schuylera jako wiecznie podpitego, przewrażliwionego dupka, który nie za bardzo mnie lubił. Ale kiedy wyciągnąłem teraz dłoń, odsunął ją na bok i wziął mnie w ramiona. Uścisnąłem go i ten pokaz wywołał salwę śmiechu wśród stojących obok zalanych kiapów. Gardło paliło mnie od niespodziewanej emocji i nie zdążyłem się otrząsnąć, nim przedstawił mnie swojej żonie. – To właśnie Bankson – powiedział, jakby dniami i nocami nie rozmawiali o niczym innym. – Nell Stone – odrzekła. Nell Stone? Fen ożenił się z Nell Stone? Znany był z żartów, ale to najwyraźniej nie był żart. W całym gadaniu o Nell Stone nikt nigdy nie wspominał, jaka jest filigranowa i słabowita. Podała mi rękę z ledwo zagojoną raną w poprzek dłoni. Uścisnąć ją znaczyło spowodować ból. Jej uśmiech był naturalnie promienny, ale cała reszta twarzy opuchnięta, a wzrok zasnuwało cierpienie. Twarz miała drobną i wielkie błękitnoszare oczy jak u kuskusa, małego torbacza, którego dzieci Kionów lubią oswajać. – Jesteś ranna. – Nieomal powiedziałem „chora”. Jej ręki dotknąłem tylko, musnąłem. – Rana to, acz wciąż nie śmierć[*] . – Dała radę prawie się roześmiać. Piękne usta na przytłaczająco wycieńczonej twarzy. Pójdę zlec, by krwi dać ciec, dośpiewałem w myślach balladę. I by wrócić mogła walki chęć. – To cudowne, że wciąż tu jesteś – powiedział Fen. – Myśleliśmy, że już wyjechałeś. – Powinienem był. Moi Kionowie świętowaliby przez bity tydzień, gdybym się od nich wreszcie odczepił. Ale zawsze jest ten ostatni brakujący element, który chcemy włożyć na miejsce, nawet jeśli jego kształt kompletnie tam nie pasuje. Śmiali się donośnie z głębokim, współczującym zrozumieniem, które było jak balsam na moje poszarpane nerwy. – W terenie zawsze tak się odczuwa, prawda? – powiedziała Nell. –
A potem wracasz i nagle wszystko do siebie pasuje. – Wszystko? – odparłem. – Jeśli dobrze się pracowało, to tak. – Tak myślisz...? – Starałem się, by nie brzmiało to zbyt nerwowo. – Weźmy drinki. I coś do jedzenia. Jesteście głodni? Musicie być. Usiądziemy? Serce podchodziło mi do gardła i miałem w głowie wyłącznie jedną myśl: jak ich zatrzymać, jak ich zatrzymać. Moja samotność narosła na mnie jak wole i nie wiedziałem, jak je przed nimi ukryć. W rogu sali stało kilka pustych stolików. Ruszyliśmy w kłębach dymu tytoniowego ku jednemu z nich; wciśnięty był pomiędzy białych oficerów patrolu a poszukiwaczy złota, pijących bez umiaru i wrzeszczących do siebie nawzajem. Band zaczął grać Lady of Spain, ale nikt nie tańczył. Zatrzymałem kelnera i wskazując na stolik, zamówiłem kolację. Szli przede mną, najpierw Fen daleko z przodu, dużo później Nell, wolniej, kulejąc z powodu kontuzjowanej lewej kostki. Szedłem tuż za nią. Tkanina na plecach jej niebieskiej sukienki była pognieciona. Nell Stone wyobrażałem sobie zawsze jako starszą i przy kości. Nie czytałem książki, która przyniosła jej ostatnio rozgłos i za której sprawą jej nazwisko zaczęło wyczarowywać wizje lubieżnych aktów na tropikalnych plażach, ale przedstawiałem ją sobie jako amerykańską hausfrau lubującą się w sekswycieczkach na Salomony. Tymczasem sławna Nell Stone to nieomal dziewczynka, chude ramiona i gruby warkocz na plecach. Usadowiliśmy się przy stoliku. Nad nami majaczył żałosny portret Króla. – Skąd przyjechaliście? – zapytałem. – Zaczęliśmy w górach – odpowiedziała Nell. – Na pogórzu? – Nie, w górach Torricelli. – Rok z plemieniem, które nie ma dla siebie żadnej nazwy...? – Nazwaliśmy ich od ich małej górki – odparła Nell. – Anapowie. – Gdyby byli martwi – wtrącił Fen – byliby mniej nudni. – Byli kochani i łagodni oraz niedożywieni i słabi.
– Masz więc na myśli, że morderczo nudni – skwitował Fen. – W zasadzie Fen spędził cały rok na polowaniach. – To był jedyny sposób, żeby nie zasnąć. – Ja całymi dniami uprawiałam z kobietami i dziećmi w ogrodach jęczmień, by starczyło dla wszystkich w wiosce. – Wracacie prosto stamtąd? – Próbowałem dojść, gdzie i co tak ją nadwerężyło. – Nie, nie. Zostawiliśmy ich w... – Fen urwał i spojrzał na nią pytająco. – W lipcu. – Zeszliśmy na dół i zakradliśmy się troszkę bliżej ciebie. Znaleźliśmy plemię nad rzeką Yuat. – Które? – Mumbanyów. – Nie słyszałem o nich. – Nieustraszeni wojownicy – wyjaśnił Fen. – Idę o zakład, że łatwo by nie ustąpili twoim Kionom. Sterroryzowali wszystkie plemiona w górę i w dół rzeki. Oraz siebie nawzajem. – I nas – dodała Nell. – Tylko ciebie, Nellie – sprostował. Kelner przyniósł jedzenie: wołowinę, jakąś papkę i grubą żółtą angielską fasolę szparagową – gatunek, na który już nie mogłem patrzeć. We trójkę rzuciliśmy się natychmiast na mięso i dyskusję, nie dbając o zasłanianie ust ani zachowanie kolejności zabierania głosu. Przerywaliśmy sobie i się wtrącaliśmy. Rozgramialiśmy się nawzajem, chociaż oni, jako że byli we dwójkę, rozgramiali bardziej. Z charakteru ich pytań – Fena o religijność oraz totemizm, o obrzędy, wojenną sztukę oraz genealogię, a Nell o sprawy gospodarcze, pożywienie, starszyznę, struktury społeczne i wychowywanie dzieci – wniosłem, że starannie się podzielili obszarami, i poczułem ukłucie zazdrości. W każdym liście, który pisałem do mojego wydziału w Cambridge, prosiłem o partnera, jakiegoś młodego, zaczynającego gościa, którego jeszcze trzeba prowadzić. Ale każdy chciał obejmować własne terytorium. Albo może, choć się wysilałem, aby to ukryć, czuli w tych listach bagno mojej duszy, stagnację badań, i trzymali się z daleka.
– Co ci się stało w stopę? – zapytałem. – Skręciłam kostkę podczas wspinaczki na Anapę. – Co? Siedemnaście miesięcy temu? – Musieli ją wnieść na drągach – dodał Fen, ubawiony tym wspomnieniem. – Owinęli mnie w liście bananowca i wyglądałam jak zapeklowana świnia, którą szykują na obiad. Oboje parsknęli śmiechem, gwałtownym i donośnym, jak gdyby nigdy wcześniej się z tego nie śmiali. – Przez większość drogi zwisałam głową do do-łu – opowiadała Nell. – Fen poszedł szybciej, dotarł na miejsce dzień przede mną i nic do mnie nie posłał, nawet jakiegoś skrawka wiadomości. Musieliśmy zaangażować dwustu tragarzy do wniesienia całego naszego sprzętu. – Tylko ja miałem broń – rzekł Fen. – Uprzedzano nas, że zasadzki wcale nie są takie rzadkie. Plemiona na górze głodują, a my dźwigaliśmy ze sobą jedzenie na cały pobyt. – Musiało być złamanie – stwierdziłem. – Gdzie? – W twojej kostce. – A, tak. – Spojrzała na Fena, odniosłem wrażenie, że ostrożnie. – Tak przypuszczam. Spostrzegłem, że nie zjadła tyle co my z Fenem. Jedynie rozgrzebała jedzenie na talerzu. Tuż za mną przewrócono krzesło. Dwóch kiapów schwyciło się za klapy rządowych mundurów i zatoczyło jak para pijanych tancerzy, wreszcie jeden wyciągnął ramię, po czym szybko i mocno pchnął pięść w usta drugiego. Kiedy ich rozłączono, ich twarze wyglądały jak po bliskim spotkaniu z grabiami, ręce mieli pokryte krwią. Hałas się wzmógł, a lider bandu zachęcał wszystkich do tańca, dając krótki, głośny ton. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. W drugim końcu sali wybuchła inna bijatyka. – Chodźmy – powiedziałem. – Chodźmy? Dokąd? – zapytał Fen. – Zabiorę was w górę rzeki. Mam u siebie mnóstwo miejsca. – Dali nam na górze pokój – rzekła Nell.
– Tutaj nie zaśniecie. A jeśli podpalą tę budę, nie będziecie mieć łóżka. Ta zgraja pije równo od pięciu dni. – Wskazałem na jej rękę i uszkodzenia na lewym ramieniu, które dopiero dostrzegłem. – A u mnie są lekarstwa na te skaleczenia. Wyglądają, jakbyś ich w ogóle nie opatrzyła. Podniosłem się i czekałem w niepewności na ich zgodę. Puk, puk. Potrzebuję was. Potrzebuję was. – Mówiłeś, że chciałbyś popatrzeć na Kionów – powiedziałem, zmieniając taktykę. – Chciałbym, nawet bardzo. Ale rano jedziemy do Melbourne. – Jak to? – Przez kilka godzin, które razem spędziliśmy, nie padło ani słowo o wyjeździe z Nowej Gwinei. – Chcemy spróbować ukraść plemię Elkinowi. – Nie! – Źle; nie to chciałem powiedzieć i nie takim nadąsanym tonem. – Dlaczego? – O co im chodzi, o Aborygenów? Nie, im nie wolno odjechać do Aborygenów. – A co z Mumbanyami? Byliście u nich tylko pięć miesięcy. Fen spojrzał na Nell, by wyjaśniła. – Nie mogliśmy dłużej zostać – powiedziała. – Ja w każdym razie nie mogłam dłużej zostać. I wpadliśmy na pomysł, że być może w Australii znajdziemy obszar, którego nikt jeszcze nie zajął. Słowo „zajął” pomogło mi wreszcie zrozumieć. Przypuszczam, że użyła go celowo. – Pod żadnym pozorem nie zostawiajcie dorzecza Sepiku z mojego powodu. Ani nie mam do niego wyłącznego prawa, ani go nie chcę. Jest osiemdziesięciu antropologów na każdego jednego cholernego Nawaha, a oni mi dali siedmiusetmilową rzekę. Teraz nikt nie śmie się tu zbliżyć. Myślą, że jest „moja”. Tylko że ja jej nie chcę! – Zdawałem sobie sprawę, że biadolę, ale było mi już wszystko jedno. Padnę na kolana, jeśli będzie trzeba. – Proszę, zostańcie. Jutro znajdę dla was plemię... żyją ich tam setki... nawet gdzieś daleko ode mnie, jeśli tak wolicie. Przystali błyskawicznie, bez porozumiewania się, choćby wzrokowego, aż potem zastanawiałem się, czy przypadkiem nie prowadzili zręcznej gry. Ale to bez znaczenia. Być może mnie potrzebują. Lecz ja potrzebuję ich o wiele bardziej.