NICE GUY EDDIE
C’mon, throw in a buck.
MR PINK
Uhuh. I don’t tip.
NICE GUY EDDIE
Whaddaya mean, you don’t tip?
MR PINK
I don’t believe in it.
Quentin Tarantino, Reservoir Dogs
MIŁY EDDIE
Rzuć dolara.
PAN RÓŻOWY
Nie daję napiwków.
MIŁY EDDIE
Nie?
PAN RÓŻOWY
Nie uznaję tego.
Quentin Tarantino, Wściekłe psy
APERITIF
1
MIELIŚMY IŚĆ do restauracji. Nie powiem, do której, bo następnym razem pewnie
przyjedzie do niej pełno ludzi tylko po to, żeby zobaczyć, czy i my się w niej znowu nie
zjawiliśmy. Serge rezerwował.
Zawsze bierze na siebie rezerwację. To jedna z tych restauracji, do których trzeba
dzwonić trzy miesiące naprzód - albo sześć, albo osiem; straciłem już rachubę. Osobiście
wolę nie wiedzieć, gdzie będę jadł określonego wieczoru za trzy miesiące, ale wygląda na to,
że są ludzie, którzy nie widzą w tym żadnego problemu. Jeśli historycy za kilkaset lat zechcą
dowiedzieć się, jakim idiotą był człowiek na początku dwudziestego pierwszego wieku,
wystarczy, by zajrzeli do komputerów w tak zwanych topowych restauracjach, bo - o czym
mi przypadkiem wiadomo - zachowuje się w nich wszystkie dane. Jeśli pan L. mógł ostatnim
razem poczekać trzy miesiące na stolik przy oknie, to tym razem poczeka i pięć miesięcy na
stolik przy drzwiach do toalety - to się nazywa u nich „przechowywanie danych osobowych”.
Serge nigdy nie rezerwuje z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, Serge rezerwuje w tym
samym dniu; to taki sport, mówi. Istnieją restauracje, które zawsze zachowują wolny stolik
dla takich ludzi jak Serge Lohman i ta właśnie do nich należy. Jako jedna z wielu,
powinienem dodać. Można by się właściwie zastanowić, czy w całym kraju znalazłaby się
jedna restauracja, w której po drugiej stronie słuchawki rozmówcy nie przeszedłby dreszcz na
dźwięk nazwiska Lohman. Oczywiście Serge nie dzwoni sam, każe to robić swojej sekretarce
lub jednemu z najbliższych współpracowników.
- Nie martw się - uspokoił mnie parę dni temu, gdy rozmawiałem z nim przez telefon.
- Znają mnie tam, na pewno załatwię stolik.
Zapytałem tylko, czy się zdzwonimy, gdyby się okazało, że jednak nie ma dla nas
miejsca, i dokąd wtedy pójdziemy. W jego głosie po drugiej stronie linii zabrzmiała nutka
politowania; niemal widziałem, jak kręci głową. Sport.
Jednej rzeczy tego wieczoru nie miałem ochoty oglądać. Nie chciałem być przy tym,
gdy właściciel lub pełniący dyżur kierownik sali będzie witał Serge’a Lohmana jak starego
znajomego; gdy kelnerki będą go prowadzić do najładniejszego stolika z widokiem na
ogródek i gdy Serge będzie się przy tym zachowywał tak, jakby nie miało to dla niego
żadnego znaczenia, bo w głębi serca pozostał zwykłym facetem i czuje się zupełnie
swobodnie między innymi zwykłymi ludźmi.
Dlatego powiedziałem mu, że spotkamy się w restauracji, a nie, jak zaproponował, w
pubie na rogu. Był to lokal, do którego przychodziło wielu zwykłych ludzi. Tego, jak Serge
Lohman będzie tam wchodził jako zwykły facet, szczerząc się w uśmiechu znaczącym ni
mniej, ni więcej niż to, że ci zwykli ludzie mają nade wszystko nie przerywać swoich rozmów
i zachowywać się tak, jakby jego tam nie było - tego właśnie dzisiejszego wieczoru również
nie miałem ochoty oglądać.
2
PONIEWAŻ RESTAURACJA leży zaledwie parę ulic od nas, poszliśmy więc pieszo.
Po drodze mijaliśmy pub, w którym nie chciałem umówić się z Serge’em. Obejmowałem
żonę w talii, jej dłoń znajdowała się gdzieś pod moją marynarką. Na ścianie pubu świecił
ciepły, białoczerwony neon reklamujący piwo, które podawano w środku.
- Jesteśmy za wcześnie - powiedziałem do mojej żony. - A właściwie, jeśli pójdziemy
już teraz, będziemy dokładnie na czas.
Moja żona. Muszę przestać tak o niej mówić. Ma na imię Claire. Wprawdzie rodzice
dali jej na imię Marie Claire, ale później Claire nie chciała być imienniczką kolorowego
czasopisma. Czasem, przekomarzając się, wołam na nią Marie. Ale rzadko nazywam ją żoną -
czasem przy oficjalnych okazjach, w sformułowaniach typu: „Żona nie może podejść teraz do
telefonu” lub „Żona jest pewna, że rezerwowała pokój z widokiem na morze”.
W takie wieczory jak ten Claire i ja celebrujemy chwile, w których jesteśmy jeszcze
tylko we dwoje. Czujemy się wtedy tak, jakby nic nie było przesądzone, jakby umówione
wyjście na kolację zakrawało na nieporozumienie, jakbyśmy po prostu wyszli sobie we
dwójkę z domu. Gdybym miał podać definicję szczęścia, powiedziałbym: szczęście zadowala
się samo sobą, nie potrzebuje świadków. „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie
podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”1 - brzmi pierwsze
zdanie Anny Kareniny Tołstoja. Chciałbym jeszcze tylko do tego dorzucić, że nieszczęśliwe
rodziny - a wśród tych rodzin w pierwszym rzędzie nieszczęśliwe małżeństwa - nie potrafią
same sobie radzić z kłopotami. Im więcej świadków, tym lepiej. Nieszczęście zawsze
poszukuje towarzystwa. Nieszczęście nie znosi ciszy - przede wszystkim momentów
niezręcznej ciszy, które zapadają, kiedy jest samo.
I tak oto, gdy dostaliśmy nasze piwa, uśmiechaliśmy się do siebie z Claire, wiedząc,
że wkrótce spędzimy cały wieczór w towarzystwie państwa Lohmanów, że teraz jest
najpiękniejsza chwila tego wieczoru i że od tej pory może być już tylko coraz gorzej.
Nie miałem w ogóle ochoty iść do restauracji. Nigdy nie mam ochoty. Umówienie się
na spotkanie w najbliższej przyszłości to przedsionek do piekła, wieczór spotkania zaś jest
samym piekłem. Zaczyna się już rano przed lustrem: od dylematu, co masz na siebie włożyć i
czy masz się ogolić. Ponieważ wszystko w tym kontekście jest zamanifestowaniem czegoś -
poplamione i podziurawione dżinsy w równym stopniu co wyprasowana koszula. Jeśli
zostawisz jednodniowy zarost, to znaczy, że jesteś zbyt leniwy, by się ogolić; z dwudniowym
zarostem nie unikniesz pytania, czy to element twojego nowego wizerunku; zarost zaś z
trzech lub więcej dni dzieli tylko niewielki krok od całkowitego zapuszczenia: „Na pewno
wszystko z tobą w porządku? Nie jesteś chyba chory, co?”
Tak czy siak, nie masz wolnej ręki. Golisz się, ale nie masz wolnej ręki. Ogolenie się
też jest manifestacją. Inni pomyślą, że najwidoczniej uznałeś ten wieczór za tak ważny, że
podjąłeś wysiłek, by się ogolić; goląc się, w rzeczywistości na wstępie już przegrywasz zero
do jednego.
No i do tego jest jeszcze Claire, która zawsze w takich sytuacjach przypomina mi, że
to nie jest zwykły wieczór. Claire jest mądrzejsza ode mnie. Nie mówię tego z powodu
błazeńskich feministycznych względów lub by się podlizać kobietom. Nigdy też nie powiem,
że kobiety „ogólnie rzecz biorąc” są mądrzejsze od mężczyzn. Albo wrażliwsze, albo że mają
większą intuicję, że dają z siebie więcej rodzinie, ani żadnych innych bzdur, które, jeśli im się
bliżej przyjrzeć, częściej głoszone są przez tak zwanych wrażliwych mężczyzn niż przez same
kobiety.
Claire jest po prostu mądrzejsza ode mnie. Uczciwie przyznaję, że uznanie tego zajęło
mi sporo czasu. W pierwszych latach naszego związku oczywiście uważałem ją za
inteligentną, ale w normalnym stopniu; właściwie dokładnie na tyle inteligentną, na ile można
było oczekiwać od mojej żony. Z głupią kobietą nie wytrzymałbym przecież dłużej niż
miesiąc, prawda? W każdym razie Claire była na tyle inteligentna, że po miesiącu wciąż
jeszcze z nią byłem. A teraz, po prawie dwudziestu latach, nadal jestem.
No dobrze, Claire jest ode mnie mądrzejsza, ale w takie wieczory jak ten zawsze
jednak pyta mnie o zdanie na temat tego, w co ma się ubrać, jakie ma założyć kolczyki, czy
ma upiąć włosy, czy nie. Kolczyki dla kobiet to trochę jak golenie się dla mężczyzn: im
większe kolczyki, tym ważniejszy, bardziej odświętny wieczór. Claire ma kolczyki na każdą
okoliczność. Można by powiedzieć, że to niemądre tak się wahać co do ubioru. Ale mam na
ten temat inne zdanie. Niemądra kobieta to właśnie ta, która myśli, że sama sobie z tym
poradzi. Bo czy faceci znają się na takich sprawach?, pomyśli głupia kobieta, a następnie
dokona złego wyboru.
Próbuję sobie czasem wyobrazić, jak Babette pyta Serge’a Lohmana, czy ubrała się w
dobrą sukienkę? Albo czy nie ma za długich włosów? Co Serge myśli o jej butach? Czy nie za
płaskie ma obcasy? Albo może właśnie za wysokie?
I natychmiast w tej wizji coś zaczyna się psuć, coś, co najwyraźniej jest
niewyobrażalne. „Nie, tak jest przecież dobrze” - słyszę Serge’a. Ale przejmuje się tym tylko
w połowie, tak naprawdę to go nie interesuje. A poza tym nawet jeśli jego żona włoży
nieodpowiednią sukienkę, i tak inni faceci będą się za nią oglądać. Przecież we wszystkim
świetnie wygląda. Czemu więc w ogóle marudzi?
Nie był to jakiś bardzo uczęszczany pub, nie przychodziły tu modne typki; niezbyt
cool, jak powiedziałby Michel. Zdecydowanie przeważali w nim zwykli ludzie. Ani
specjalnie starzy, ani młodzi, właściwie wszystkich możliwych kategorii, ale w pierwszym
rzędzie po prostu zwyczajni. Tak powinny wyglądać wszystkie puby.
Panował w nim duży ruch. Staliśmy blisko siebie, przy drzwiach do męskiej toalety.
W jednej ręce Claire trzymała swoje piwo, palcami drugiej delikatnie skubała mój nadgarstek.
- Sama nie wiem - powiedziała - ale ostatnio wydaje mi się, że Michel dziwnie się
zachowuje. A może nie dziwnie, ale inaczej niż zwykle. Z dystansem. Zauważyłeś?
Michel jest naszym synem. Za tydzień skończy szesnaście lat. Nie, innych dzieci nie
mamy. Nie był to z góry założony plan, by wydać na świat jedynaka, ale w pewnym
momencie na kolejne dziecko było już za późno.
- Naprawdę? - odpowiedziałem. - Możliwe.
Musiałem uważać, żeby na nią nie patrzeć - znamy się aż za dobrze, oczy by mnie
zdradziły. Dlatego udawałem, że rozglądam się po kawiarni albo wyjątkowo pasjonuje mnie
widok tych niezwykle rozgadanych zwykłych ludzi. Cieszyłem się, że się uparłem i
umówiłem z Lohmanami w restauracji. W myślach widziałem Serge’a wchodzącego przez
drzwi wahadłowe, jak z uśmiechem na ustach zaklina zwykłych ludzi, by nade wszystko nie
przerywali tego, czym się zajmują, i by nie zwracali na niego uwagi.
- Coś ci powiedział? - zapytała Claire. - No wiesz, z tobą Michel rozmawia o innych
sprawach niż ze mną. Może tu chodzi o jakąś dziewczynę? O coś, co łatwiej opowiedziałby
tobie?
Musieliśmy cofnąć się o krok, bo otworzyły się drzwi męskiej toalety, i znaleźliśmy
się jeszcze bliżej siebie. Poczułem, że szklanka Claire stuka o moją.
- Chodzi o dziewczyny? - zapytała raz jeszcze.
Gdyby tylko to była prawda, pomyślałem odruchowo. Gdyby chodziło o dziewczyny...
Jakie to by było cudowne... cudownie normalne. Zwykłe problemy nastolatków. „Czy
Chantal/Merles/Roos może dzisiaj u nas zostać na noc?”, „A jej rodzice o tym wiedzą? Jeśli
rodzice Chantal/Merles/Roos nie widzą w tym nic złego, my również nie mamy z tym
żadnego problemu. Bylebyś tylko nie zapomniał... bylebyś uważał przy... no, sam zresztą
wiesz, myślę, że nie muszę ci tego mówić. Prawda, Michel?”
Wystarczająco często przychodziły do nas dziewczyny, jedna ładniejsza od drugiej -
siedziały na kanapie albo przy stole kuchennym i grzecznie się ze mną witały, gdy wracałem
do domu.
- Dzień dobry panu.
- Nie musisz się do mnie zwracać per pan.
Więc mówiły raz „ty”, raz „Paul”, ale po paru dniach zazwyczaj wracały do formy
„pan”.
Zdarzało mi się odebrać telefon, gdy któraś z nich dzwoniła, i kiedy pytałem, czy mam
przekazać Michelowi wiadomość, zamykałem powieki i usiłowałem dopasować dziewczęcy
głos po drugiej stronie linii (rzadko się przedstawiały, przeważnie wypalały prosto z mostu:
„Jest Michel?”) do określonej twarzy. „Nie, nie trzeba, proszę pana. Ma wyłączoną komórkę,
i dlatego próbowałam tutaj”.
Jeden jedyny raz wydawało mi się, że na czymś ich nakryłem, wchodząc do pokoju -
to znaczy Michela z Chantal/Merel/Roos. Jakby mniej niewinnie oglądali The Fabulous Life
na MTV, niż na to wyglądało. Chyba właśnie się do siebie dobierali, a kiedy usłyszeli, że
wchodzę, szybko obciągnęli na sobie ubrania i wygładzili włosy. Coś w wypiekach na twarzy
Michela - coś gorączkowego - dało mi do myślenia.
Ale szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, jak było. Może w ogóle do niczego nie
doszło, a wszystkie te piękne dziewczyny postrzegały mojego syna jako dobrego przyjaciela:
miłego, w miarę przystojnego chłopca, z którym mogły pójść na imprezę - chłopca, do
którego miały zaufanie, właśnie dlatego, że nie był z tych, co to od razu do każdej się
dobierają.
- Nie, nie wydaje mi się, żeby chodziło o jakąś dziewczynę - powiedziałem, patrząc
Claire prosto w oczy. To właśnie przygniatająca strona szczęścia - że wszystko jest czytelne,
kawa na ławę: gdybym dłużej unikał spojrzenia na nią, na pewno by zrozumiała, że jednak
coś było - z dziewczynami albo z czymś jeszcze gorszym.
- Moim zdaniem to raczej jakieś szkolne sprawy - dodałem. - Dopiero co miał w
szkole tydzień testów - według mnie jest po prostu zmęczony. Chyba się nie spodziewał, jak
trudno może być w liceum.
Czy zabrzmiałem wiarygodnie? A przede wszystkim - czy wyglądałem przy tym
wiarygodnie? Claire przenosiła spojrzenie to na moje lewe, to na prawe oko; następnie
podniosła rękę do kołnierza mojej koszuli, jakby było z nią coś nie w porządku, co jeszcze
można było poprawić, by za jakiś czas - wkraczając do restauracji - nie wyjść na głupka.
Uśmiechnęła się i położyła szeroko rozłożoną dłoń na mojej piersi; poczułem dwa
opuszki palców na skórze, w miejscu, gdzie miałem rozpięty guzik od koszuli.
- Może to o to chodzi - powiedziała. - Po prostu wydaje mi się, że oboje musimy
uważać, bo w pewnym momencie przestanie nam mówić cokolwiek. Żebyśmy się do tego nie
przyzwyczaili, to mam na myśli.
- Nie, no pewnie. Ale w tym wieku ma już prawo do swoich tajemnic. Zresztą nie
powinniśmy go o wszystko wypytywać, bo inaczej może się całkiem zamknąć w sobie.
Spojrzałem Claire prosto w oczy. Moja żona, pomyślałem w tej chwili. Dlaczego nie
miałbym jej w tym momencie nazywać swoją żoną? Moja żona. Objąłem ją w pasie i
przycisnąłem do siebie. Choćby tylko w ciągu tego wieczoru. Żona i ja, powiedziałem w
myślach. Żona i ja chcielibyśmy zobaczyć kartę win.
- Czemu się śmiejesz? - zapytała Claire. Zapytała moja żona. Spojrzałem na nasze
szklanki od piwa. Moja była pusta, jej - w trzech czwartych pełna. Jak zwykle. Moja żona piła
wolniej ode mnie, i również dlatego ją kochałem, dziś wieczorem pewnie nawet bardziej niż
w inne wieczory.
- Bez powodu - odezwałem się. - Pomyślałem... myślałem o nas.
To stało się szybko: w jednej chwili Claire spojrzała na mnie, ja na nią - wzrokiem
wyrażającym miłość, a jeśli nie, to z figlarnym błyskiem - a w następnej chwili poczułem, jak
oczy mi zachodzą wilgotną mgłą.
Ponieważ pod żadnym pozorem nie mogła zauważyć, co się ze mną dzieje, ukryłem
twarz w jej włosach. Wzmocniłem uścisk ramienia wokół jej talii i wciągnąłem powietrze
nosem: szampon. I jeszcze coś innego, ciepłego; zapach szczęścia, pomyślałem.
Jak wyglądałby ten wieczór, gdybym godzinę temu po prostu zszedł na dół i poczekał
tam do momentu wyjścia do restauracji, zamiast pójść na górę do pokoju Michela?
Jak wyglądałaby wtedy reszta naszego życia?
Czy zapach szczęścia, który właśnie wyczuwałem we włosach mojej żony, pachniałby
wciąż jak szczęście, a nie, jak teraz - wspomnieniem z dalekiej przeszłości - jak zapach
czegoś, co w jednej sekundzie można stracić?
1 Tłum. Kazimiera Iłłakowiczówna.
3
- MICHEL?
Stałem w drzwiach pokoju syna. Nie było go w nim. Zresztą będę szczery:
wiedziałem, że go w nim nie ma. Był w ogrodzie - kleił tylną dętkę roweru.
Zachowywałem się tak, jakby mi to umknęło; udawałem, że myślę, że przebywa
zwyczajnie w swoim pokoju.
- Michel?
Zapukałem w uchylone drzwi. Claire buszowała w szafie w naszej sypialni. Za niecałą
godzinę mieliśmy wyjść do restauracji; wahała się między czarną sukienką do czarnych
botków a czarnymi spodniami do sportowych półbutów DKNY.
- Które kolczyki? - zapyta niedługo - Te czy te?
Odpowiem, że najlepiej wygląda w najmniejszych, zarówno do sukienki, jak i do
spodni.
Tymczasem stałem już w pokoju Michela. Od razu znalazłem to, czego szukałem.
Chcę z naciskiem podkreślić, że wcześniej nigdy czegoś takiego nie zrobiłem. Nigdy.
Kiedy Michel w mojej obecności pisał z kimś na czacie, zawsze stawałem tyłem do biurka,
byle nie patrzeć na ekran komputera. Nie chciałem, by z pozycji mojego ciała mógł
wywnioskować, że go szpieguję albo że czytam mu przez ramię. Czasem z jego komórki
rozlegał się dźwięk fletni Pana na znak, że dostał SMS. Często zostawiał ją gdzieś na
wierzchu i nie zaprzeczam, że niejednokrotnie kusiło mnie, by do niej zajrzeć, zwłaszcza gdy
wychodził z domu. Kto mu przysłał wiadomość? Co napisał? Jednego razu stałem z komórką
Michela w dłoni - wiedziałem, że dopiero za godzinę wróci z treningu i że najzwyczajniej jej
zapomniał - był to jeszcze jego stary model, sony ericsson bez klapki. Nowa wiadomość
widniało na ekraniku pod piktogramem maleńkiej koperty. Nie wiem, co mnie napadło, zanim
się spostrzegłem, miałem komórkę w ręku i przeczytałem twoją wiadomość. Może nigdy by
się to nie wydało, a może i tak. Michel nic by nie powiedział, a jednak podejrzewałby mnie
lub swoją matkę - tak pojawiłoby się pęknięcie, które z upływem czasu pogłębiłoby się do
sporej szczeliny. Nasze życie szczęśliwej rodziny nigdy już nie byłoby takie samo.
Zaledwie parę kroków dzieliło jego biurko od okna. Kiedy się pochyliłem, mogłem
dojrzeć Michela na płytkach tarasu przed kuchennymi drzwiami, gdzie siedział i sklejał swoją
dętkę - a gdyby on podniósł głowę, zobaczyłby własnego ojca w oknie swojego pokoju.
Wziąłem z biurka jego telefon komórkowy, nowiusieńki samsung, i odsunąłem klapkę w
górę. Nie znałem jego PINu - jeśli komórka była wyłączona, nic nie mogłem wskórać - ale na
ekranie wyświetliło się prawie natychmiast rozmyte zdjęcie logo firmy Nike, prawdopodobnie
zrobione naszywce na jednym z jego własnych ubrań: butach albo czarnej czapce, którą
zawsze - również latem i w domu - nosił naciągniętą aż po same oczy.
Szybko przeszukałem menu, które wyglądało mniej więcej tak samo jak w moim
telefonie, też firmy Samsung, ale w modelu sprzed pół roku, a zatem beznadziejnie
przestarzałym. Nacisnąłem na Moje pliki, a potem na Filmy. To, czego szukałem, znalazłem
szybciej, niż się spodziewałem.
Oglądałem i czułem, jak głowę powoli zaczyna ścinać mi chłód. Był to rodzaj zimna,
jakie się czuje po połknięciu wielkiego kęsa lodów albo po łapczywym piciu zimnego napoju.
Było to zimno, które bolało - od środka.
Obejrzałem to jeszcze jeden raz, a potem szukałem dalej: odkryłem, że było tego
więcej, ale o ile więcej, trudno było naprędce ocenić.
- Tato?
Głos Michela dochodził z dołu, ale słyszałem, że już wchodzi po schodach. Szybko
zsunąłem klapkę komórki i odłożyłem ją na biurko.
- Tato?
Było za późno, by wpaść do naszej sypialni, wyjąć koszulę i marynarkę z szafy i
stanąć przed lustrem; jedyna opcja, jaka mi pozostała, to wyjść z pokoju Michela możliwie
jak najbardziej nonszalancko i wiarygodnie, jakbym go w nim szukał.
- Tato?
Zatrzymał się na podeście i zajrzał ponad moją głową do swojego pokoju. Następnie
przeniósł na mnie wzrok. Miał na głowie swoją czapkę „Nike”, na piersi wisiał mu na
sznureczku jego czarny iPod nano; przez szyję miał przewieszone luźno słuchawki - trzeba
przyznać, że nie przejmował się modą i po paru tygodniach białe słuchawki douszne zamienił
na zwykłe, bo dawały lepszy dźwięk.
„Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne”, po raz pierwszy przebiegło mi
przez głowę.
- Szukałem... - zacząłem. - Zastanawiałem się, gdzie jesteś.
Michel o mało co nie umarł przy porodzie. Nadal dość często rozmyślałem o sinym,
wygniecionym ciałku w inkubatorze tuż po cesarskim cięciu. Fakt, że żył, był co najmniej
darem; to też było szczęście.
- Sklejałem dętkę - powiedział. - Właśnie chciałem cię zapytać. Nie wiesz, czy gdzieś
mamy wentyle?
- Wentyle - powtórzyłem. Jestem typem człowieka, który nigdy sam nie reperuje
dętki, któremu nawet nie przyszłoby to do głowy. A mój syn, wbrew wszelkim znakom na
niebie i ziemi, wciąż wierzył w inną wersję ojca - tego, który wie, gdzie leżą wentyle.
- Co tu robiłeś? - zapytał nagle. - Powiedziałeś, że mnie szukałeś. Po co?
Popatrzyłem na niego, w jasne oczy pod czarną czapką, uczciwe oczy, które - zawsze
to sobie powtarzałem - w niebagatelny sposób składały się na nasze szczęście.
- Po prostu - odpowiedziałem. - Szukałem cię.
4
OCZYWIŚCIE JESZCZE ich nie było.
Nie ujawniając za wiele o położeniu restauracji, mogę powiedzieć, że widok od ulicy
zasłaniały drzewa. Byliśmy już spóźnieni o pół godziny i zmierzając do wejścia po żwirowej
ścieżce oświetlonej z obu stron elektrycznymi pochodniami, zastanawialiśmy się z żoną nad
możliwością, czy przypadkiem ten jeden raz to nie Lohmanowie, ale my zjawimy się drudzy.
- Założymy się? - powiedziałem.
- Po co? - odpowiedziała Claire. - I tak ich nie ma.
Dziewczyna w czarnym Tshircie i sięgającym jej do samej ziemi czarnym fartuchu
odebrała nasze płaszcze. Inna dziewczyna w identycznym czarnym stroju studiowała książkę
rezerwacji, która spoczywała otwarta na pulpicie.
Zauważyłem, że tylko udawała, że nie zna nazwiska Lohman, a w dodatku źle to
odgrywała.
- Powiedział pan „pan Lohman”? - Ściągnęła brwi i nie zrobiła żadnego wysiłku, by
ukryć rozczarowanie, że nie stoi przed nią Serge Lohman we własnej osobie, ale dwoje ludzi
o twarzach, które kompletnie nic jej nie mówiły.
Mogłem jej pomóc, mówiąc, że Serge Lohman jest w drodze, ale nie zrobiłem tego.
Pulpit z książką rezerwacji oświetlała wąska, wyglądająca na miedzianą lampka do czytania:
w art déco albo w jakimś innym stylu, który akurat wrócił do łask czy też właśnie wyszedł z
mody. Włosy, równie czarne jak Tshirt i fartuch, miała bardzo ciasno ściągnięte do tyłu i
związane w cienki kucyk, jakby zaprojektowany, żeby pasował do wystroju restauracji.
Również dziewczyna, która zabrała nasze płaszcze, nosiła włosy związane w koński ogon.
Może nawet był to jakiś przepis, pomyślałem sobie, wynikający ze względów higienicznych,
jak maski na ustach na sali operacyjnej: ostatecznie ta restauracja wyróżniała się tym, że
używała wyłącznie „niepryskanych” produktów. Mięso co prawda wciąż pochodziło od
zwierząt, ale od tych, które wiodły „przyjemne życie”.
Ponad prostymi czarnymi włosami chyłkiem rzuciłem okiem na właściwą część
restauracji, a przynajmniej na dwa, trzy stoliki sali jadalnej, które z tego miejsca można było
dostrzec. Na lewo od wejścia znajdowała się „otwarta kuchnia”. Wyglądało na to, że właśnie
coś w niej flambirowano, czemu towarzyszyło natychmiastowe ukazanie się niebieskawego
dymu ponad strzelającymi językami ognia.
Ponownie ogarnęło mnie zniechęcenie. Jeszcze bardziej, prawie fizycznie odrzucało
mnie od czekającego nas wieczoru - lekkie nudności, spocone dłonie i początek bólu głowy
tlący się za lewym okiem - ale nie na tyle, by na miejscu się rozchorować lub stracić
przytomność. Wyobrażałem sobie, jak zareagowałyby dziewczyny w czarnych fartuchach na
gościa, który, jeszcze zanim minął pulpit, padłby na ziemię: czy próbowałyby spiesznie
cofnąć mnie do garderoby, w każdym razie usunąć z pola widzenia gości? Prawdopodobnie
usadziłyby mnie na stołku za płaszczami. Grzecznie, ale stanowczo zapytałyby, czy mogą
zadzwonić po taksówkę. Precz! Precz z tym człowiekiem! Jak by to było wspaniale
pozostawić Serge’a, by się dusił we własnym sosie; co by to była za ulga móc czym innym
wypełnić wieczór.
Rozważałem różne możliwości. Moglibyśmy wrócić do pubu i zamówić tam talerz
jedzenia zwykłych ludzi. Daniem dnia były żeberka z frytkami, jak przeczytałem na
wypisanej kredą szkolnej tablicy. „Żeberka z frytkami: 11,50” - to prawdopodobnie nawet nie
jedna dziesiąta kwoty, którą tutaj wywalimy za jedną osobę.
Inną możliwością było pomaszerować z powrotem prosto do domu, ewentualnie
zbaczając z drogi, by wypożyczyć film na DVD, a następnie obejrzeć go w sypialni, leżąc w
naszym dużym, dwuosobowym łóżku. Kieliszek wina, krakersy, talerz serów na zakąskę
(trzeba by jeszcze raz lekko nadłożyć drogi, by odwiedzić nocny sklep), i scenariusz
perfekcyjnego wieczoru był gotów.
Całkowicie bym się poświęcił, zapewniałem siebie w myślach, pozwoliłbym Claire
wybrać film - choć z całą pewnością byłby to dramat kostiumowy. Duma i uprzedzenie, Pokój
z widokiem lub coś w stylu Morderstwa w Orient Expressie. Tak, mógłbym to zrobić,
planowałem w myślach, mógłbym się źle poczuć i wtedy poszlibyśmy do domu. Ale zamiast
tego powiedziałem:
- Serge Lohman, stolik od strony ogródka.
Dziewczyna podniosła głowę znad książki i popatrzyła na mnie.
- Ale pan przecież nie jest panem Lohmanem - powiedziała, nie mrugnąwszy powieką.
W tym momencie przekląłem wszystko: restaurację, dziewczyny w czarnych
fartuchach, ten z góry spartaczony wieczór - ale nade wszystko przeklinałem Serge’a. W
końcu to on nalegał na tę kolację; kolację, dla której nie mógł wykrzesać z siebie tyle dobrych
manier, by przyjść na czas. Zresztą nigdzie nie mógł dotrzeć na czas: choć w salkach na
prowincji siedzą i czekają na niego ludzie, bardzo zajęty Serge Lohman najprawdopodobniej
się spóźni, spotkanie w poprzedniej salce się przeciągnęło, a teraz tkwi gdzieś w korku, nie
prowadzi sam, nie, jazda samochodem dla kogoś z talentami Serge’a jest stratą czasu, jego
kierowca się tym zajmuje, aby on swój cenny czas mógł wykorzystać na zapoznawanie się z
ważnymi dokumentami.
- Oczywiście, że tak - odpowiedziałem. - Nazywam się Lohman.
Wpatrywałem się nieruchomo w dziewczynę, która tym razem zamrugała powiekami i
otworzyła usta do następnego zdania. Nadchodził moment, w którym miałem odnieść
zwycięstwo, ale zwycięstwo to miało smak porażki.
- Jestem jego bratem - powiedziałem.
5
- APERITIF DOMU to dzisiaj różowy szampan.
Kierownik sali - mistrz ceremonii, ochmistrz, maitre d’hotel, gospodarz, naczelny
kelner, czy jak się tam ich zwie w takich restauracjach - nie był ubrany w czarny fartuch, ale
w trzyczęściowy garnitur. Garnitur był jasnozielony w niebieskie prążki, a z kieszeni na piersi
wystawał róg równie niebieskiej chusteczki lub fularu. Kierownik sali mówił cichym głosem,
zbyt cichym - ledwie było go słychać ponad restauracyjnym gwarem; kiedy tylko zasiedliśmy
przy stoliku (z widokiem na ogródek! a nie mówiłem!), od razu zauważyliśmy, że coś
szwankowało z akustyką - trzeba było mówić głośniej niż normalnie, bo inaczej słowa
odlatywały w stronę szklanego sufitu, który też był tutaj wyższy niż w innych restauracjach.
Absurdalnie wysoki, można by powiedzieć, gdyby nie to, że wysokość ta wynikała z
poprzedniego przeznaczenia budynku: mleczarni (gdzieś przeczytałem) czy też oczyszczalni
ścieków.
Kierownik sali wskazywał coś teraz swoim małym palcem na naszym stoliku. Z
początku myślałem, że podgrzewacz - na każdym stoliku zamiast świeczki lub świec stał
jeden podgrzewacz - ale mały palec wskazywał miseczkę z oliwkami, którą kierownik sali
najwyraźniej właśnie tam postawił. W każdym razie nie mogłem sobie przypomnieć, by tam
stała, kiedy odsuwał przed nami krzesła. Kiedy postawił miseczkę? Ogarnęła mnie na krótko
silna fala paniki. Ostatnimi czasy zdarzało mi się, że nagle umykały mi strzępy, fragmenty
czasu, puste chwile, w których najwidoczniej myślami byłem gdzie indziej.
- Oto greckie oliwki z Peloponezu, lekko skropione oliwą dziewiczą z pierwszego
tłoczenia pochodzącą z północnej Sardynii i wykończone rozmarynem...
Przy wypowiadaniu tego ostatniego zdania kierownik sali jeszcze bardziej pochylił się
nad naszym stolikiem, a mimo to ledwie można go było zrozumieć; końcówki zdania nie
usłyszeliśmy w ogóle, przez co umknęło nam pochodzenie rozmarynu. W zasadzie mogę się
obejść bez takich informacji, jeśli o mnie chodzi, rozmaryn może pochodzić z Zagłębia Ruhry
czy z Ardenów, ale uznałem, że to stanowczo za dużo ceregieli dla jednej miseczki oliwek, i
nie miałem ochoty pozwolić, by mu się tak po prostu upiekło.
Poza tym był jeszcze ten mały palec. Dlaczego ktoś wskazuje małym palcem? Czy to
miało wyglądać wytwornie? Czy to miało pasować do garnituru w niebieskie prążki, tak jak
niebieska chusteczka? Czy może facet miał po prostu coś do ukrycia? Nie dane nam było
zobaczyć pozostałych palców, zwinął je do wnętrza, tak że pozostawały w ukryciu - może
pokrywała je egzema grzybicza lub symptomy nieuleczalnej choroby.
- Wykończone? - powtórzyłem.
- Tak, wykończone rozmarynem. Wykończone znaczy...
- Wiem, co znaczy wykończone - odpowiedziałem być może za ostro, bo mężczyzna i
kobieta przy stoliku obok na chwilę przerwali rozmowę i spojrzeli w naszą stronę: mężczyzna
z o wiele za dużą brodą, która zakrywała prawie całą jego twarz, i trochę za młoda jak na jego
wiek kobieta, którą oceniałem na dwadzieścia parę lat; jego drugie małżeństwo, pomyślałem,
albo dziewczyna na jeden wieczór, na której chciał wywrzeć wrażenie, zabierając ją do takiej
restauracji.
- Wykończone - poprawiłem się nieco ciszej. - Wiem, że to nie znaczy, że oliwki
zostały „wykończone”, w znaczeniu „ukatrupione” czy „rozstrzelane”.
Kątem oka dostrzegłem, że Claire odwróciła głowę, wyglądając na zewnątrz. To nie
był dobry początek: wieczór był już zepsuty, nie musiałem go jeszcze bardziej psuć, a już na
pewno nie własnej żonie.
Ale wtedy kierownik sali zrobił coś, czego wcale nie przewidziałem: spodziewałem
się, że rozdziawi gębę, że dolna warga zacznie mu drgać i że być może się zaczerwieni, po
czym zacznie, jąkając się, wygłaszać mętne usprawiedliwienia - coś, co z góry zostało ujęte w
kodeksie postępowania wobec upierdliwych i niewychowanych klientów - ale zamiast tego
wybuchnął śmiechem. Do tego był to autentyczny śmiech, nie odgrywany albo przez
grzeczność.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział, zbliżając rękę do ust; palce ciągle były zwinięte
jak przy wskazywaniu oliwek, jedynie mały palec wciąż sterczał. - Jeszcze nigdy na to w ten
sposób nie patrzyłem.
6
- CO MA ZNACZYĆ ten trzyczęściowy garnitur? - zapytałem Claire, po tym jak
zamówiliśmy aperitif domu, a kierownik sali odszedł od naszego stolika.
Claire wyciągnęła rękę i dotknęła mojego policzka: - Kochanie...
- Nie, no, po prostu uważam to za dziwne, w każdym razie nie nosi go bez powodu.
Nie powiesz mi przecież, że to nie jest zamierzone?
Żona obdarzyła mnie prześlicznym uśmiechem, który posyła mi zawsze wtedy, kiedy
byle czym się podniecam; uśmiech, który ma znaczyć mniej więcej tyle, że to moje
wzburzenie uważa za wielce zabawne, ale że nie mam sobie myśleć, iż ona choćby przez
sekundę bierze je na poważnie.
- A do tego ten podgrzewacz - ciągnąłem. - Dlaczego nie pluszowy miś? Albo marsz
milczenia?
Claire wzięła z miseczki jedną oliwkę z Peloponezu i włożyła sobie do ust.
- Mmm - wydała z siebie. - Pyszna. Szkoda tylko, że naprawdę czuć w smaku, że ten
rozmaryn nie dostał wystarczająco dużo słońca.
Teraz z kolei ja uśmiechnąłem się do żony: rozmaryn, jak powiedział kierownik sali,
był „z własnej uprawy” i pochodził z warzywnika pod szkłem za restauracją.
- Zauważyłaś, że on cały czas pokazywał małym palcem? - zapytałem, otwierając
kartę dań.
Właściwie zamierzałem w pierwszym rzędzie spojrzeć na ceny: ceny w takiej
restauracji jak ta niezmiernie mnie fascynowały. Muszę przy tym powiedzieć, że nie mam
skłonności do oszczędzania, to nie ma nic do rzeczy. Nie twierdzę, że pieniądze nie
odgrywają żadnej roli, ale odcinam się od ludzi, którzy jedzenie w restauracji uważają za
„stratę pieniędzy”, podczas gdy „w domu można przygotować o wiele smaczniejsze rzeczy”.
Nie, ci ludzie nic nie wiedzą ani o jedzeniu, ani o restauracjach.
Moja fascynacja wynika z czegoś innego, z czegoś, co dla ułatwienia nazwę
dystansem nie do pokonania między daniem a kwotą, którą trzeba za nie zapłacić: jakby te
dwie wielkości - z jednej strony pieniądze, a z drugiej jedzenie - nie miały ze sobą nic
wspólnego, jakby obok siebie funkcjonowały dwa światy, które w każdym razie nie powinny
znaleźć się na tej samej karcie.
Oto, co chciałem zrobić: przeczytać nazwy dań, a następnie ceny, które przy nich
widniały, ale moją uwagę zwróciła lewa strona karty.
Przeczytałem ją, po czym jeszcze raz, i rozejrzałem się po restauracji, czy gdzieś nie
widać garnituru kierownika sali.
- O co chodzi? - zapytała Claire.
- Wiesz, co tu napisano?
Żona popatrzyła na mnie pytająco.
- Aperitif domu: dziesięć euro.
- Tak?
- To przecież chore, nie? - powiedziałem. - Facet oświadczył: „Aperitif domu to
dzisiaj różowy szampan”. Czego się po tym spodziewasz? Możesz oczekiwać, że poczęstują
cię tym szampanem - czy może ja zwariowałem? Skoro coś jest „domu”, to znaczy, że jest za
darmo, prawda? „Możemy jeszcze coś zaoferować na koszt domu”? Wtedy to nie kosztuje
dziesięć euro, ale nic.
- Zaczekaj - nie zawsze. Jak w karcie napiszą „befsztyk a la maison”, czyli „befsztyk
jak w domu”, to znaczy tylko tyle, że jest przyrządzony według przepisu domu. Nie, to
niedobry przykład. Wino domu! Wino domu przecież nie jest za darmo.
- Okej, okej, jasne. Ale to zupełnie inny przypadek. Tutaj nawet jeszcze nie
otworzyłem menu. Tutaj ktoś w trzyczęściowym garniturze odsuwa dla nas krzesła, stawia
nędzną miseczkę oliwek przed nosem, po czym mówi, co jest dzisiaj aperitifem domu. To
przecież co najmniej mylące, prawda? To brzmi raczej, jakby cię nim częstował, a nie jakbyś
musiała za niego zapłacić dziesięć euro, prawda? Dziesięć euro! Dziesięć! Odwróćmy
sytuację. Czy zamówilibyśmy kieliszek niedobrego, różowego szampana domu, gdybyśmy
najpierw przeczytali w karcie, że kosztuje dziesięć euro?
- Nie.
- O to mi właśnie chodzi. Zostaliśmy po prostu wpuszczeni w maliny przez tę gadkę o
„domu”.
- Tak.
Popatrzyłem na moją żonę, ale wyglądała na poważną.
- Nie, nie nabijam się z ciebie - dodała. - Masz całkowitą rację. To rzeczywiście coś
całkiem innego niż domowy befsztyk czy wino domu. Wiem, o co ci chodzi. To wygląda
niemal tak, jakby robili to specjalnie, żeby sprawdzić, czy wpadniemy w pułapkę.
- Prawda?
W oddali dojrzałem, jak trzyczęściowy garnitur wpada do otwartej kuchni;
pomachałem do niego, ale zauważyła to jedynie dziewczyna w czarnym fartuchu, która
pospieszyła do naszego stolika.
- Proszę posłuchać - zacząłem, podstawiając dziewczynie kartę dań. Rzuciłem jeszcze
szybko spojrzenie Claire - po wsparcie czy miłość, albo chociaż po porozumiewawcze
mrugnięcie, mówiące, że nie damy się oszukać tak zwanymi aperitifami domu - ale wzrok
Claire skierowany był na coś za moją głową: na miejsce, gdzie, jak wiedziałem, znajdowało
się wejście do restauracji.
- Są - powiedziała.
7
ZWYKLE CLAIRE siada twarzą w stronę ściany, ale dziś wieczorem zrobiliśmy na
odwrót.
- Nie, chociaż raz usiądź sobie inaczej - powiedziałem, kiedy kierownik sali odsunął
nam krzesła, a ona już automatycznie skierowała się do miejsca, z którego miałaby widok
tylko na ogród.
Zwykle to ja siadam plecami do ogrodu (lub ślepej ściany lub otwartej kuchni) z tej
prostej przyczyny, że wszystko chcę widzieć. Claire zawsze się poświęca. Wie, że ślepe
ściany czy ogrody to nie dla mnie, że wolę patrzeć na ludzi.
- No coś ty - powiedziała, podczas gdy kierownik sali grzecznie czekał z rękami na
oparciu krzesła - krzesła z widokiem na restaurację, które w zasadzie odsunął dla mojej żony -
przecież wolisz to miejsce, prawda?
Nie chodzi tylko o to, że Claire się dla mnie poświęca. Jest w niej coś - jakiś
wewnętrzny spokój czy bogactwo, które sprawia, że czerpie przyjemność z patrzenia na ślepą
ścianę czy otwartą kuchnię. Albo na coś takiego jak tutaj: niewielki trawnik poprzecinany
żwirowymi ścieżkami, prostokątną sadzawkę i trochę niskich bukszpanów po drugiej stronie
szyby, która sięga od szklanego sufitu aż do podłogi. Trochę dalej musiały stać drzewa, ale z
powodu mieszanki zapadającego zmierzchu i światła odbijającego się w szybie nie można ich
już było zobaczyć.
To jej wystarcza: to i widok mojej twarzy.
- Nie dzisiaj - odpowiedziałem. Dzisiaj chcę widzieć tylko ciebie, zamierzałem dodać,
ale nie miałem ochoty wypowiadać tego głośno przy kierowniku sali w prążkowanym
garniturze.
Poza tym, że tego wieczoru chciałem tylko uczepić się widoku znajomej twarzy mojej
żony, równie ważną przyczyną mojego siedzenia frontem do ogrodu było to, że w ten sposób
w dużej mierze mogłem uniknąć oglądania mojego brata wkraczającego do restauracji:
ceregieli przy wejściu, niewątpliwie lizusowatego zachowania kierownika sali i dziewczyn w
czarnych fartuchach, reakcji gości; kiedy jednak ten moment w końcu nadszedł, i tak
obróciłem się do połowy w krześle.
Naturalnie, że wejście małżonków Lohman zostało przez wszystkich zauważone -
można nawet powiedzieć o stłumionym rwetesie w okolicy pulpitu: nie mniej niż trzy
dziewczyny w czarnych fartuchach zajęły się Serge’em i Babette, również kierownik sali
zatrzymał się w pobliżu - ale i ktoś jeszcze: niski mężczyzna o siwych, ostrzyżonych na jeża
włosach - nie spowity w czerń od stóp do głów ani nie ubrany w garnitur, ale w zwykłe dżinsy
i biały golf - jak przypuszczałem, właściciel restauracji.
Tak, rzeczywiście był to właściciel, ponieważ postąpił o krok, by osobiście uścisnąć
dłoń Serge’owi i Babette. „Znają mnie tam”, parę dni temu powiedział mi Serge. Znał
mężczyznę w białym golfie, który nie wychodził tak sobie z kuchni dla byle kogo.
Ale goście zachowywali się tak, jakby nic się nie stało; prawdopodobnie do etykiety
restauracji, w której aperitif domu kosztuje dziesięć euro, nie należało otwarte okazywanie
tego, że się kogoś rozpoznało. Wyglądało to tak, jakby każda z tych osób pochyliła się parę
milimetrów niżej nad swoim talerzem, a jednocześnie kompletnie się spięła, by nade
wszystko kontynuować zażartą dyskusję i za wszelką cenę uniknąć ciszy, ponieważ wyraźnie
podniosło się też natężenie ogólnego szmeru.
I kiedy kierownik sali (biały golf zniknął w otwartej kuchni) prowadził Serge’a i
Babette między stolikami w naszą stronę, przez restaurację przeszła ledwie dostrzegalna fala:
nagłe uniesienie się bryzy ponad gładką taflą jeziora; podmuch wiatru ponad polem
kukurydzy, nic więcej.
Serge uśmiechał się szeroko i zacierał dłonie, Babette szła zaś nieco za nim. Sądząc po
jej drobnych kroczkach, prawdopodobnie dreptała na wysokich obcasach, próbując dotrzymać
mu kroku.
- Claire! - Serge wyciągnął ramiona do mojej żony, podczas gdy ona już wstała z
krzesła, i właśnie dawali sobie trzy całusy w policzki. Nie pozostało mi nic innego, jak
również wstać - pozostanie na swoim krześle wymagałoby zbyt wielu wyjaśnień.
- Babette... - powiedziałem, chwytając żonę mojego brata za łokieć. Liczyłem
właściwie na to, że odsunie się przed trzema przepisowymi pocałunkami, by następnie
pocałować powietrze obok moich policzków, ale poczułem miękki dotyk jej ust najpierw na
jednym, potem na drugim, na koniec przycisnęła wargi - nie do moich ust, ale tuż przy nich.
Niebezpiecznie blisko nich, można by powiedzieć. Następnie spojrzeliśmy na siebie: jak
zwykle nosiła okulary, ale był to może jakiś inny model niż ostatnim razem, kiedy ją
widziałem, w każdym razie nie mogłem sobie przypomnieć, by wcześniej miała na sobie
okulary o tak ciemnych szkłach.
Jak mówiłem, Babette należy do kategorii kobiet, które we wszystkim dobrze
wyglądają - również w okularach. Ale było coś jeszcze, coś odrobinę innego w jej wizerunku,
jak w pokoju, z którego ktoś pod twoją nieobecność wyrzucił wszystkie kwiaty: zmiana, która
w pierwszej chwili nie rzuca się w oczy, do czasu, gdy dostrzeże się łodyżki wystające spod
pokrywy kubła na śmieci.
Nazwanie żony mojego brata zjawiskiem byłoby delikatnym określeniem. Istnieją
mężczyźni, wiem o tym, którzy czują się przytłoczeni, a nawet zagrożeni rozmiarami jej ciała.
Nie jest za gruba, nie - nie ma to wiele wspólnego z chudością czy grubością - proporcje jej
ciała są kompletnie zrównoważone. Jednak wszystko jest w niej duże i szerokie: jej dłonie,
stopy, głowa; za duże i za szerokie, twierdzą owi mężczyźni, a następnie czynią aluzje do
wielkości i szerokości innych części jej ciała, by zagrożenie sprowadzić z powrotem do
ludzkich proporcji.
W szkole średniej przyjaźniłem się z chłopcem, który miał dwa metry wzrostu.
Pamiętam, jakie to było czasem męczące stać obok kogoś, kto górował nade mną o całą
głowę, jakbym dosłownie stał w cieniu, przez co docierało do mnie mniej słońca. Mniej
słońca niż ilość, do jakiej mam prawo, myślałem czasem. Oczywiście miewałem zwyczajne
skurcze szyi od ciągłego zadzierania głowy, ale był to akurat najmniej męczący aspekt. W
lecie jeździliśmy razem na wakacje i choć kolega nie był gruby, a jedynie wysoki, i tak
odbierałem każdą zmianę pozycji jego ramion, nóg i stóp, które wystawały ze śpiwora i
dotykały płótna namiotowego od środka, jako zmaganie się o zdobycie przestrzeni; zmaganie,
za które czułem się na poły odpowiedzialny i które mnie fizycznie wykańczało. Czasem z
rana jego stopy leżały poza namiotem i czułem się wtedy winny, że nie produkowano
dostatecznie dużych namiotów, by tacy ludzie jak mój przyjaciel całkowicie się w nich
mieścili.
W obecności Babette dokładałem starań, by stać się większy, dłuższy niż jestem.
Wyciągałem się, by mogła mi spojrzeć prosto w oczy: na tej samej wysokości.
- Dobrze wyglądasz - powiedziała Babette, lekko szczypiąc mnie w przedramię. U
większości ludzi, przede wszystkim kobiet, wypowiedziany na głos komplement o twojej
powierzchowności nie znaczy zupełnie nic, ale z ust Babette - tak, co odkryłem z czasem.
Kiedy ktoś, kogo lubiła, źle się prezentował, po prostu mu to mówiła. „Dobrze wyglądasz”
mogło więc po prostu znaczyć, że rzeczywiście dobrze wyglądam, ale być może tą drogą
zapraszała mnie, bym sam coś powiedział o jej wyglądzie - bym w każdym razie poświęcił
mu więcej uwagi niż zwykle.
Dlatego jeszcze raz popatrzyłem uważnie w jej oczy poprzez szkła okularów, w
których odbijała się niemalże cała restauracja: jedzący, białe obrusy, podgrzewacze... tak,
dziesiątki podgrzewaczy błyszczały w tych okularach, które, jak właśnie dojrzałem, jedynie
przy górnej krawędzi były ciemne. Pod spodem były ledwie lekko przyciemnione, dzięki
czemu mogłem dobrze się przyjrzeć oczom Babette.
Okalała je czerwona obwódka i były lekko podpuchnięte - ewidentne skutki
niedawnego wybuchu płaczu. Nie takiego sprzed paru godzin; nie, płaczu sprzed chwili - w
samochodzie, w drodze do restauracji. Może jeszcze na parkingu starała się usunąć ślady po
nim, ale nie za bardzo jej się to udało. Personel w czarnych fartuchach, kierownika sali w
trzyczęściowym garniturze czy energicznego właściciela w białym golfie można było
wyprowadzić w pole, ale nie mnie.
Jednocześnie wiedziałem z całą pewnością, że Babette wcale nie chciała mnie
wyprowadzić w pole. Zbliżyła się bardziej niż kiedykolwiek, pocałowała mnie przy ustach,
musiałem spojrzeć w jej wilgotne oczy i wyciągnąć wnioski. A teraz mrugnęła i wzruszyła
ramionami - jej mowa ciała nie wyrażała nic innego jak „Wybacz”.
Zanim mogłem coś powiedzieć, Serge wysforował się naprzód, odsunął żonę nieco na
bok i chwycił moją dłoń, mocno ją ściskając. Dawniej nie miał tak silnego uścisku, ale w
minionych latach nauczył się, że „ludzi w kraju” musi witać energicznym podaniem ręki, bo
nie zagłosują na „śniętą rybę”.
- Paul - odezwał się.
Wciąż się uśmiechał, ale nie był to uśmiech, który wynikał z jakiejś emocji. „Nie
przestawaj się uśmiechać” - zdawał się myśleć. Uśmiech ulepiony był z tej samej gliny co
uścisk dłoni. Razem miały mu za siedem miesięcy zapewnić zwycięstwo w wyborach. Nawet
wtedy, gdy na głowę leciały zgniłe jaja, należało się nieprzerwanie uśmiechać. Pomiędzy
spływającymi po twarzy resztkami tortu, ciśniętego przez wściekłego demonstranta, wyborcy
wciąż musieli widzieć uśmiech.
- Cześć, Serge - odpowiedziałem. - Jak leci?
W tym czasie za plecami mojego brata Claire witała się z Babette. Pocałowały się -
przynajmniej moja żona pocałowała policzki swojej szwagierki - przytuliły i spojrzały sobie
w oczy.
Czy Claire dojrzała to samo co ja? Czy za przyciemnionymi szkłami ujrzała tę samą
rozpacz w czerwonej obwódce? Właśnie w tym momencie Babette roześmiała się gromko i
dostrzegłem, jak całuje powietrze obok policzka Claire.
Usiedliśmy. Serge po przekątnej ode mnie, u boku mojej żony, podczas gdy Babette
usadowiła się na krześle obok mnie, przy asyście kierownika sali. Jedna z dziewczyn w
czarnych fartuchach pomagała Serge’owi, który zanim usiadł, chwilę postał z ręką w kieszeni,
by jednym spojrzeniem objąć restaurację.
- Aperitif domu to dzisiaj różowy szampan - oznajmił kierownik sali.
Nabrałem powietrza, najwyraźniej za głęboko, bo żona rzuciła mi spojrzenie, którym
chciała mi coś powiedzieć. Rzadko przewracała oczami albo zaczynała bez powodu
pokasływać, a już nigdy nie kopała mnie pod stołem w piszczel, kiedy chciała mnie ostrzec,
że za chwilę się wygłupię lub że właśnie to zrobiłem.
Nie, w jej oczach było coś bardzo subtelnego - zmiana spojrzenia, która pozostawała
niedostrzegalna dla osoby postronnej; coś pomiędzy szyderstwem a nagłym spoważnieniem.
„Nie rób tego” - mówiło to spojrzenie.
- Mmm, szampan - powiedziała Babette.
- Tak, brzmi nieźle - odpowiedział Serge.
- Jeszcze się przekonasz - odezwałem się.
PRZYSTAWKA
8
- RACZKI RZECZNE zatopione są w sosie winegret z estragonu i szalotki - oznajmił
kierownik sali; przycumował przy talerzu Serge’a i wskazywał na niego swoim małym
palcem. - To kurki z Wogezów.
Mały palec przeskoczył ponad raczkami wodnymi, by wskazać dwa przecięte wzdłuż
brązowe grzybki: zdawało się, że kurki parę minut wcześniej zostały wyciągnięte z ziemi,
gdyż do ich nóżek kleiło się coś, co moim zdaniem mogło być tylko ziemią.
Była to wypielęgnowana dłoń, zdążyłem tymczasem stwierdzić, kiedy kierownik sali
odkorkowywał zamówioną przez Serge’a butelkę chablis; wbrew moim przypuszczeniom nie
miał nic do ukrycia: porządnie, krótko przycięte krawędzie paznokci bez oderwanych skórek,
żadnej obrączki; dłoń wyglądała na świeżo umytą, nie widać było na niej żadnych śladów
choroby. Jednak moim zdaniem ręka ta - jak na dłoń obcej osoby - za bardzo zbliżała się do
jedzenia; unosiła się ledwie parę centymetrów nad raczkami rzecznymi, mały palec był
jeszcze bliżej i prawie dotykał kurek.
Nie wiedziałem, czy za jakiś czas zdołam znieść tę rękę - i mały palec - ponad
własnym talerzem, ale dla ogólnej atmosfery przy stole lepiej było powstrzymać się od
komentarza.
Tak, tak zrobię, zdecydowałem w tej chwili: powstrzymam się. Powstrzymam się, jak
wstrzymuje się oddech pod wodą, i będę się zachowywał tak, jakby najbardziej nieznajoma
ręka ponad moim talerzem była najnormalniejszą sprawą na świecie.
Było poza tym jeszcze coś innego, co zaczynało grać mi na nerwach, a mianowicie
tempo, w jakim to wszystko się toczyło. Żeby otworzyć butelkę chablis, kierownik sali nieźle
sobie pofolgował z czasem. Najpierw przymocowując wiaderko z lodem - model, który za
pomocą dwóch haczyków zostaje przypięty do stołu jak dziecięce krzesełko - następnie
pokazując butelkę, etykietę, oczywiście Serge’owi. Serge wybrał wino, co prawda za naszą
aprobatą, jednak jego „znajomość win” miała w sobie coś nad wyraz irytującego.
Nie mogłem sobie już dokładnie przypomnieć, kiedy wywindował się na znawcę win -
w moich wspomnieniach odbyło się to nagle: z dnia na dzień był tym, który pierwszy
ujmował kartę i mamrotał coś o „ziemistym posmaku” win portugalskich z okolic Alentejo.
Stanowiło to nic innego jak zamach stanu, gdyż od tej chwili karta win z urzędu trafiała do
rąk Serge’a.
Po pokazaniu etykiety i aprobującym kiwnięciu głową mojego brata kierownik
przystąpił do odkorkowywania butelki. Natychmiast okazało się jasne jak słońce, że
posługiwanie się korkociągiem nie jest jego najmocniejszą stroną. Próbował to jeszcze
częściowo ukryć pod ramieniem, a także pokryć uśmiechem swą nieporadność, robiąc przy
tym minę, jakby zdarzało mu się coś takiego naprawdę po raz pierwszy, ale właśnie ta mina
go zdradziła.
- Cóż, najwyraźniej nie ma na to ochoty - powiedział, gdy górna część korka się
odłamała i w postaci luźnych odłamków wyszła wraz z korkociągiem.
Kierownik sali stanął teraz wobec dylematu. Czy miał podjąć ryzyko wyciągnięcia z
butelki również drugiej połowy korka, tu, przy stoliku, pod naszym oczekującym
spojrzeniem? Czy też zachować się rozsądnie i wrócić z butelką do otwartej kuchni w
poszukiwaniu profesjonalnej pomocy? Najprostsze rozwiązanie było niestety nie do
pomyślenia: rączką widelca czy łyżki wepchnąć do środka butelki oporną połowę korka.
Prawdopodobnie przy nalewaniu wina do kieliszka dostałyby się okruchy korka, ale so what?
Who cares? Ile takie chablis kosztowało? Pięćdziesiąt osiem euro? Ta kwota i tak nic nie
znaczyła. Znaczyło to najwyżej tyle, że dokładnie takie samo wino będzie można znaleźć na
półce supermarketu jutro rano za siedem dziewięćdziesiąt pięć euro albo i mniej.
- Proszę mi wybaczyć - odezwał się kierownik sali. - Przyniosę dla państwa nową
butelkę - i zanim ktokolwiek z nas zdołał coś powiedzieć, żwawo odmaszerował między
stolikami.
- No tak - odezwałem się. - Prawie jak w szpitalu. Tam też trzeba prosić, by
pielęgniarka pobrała krew, a nie lekarz.
Claire wybuchnęła śmiechem. Również Babette się śmiała.
- To było żałosne - przyznała.
Jedynie Serge wpatrywał się przed siebie z poważną miną. W wyrazie jego twarzy
krył się niemal smutek, jakby coś zostało mu odebrane: zabaweczka, szpanerska gadka o
winach i rocznikach, i ziemistych aromatach. Gafa kierownika sali pośrednio rzutowała
bowiem na niego. On, Serge Lohman, wybrał chablis z przegniłym korkiem. Już się cieszył
na sprawny przebieg akcji - odczytywanie etykiety, twierdzące kiwanie głową, próbowanie
odrobiny wina, które kierownik sali miał mu wlać na dno kieliszka. Zwłaszcza na to ostatnie.
Od jakiegoś czasu nie byłem już w stanie na to patrzeć i tego słuchać: wąchania, bulgotania w
gardle, smakowania wina, które mój brat przelewał sobie po języku, z przodu do tyłu, do
gardła i z powrotem. Odwracałem wzrok do czasu, aż było po wszystkim.
- Miejmy nadzieję, że inne butelki nie mają takiego samego feleru - odezwał się. -
Byłoby szkoda, bo to świetne chablis.
Stało się jasne, że znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Wybór samej restuaracji należał
do niego, z n a l i g o t u t a j, facet w białym golfie go znał i wyszedł z kuchni na jego
powitanie. Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym to ja wybrał restaurację - inną niż ta,
taką, w której jeszcze nigdy nie byliśmy - a w której kierownik sali lub kelner nie zdołałby
otworzyć butelki za jednym razem. Mogę się na sto procent założyć, że Serge w takim
wypadku uśmiechnąłby się z politowaniem, a następnie pokiwał głową. Tak, znałem go nie
od wczoraj - popatrzyłby na mnie wzrokiem, który tylko ja bym zrozumiał: „Ach ten Paul,
wiecznie prowadzi nas w najdziwaczniejsze miejsca...”
Inni znani w kraju politycy sami chętnie gotowali, zbierali stare komiksy lub mieli
łodzie, które w całości samodzielnie wyremontowali. Często wybrane hobby zupełnie nie
pasowało do konkretnego osobnika - stało w sprzeczności do tego, co wszyscy razem i każdy
z osobna zawsze o nim sądzili. Okazywało się, że najokropniejszy szary mysz o wdzięku
segregatora w wolnym czasie nieoczekiwanie potrafi upichcić w domu wykwintne danie
francuskiej kuchni, a w pierwszym lepszym dodatku weekendowym krajowego pisma
prezentuje się w pełnym kolorze na okładce, dumnie dzierżąc w wydzierganych rękawicach
kuchennych brytfannę z pieczenią prowansalską. Tym, co poza reprodukcją plakatu
Toulouse’a Lautreca na fartuchu, natychmiast i nade wszystko rzucało się w oczy w szarym
myszu, był kompletnie niewiarygodny uśmiech, który miał zarazić wyborców pasją do
gotowania. Bardziej niż uśmiech przypominało to lękliwe obnażenie zębów, rodzaj grymasu,
jaki się przybiera, kiedy właśnie uszło się z życiem - grymasu, który przede wszystkim
zdradzał poczucie ulgi z prostego faktu, że pieczeń prowansalska nie spaliła się w piecu do
cna.
Jakież to dokładnie myśli nawiedziły Serge’ową głowę, gdy jako hobby wybrał sobie
wina? Musiałbym go kiedyś o to zapytać. Może nawet dziś wieczorem. Zanotowałem to w
myślach; teraz nie był odpowiedni moment, ale wieczór był jeszcze długi.
Dawniej, w domu, Serge pił wyłącznie coca colę, w ogromnych ilościach - w czasie
kolacji bez trudu schodziła cała rodzinna butla. Potężnie bekał, za co czasami bywał odsyłany
od stołu. Beknięcia, które trwały dziesięć sekund lub dłużej i wydobywały się na zewnątrz
niczym burczące pioruny z jakiegoś miejsca pod żołądkiem, zapewniły mu pewnego rodzaju
popularność na podwórku szkolnym, ma się rozumieć wśród chłopców. Wiedział już wtedy,
że bekanie i pierdzenie odrzuca dziewczyny.
Następnym krokiem było przerobienie dawnej graciarni na piwniczkę winną. Stanęły
w niej półki do przechowywania butelek, by dojrzewały, jak mawiał Serge. Gdy gościł kogoś
Herman Koch KOLACJA
NICE GUY EDDIE C’mon, throw in a buck. MR PINK Uhuh. I don’t tip. NICE GUY EDDIE Whaddaya mean, you don’t tip? MR PINK I don’t believe in it. Quentin Tarantino, Reservoir Dogs MIŁY EDDIE Rzuć dolara. PAN RÓŻOWY Nie daję napiwków. MIŁY EDDIE Nie? PAN RÓŻOWY Nie uznaję tego. Quentin Tarantino, Wściekłe psy
APERITIF 1 MIELIŚMY IŚĆ do restauracji. Nie powiem, do której, bo następnym razem pewnie przyjedzie do niej pełno ludzi tylko po to, żeby zobaczyć, czy i my się w niej znowu nie zjawiliśmy. Serge rezerwował. Zawsze bierze na siebie rezerwację. To jedna z tych restauracji, do których trzeba dzwonić trzy miesiące naprzód - albo sześć, albo osiem; straciłem już rachubę. Osobiście wolę nie wiedzieć, gdzie będę jadł określonego wieczoru za trzy miesiące, ale wygląda na to, że są ludzie, którzy nie widzą w tym żadnego problemu. Jeśli historycy za kilkaset lat zechcą dowiedzieć się, jakim idiotą był człowiek na początku dwudziestego pierwszego wieku, wystarczy, by zajrzeli do komputerów w tak zwanych topowych restauracjach, bo - o czym mi przypadkiem wiadomo - zachowuje się w nich wszystkie dane. Jeśli pan L. mógł ostatnim razem poczekać trzy miesiące na stolik przy oknie, to tym razem poczeka i pięć miesięcy na stolik przy drzwiach do toalety - to się nazywa u nich „przechowywanie danych osobowych”. Serge nigdy nie rezerwuje z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, Serge rezerwuje w tym samym dniu; to taki sport, mówi. Istnieją restauracje, które zawsze zachowują wolny stolik dla takich ludzi jak Serge Lohman i ta właśnie do nich należy. Jako jedna z wielu, powinienem dodać. Można by się właściwie zastanowić, czy w całym kraju znalazłaby się jedna restauracja, w której po drugiej stronie słuchawki rozmówcy nie przeszedłby dreszcz na dźwięk nazwiska Lohman. Oczywiście Serge nie dzwoni sam, każe to robić swojej sekretarce lub jednemu z najbliższych współpracowników. - Nie martw się - uspokoił mnie parę dni temu, gdy rozmawiałem z nim przez telefon. - Znają mnie tam, na pewno załatwię stolik. Zapytałem tylko, czy się zdzwonimy, gdyby się okazało, że jednak nie ma dla nas miejsca, i dokąd wtedy pójdziemy. W jego głosie po drugiej stronie linii zabrzmiała nutka politowania; niemal widziałem, jak kręci głową. Sport. Jednej rzeczy tego wieczoru nie miałem ochoty oglądać. Nie chciałem być przy tym, gdy właściciel lub pełniący dyżur kierownik sali będzie witał Serge’a Lohmana jak starego znajomego; gdy kelnerki będą go prowadzić do najładniejszego stolika z widokiem na ogródek i gdy Serge będzie się przy tym zachowywał tak, jakby nie miało to dla niego żadnego znaczenia, bo w głębi serca pozostał zwykłym facetem i czuje się zupełnie swobodnie między innymi zwykłymi ludźmi.
Dlatego powiedziałem mu, że spotkamy się w restauracji, a nie, jak zaproponował, w pubie na rogu. Był to lokal, do którego przychodziło wielu zwykłych ludzi. Tego, jak Serge Lohman będzie tam wchodził jako zwykły facet, szczerząc się w uśmiechu znaczącym ni mniej, ni więcej niż to, że ci zwykli ludzie mają nade wszystko nie przerywać swoich rozmów i zachowywać się tak, jakby jego tam nie było - tego właśnie dzisiejszego wieczoru również nie miałem ochoty oglądać. 2 PONIEWAŻ RESTAURACJA leży zaledwie parę ulic od nas, poszliśmy więc pieszo. Po drodze mijaliśmy pub, w którym nie chciałem umówić się z Serge’em. Obejmowałem żonę w talii, jej dłoń znajdowała się gdzieś pod moją marynarką. Na ścianie pubu świecił ciepły, białoczerwony neon reklamujący piwo, które podawano w środku. - Jesteśmy za wcześnie - powiedziałem do mojej żony. - A właściwie, jeśli pójdziemy już teraz, będziemy dokładnie na czas. Moja żona. Muszę przestać tak o niej mówić. Ma na imię Claire. Wprawdzie rodzice dali jej na imię Marie Claire, ale później Claire nie chciała być imienniczką kolorowego czasopisma. Czasem, przekomarzając się, wołam na nią Marie. Ale rzadko nazywam ją żoną - czasem przy oficjalnych okazjach, w sformułowaniach typu: „Żona nie może podejść teraz do telefonu” lub „Żona jest pewna, że rezerwowała pokój z widokiem na morze”. W takie wieczory jak ten Claire i ja celebrujemy chwile, w których jesteśmy jeszcze tylko we dwoje. Czujemy się wtedy tak, jakby nic nie było przesądzone, jakby umówione wyjście na kolację zakrawało na nieporozumienie, jakbyśmy po prostu wyszli sobie we dwójkę z domu. Gdybym miał podać definicję szczęścia, powiedziałbym: szczęście zadowala się samo sobą, nie potrzebuje świadków. „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”1 - brzmi pierwsze zdanie Anny Kareniny Tołstoja. Chciałbym jeszcze tylko do tego dorzucić, że nieszczęśliwe rodziny - a wśród tych rodzin w pierwszym rzędzie nieszczęśliwe małżeństwa - nie potrafią same sobie radzić z kłopotami. Im więcej świadków, tym lepiej. Nieszczęście zawsze poszukuje towarzystwa. Nieszczęście nie znosi ciszy - przede wszystkim momentów niezręcznej ciszy, które zapadają, kiedy jest samo. I tak oto, gdy dostaliśmy nasze piwa, uśmiechaliśmy się do siebie z Claire, wiedząc, że wkrótce spędzimy cały wieczór w towarzystwie państwa Lohmanów, że teraz jest najpiękniejsza chwila tego wieczoru i że od tej pory może być już tylko coraz gorzej. Nie miałem w ogóle ochoty iść do restauracji. Nigdy nie mam ochoty. Umówienie się
na spotkanie w najbliższej przyszłości to przedsionek do piekła, wieczór spotkania zaś jest samym piekłem. Zaczyna się już rano przed lustrem: od dylematu, co masz na siebie włożyć i czy masz się ogolić. Ponieważ wszystko w tym kontekście jest zamanifestowaniem czegoś - poplamione i podziurawione dżinsy w równym stopniu co wyprasowana koszula. Jeśli zostawisz jednodniowy zarost, to znaczy, że jesteś zbyt leniwy, by się ogolić; z dwudniowym zarostem nie unikniesz pytania, czy to element twojego nowego wizerunku; zarost zaś z trzech lub więcej dni dzieli tylko niewielki krok od całkowitego zapuszczenia: „Na pewno wszystko z tobą w porządku? Nie jesteś chyba chory, co?” Tak czy siak, nie masz wolnej ręki. Golisz się, ale nie masz wolnej ręki. Ogolenie się też jest manifestacją. Inni pomyślą, że najwidoczniej uznałeś ten wieczór za tak ważny, że podjąłeś wysiłek, by się ogolić; goląc się, w rzeczywistości na wstępie już przegrywasz zero do jednego. No i do tego jest jeszcze Claire, która zawsze w takich sytuacjach przypomina mi, że to nie jest zwykły wieczór. Claire jest mądrzejsza ode mnie. Nie mówię tego z powodu błazeńskich feministycznych względów lub by się podlizać kobietom. Nigdy też nie powiem, że kobiety „ogólnie rzecz biorąc” są mądrzejsze od mężczyzn. Albo wrażliwsze, albo że mają większą intuicję, że dają z siebie więcej rodzinie, ani żadnych innych bzdur, które, jeśli im się bliżej przyjrzeć, częściej głoszone są przez tak zwanych wrażliwych mężczyzn niż przez same kobiety. Claire jest po prostu mądrzejsza ode mnie. Uczciwie przyznaję, że uznanie tego zajęło mi sporo czasu. W pierwszych latach naszego związku oczywiście uważałem ją za inteligentną, ale w normalnym stopniu; właściwie dokładnie na tyle inteligentną, na ile można było oczekiwać od mojej żony. Z głupią kobietą nie wytrzymałbym przecież dłużej niż miesiąc, prawda? W każdym razie Claire była na tyle inteligentna, że po miesiącu wciąż jeszcze z nią byłem. A teraz, po prawie dwudziestu latach, nadal jestem. No dobrze, Claire jest ode mnie mądrzejsza, ale w takie wieczory jak ten zawsze jednak pyta mnie o zdanie na temat tego, w co ma się ubrać, jakie ma założyć kolczyki, czy ma upiąć włosy, czy nie. Kolczyki dla kobiet to trochę jak golenie się dla mężczyzn: im większe kolczyki, tym ważniejszy, bardziej odświętny wieczór. Claire ma kolczyki na każdą okoliczność. Można by powiedzieć, że to niemądre tak się wahać co do ubioru. Ale mam na ten temat inne zdanie. Niemądra kobieta to właśnie ta, która myśli, że sama sobie z tym poradzi. Bo czy faceci znają się na takich sprawach?, pomyśli głupia kobieta, a następnie dokona złego wyboru. Próbuję sobie czasem wyobrazić, jak Babette pyta Serge’a Lohmana, czy ubrała się w
dobrą sukienkę? Albo czy nie ma za długich włosów? Co Serge myśli o jej butach? Czy nie za płaskie ma obcasy? Albo może właśnie za wysokie? I natychmiast w tej wizji coś zaczyna się psuć, coś, co najwyraźniej jest niewyobrażalne. „Nie, tak jest przecież dobrze” - słyszę Serge’a. Ale przejmuje się tym tylko w połowie, tak naprawdę to go nie interesuje. A poza tym nawet jeśli jego żona włoży nieodpowiednią sukienkę, i tak inni faceci będą się za nią oglądać. Przecież we wszystkim świetnie wygląda. Czemu więc w ogóle marudzi? Nie był to jakiś bardzo uczęszczany pub, nie przychodziły tu modne typki; niezbyt cool, jak powiedziałby Michel. Zdecydowanie przeważali w nim zwykli ludzie. Ani specjalnie starzy, ani młodzi, właściwie wszystkich możliwych kategorii, ale w pierwszym rzędzie po prostu zwyczajni. Tak powinny wyglądać wszystkie puby. Panował w nim duży ruch. Staliśmy blisko siebie, przy drzwiach do męskiej toalety. W jednej ręce Claire trzymała swoje piwo, palcami drugiej delikatnie skubała mój nadgarstek. - Sama nie wiem - powiedziała - ale ostatnio wydaje mi się, że Michel dziwnie się zachowuje. A może nie dziwnie, ale inaczej niż zwykle. Z dystansem. Zauważyłeś? Michel jest naszym synem. Za tydzień skończy szesnaście lat. Nie, innych dzieci nie mamy. Nie był to z góry założony plan, by wydać na świat jedynaka, ale w pewnym momencie na kolejne dziecko było już za późno. - Naprawdę? - odpowiedziałem. - Możliwe. Musiałem uważać, żeby na nią nie patrzeć - znamy się aż za dobrze, oczy by mnie zdradziły. Dlatego udawałem, że rozglądam się po kawiarni albo wyjątkowo pasjonuje mnie widok tych niezwykle rozgadanych zwykłych ludzi. Cieszyłem się, że się uparłem i umówiłem z Lohmanami w restauracji. W myślach widziałem Serge’a wchodzącego przez drzwi wahadłowe, jak z uśmiechem na ustach zaklina zwykłych ludzi, by nade wszystko nie przerywali tego, czym się zajmują, i by nie zwracali na niego uwagi. - Coś ci powiedział? - zapytała Claire. - No wiesz, z tobą Michel rozmawia o innych sprawach niż ze mną. Może tu chodzi o jakąś dziewczynę? O coś, co łatwiej opowiedziałby tobie? Musieliśmy cofnąć się o krok, bo otworzyły się drzwi męskiej toalety, i znaleźliśmy się jeszcze bliżej siebie. Poczułem, że szklanka Claire stuka o moją. - Chodzi o dziewczyny? - zapytała raz jeszcze. Gdyby tylko to była prawda, pomyślałem odruchowo. Gdyby chodziło o dziewczyny... Jakie to by było cudowne... cudownie normalne. Zwykłe problemy nastolatków. „Czy Chantal/Merles/Roos może dzisiaj u nas zostać na noc?”, „A jej rodzice o tym wiedzą? Jeśli
rodzice Chantal/Merles/Roos nie widzą w tym nic złego, my również nie mamy z tym żadnego problemu. Bylebyś tylko nie zapomniał... bylebyś uważał przy... no, sam zresztą wiesz, myślę, że nie muszę ci tego mówić. Prawda, Michel?” Wystarczająco często przychodziły do nas dziewczyny, jedna ładniejsza od drugiej - siedziały na kanapie albo przy stole kuchennym i grzecznie się ze mną witały, gdy wracałem do domu. - Dzień dobry panu. - Nie musisz się do mnie zwracać per pan. Więc mówiły raz „ty”, raz „Paul”, ale po paru dniach zazwyczaj wracały do formy „pan”. Zdarzało mi się odebrać telefon, gdy któraś z nich dzwoniła, i kiedy pytałem, czy mam przekazać Michelowi wiadomość, zamykałem powieki i usiłowałem dopasować dziewczęcy głos po drugiej stronie linii (rzadko się przedstawiały, przeważnie wypalały prosto z mostu: „Jest Michel?”) do określonej twarzy. „Nie, nie trzeba, proszę pana. Ma wyłączoną komórkę, i dlatego próbowałam tutaj”. Jeden jedyny raz wydawało mi się, że na czymś ich nakryłem, wchodząc do pokoju - to znaczy Michela z Chantal/Merel/Roos. Jakby mniej niewinnie oglądali The Fabulous Life na MTV, niż na to wyglądało. Chyba właśnie się do siebie dobierali, a kiedy usłyszeli, że wchodzę, szybko obciągnęli na sobie ubrania i wygładzili włosy. Coś w wypiekach na twarzy Michela - coś gorączkowego - dało mi do myślenia. Ale szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, jak było. Może w ogóle do niczego nie doszło, a wszystkie te piękne dziewczyny postrzegały mojego syna jako dobrego przyjaciela: miłego, w miarę przystojnego chłopca, z którym mogły pójść na imprezę - chłopca, do którego miały zaufanie, właśnie dlatego, że nie był z tych, co to od razu do każdej się dobierają. - Nie, nie wydaje mi się, żeby chodziło o jakąś dziewczynę - powiedziałem, patrząc Claire prosto w oczy. To właśnie przygniatająca strona szczęścia - że wszystko jest czytelne, kawa na ławę: gdybym dłużej unikał spojrzenia na nią, na pewno by zrozumiała, że jednak coś było - z dziewczynami albo z czymś jeszcze gorszym. - Moim zdaniem to raczej jakieś szkolne sprawy - dodałem. - Dopiero co miał w szkole tydzień testów - według mnie jest po prostu zmęczony. Chyba się nie spodziewał, jak trudno może być w liceum. Czy zabrzmiałem wiarygodnie? A przede wszystkim - czy wyglądałem przy tym wiarygodnie? Claire przenosiła spojrzenie to na moje lewe, to na prawe oko; następnie
podniosła rękę do kołnierza mojej koszuli, jakby było z nią coś nie w porządku, co jeszcze można było poprawić, by za jakiś czas - wkraczając do restauracji - nie wyjść na głupka. Uśmiechnęła się i położyła szeroko rozłożoną dłoń na mojej piersi; poczułem dwa opuszki palców na skórze, w miejscu, gdzie miałem rozpięty guzik od koszuli. - Może to o to chodzi - powiedziała. - Po prostu wydaje mi się, że oboje musimy uważać, bo w pewnym momencie przestanie nam mówić cokolwiek. Żebyśmy się do tego nie przyzwyczaili, to mam na myśli. - Nie, no pewnie. Ale w tym wieku ma już prawo do swoich tajemnic. Zresztą nie powinniśmy go o wszystko wypytywać, bo inaczej może się całkiem zamknąć w sobie. Spojrzałem Claire prosto w oczy. Moja żona, pomyślałem w tej chwili. Dlaczego nie miałbym jej w tym momencie nazywać swoją żoną? Moja żona. Objąłem ją w pasie i przycisnąłem do siebie. Choćby tylko w ciągu tego wieczoru. Żona i ja, powiedziałem w myślach. Żona i ja chcielibyśmy zobaczyć kartę win. - Czemu się śmiejesz? - zapytała Claire. Zapytała moja żona. Spojrzałem na nasze szklanki od piwa. Moja była pusta, jej - w trzech czwartych pełna. Jak zwykle. Moja żona piła wolniej ode mnie, i również dlatego ją kochałem, dziś wieczorem pewnie nawet bardziej niż w inne wieczory. - Bez powodu - odezwałem się. - Pomyślałem... myślałem o nas. To stało się szybko: w jednej chwili Claire spojrzała na mnie, ja na nią - wzrokiem wyrażającym miłość, a jeśli nie, to z figlarnym błyskiem - a w następnej chwili poczułem, jak oczy mi zachodzą wilgotną mgłą. Ponieważ pod żadnym pozorem nie mogła zauważyć, co się ze mną dzieje, ukryłem twarz w jej włosach. Wzmocniłem uścisk ramienia wokół jej talii i wciągnąłem powietrze nosem: szampon. I jeszcze coś innego, ciepłego; zapach szczęścia, pomyślałem. Jak wyglądałby ten wieczór, gdybym godzinę temu po prostu zszedł na dół i poczekał tam do momentu wyjścia do restauracji, zamiast pójść na górę do pokoju Michela? Jak wyglądałaby wtedy reszta naszego życia? Czy zapach szczęścia, który właśnie wyczuwałem we włosach mojej żony, pachniałby wciąż jak szczęście, a nie, jak teraz - wspomnieniem z dalekiej przeszłości - jak zapach czegoś, co w jednej sekundzie można stracić? 1 Tłum. Kazimiera Iłłakowiczówna.
3 - MICHEL? Stałem w drzwiach pokoju syna. Nie było go w nim. Zresztą będę szczery: wiedziałem, że go w nim nie ma. Był w ogrodzie - kleił tylną dętkę roweru. Zachowywałem się tak, jakby mi to umknęło; udawałem, że myślę, że przebywa zwyczajnie w swoim pokoju. - Michel? Zapukałem w uchylone drzwi. Claire buszowała w szafie w naszej sypialni. Za niecałą godzinę mieliśmy wyjść do restauracji; wahała się między czarną sukienką do czarnych botków a czarnymi spodniami do sportowych półbutów DKNY. - Które kolczyki? - zapyta niedługo - Te czy te? Odpowiem, że najlepiej wygląda w najmniejszych, zarówno do sukienki, jak i do spodni. Tymczasem stałem już w pokoju Michela. Od razu znalazłem to, czego szukałem. Chcę z naciskiem podkreślić, że wcześniej nigdy czegoś takiego nie zrobiłem. Nigdy. Kiedy Michel w mojej obecności pisał z kimś na czacie, zawsze stawałem tyłem do biurka, byle nie patrzeć na ekran komputera. Nie chciałem, by z pozycji mojego ciała mógł wywnioskować, że go szpieguję albo że czytam mu przez ramię. Czasem z jego komórki rozlegał się dźwięk fletni Pana na znak, że dostał SMS. Często zostawiał ją gdzieś na wierzchu i nie zaprzeczam, że niejednokrotnie kusiło mnie, by do niej zajrzeć, zwłaszcza gdy wychodził z domu. Kto mu przysłał wiadomość? Co napisał? Jednego razu stałem z komórką Michela w dłoni - wiedziałem, że dopiero za godzinę wróci z treningu i że najzwyczajniej jej zapomniał - był to jeszcze jego stary model, sony ericsson bez klapki. Nowa wiadomość widniało na ekraniku pod piktogramem maleńkiej koperty. Nie wiem, co mnie napadło, zanim się spostrzegłem, miałem komórkę w ręku i przeczytałem twoją wiadomość. Może nigdy by się to nie wydało, a może i tak. Michel nic by nie powiedział, a jednak podejrzewałby mnie lub swoją matkę - tak pojawiłoby się pęknięcie, które z upływem czasu pogłębiłoby się do sporej szczeliny. Nasze życie szczęśliwej rodziny nigdy już nie byłoby takie samo. Zaledwie parę kroków dzieliło jego biurko od okna. Kiedy się pochyliłem, mogłem dojrzeć Michela na płytkach tarasu przed kuchennymi drzwiami, gdzie siedział i sklejał swoją dętkę - a gdyby on podniósł głowę, zobaczyłby własnego ojca w oknie swojego pokoju. Wziąłem z biurka jego telefon komórkowy, nowiusieńki samsung, i odsunąłem klapkę w górę. Nie znałem jego PINu - jeśli komórka była wyłączona, nic nie mogłem wskórać - ale na
ekranie wyświetliło się prawie natychmiast rozmyte zdjęcie logo firmy Nike, prawdopodobnie zrobione naszywce na jednym z jego własnych ubrań: butach albo czarnej czapce, którą zawsze - również latem i w domu - nosił naciągniętą aż po same oczy. Szybko przeszukałem menu, które wyglądało mniej więcej tak samo jak w moim telefonie, też firmy Samsung, ale w modelu sprzed pół roku, a zatem beznadziejnie przestarzałym. Nacisnąłem na Moje pliki, a potem na Filmy. To, czego szukałem, znalazłem szybciej, niż się spodziewałem. Oglądałem i czułem, jak głowę powoli zaczyna ścinać mi chłód. Był to rodzaj zimna, jakie się czuje po połknięciu wielkiego kęsa lodów albo po łapczywym piciu zimnego napoju. Było to zimno, które bolało - od środka. Obejrzałem to jeszcze jeden raz, a potem szukałem dalej: odkryłem, że było tego więcej, ale o ile więcej, trudno było naprędce ocenić. - Tato? Głos Michela dochodził z dołu, ale słyszałem, że już wchodzi po schodach. Szybko zsunąłem klapkę komórki i odłożyłem ją na biurko. - Tato? Było za późno, by wpaść do naszej sypialni, wyjąć koszulę i marynarkę z szafy i stanąć przed lustrem; jedyna opcja, jaka mi pozostała, to wyjść z pokoju Michela możliwie jak najbardziej nonszalancko i wiarygodnie, jakbym go w nim szukał. - Tato? Zatrzymał się na podeście i zajrzał ponad moją głową do swojego pokoju. Następnie przeniósł na mnie wzrok. Miał na głowie swoją czapkę „Nike”, na piersi wisiał mu na sznureczku jego czarny iPod nano; przez szyję miał przewieszone luźno słuchawki - trzeba przyznać, że nie przejmował się modą i po paru tygodniach białe słuchawki douszne zamienił na zwykłe, bo dawały lepszy dźwięk. „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne”, po raz pierwszy przebiegło mi przez głowę. - Szukałem... - zacząłem. - Zastanawiałem się, gdzie jesteś. Michel o mało co nie umarł przy porodzie. Nadal dość często rozmyślałem o sinym, wygniecionym ciałku w inkubatorze tuż po cesarskim cięciu. Fakt, że żył, był co najmniej darem; to też było szczęście. - Sklejałem dętkę - powiedział. - Właśnie chciałem cię zapytać. Nie wiesz, czy gdzieś mamy wentyle? - Wentyle - powtórzyłem. Jestem typem człowieka, który nigdy sam nie reperuje
dętki, któremu nawet nie przyszłoby to do głowy. A mój syn, wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi, wciąż wierzył w inną wersję ojca - tego, który wie, gdzie leżą wentyle. - Co tu robiłeś? - zapytał nagle. - Powiedziałeś, że mnie szukałeś. Po co? Popatrzyłem na niego, w jasne oczy pod czarną czapką, uczciwe oczy, które - zawsze to sobie powtarzałem - w niebagatelny sposób składały się na nasze szczęście. - Po prostu - odpowiedziałem. - Szukałem cię. 4 OCZYWIŚCIE JESZCZE ich nie było. Nie ujawniając za wiele o położeniu restauracji, mogę powiedzieć, że widok od ulicy zasłaniały drzewa. Byliśmy już spóźnieni o pół godziny i zmierzając do wejścia po żwirowej ścieżce oświetlonej z obu stron elektrycznymi pochodniami, zastanawialiśmy się z żoną nad możliwością, czy przypadkiem ten jeden raz to nie Lohmanowie, ale my zjawimy się drudzy. - Założymy się? - powiedziałem. - Po co? - odpowiedziała Claire. - I tak ich nie ma. Dziewczyna w czarnym Tshircie i sięgającym jej do samej ziemi czarnym fartuchu odebrała nasze płaszcze. Inna dziewczyna w identycznym czarnym stroju studiowała książkę rezerwacji, która spoczywała otwarta na pulpicie. Zauważyłem, że tylko udawała, że nie zna nazwiska Lohman, a w dodatku źle to odgrywała. - Powiedział pan „pan Lohman”? - Ściągnęła brwi i nie zrobiła żadnego wysiłku, by ukryć rozczarowanie, że nie stoi przed nią Serge Lohman we własnej osobie, ale dwoje ludzi o twarzach, które kompletnie nic jej nie mówiły. Mogłem jej pomóc, mówiąc, że Serge Lohman jest w drodze, ale nie zrobiłem tego. Pulpit z książką rezerwacji oświetlała wąska, wyglądająca na miedzianą lampka do czytania: w art déco albo w jakimś innym stylu, który akurat wrócił do łask czy też właśnie wyszedł z mody. Włosy, równie czarne jak Tshirt i fartuch, miała bardzo ciasno ściągnięte do tyłu i związane w cienki kucyk, jakby zaprojektowany, żeby pasował do wystroju restauracji. Również dziewczyna, która zabrała nasze płaszcze, nosiła włosy związane w koński ogon. Może nawet był to jakiś przepis, pomyślałem sobie, wynikający ze względów higienicznych, jak maski na ustach na sali operacyjnej: ostatecznie ta restauracja wyróżniała się tym, że używała wyłącznie „niepryskanych” produktów. Mięso co prawda wciąż pochodziło od zwierząt, ale od tych, które wiodły „przyjemne życie”.
Ponad prostymi czarnymi włosami chyłkiem rzuciłem okiem na właściwą część restauracji, a przynajmniej na dwa, trzy stoliki sali jadalnej, które z tego miejsca można było dostrzec. Na lewo od wejścia znajdowała się „otwarta kuchnia”. Wyglądało na to, że właśnie coś w niej flambirowano, czemu towarzyszyło natychmiastowe ukazanie się niebieskawego dymu ponad strzelającymi językami ognia. Ponownie ogarnęło mnie zniechęcenie. Jeszcze bardziej, prawie fizycznie odrzucało mnie od czekającego nas wieczoru - lekkie nudności, spocone dłonie i początek bólu głowy tlący się za lewym okiem - ale nie na tyle, by na miejscu się rozchorować lub stracić przytomność. Wyobrażałem sobie, jak zareagowałyby dziewczyny w czarnych fartuchach na gościa, który, jeszcze zanim minął pulpit, padłby na ziemię: czy próbowałyby spiesznie cofnąć mnie do garderoby, w każdym razie usunąć z pola widzenia gości? Prawdopodobnie usadziłyby mnie na stołku za płaszczami. Grzecznie, ale stanowczo zapytałyby, czy mogą zadzwonić po taksówkę. Precz! Precz z tym człowiekiem! Jak by to było wspaniale pozostawić Serge’a, by się dusił we własnym sosie; co by to była za ulga móc czym innym wypełnić wieczór. Rozważałem różne możliwości. Moglibyśmy wrócić do pubu i zamówić tam talerz jedzenia zwykłych ludzi. Daniem dnia były żeberka z frytkami, jak przeczytałem na wypisanej kredą szkolnej tablicy. „Żeberka z frytkami: 11,50” - to prawdopodobnie nawet nie jedna dziesiąta kwoty, którą tutaj wywalimy za jedną osobę. Inną możliwością było pomaszerować z powrotem prosto do domu, ewentualnie zbaczając z drogi, by wypożyczyć film na DVD, a następnie obejrzeć go w sypialni, leżąc w naszym dużym, dwuosobowym łóżku. Kieliszek wina, krakersy, talerz serów na zakąskę (trzeba by jeszcze raz lekko nadłożyć drogi, by odwiedzić nocny sklep), i scenariusz perfekcyjnego wieczoru był gotów. Całkowicie bym się poświęcił, zapewniałem siebie w myślach, pozwoliłbym Claire wybrać film - choć z całą pewnością byłby to dramat kostiumowy. Duma i uprzedzenie, Pokój z widokiem lub coś w stylu Morderstwa w Orient Expressie. Tak, mógłbym to zrobić, planowałem w myślach, mógłbym się źle poczuć i wtedy poszlibyśmy do domu. Ale zamiast tego powiedziałem: - Serge Lohman, stolik od strony ogródka. Dziewczyna podniosła głowę znad książki i popatrzyła na mnie. - Ale pan przecież nie jest panem Lohmanem - powiedziała, nie mrugnąwszy powieką. W tym momencie przekląłem wszystko: restaurację, dziewczyny w czarnych fartuchach, ten z góry spartaczony wieczór - ale nade wszystko przeklinałem Serge’a. W
końcu to on nalegał na tę kolację; kolację, dla której nie mógł wykrzesać z siebie tyle dobrych manier, by przyjść na czas. Zresztą nigdzie nie mógł dotrzeć na czas: choć w salkach na prowincji siedzą i czekają na niego ludzie, bardzo zajęty Serge Lohman najprawdopodobniej się spóźni, spotkanie w poprzedniej salce się przeciągnęło, a teraz tkwi gdzieś w korku, nie prowadzi sam, nie, jazda samochodem dla kogoś z talentami Serge’a jest stratą czasu, jego kierowca się tym zajmuje, aby on swój cenny czas mógł wykorzystać na zapoznawanie się z ważnymi dokumentami. - Oczywiście, że tak - odpowiedziałem. - Nazywam się Lohman. Wpatrywałem się nieruchomo w dziewczynę, która tym razem zamrugała powiekami i otworzyła usta do następnego zdania. Nadchodził moment, w którym miałem odnieść zwycięstwo, ale zwycięstwo to miało smak porażki. - Jestem jego bratem - powiedziałem. 5 - APERITIF DOMU to dzisiaj różowy szampan. Kierownik sali - mistrz ceremonii, ochmistrz, maitre d’hotel, gospodarz, naczelny kelner, czy jak się tam ich zwie w takich restauracjach - nie był ubrany w czarny fartuch, ale w trzyczęściowy garnitur. Garnitur był jasnozielony w niebieskie prążki, a z kieszeni na piersi wystawał róg równie niebieskiej chusteczki lub fularu. Kierownik sali mówił cichym głosem, zbyt cichym - ledwie było go słychać ponad restauracyjnym gwarem; kiedy tylko zasiedliśmy przy stoliku (z widokiem na ogródek! a nie mówiłem!), od razu zauważyliśmy, że coś szwankowało z akustyką - trzeba było mówić głośniej niż normalnie, bo inaczej słowa odlatywały w stronę szklanego sufitu, który też był tutaj wyższy niż w innych restauracjach. Absurdalnie wysoki, można by powiedzieć, gdyby nie to, że wysokość ta wynikała z poprzedniego przeznaczenia budynku: mleczarni (gdzieś przeczytałem) czy też oczyszczalni ścieków. Kierownik sali wskazywał coś teraz swoim małym palcem na naszym stoliku. Z początku myślałem, że podgrzewacz - na każdym stoliku zamiast świeczki lub świec stał jeden podgrzewacz - ale mały palec wskazywał miseczkę z oliwkami, którą kierownik sali najwyraźniej właśnie tam postawił. W każdym razie nie mogłem sobie przypomnieć, by tam stała, kiedy odsuwał przed nami krzesła. Kiedy postawił miseczkę? Ogarnęła mnie na krótko silna fala paniki. Ostatnimi czasy zdarzało mi się, że nagle umykały mi strzępy, fragmenty czasu, puste chwile, w których najwidoczniej myślami byłem gdzie indziej.
- Oto greckie oliwki z Peloponezu, lekko skropione oliwą dziewiczą z pierwszego tłoczenia pochodzącą z północnej Sardynii i wykończone rozmarynem... Przy wypowiadaniu tego ostatniego zdania kierownik sali jeszcze bardziej pochylił się nad naszym stolikiem, a mimo to ledwie można go było zrozumieć; końcówki zdania nie usłyszeliśmy w ogóle, przez co umknęło nam pochodzenie rozmarynu. W zasadzie mogę się obejść bez takich informacji, jeśli o mnie chodzi, rozmaryn może pochodzić z Zagłębia Ruhry czy z Ardenów, ale uznałem, że to stanowczo za dużo ceregieli dla jednej miseczki oliwek, i nie miałem ochoty pozwolić, by mu się tak po prostu upiekło. Poza tym był jeszcze ten mały palec. Dlaczego ktoś wskazuje małym palcem? Czy to miało wyglądać wytwornie? Czy to miało pasować do garnituru w niebieskie prążki, tak jak niebieska chusteczka? Czy może facet miał po prostu coś do ukrycia? Nie dane nam było zobaczyć pozostałych palców, zwinął je do wnętrza, tak że pozostawały w ukryciu - może pokrywała je egzema grzybicza lub symptomy nieuleczalnej choroby. - Wykończone? - powtórzyłem. - Tak, wykończone rozmarynem. Wykończone znaczy... - Wiem, co znaczy wykończone - odpowiedziałem być może za ostro, bo mężczyzna i kobieta przy stoliku obok na chwilę przerwali rozmowę i spojrzeli w naszą stronę: mężczyzna z o wiele za dużą brodą, która zakrywała prawie całą jego twarz, i trochę za młoda jak na jego wiek kobieta, którą oceniałem na dwadzieścia parę lat; jego drugie małżeństwo, pomyślałem, albo dziewczyna na jeden wieczór, na której chciał wywrzeć wrażenie, zabierając ją do takiej restauracji. - Wykończone - poprawiłem się nieco ciszej. - Wiem, że to nie znaczy, że oliwki zostały „wykończone”, w znaczeniu „ukatrupione” czy „rozstrzelane”. Kątem oka dostrzegłem, że Claire odwróciła głowę, wyglądając na zewnątrz. To nie był dobry początek: wieczór był już zepsuty, nie musiałem go jeszcze bardziej psuć, a już na pewno nie własnej żonie. Ale wtedy kierownik sali zrobił coś, czego wcale nie przewidziałem: spodziewałem się, że rozdziawi gębę, że dolna warga zacznie mu drgać i że być może się zaczerwieni, po czym zacznie, jąkając się, wygłaszać mętne usprawiedliwienia - coś, co z góry zostało ujęte w kodeksie postępowania wobec upierdliwych i niewychowanych klientów - ale zamiast tego wybuchnął śmiechem. Do tego był to autentyczny śmiech, nie odgrywany albo przez grzeczność. - Proszę mi wybaczyć - powiedział, zbliżając rękę do ust; palce ciągle były zwinięte jak przy wskazywaniu oliwek, jedynie mały palec wciąż sterczał. - Jeszcze nigdy na to w ten
sposób nie patrzyłem. 6 - CO MA ZNACZYĆ ten trzyczęściowy garnitur? - zapytałem Claire, po tym jak zamówiliśmy aperitif domu, a kierownik sali odszedł od naszego stolika. Claire wyciągnęła rękę i dotknęła mojego policzka: - Kochanie... - Nie, no, po prostu uważam to za dziwne, w każdym razie nie nosi go bez powodu. Nie powiesz mi przecież, że to nie jest zamierzone? Żona obdarzyła mnie prześlicznym uśmiechem, który posyła mi zawsze wtedy, kiedy byle czym się podniecam; uśmiech, który ma znaczyć mniej więcej tyle, że to moje wzburzenie uważa za wielce zabawne, ale że nie mam sobie myśleć, iż ona choćby przez sekundę bierze je na poważnie. - A do tego ten podgrzewacz - ciągnąłem. - Dlaczego nie pluszowy miś? Albo marsz milczenia? Claire wzięła z miseczki jedną oliwkę z Peloponezu i włożyła sobie do ust. - Mmm - wydała z siebie. - Pyszna. Szkoda tylko, że naprawdę czuć w smaku, że ten rozmaryn nie dostał wystarczająco dużo słońca. Teraz z kolei ja uśmiechnąłem się do żony: rozmaryn, jak powiedział kierownik sali, był „z własnej uprawy” i pochodził z warzywnika pod szkłem za restauracją. - Zauważyłaś, że on cały czas pokazywał małym palcem? - zapytałem, otwierając kartę dań. Właściwie zamierzałem w pierwszym rzędzie spojrzeć na ceny: ceny w takiej restauracji jak ta niezmiernie mnie fascynowały. Muszę przy tym powiedzieć, że nie mam skłonności do oszczędzania, to nie ma nic do rzeczy. Nie twierdzę, że pieniądze nie odgrywają żadnej roli, ale odcinam się od ludzi, którzy jedzenie w restauracji uważają za „stratę pieniędzy”, podczas gdy „w domu można przygotować o wiele smaczniejsze rzeczy”. Nie, ci ludzie nic nie wiedzą ani o jedzeniu, ani o restauracjach. Moja fascynacja wynika z czegoś innego, z czegoś, co dla ułatwienia nazwę dystansem nie do pokonania między daniem a kwotą, którą trzeba za nie zapłacić: jakby te dwie wielkości - z jednej strony pieniądze, a z drugiej jedzenie - nie miały ze sobą nic wspólnego, jakby obok siebie funkcjonowały dwa światy, które w każdym razie nie powinny znaleźć się na tej samej karcie. Oto, co chciałem zrobić: przeczytać nazwy dań, a następnie ceny, które przy nich
widniały, ale moją uwagę zwróciła lewa strona karty. Przeczytałem ją, po czym jeszcze raz, i rozejrzałem się po restauracji, czy gdzieś nie widać garnituru kierownika sali. - O co chodzi? - zapytała Claire. - Wiesz, co tu napisano? Żona popatrzyła na mnie pytająco. - Aperitif domu: dziesięć euro. - Tak? - To przecież chore, nie? - powiedziałem. - Facet oświadczył: „Aperitif domu to dzisiaj różowy szampan”. Czego się po tym spodziewasz? Możesz oczekiwać, że poczęstują cię tym szampanem - czy może ja zwariowałem? Skoro coś jest „domu”, to znaczy, że jest za darmo, prawda? „Możemy jeszcze coś zaoferować na koszt domu”? Wtedy to nie kosztuje dziesięć euro, ale nic. - Zaczekaj - nie zawsze. Jak w karcie napiszą „befsztyk a la maison”, czyli „befsztyk jak w domu”, to znaczy tylko tyle, że jest przyrządzony według przepisu domu. Nie, to niedobry przykład. Wino domu! Wino domu przecież nie jest za darmo. - Okej, okej, jasne. Ale to zupełnie inny przypadek. Tutaj nawet jeszcze nie otworzyłem menu. Tutaj ktoś w trzyczęściowym garniturze odsuwa dla nas krzesła, stawia nędzną miseczkę oliwek przed nosem, po czym mówi, co jest dzisiaj aperitifem domu. To przecież co najmniej mylące, prawda? To brzmi raczej, jakby cię nim częstował, a nie jakbyś musiała za niego zapłacić dziesięć euro, prawda? Dziesięć euro! Dziesięć! Odwróćmy sytuację. Czy zamówilibyśmy kieliszek niedobrego, różowego szampana domu, gdybyśmy najpierw przeczytali w karcie, że kosztuje dziesięć euro? - Nie. - O to mi właśnie chodzi. Zostaliśmy po prostu wpuszczeni w maliny przez tę gadkę o „domu”. - Tak. Popatrzyłem na moją żonę, ale wyglądała na poważną. - Nie, nie nabijam się z ciebie - dodała. - Masz całkowitą rację. To rzeczywiście coś całkiem innego niż domowy befsztyk czy wino domu. Wiem, o co ci chodzi. To wygląda niemal tak, jakby robili to specjalnie, żeby sprawdzić, czy wpadniemy w pułapkę. - Prawda? W oddali dojrzałem, jak trzyczęściowy garnitur wpada do otwartej kuchni; pomachałem do niego, ale zauważyła to jedynie dziewczyna w czarnym fartuchu, która
pospieszyła do naszego stolika. - Proszę posłuchać - zacząłem, podstawiając dziewczynie kartę dań. Rzuciłem jeszcze szybko spojrzenie Claire - po wsparcie czy miłość, albo chociaż po porozumiewawcze mrugnięcie, mówiące, że nie damy się oszukać tak zwanymi aperitifami domu - ale wzrok Claire skierowany był na coś za moją głową: na miejsce, gdzie, jak wiedziałem, znajdowało się wejście do restauracji. - Są - powiedziała. 7 ZWYKLE CLAIRE siada twarzą w stronę ściany, ale dziś wieczorem zrobiliśmy na odwrót. - Nie, chociaż raz usiądź sobie inaczej - powiedziałem, kiedy kierownik sali odsunął nam krzesła, a ona już automatycznie skierowała się do miejsca, z którego miałaby widok tylko na ogród. Zwykle to ja siadam plecami do ogrodu (lub ślepej ściany lub otwartej kuchni) z tej prostej przyczyny, że wszystko chcę widzieć. Claire zawsze się poświęca. Wie, że ślepe ściany czy ogrody to nie dla mnie, że wolę patrzeć na ludzi. - No coś ty - powiedziała, podczas gdy kierownik sali grzecznie czekał z rękami na oparciu krzesła - krzesła z widokiem na restaurację, które w zasadzie odsunął dla mojej żony - przecież wolisz to miejsce, prawda? Nie chodzi tylko o to, że Claire się dla mnie poświęca. Jest w niej coś - jakiś wewnętrzny spokój czy bogactwo, które sprawia, że czerpie przyjemność z patrzenia na ślepą ścianę czy otwartą kuchnię. Albo na coś takiego jak tutaj: niewielki trawnik poprzecinany żwirowymi ścieżkami, prostokątną sadzawkę i trochę niskich bukszpanów po drugiej stronie szyby, która sięga od szklanego sufitu aż do podłogi. Trochę dalej musiały stać drzewa, ale z powodu mieszanki zapadającego zmierzchu i światła odbijającego się w szybie nie można ich już było zobaczyć. To jej wystarcza: to i widok mojej twarzy. - Nie dzisiaj - odpowiedziałem. Dzisiaj chcę widzieć tylko ciebie, zamierzałem dodać, ale nie miałem ochoty wypowiadać tego głośno przy kierowniku sali w prążkowanym garniturze. Poza tym, że tego wieczoru chciałem tylko uczepić się widoku znajomej twarzy mojej żony, równie ważną przyczyną mojego siedzenia frontem do ogrodu było to, że w ten sposób
w dużej mierze mogłem uniknąć oglądania mojego brata wkraczającego do restauracji: ceregieli przy wejściu, niewątpliwie lizusowatego zachowania kierownika sali i dziewczyn w czarnych fartuchach, reakcji gości; kiedy jednak ten moment w końcu nadszedł, i tak obróciłem się do połowy w krześle. Naturalnie, że wejście małżonków Lohman zostało przez wszystkich zauważone - można nawet powiedzieć o stłumionym rwetesie w okolicy pulpitu: nie mniej niż trzy dziewczyny w czarnych fartuchach zajęły się Serge’em i Babette, również kierownik sali zatrzymał się w pobliżu - ale i ktoś jeszcze: niski mężczyzna o siwych, ostrzyżonych na jeża włosach - nie spowity w czerń od stóp do głów ani nie ubrany w garnitur, ale w zwykłe dżinsy i biały golf - jak przypuszczałem, właściciel restauracji. Tak, rzeczywiście był to właściciel, ponieważ postąpił o krok, by osobiście uścisnąć dłoń Serge’owi i Babette. „Znają mnie tam”, parę dni temu powiedział mi Serge. Znał mężczyznę w białym golfie, który nie wychodził tak sobie z kuchni dla byle kogo. Ale goście zachowywali się tak, jakby nic się nie stało; prawdopodobnie do etykiety restauracji, w której aperitif domu kosztuje dziesięć euro, nie należało otwarte okazywanie tego, że się kogoś rozpoznało. Wyglądało to tak, jakby każda z tych osób pochyliła się parę milimetrów niżej nad swoim talerzem, a jednocześnie kompletnie się spięła, by nade wszystko kontynuować zażartą dyskusję i za wszelką cenę uniknąć ciszy, ponieważ wyraźnie podniosło się też natężenie ogólnego szmeru. I kiedy kierownik sali (biały golf zniknął w otwartej kuchni) prowadził Serge’a i Babette między stolikami w naszą stronę, przez restaurację przeszła ledwie dostrzegalna fala: nagłe uniesienie się bryzy ponad gładką taflą jeziora; podmuch wiatru ponad polem kukurydzy, nic więcej. Serge uśmiechał się szeroko i zacierał dłonie, Babette szła zaś nieco za nim. Sądząc po jej drobnych kroczkach, prawdopodobnie dreptała na wysokich obcasach, próbując dotrzymać mu kroku. - Claire! - Serge wyciągnął ramiona do mojej żony, podczas gdy ona już wstała z krzesła, i właśnie dawali sobie trzy całusy w policzki. Nie pozostało mi nic innego, jak również wstać - pozostanie na swoim krześle wymagałoby zbyt wielu wyjaśnień. - Babette... - powiedziałem, chwytając żonę mojego brata za łokieć. Liczyłem właściwie na to, że odsunie się przed trzema przepisowymi pocałunkami, by następnie pocałować powietrze obok moich policzków, ale poczułem miękki dotyk jej ust najpierw na jednym, potem na drugim, na koniec przycisnęła wargi - nie do moich ust, ale tuż przy nich. Niebezpiecznie blisko nich, można by powiedzieć. Następnie spojrzeliśmy na siebie: jak
zwykle nosiła okulary, ale był to może jakiś inny model niż ostatnim razem, kiedy ją widziałem, w każdym razie nie mogłem sobie przypomnieć, by wcześniej miała na sobie okulary o tak ciemnych szkłach. Jak mówiłem, Babette należy do kategorii kobiet, które we wszystkim dobrze wyglądają - również w okularach. Ale było coś jeszcze, coś odrobinę innego w jej wizerunku, jak w pokoju, z którego ktoś pod twoją nieobecność wyrzucił wszystkie kwiaty: zmiana, która w pierwszej chwili nie rzuca się w oczy, do czasu, gdy dostrzeże się łodyżki wystające spod pokrywy kubła na śmieci. Nazwanie żony mojego brata zjawiskiem byłoby delikatnym określeniem. Istnieją mężczyźni, wiem o tym, którzy czują się przytłoczeni, a nawet zagrożeni rozmiarami jej ciała. Nie jest za gruba, nie - nie ma to wiele wspólnego z chudością czy grubością - proporcje jej ciała są kompletnie zrównoważone. Jednak wszystko jest w niej duże i szerokie: jej dłonie, stopy, głowa; za duże i za szerokie, twierdzą owi mężczyźni, a następnie czynią aluzje do wielkości i szerokości innych części jej ciała, by zagrożenie sprowadzić z powrotem do ludzkich proporcji. W szkole średniej przyjaźniłem się z chłopcem, który miał dwa metry wzrostu. Pamiętam, jakie to było czasem męczące stać obok kogoś, kto górował nade mną o całą głowę, jakbym dosłownie stał w cieniu, przez co docierało do mnie mniej słońca. Mniej słońca niż ilość, do jakiej mam prawo, myślałem czasem. Oczywiście miewałem zwyczajne skurcze szyi od ciągłego zadzierania głowy, ale był to akurat najmniej męczący aspekt. W lecie jeździliśmy razem na wakacje i choć kolega nie był gruby, a jedynie wysoki, i tak odbierałem każdą zmianę pozycji jego ramion, nóg i stóp, które wystawały ze śpiwora i dotykały płótna namiotowego od środka, jako zmaganie się o zdobycie przestrzeni; zmaganie, za które czułem się na poły odpowiedzialny i które mnie fizycznie wykańczało. Czasem z rana jego stopy leżały poza namiotem i czułem się wtedy winny, że nie produkowano dostatecznie dużych namiotów, by tacy ludzie jak mój przyjaciel całkowicie się w nich mieścili. W obecności Babette dokładałem starań, by stać się większy, dłuższy niż jestem. Wyciągałem się, by mogła mi spojrzeć prosto w oczy: na tej samej wysokości. - Dobrze wyglądasz - powiedziała Babette, lekko szczypiąc mnie w przedramię. U większości ludzi, przede wszystkim kobiet, wypowiedziany na głos komplement o twojej powierzchowności nie znaczy zupełnie nic, ale z ust Babette - tak, co odkryłem z czasem. Kiedy ktoś, kogo lubiła, źle się prezentował, po prostu mu to mówiła. „Dobrze wyglądasz” mogło więc po prostu znaczyć, że rzeczywiście dobrze wyglądam, ale być może tą drogą
zapraszała mnie, bym sam coś powiedział o jej wyglądzie - bym w każdym razie poświęcił mu więcej uwagi niż zwykle. Dlatego jeszcze raz popatrzyłem uważnie w jej oczy poprzez szkła okularów, w których odbijała się niemalże cała restauracja: jedzący, białe obrusy, podgrzewacze... tak, dziesiątki podgrzewaczy błyszczały w tych okularach, które, jak właśnie dojrzałem, jedynie przy górnej krawędzi były ciemne. Pod spodem były ledwie lekko przyciemnione, dzięki czemu mogłem dobrze się przyjrzeć oczom Babette. Okalała je czerwona obwódka i były lekko podpuchnięte - ewidentne skutki niedawnego wybuchu płaczu. Nie takiego sprzed paru godzin; nie, płaczu sprzed chwili - w samochodzie, w drodze do restauracji. Może jeszcze na parkingu starała się usunąć ślady po nim, ale nie za bardzo jej się to udało. Personel w czarnych fartuchach, kierownika sali w trzyczęściowym garniturze czy energicznego właściciela w białym golfie można było wyprowadzić w pole, ale nie mnie. Jednocześnie wiedziałem z całą pewnością, że Babette wcale nie chciała mnie wyprowadzić w pole. Zbliżyła się bardziej niż kiedykolwiek, pocałowała mnie przy ustach, musiałem spojrzeć w jej wilgotne oczy i wyciągnąć wnioski. A teraz mrugnęła i wzruszyła ramionami - jej mowa ciała nie wyrażała nic innego jak „Wybacz”. Zanim mogłem coś powiedzieć, Serge wysforował się naprzód, odsunął żonę nieco na bok i chwycił moją dłoń, mocno ją ściskając. Dawniej nie miał tak silnego uścisku, ale w minionych latach nauczył się, że „ludzi w kraju” musi witać energicznym podaniem ręki, bo nie zagłosują na „śniętą rybę”. - Paul - odezwał się. Wciąż się uśmiechał, ale nie był to uśmiech, który wynikał z jakiejś emocji. „Nie przestawaj się uśmiechać” - zdawał się myśleć. Uśmiech ulepiony był z tej samej gliny co uścisk dłoni. Razem miały mu za siedem miesięcy zapewnić zwycięstwo w wyborach. Nawet wtedy, gdy na głowę leciały zgniłe jaja, należało się nieprzerwanie uśmiechać. Pomiędzy spływającymi po twarzy resztkami tortu, ciśniętego przez wściekłego demonstranta, wyborcy wciąż musieli widzieć uśmiech. - Cześć, Serge - odpowiedziałem. - Jak leci? W tym czasie za plecami mojego brata Claire witała się z Babette. Pocałowały się - przynajmniej moja żona pocałowała policzki swojej szwagierki - przytuliły i spojrzały sobie w oczy. Czy Claire dojrzała to samo co ja? Czy za przyciemnionymi szkłami ujrzała tę samą rozpacz w czerwonej obwódce? Właśnie w tym momencie Babette roześmiała się gromko i
dostrzegłem, jak całuje powietrze obok policzka Claire. Usiedliśmy. Serge po przekątnej ode mnie, u boku mojej żony, podczas gdy Babette usadowiła się na krześle obok mnie, przy asyście kierownika sali. Jedna z dziewczyn w czarnych fartuchach pomagała Serge’owi, który zanim usiadł, chwilę postał z ręką w kieszeni, by jednym spojrzeniem objąć restaurację. - Aperitif domu to dzisiaj różowy szampan - oznajmił kierownik sali. Nabrałem powietrza, najwyraźniej za głęboko, bo żona rzuciła mi spojrzenie, którym chciała mi coś powiedzieć. Rzadko przewracała oczami albo zaczynała bez powodu pokasływać, a już nigdy nie kopała mnie pod stołem w piszczel, kiedy chciała mnie ostrzec, że za chwilę się wygłupię lub że właśnie to zrobiłem. Nie, w jej oczach było coś bardzo subtelnego - zmiana spojrzenia, która pozostawała niedostrzegalna dla osoby postronnej; coś pomiędzy szyderstwem a nagłym spoważnieniem. „Nie rób tego” - mówiło to spojrzenie. - Mmm, szampan - powiedziała Babette. - Tak, brzmi nieźle - odpowiedział Serge. - Jeszcze się przekonasz - odezwałem się.
PRZYSTAWKA 8 - RACZKI RZECZNE zatopione są w sosie winegret z estragonu i szalotki - oznajmił kierownik sali; przycumował przy talerzu Serge’a i wskazywał na niego swoim małym palcem. - To kurki z Wogezów. Mały palec przeskoczył ponad raczkami wodnymi, by wskazać dwa przecięte wzdłuż brązowe grzybki: zdawało się, że kurki parę minut wcześniej zostały wyciągnięte z ziemi, gdyż do ich nóżek kleiło się coś, co moim zdaniem mogło być tylko ziemią. Była to wypielęgnowana dłoń, zdążyłem tymczasem stwierdzić, kiedy kierownik sali odkorkowywał zamówioną przez Serge’a butelkę chablis; wbrew moim przypuszczeniom nie miał nic do ukrycia: porządnie, krótko przycięte krawędzie paznokci bez oderwanych skórek, żadnej obrączki; dłoń wyglądała na świeżo umytą, nie widać było na niej żadnych śladów choroby. Jednak moim zdaniem ręka ta - jak na dłoń obcej osoby - za bardzo zbliżała się do jedzenia; unosiła się ledwie parę centymetrów nad raczkami rzecznymi, mały palec był jeszcze bliżej i prawie dotykał kurek. Nie wiedziałem, czy za jakiś czas zdołam znieść tę rękę - i mały palec - ponad własnym talerzem, ale dla ogólnej atmosfery przy stole lepiej było powstrzymać się od komentarza. Tak, tak zrobię, zdecydowałem w tej chwili: powstrzymam się. Powstrzymam się, jak wstrzymuje się oddech pod wodą, i będę się zachowywał tak, jakby najbardziej nieznajoma ręka ponad moim talerzem była najnormalniejszą sprawą na świecie. Było poza tym jeszcze coś innego, co zaczynało grać mi na nerwach, a mianowicie tempo, w jakim to wszystko się toczyło. Żeby otworzyć butelkę chablis, kierownik sali nieźle sobie pofolgował z czasem. Najpierw przymocowując wiaderko z lodem - model, który za pomocą dwóch haczyków zostaje przypięty do stołu jak dziecięce krzesełko - następnie pokazując butelkę, etykietę, oczywiście Serge’owi. Serge wybrał wino, co prawda za naszą aprobatą, jednak jego „znajomość win” miała w sobie coś nad wyraz irytującego. Nie mogłem sobie już dokładnie przypomnieć, kiedy wywindował się na znawcę win - w moich wspomnieniach odbyło się to nagle: z dnia na dzień był tym, który pierwszy ujmował kartę i mamrotał coś o „ziemistym posmaku” win portugalskich z okolic Alentejo. Stanowiło to nic innego jak zamach stanu, gdyż od tej chwili karta win z urzędu trafiała do rąk Serge’a.
Po pokazaniu etykiety i aprobującym kiwnięciu głową mojego brata kierownik przystąpił do odkorkowywania butelki. Natychmiast okazało się jasne jak słońce, że posługiwanie się korkociągiem nie jest jego najmocniejszą stroną. Próbował to jeszcze częściowo ukryć pod ramieniem, a także pokryć uśmiechem swą nieporadność, robiąc przy tym minę, jakby zdarzało mu się coś takiego naprawdę po raz pierwszy, ale właśnie ta mina go zdradziła. - Cóż, najwyraźniej nie ma na to ochoty - powiedział, gdy górna część korka się odłamała i w postaci luźnych odłamków wyszła wraz z korkociągiem. Kierownik sali stanął teraz wobec dylematu. Czy miał podjąć ryzyko wyciągnięcia z butelki również drugiej połowy korka, tu, przy stoliku, pod naszym oczekującym spojrzeniem? Czy też zachować się rozsądnie i wrócić z butelką do otwartej kuchni w poszukiwaniu profesjonalnej pomocy? Najprostsze rozwiązanie było niestety nie do pomyślenia: rączką widelca czy łyżki wepchnąć do środka butelki oporną połowę korka. Prawdopodobnie przy nalewaniu wina do kieliszka dostałyby się okruchy korka, ale so what? Who cares? Ile takie chablis kosztowało? Pięćdziesiąt osiem euro? Ta kwota i tak nic nie znaczyła. Znaczyło to najwyżej tyle, że dokładnie takie samo wino będzie można znaleźć na półce supermarketu jutro rano za siedem dziewięćdziesiąt pięć euro albo i mniej. - Proszę mi wybaczyć - odezwał się kierownik sali. - Przyniosę dla państwa nową butelkę - i zanim ktokolwiek z nas zdołał coś powiedzieć, żwawo odmaszerował między stolikami. - No tak - odezwałem się. - Prawie jak w szpitalu. Tam też trzeba prosić, by pielęgniarka pobrała krew, a nie lekarz. Claire wybuchnęła śmiechem. Również Babette się śmiała. - To było żałosne - przyznała. Jedynie Serge wpatrywał się przed siebie z poważną miną. W wyrazie jego twarzy krył się niemal smutek, jakby coś zostało mu odebrane: zabaweczka, szpanerska gadka o winach i rocznikach, i ziemistych aromatach. Gafa kierownika sali pośrednio rzutowała bowiem na niego. On, Serge Lohman, wybrał chablis z przegniłym korkiem. Już się cieszył na sprawny przebieg akcji - odczytywanie etykiety, twierdzące kiwanie głową, próbowanie odrobiny wina, które kierownik sali miał mu wlać na dno kieliszka. Zwłaszcza na to ostatnie. Od jakiegoś czasu nie byłem już w stanie na to patrzeć i tego słuchać: wąchania, bulgotania w gardle, smakowania wina, które mój brat przelewał sobie po języku, z przodu do tyłu, do gardła i z powrotem. Odwracałem wzrok do czasu, aż było po wszystkim. - Miejmy nadzieję, że inne butelki nie mają takiego samego feleru - odezwał się. -
Byłoby szkoda, bo to świetne chablis. Stało się jasne, że znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Wybór samej restuaracji należał do niego, z n a l i g o t u t a j, facet w białym golfie go znał i wyszedł z kuchni na jego powitanie. Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym to ja wybrał restaurację - inną niż ta, taką, w której jeszcze nigdy nie byliśmy - a w której kierownik sali lub kelner nie zdołałby otworzyć butelki za jednym razem. Mogę się na sto procent założyć, że Serge w takim wypadku uśmiechnąłby się z politowaniem, a następnie pokiwał głową. Tak, znałem go nie od wczoraj - popatrzyłby na mnie wzrokiem, który tylko ja bym zrozumiał: „Ach ten Paul, wiecznie prowadzi nas w najdziwaczniejsze miejsca...” Inni znani w kraju politycy sami chętnie gotowali, zbierali stare komiksy lub mieli łodzie, które w całości samodzielnie wyremontowali. Często wybrane hobby zupełnie nie pasowało do konkretnego osobnika - stało w sprzeczności do tego, co wszyscy razem i każdy z osobna zawsze o nim sądzili. Okazywało się, że najokropniejszy szary mysz o wdzięku segregatora w wolnym czasie nieoczekiwanie potrafi upichcić w domu wykwintne danie francuskiej kuchni, a w pierwszym lepszym dodatku weekendowym krajowego pisma prezentuje się w pełnym kolorze na okładce, dumnie dzierżąc w wydzierganych rękawicach kuchennych brytfannę z pieczenią prowansalską. Tym, co poza reprodukcją plakatu Toulouse’a Lautreca na fartuchu, natychmiast i nade wszystko rzucało się w oczy w szarym myszu, był kompletnie niewiarygodny uśmiech, który miał zarazić wyborców pasją do gotowania. Bardziej niż uśmiech przypominało to lękliwe obnażenie zębów, rodzaj grymasu, jaki się przybiera, kiedy właśnie uszło się z życiem - grymasu, który przede wszystkim zdradzał poczucie ulgi z prostego faktu, że pieczeń prowansalska nie spaliła się w piecu do cna. Jakież to dokładnie myśli nawiedziły Serge’ową głowę, gdy jako hobby wybrał sobie wina? Musiałbym go kiedyś o to zapytać. Może nawet dziś wieczorem. Zanotowałem to w myślach; teraz nie był odpowiedni moment, ale wieczór był jeszcze długi. Dawniej, w domu, Serge pił wyłącznie coca colę, w ogromnych ilościach - w czasie kolacji bez trudu schodziła cała rodzinna butla. Potężnie bekał, za co czasami bywał odsyłany od stołu. Beknięcia, które trwały dziesięć sekund lub dłużej i wydobywały się na zewnątrz niczym burczące pioruny z jakiegoś miejsca pod żołądkiem, zapewniły mu pewnego rodzaju popularność na podwórku szkolnym, ma się rozumieć wśród chłopców. Wiedział już wtedy, że bekanie i pierdzenie odrzuca dziewczyny. Następnym krokiem było przerobienie dawnej graciarni na piwniczkę winną. Stanęły w niej półki do przechowywania butelek, by dojrzewały, jak mawiał Serge. Gdy gościł kogoś