Pierre La Mure
Moulin Rouge
Powieść o życiu Henryka de Toulouse-Lautreca
Przełożyła Jadwiga Dmochowska
Kurtyna się podnosi
I
- Nie ruszaj się, proszę, maman! (mama) Będę robił twój portret.
- Jak to, jeszcze jeden! Ależ Henryku, przecież nie dalej jak wczoraj narysowałeś mój
portret.
Adela, hrabina de Toulouse-Lautrec, złożyła robótkę w fałdach krynoliny i uśmiechnęła
się patrząc z góry na chłopczyka, który siedział przed nią skulony na trawniku.
- Nie zmieniłam się chyba od wczoraj, co? Mam taki sam nos, takie same usta, taką samą
brodę...
Objęła spojrzeniem gęstą szopę czarnych loków, błagalne, czarne oczy niemal za duże w
małej, wyciętej w kształcie serca twarzyczce, wygniecione ubranko marynarskie, ołówek
nachylony nad szkicownikiem w niecierpliwym oczekiwaniu. Riri, najdroższy Riri! Był dla
niej wszystkim na świecie, zadośćuczynieniem za rozczarowania, żale, samotność.
- Dlaczego nie zrobisz szkicu Duna? - podsunęła mu pomysł.
- Już to zrobiłem. Nawet dwa razy. - Spojrzał na gordon-settera drzemiącego pod stołem
z pyszczkiem między łapami. - Dun śpi teraz, a kiedy śpi nie ma żadnego wyrazu. Zresztą
wolę rysować ciebie. Jesteś ładniejsza.
Z powagą przyjęła ten naiwny komplement.
- Zgoda. Ale tylko pięć minut, ani minuty dłużej.
Pełnym wdzięku ruchem zdjęła kapelusz ogrodowy o szerokich skrzydłach, odsłaniając
gładko zaczesane, kasztanowe włosy z przedziałkiem pośrodku, jak złożone skrzydła
przykrywające uszy.
- Już niedługo czas na spacer. Józef będzie tu lada chwila. Dokąd dziś pojedziemy?
Nie odpowiedział. Ołówek posuwał się już szybko po papierze.
W ciszy słonecznego, wrześniowego popołudnia 1872 roku matka i syn byli sami,
oddaleni od świata, szczęśliwi. Dokoła dobrze znane przedmioty, otoczenie drogie sercu,
bliskie, nieco stonowane, przyćmione. Dokoła nich trawniki rozścielały swe zielone
kobierce; słońce stało jeszcze dość wysoko na niebie. Ptaki plotkowały na krawędziach
gniazd, po czym odfruwały w im tylko wiadomych sprawach. Poprzez żółknące liście
jaworów rysował się zębaty kontur średniowiecznego zamku z narożnymi wieżami,
blankami strzelnic i wąskimi łukami okien.
Przed chwilą stary Tomasz, zażywny i uroczysty w swej granatowej liberii, sprzątnął tacę
po herbacie z miną dumną i wyniosłą, jak przystało marszałkowi starożytnej książęcej
siedziby, i oddalił się; za nim kroczył Dominik, młodzian w wieku lat pięćdziesięciu ośmiu,
mający za sobą zaledwie dwanaście lat służby. Parę minut później ciotka Armandyna
złożyła gazetę. Nie była ona niczyją ciotką, tylko daleką krewną, która przybyła przed
siedmiu laty na zamek i mieszkała tam dotychczas, choć wizyta jej miała trwać tylko
tydzień. Chrząknąwszy z lekka parę razy, oddaliła się pod pozorem, że musi napisać parę
listów, co w istocie znaczyło, że chce uciąć małą drzemkę przed obiadem.
Pod wieczór Józef, stangret z bokobrodami w kształcie kotletów, przyjdzie oznajmić, że
powóz pani hrabiny czeka. Obiad skromny, lecz uroczysty będzie podany przez starego
kamerdynera i lokai w liberiach w ciemnawej, zbyt obszernej i zimnej jadalni obwieszonej
ponurymi gobelinami i portretami przodków o twarzach surowych, w pełnej zbroi. Po
deserze młody hrabia, na pół senny, wejdzie po monumentalnych schodach na górę do
pokoju sypialnego, a matka podąży wkrótce za nim. Usiądzie na krawędzi łóżka, opowie mu
o Panu Jezusie, jakim był grzecznym dzieckiem, o Joannie d.Arc i opowie raz jeszcze o
pierwszej wyprawie krzyżowej i o tym, jak jego pra-pra-pra-pra-pra-pradziadek Rajmund
IV, hrabia Tuluzy, prowadził rycerzy chrześcijańskich do Jerozolimy, aby wyzwolić grób
Zbawiciela z rąk niedobrych Turków. Pocałunek, ostatnia pieszczota. Senne: "Bonsoir
maman" (dobranoc mamo). Matka podciągnie mu prześcieradło pod samą brodę, zawinie go
w kołderkę i rzuciwszy mu pożegnalne spojrzenie, przejdzie do swojej sypialni.
Jedno po drugim zgasną światła w gotyckich oknach. I znowu, tak jak co dzień od
wieków, noc rozpostrze swój płaszcz nad zamkiem hrabiów Tuluzy.
- Dokąd dziś pojedziemy? - zapytała znowu matka. - Do starej cegielni czy do kaplicy
świętej Anny?
Henryk był tak zajęty, że odpowiedział tylko potakującym kiwnięciem głowy: tu czy tam,
wszystko jedno.
Lekka chmura przesłoniła pogodną melancholię jej twarzy. Biedny Riri, nie domyślał się,
że będzie to jego ostatnia przejażdżka. Nie wiedział jeszcze, że życie jest wiecznie
powtarzającym się pożegnaniem i że jutro może być niepodobne do dzisiaj. Nigdy już nie
wdrapie się po stopniach amerykana, nie przytuli się do matki, gdy ona weźmie lejce w
rękę; nigdy już nie będzie jechał polnymi drogami paplając, drażniąc Józefa siedzącego z
tyłu, na koźle, z założonymi rękami i kamienną twarzą, albo zadając tysiące pytań i
rozglądając się dokoła błyszczącymi, chciwymi oczami. Życie zada mu pierwszy okrutny
cios. Pęknie pierwsza nić w motku ich silnie z sobą związanych istnień. Z czasem pękać
będą kolejno następne nici, aż wreszcie cała tkanina się postrzępi. Henryk pójdzie w świat
jak wszyscy chłopcy.
Pani de Toulouse-Lautrec westchnęła, wargi jej zadrżały.
- Nie ruszaj się! - błagał Henryk. - Rysuję właśnie usta, a to najtrudniejsze!
I znów jej oczy spoczęły na małej, skulonej figurce; ściągnięte brwi, dolna warga
bezwiednie przygryziona w skupionym wysiłku. Po kim odziedziczył tę zdumiewającą pasję
rysunku? Była to zagadka nawet dla niej, która znała każdą nawet najtajniejszą myśl synka,
jego upór, jego potrzebę miłości i uznania, jego małe serduszko tak spragnione tkliwego
uczucia, że nieraz przerywał zabawę, by przybiec do matki i rzucić się jej na szyję. To
zamiłowanie było tym dziwniejsze, że dziecko przejawiało tak małe zainteresowanie sztuką.
Ach, to mu przejdzie, tak jak ostatnia decyzja, że zostanie kapitanem marynarki...
- Czy opowiadałam ci kiedy, jak chciałeś narysować wołu jego ekscelencji księdzu
arcybiskupowi?
- Temu staremu tłuściochowi, co tu przyjeżdża zjeść obiad?
- Nie "zjeść obiad", Henryku, tylko "na obiad". I - mówiła teraz dobrze mu znanym,
surowym głosem - nie trzeba mówić o jego ekscelencji "ten stary tłuścioch".
- Ale on jest tłusty, prawda? - Podniósł na nią okrągłe, zdziwione oczy; tak niewiele
jeszcze rozumiał. - Prawie tak tłusty jak stary Tomasz.
- Tak. Ale to jest osoba duchowna i piastuje bardzo wysoką godność. Dlatego całujemy
jego pierścień i mówimy: "Tak, wasza wielebność", "Nie, wasza wielebność".
- Ale...
- Tak czy inaczej - ciągnęła z pośpiechem, chcąc uniknąć dalszych dyskusji - było to na
chrzcinach twojego brata Ryszarda...
- Brata? Nie wiedziałem, że mam brata. Gdzież on jest?
- Wrócił do nieba. Żył tylko kilka miesięcy.
- Oo! - zawód jego był szczery, ale krótkotrwały. - Dlaczego go ochrzczono w takim
razie?
- Dlatego, że każdy musi być ochrzczony, żeby pójść do nieba.
- I ja też jestem ochrzczony?
- Oczywiście.
To zaspokoiło zdaje się jego ciekawość, powrócił bowiem do rysunku.
- Więc i ja pójdę do nieba, jak umrę. - Głos jego zdradzał głębokie przekonanie, ale ani
cienia radości.
- Może... jeżeli będziesz grzeczny i jeśli będziesz całym sercem kochał Boga.
- Nie mogę - powiedział z pewnością w głosie. - Nie mogę kochać go całym sercem, bo
więcej kocham ciebie.
- Nie wolno ci tak mówić, Henryku.
- Ale kiedy to prawda! - utkwił w niej oczy pełne dziecięcej przekory. - Przecież ja ciebie
więcej kocham.
Oparła ręce na kolanach i przyglądała mu się bacznie. Wiedziała, że chłopiec nie ustąpi w
tej sprawie. Może zresztą żądała za wiele od dziecka wymagając, by kochało Boga, który
nigdy go nie ucałował, nigdy nie otulił kołderką...
- No, już dobrze, dobrze. Ja także cię kocham, Henryku - powiedziała czując, że chłopiec
czeka na to zapewnienie. - A teraz przestań mi przerywać, inaczej nigdy ci nie opowiem
historyjki z tym wołem. Działo się to cztery lata temu, byłeś jeszcze małym, trzyletnim
bąkiem...
Przyciszonym, drgającym tkliwością głosem opowiedziała mu o chrzcinach jego
braciszka Ryszarda, którego wcale nie pamiętał. Po ceremonii arcybiskup zaprowadził gości
do zakrystii, gdzie mieli złożyć podpisy w księdze parafialnej. Wówczas Henryk, który był
dotąd bardzo grzeczny, uparł się, że i on podpisze się "w tej wielkiej księdze".
"Ależ, moje dziecko - perswadował mu dostojnik Kościoła - jakże możesz złożyć swój
podpis, skoro nie umiesz jeszcze pisać".
Henryk odpowiedział wyniośle: "W takim razie narysuję wołu!".
Opowiadanie nie zdawało się go zbytnio interesować. Śmiałym ruchem kreślił ostatnie
pociągnięcia ołówkiem.
- Gotowe!
Podał matce szkic z triumfującym uśmiechem. 1
- Widzisz, nawet niecałe pięć minut!
Udawała, że zachwyca się portretem.
- Ach, jaki ładny! Jesteś prawdziwym artystą. - Położyła szkicownik na ławce ogrodowej.
- Usiądź przy mnie, Riri.
Od razu nastawił uszu. Nikt poza maman nie nazywał go Riri, a i ona mówiła tak do
niego tylko w wyjątkowych okazjach. To zdrobnienie było dla nich jakby tajemniczym
hasłem. Bywało nieraz zapowiedzią wyjątkowych łask - na przykład, jeśli zachowywał się
bardzo przykładnie podczas mszy świętej albo jeśli doliczył do stu, czasem jednak
zwiastowało jakąś ważną, a niemiłą wiadomość.
- Masz już siedem lat - zaczęła matka, kiedy przytulił się do niej - jesteś dużym
chłopcem. Chcesz być kapitanem wielkiego statku, prawda? Żeglować po całym świecie i
szkicować lwy, tygrysy i dzikusów?
Kiwnął głową bez wielkiego przekonania, wtedy matka przytuliła go mocniej do siebie
1 Zdumiewające portrety, robione przez Henryka de Toulouse_Lautreca w dzieciństwie, znajdują się w muzeum w Albi. (Przyp.
aut.).
jakby chcąc złagodzić cios.
- A więc już czas, żebyś poszedł do szkoły.
- Do szkoły? - powtórzył z niejasnym niepokojem. - Ale ja nie chcę pójść do szkoły.
- Wiem, moje maleństwo, a jednak trzeba. Wszyscy chłopcy idą do szkoły. - Ręka jej
pieszczotliwie gładziła czarne, kędzierzawe włosy. - W Paryżu jest taka duża szkoła,
nazywa się "Fontanes". Chodzą do niej sami grzeczni chłopcy. Grają w różne gry i
doskonale się bawią. Naprawdę doskonale.
- Ale ja nie chcę iść do szkoły!
Oczy dziecka napełniły się łzami. Nie bardzo rozumiał, co matka miała na myśli, ale miał
uczucie, że świat dookoła niego wali się w gruzy: spacery amerykanem, lekcje z maman
albo ciotką Armandyną, przejażdżki na kucyku Bębenku u boku Józefa, wizyty w stajni,
portrety chłopców stajennych, zabawy w chowanego z Anną w korytarzach zamku...
- Tsss! - Maman przyłożyła palec do ust. - Grzeczny chłopiec nigdy nie mówi: "Ja nie
chcę". I nie trzeba płakać. Żaden Toulouse-Lautrec nie płacze.
Osuszyła mu łzy, wytarła nos tłumacząc, że ktoś, kto nosi nazwisko Toulouse-Lautrec,
nie może płakać ani pociągać nosem, musi być zawsze uśmiechnięty i dzielny jak jego pra-
pra-pra-pra-pra-pradziadek Rajmund, który dowodził pierwszą wyprawą krzyżową.
- Zresztą - dodała - Józef i Anna pojadą z nami.
- Naprawdę?
Ta wiadomość pocieszyła trochę chłopca.
Anna była to stara niania maman. Była bardzo niziutka, w pomarszczonej twarzy
błyszczały niebieskie oczy. Nie miała już zębów i tak wciągała wargi, że zdawało się, że nie
ma także ust. Od rana do wieczora dreptała po korytarzach zamku, a skrzydła jej białego
czepka powiewały jak skrzydła ptaka. Kiedy przędła wełnę w swoim pokoju, pozwalała
Henrykowi siadać przy sobie na podnóżku i drżącym falsetem śpiewała mu ballady
prowansalskie.
Obecność Józefa także dodawała otuchy. Był zawsze cząstką najbliższego otoczenia, tak
jak stary Tomasz, jak jawory w ogrodzie, jak rodzinne portrety w jadalni. Choć rzadko się
uśmiechał, był niezawodnym przyjacielem nie mówiąc już o tym, że stanowił wspaniały
model do portretów w tym swoim cylindrze z kokardką z boku, białych spodniach i
granatowym fraku.
- A to jeszcze nie koniec - ciągnęła dalej maman. - W Paryżu zobaczysz... Zgadnij kogo?
- Poczekała sekundę, zanim wyjawiła największą atrakcję. - Zobaczysz papę!
- Papę!
Ach, w takim razie rzeczy przedstawiały się w zupełnie innym świetle. Papa był
cudowny. Z chwilą, gdy przyjeżdżał do zamku, zapominało się o lekcjach. Plan zajęć szedł
w kąt. Życie nabierało smaku, stawało się podniecające, pełne niespodzianek. Nawet stare
zamczysko zdawało się budzić ze snu, rozbrzmiewało echem kroków w długich butach do
konnej jazdy, dźwiękiem rozkazującego głosu. Zaczynały się dalekie spacery z papą, który
strzelał z bata, opowiadał wstrząsające historie o koniach, polowaniach i wojnach.
- Czy zamieszkamy w jego zamku? - Zachwyt zalśnił w oczach dziecka.
- W Paryżu ludzie nie mieszkają w zamkach. Mieszkają w pałacach albo w pięknych
apartamentach z balkonami, z których widać, co się dzieje na ulicy.
- Ale będziemy mieszkać razem z nim? - nalegał uparcie.
- Tak, w każdym razie przez pewien czas. Będzie cię zabierał ze sobą na spacery do
Lasku Bulońskiego. Jest to ogromny las z jeziorem pośrodku, na którym ludzie ślizgają się
zimą. Bo w Paryżu zimą bywa śnieg. Zabierze cię także do cyrku. Są tam prawdziwe lwy i
słonie, i klowni. Tyle jest ciekawych rzeczy w Paryżu... Karuzele, teatry marionetek...
Henryk słuchał słów matki z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi wargami,
zapominając otrzeć łzy, które drżały mu jeszcze na rzęsach.
W ciągu następnych dni panował w zamku wielki rozgardiasz. Służba biegała na
wszystkie strony jak stadko spłoszonych kur. Maman, zamiast bawić się z synkiem,
prowadziła długie rozmowy ze starym Tomaszem, z Augustem, starszym ogrodnikiem, z
Szymonem, który opiekował się stajnią. Na korytarzach pełno było otwartych kufrów.
Skończyły się lekcje konnej jazdy.
Po tygodniu takich przygotowań nastąpiła wzruszająca chwila wyjazdu z nieodłącznymi
"Au revoir" (do widzenia), pospiesznymi pocałunkami w oba policzki, zgiełkiem na stacji i
lokomotywą buchającą kłębami pary niczym rumak przed bitwą. A potem szereg
niezwykłych odkryć: przedział ze sprężynowymi siedzeniami, siatkami na bagaże i
dziwacznymi oknami, które można było podnosić albo opuszczać.
Trzy przeciągłe gwizdki, zgrzyt żelaznych kół o szyny i stacja pełna ludzi poczęła cofać
się i oddalać.
Otaczająca Albi równina przesuwała się teraz przed oczami dziecka: drzewa, rzeki, kryte
dachówką fermy, których nigdy jeszcze nie widział.
- Patrz, maman! Patrz!
Ciekawe z początku widoki stały się jednostajne, a nawet nudne.
Henryk zasnął.
Kiedy się obudził, pociąg mknął już przez przedmieścia Paryża. Chłopiec przylepił
twarzyczkę do szyby.
- Patrz, maman! Deszcz pada!
Widział teraz wysokie, kwadratowe, brzydkie domy kryte łupkową dachówką, z suszącą
się w oknach bielizną. Gdzieniegdzie w górę strzelały kominy fabryczne. Pomiędzy
drzewami widoczne były pełne chwastów skrawki ogródków o połamanych płotach. Stosy
pogiętego żelastwa rdzewiały na deszczu. Wzdłuż błotnistych ulic nisko spuściwszy głowy
spieszyli, niby skrzętne mrówki, mężczyźni i kobiety otuleni w płaszcze. Zamiast
błękitnego nieba Albi całun brudnych chmur. Jakież to brzydkie miasto ten Paryż!
Nareszcie z głębokim westchnieniem ulgi lokomotywa stanęła. Jacyś ludzie w
granatowych bluzach, mówiący ochrypłym głosem, wtargnęli do przedziału, porwali walizy
jak swoją własność i oddalili się ciężkim krokiem. Maman naciągnęła rękawiczki i
poprawiła kapelusz.
Na peronie falowało morze wyczekujących twarzy.
A tam, górując nad tłumem, uśmiechnięty, z brodą starannie ostrzyżoną w klin, bardzo
piękny w swym lśniącym cylindrze, z laską o złotej gałce pod pachą i białym goździkiem w
butonierce stał - papa!
Życie hrabiego Alfonsa de Toulouse-Lautreca upływało wśród przyjęć, które wydawał w
swoim pawilonie myśliwskim lub na zamku jednego z przyjaciół. Jeśli nie polował z psami
w Anglii, nie był obecny na wyścigach w Longchamps, Ascot albo na Derby w Epsom,
polował zazwyczaj na grouse2
z którymś z arystokratów równie jak on zapalonym do tego
sportu albo na dziki w lesie pod Orleanem. Można go było również spotkać na tarasie "Cafe
de la Paix" albo "Pre Catelan", jak sączył małymi łyczkami kieliszek kseresu, w foyer opery
głaszczącego policzek baletnicy w suto marszczonej tiulowej spódniczce lub w loży
pochylonego nad rączką wytwornej damy, by ucałować koniuszki jej palców. Hrabia Alfons
de Toulouse-Lautrec wypoczywał po tym pracowitym próżniactwie w swoim apartamencie
w hotelu "Perey". Był to hotel dla elity towarzyskiej położony w pobliżu Place de la
Madeleine; mieszkał tam po kawalersku, otoczony trofeami jeździeckimi, strzelbami, służbą
osobistą i ukochanymi sokołami, które trzymał w zacienionym, w specjalnie do tego celu
przystosowanym pokoju.
Od chwili przyjazdu żony i synka cierpiał w milczeniu nad zakłóceniem zwykłego
trybu życia i mężnie znosił to brzemię. Zabrał Henryka do Cirque de Hiver i woził na
2 Grouse - ptak podobny do kuropatwy, spotykany jedynie w Szkocji.
spacery po Lasku Bulońskim. Spacerowali razem po wielkich bulwarach i ogrodach
Tuilerii, spędzili całe popołudnie w Jardin des Plantes przyglądając się małpom, tygrysom i
ziewającym lwom.
Tego wieczoru hrabia w dalszym ciągu spełniał swój ojcowski obowiązek. Ubrany w
wiśniowy smoking, wyciągnąwszy długie nogi w stronę kominka, starał się wytłumaczyć
synowi, co to znaczy urodzić się hrabią de Toulouse-Lautrec.
- A więc, mój drogi chłopcze, jego królewska mość i twój pradziad stryjeczny, Pons,
wracali sobie truchcikiem przez las Fontainebleau po polowaniu, wspominając szczęśliwe
lata młodości, kiedy bawili się z piętnastoletnią wówczas Marią Antoniną. Oczywiście było
to przed ową przeklętą rewolucją, zanim zaczął rządzić motłoch...
Sięgnął po stojący przy nim kieliszek koniaku.
- Nagle - tu pociągnął łyk alkoholu, po czym przesunął palcem po wargach - nagle koń
twego pradziadka spłoszył się i zrzucił go z siodła.
Henryk, który siedział wyprostowany na brzeżku głębokiego fotela, obitego czerwoną
skórą, nie mógł powstrzymać okrzyku współczucia, po chwili zaś dodał:
- Czy pradziadek się zabił?
- Nie, nie zabił się.
- A czy zrobił sobie krzywdę?
- Nie. Każdy jeździec godny tej nazwy nieraz w życiu spadł z konia. To nie żaden wstyd
spaść z konia. I mnie się to zdarzyło parę razy. To właściwość tego sportu. Ale wiesz, co
zrobił twój pradziad skoro tylko
wstał z ziemi?
- Wsiadł na konia.
- Nie - odrzekł hrabia kręcąc przecząco głową. - Nie, odpiął spodnie i nie ruszając się z
miejsca opróżnił pęcherz.
- Czy to znaczy, że zrobił pipi? Przed królem? - zdumiało się dziecko.
- Na brodę świętego Józefa! To właśnie uczynił! A dlaczego? Dlatego, że twój pradziad,
stryj Pons, był człowiekiem bardzo dobrze wychowanym, który wiedział, jak się zachować
we wszystkich okolicznościach. Znał etykietę dworską. Otóż istnieje stary zwyczaj, że jeśli
kto spadnie z konia w obecności króla, winien z miejsca opróżnić pęcherz. Z miejsca!
Zapamiętaj to sobie, Henryku, tak aby jeśli kiedykolwiek jego królewska mość odzyska
tron, ty zaś towarzyszyłbyś mu konno, a koń twój by się spłoszył i zrzucił cię - żebyś nie
zachował się jak głupi mieszczuch, lecz wiedział, co ci zrobić wypada.
Błysnął białymi zębami uśmiechając się do Henryka zza obłoków dymu poobiedniego
hawańskiego cygara. Chłopiec patrzył na ojca z uwielbieniem, co sprawiało przyjemność
hrabiemu. Jakie to miłe dziecko, ten Henryk. Trochę nieśmiały i naiwny, nafaszerowany
katechizmem i podobnymi bajkami, ale czego można się było spodziewać po matce, która
chodziła na mszę co niedziela i miała klęcznik w sypialni? Za kilka lat hrabia weźmie w
swoje ręce wychowanie chłopca i zrobi z niego dżentelmena.
- Tak, Henryku, taka jest różnica pomiędzy arystokratą a mieszczuchem. Arystokrata
zawsze wie, jak ma się zachować, mieszczuch natomiast...
Henryk nie spuszczał oczu z ojca.
Czyż nie był wspaniały? Czy ktokolwiek mógł mieć piękniejszego, bardziej
inteligentnego papę? Nawet na ulicy ludzie się za nim oglądali, kiedy przechodził wywijając
młynka laską. Wszystko, co było z nim związane, działało na wyobraźnię; mieszkać z nim
razem w tym hotelu, słuchać opowiadań, jak należy postępować, gdy się jedzie konno przy
boku króla... Choćby samo przesiadywanie z ojcem po obiedzie jak dorosły, zamiast zaraz
iść spać, jak to dotychczas bywało, nawet jeżeli trudno było opanować senność.
A ten pokój! Nigdzie na całym świecie nie było chyba podobnego pokoju! Jelenie rogi
wiszące na ścianach wykładanych dębową boazerią, srebrne puchary na kominku, strzelby
starannie ustawione w oszklonych szafkach, wszędzie pełno rycin przedstawiających konie i
jeźdźców. Pachniało tu starą skórą, tytoniem i przygodą. Henryk będzie miał taki sam
pokój, jak dorośnie. Będzie chodził z laską o złotej gałce, palił ogromne cygara i pił
wszystko to, co pije papa.
- A więc uczyniwszy zadość etykiecie, twój pradziad dosiadł konia i obaj z królem
zaczęli na nowo wspominać dawne dobre czasy młodości. Oczywiście król nie był wówczas
królem. Nazywano go hrabią d' Artois. A czy wiesz, dlaczego nosił to nazwisko?
Czekał chwilę, po czym uśmiech rozjaśnił jego twarz zakończoną krótką, czarną bródką.
- Naturalnie, że nie wiesz. Więc ci to powiem, ale słuchaj uważnie.
Przechylił się w fotelu i pociągnął łyk koniaku.
- W dawnych, bardzo dawnych czasach Francja dzieliła się na prowincje. Były to Artois,
Szampania, Burgundia, Akwitania i inne. Na czele każdej prowincji stał wielki pan, czasem
hrabia, a czasem książę. Zależnie od tego prowincje nazywały się hrabstwami albo
księstwami. Czasem ten sam wielki pan był zarazem hrabią i księciem. My na przykład
byliśmy hrabiami Tuluzy i książętami Akwitanii. To bardzo ważne.
Zamilkł na chwilę, aby umysł dziecka zdążył sobie przyswoić te wiadomości.
- Nigdy, nigdy tego nie zapomnij, Henryku. Byliśmy hrabiami Tuluzy, jak również
książętami Akwitanii.
Rola pedagoga była czymś nowym dla hrabiego i sprawiała mu satysfakcję.
- Jesteś śpiący, Henryku?
- Nie papo.
- Dobrze. Byliśmy więc nie tylko hrabiami Tuluzy i książętami Akwitanii, ale także
hrabiami Quercy, Louergue, Albi. Byliśmy również markizami Narbonne i Gothia i
wicehrabiami Lautrec. Ale - tu utkwił w synku przeszywające spojrzenie, a głos jego
przybrał ton uroczysty - przede wszystkim, moje dziecko, nie zapomnij nigdy, że jesteśmy i
zawsze byliśmy hrabiami Tuluzy! - Oczy jego nabrały niezwykle łagodnego blasku. - Dziś
to ja jestem głową rodu. Kiedyś nastąpi twoja kolej. A potem będzie nią twój syn, a potem
jego syn i syn jego syna... I tak dalej, póki będzie istniała Francja.
Zauważył, że oczy Henryka zaszły mgłą.
- No, dosyć na dziś. Jesteś straszliwie śpiący. Idź się połóż chłopcze. I nie zapomnij tego,
co ci powiedziałem.
Henryk wstał. Kiedy całował ojca na dobranoc, hrabia przytrzymał go za rękaw.
- Wyrośnie z ciebie dzielny chłopiec, co? - uśmiechnął się. - Józef mi powiedział, że
jesteś dobrym jeźdźcem. To wspaniale, mój chłopcze. Na brodę świętego Józefa, jeżeli my,
hrabiowie de Toulouse, coś potrafimy, to jeździć konno! W przyszłym roku latem
pojedziesz do Loury i weźmiesz udział w polowaniu. Nigdy nie jest zbyt wcześnie uczyć się
tych rzeczy. I nic tak nie uczy dobrze siedzieć w siodle, jak polowanie na jelenia.
W ciągu następnego tygodnia Henryk dowiedział się jeszcze wiele o rodzinie hrabiów
Tuluzy, wtajemniczono go też w arkana genealogii rodów szlacheckich i nauczono
odróżniać jej odcienie.
- Widzisz, mój chłopcze, są hrabiowie i hrabiowie. Tak samo jak są wina i wina, konie i
konie i jak się o tym przekonasz za kilka lat, kobiety i kobiety.
Istnieją comtes de petite noblesse3
. Zwykli chłopi w mizernych, liczących sobie najwyżej
sto lub dwieście lat zamkach. Istnieją comtes de robes4
, wywodzący się z palestry, dawni
sędziowie, wyżsi urzędnicy oraz inni mali dygnitarze ancien regime5
. Są też tak śmieszne
istoty jak hrabiowie Cesarstwa i nieopisanie groteskowe postacie hrabiów papieskich. Ale o
tych nawet mówić nie warto, gdyż ci nie zwiodą nikogo z wyjątkiem dziedziczek wielkich
fortun z Chicago.
- Co to jest Chicago? - zapytał Henryk.
- Miasto w Ameryce, gdzie ludzie trudnią się biciem świń i wydają córki za arystokratów
3 dosłownie: z drobnej szlachty. Tu niższego rzędu.
4 właściwie: noblesse de robe. Szlachta wywodząca się z palestry.
5
dawny system rządów - określenie ustroju Francji sprzed 1789 r
56
dywan wyprodukowany w manufakturze w Savonnerie.
z papiermache (masa papierowa). Wielka to szkoda, gdyż Amerykanki są przeważnie diablo
ładne. Mniejsza z tym. Są wreszcie prawdziwi hrabiowie, tak jak hrabia de Toulouse-
Lautrec, autentyczni, feudalni suwereni. Ci zaś, mój chłopcze, to zupełnie inna para butów,
jak zwykł mówić twój pradziadek. Byli to prawdziwi, wielcy panowie, rycerstwo miecza.
Rządzili swoimi prowincjami, sprawowali sądy, wydawali prawa, mieli własny dwór,
wysyłali lub przyjmowali ambasadorów i wypowiadali wojny. Wypowiedzieliśmy nawet
wojnę papieżowi! I chcąc mu dowieść, że to nie żarty, zaczęliśmy od tego, że powiesiliśmy
jego ambasadora. W owych czasach byliśmy najmożniejszymi, najznaczniejszymi panami
we Francji.
- Znaczniejszymi niż jego ekscelencja arcybiskup?
- Arcybiskup!
Głośny wybuch śmiechu hrabiego Alfonsa napełnił cały pokój.
- Jak to! Hrabia Toulouse-Lautrec wart jest tyle co dwunastu arcybiskupów i jeszcze
dwóch-trzech kardynałów na dokładkę. Na brodę świętego Józefa, a któż ci powiedział, że
arcybiskup jest osobą znaczną?
- Nikt - odparł szybko Henryk.
Jeśli nie mówił o swoim rodzie, hrabia Alfons pokazywał synkowi broń myśliwską,
pozwalał mu przykładać broń do ramienia, żeby nauczył się nią obchodzić. Opowiadał mu o
polowaniach konnych albo o sokolnictwie, sport ten był jego największą pasją i uchodził w
tej dziedzinie za autorytet światowej sławy.
A potem nagle porzucał wieki średnie, sokoły i polowania i przekształcał się w uroczego
bywalca paryskich bulwarów. Kiedy szedł w białych getrach, pociągając cygaro, wysłanym
dywanami korytarzem hotelu, pokojówki dygały przed nim i szeptały z zachwytem:
"Bonjour, monsieur le comte" (Dzień dobry, panie hrabio). Jeżeli były młode i ładne, klepał
je po policzku, jeśli zaś napotkał starą i brzydką, dotykał tylko grzecznie cylindra i
przechodził.
Wkrótce jednak obecność żony i dziecka poczęła ciążyć hrabiemu. Szorstko zwracał się
do służby, przy posiłkach prawie ust nie otwierał. Skończyły się rozmowy o hrabiach
Tuluzy, nie było już odczytów o układaniu sokołów.
- Twój ojciec ma wiele ważnych spraw na głowie - powiedziała kiedyś hrabina synkowi. -
Obawiam się, że mu przeszkadzamy.
Tego popołudnia pojechali oboje z matką powozem do wspaniałej kamienicy czynszowej
przy bulwarze Malesherbes.
Było tam monumentalne wejście wykładane marmurem, schody pokrywał czerwony
dywan, na każdym podeście stały palmy w ogromnych wazonach. Łysy jegomość w
surducie poprowadził ich na drugie piętro, tam otworzył drzwi i usunął się, żeby ich
przepuścić. Henryk zobaczył przede wszystkim szeroki korytarz ciągnący się przez całą
długość mieszkania. Oczywiście trudno go było porównywać z cudownymi korytarzami
zamkowymi, w których można się było bawić w chowanego całymi dniami, ale dość
obszerny, aby móc pobiegać. Olbrzymi, kryształowy świecznik wisiał jeszcze w pustym
salonie.
- Czy ci państwo, co tu mieszkali, zapomnieli go zabrać? - zapytał.
Zajrzeli jeszcze do kilku ogołoconych z mebli pokoi, po czym matka powiedziała:
- To będzie nasz nowy dom, Henryku. Czy myślisz, że go polubisz?
Odpowiedział, że tak i to bardzo.
W kilka dni potem nadeszły meble i rozmieszczono je w pokojach. Wiele rzeczy
przysłano z Albi. Henryk z radością witał dobrze znane przedmioty. W buduarze maman
znalazł się duży, głęboki fotel i dywan savonnerie6
, na którym stawiał pierwsze swoje
kroki. Umieszczono tam również biureczko z różanego drzewa, rozwieszono
osiemnastowieczne pastele, a na kominku pojawił się mały zegar alabastrowy, który Henryk
znał, odkąd mógł sięgnąć pamięcią. Zdawało mu się chwilami, że w ogóle nie wyjechał z
rodzinnego domu.
Pierwszy dzień, który Henryk spędził w szkole, zaznaczył się kilkoma nowymi
odkryciami i wzbudził wiele obaw.
Ojciec Mantoy, nauczyciel, zaczął lekcję od wyrecytowania "Modlitwy do Ducha
Świętego". Po czym miał krótkie przemówienie do chłopców wstępujących do szkoły
Fontanes. Tłumaczył im, jak wielkiego dostąpili przywileju, otrzymają bowiem
równocześnie wychowanie chrześcijańskie i wkroczą we wspaniałą dziedzinę wiedzy.
Po czym bez dalszej ceremonii zszedł z katedry i zaczął dyktować:
- Niebo jest błękitne... Śnieg jest biały... Krew jest czerwona. Nasz sztandar jest błękitno-
biało-czerwony.
Zatrzymał się i zajrzał przez ramię Henryka.
- Bardzo dobrze, moje dziecko - szepnął. - Bardzo dobrze!
Nie przestając się uśmiechać przechadzał się pomiędzy pulpitami, sutanna szeleściła
dokoła jego nóg, ręce miał złożone na plecach.
- Morze jest błękitne. Drzewa są zielone...
6
Podczas pauzy Henryk był osamotniony. Tak jak mówiła maman, wszędzie było pełno
chłopców. Biegali, śmiali się i bawili doskonale. Ale wszyscy zdawali się znać między sobą
i widocznie nie mieli wcale zamiaru przyjąć go do swego grona.
Właśnie patrzył z zazdrością jak koledzy fikają kozły, kiedy podszedł do niego
jasnowłosy, piegowaty chłopiec w krótkich spodenkach i wykładanym kołnierzyku.
- Jesteś nowy? - zaczął zatrzymując się o parę kroków od Henryka.
- Tak.
- Ja także.
Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem z niczym nie zmąconą, dziecięcą
szczerością.
- Kim chcesz być, jak dorośniesz?
- Kapitanem marynarki.
- A ja będę piratem.
Jasnowłosy chłopiec przybliżył się o krok.
- Czy chciałbyś być piratem tak jak ja?
- Nie wiem. Co oni robią?
- Trzymają kordelasy w zębach, zagarniają okręty i wycinają w pień całą załogę. - A że
zaczęły mu się przypominać szczegóły czytanych opowieści, uzupełnił:
- Potem, jak już załatwią się ze wszystkimi, wracają do swojej wyspy, zakopują zdobyte
skarby w piasku, tańczą i piją rum.
Wszystko to bardzo trafiło Henrykowi do przekonania.
- Może udałoby się nam dostać na ten sam statek? Jak się nazywasz?
- Maurycy. Maurycy Joyant. A ty?
- Henryk de Toulouse-Lautrec.
- Cóż za długie nazwisko!
Obaj chłopcy zbliżyli się jeszcze o krok.
Po chwili milczenia Maurycy spytał:
- Ile masz lat?
- Niedługo skończę osiem.
- Ja mam już prawie osiem i pół! - nacieszywszy się tą przewagą, pytał dalej: - Skąd
przyjechałeś?
- Z Albi.
- Gdzie to jest?
- Daleko. Bardzo daleko. Trzeba prawie cały dzień jechać pociągiem.
- Czy tam bywa śnieg?
Henryk pokręcił strapiony głową.
- Czasem bywa śnieg w górach.
- Tam, gdzie ja mieszkam, śnieg pada przez całą zimę - powiedział Maurycy.
Triumf jego był całkowity, mimo to błękitne oczy błyszczały życzliwie, a uśmiech nie
znikł z piegowatej twarzy.
- Chcesz się bawić?
- Tak.
- No to zobaczymy, kto prędzej biega.
Tego wieczoru Henryk wtargnął do buduaru matki i zdyszany oznajmił jej, że ma
przyjaciela i że zamierza być piratem.
- Będziemy zagarniać statki i wycinać w pień całą załogę. A potem tańczyć, grać na
harmonii i zakopywać skarby w piasku.
Od tego dnia szkoła nabrała uroku. Jeszcze kilku chłopców z Fontanes zamierzało zostać
piratami, co już samo przez się stanowiło solidną podstawę porozumienia. Koledzy przyjęli
Henryka do wszystkich zabaw. Pauzy bywały teraz zawsze za krótkie. Biegał, krzyczał,
miotał się, aż pot występował mu na twarzy. Nawet lekcje nie były znów takie najgorsze.
Ojciec Mantoy był z niego zadowolony.
- Popatrz, Maman! Popatrz!
Tego dnia ojciec Mantoy w obecności całej szkoły przypiął mu Croix d'Honneur -
prześlicznie wykonaną z emalii i mosiądzu miniaturę krzyża Legii Honorowej - na jego
marynarskiej bluzie.
Maman aż tchu zabrakło, pogłaskała krzyż, oświadczyła, że to najpiękniejsza rzecz, jaką
kiedykolwiek w życiu widziała.
- Jestem z ciebie dumna, Riri! - powiedziała tuląc go do piersi. Długo trzymała go w
objęciach i powtarzała: - Taka dumna!
Powoli, stopniowo zamek, przejażdżki amerykanem, portrety, a nawet spacery konne na
Bębenku odsunęły się trochę w cień. Życie Henryka stało się sprawą poważną, ujętą w
ścisły regulamin: rozpoczynał go co rano Józef pukaniem do drzwi.
- Już siódma, paniczu. Czas wstawać!
Mył się z pośpiechem, a potem pędził do pokoju jadalnego, gdzie Anna, uśmiechnięta, w
białym czepeczku, czekała na niego z filiżanką dymiącej czekolady. Ostatni kęs rogalika.
Przelotny pocałunek. Zerwana gwałtownym ruchem z wieszaka peleryna i beret z
czerwonym pomponem. Wreszcie, o punkt wpół do ósmej, wyścig w dół wyłożonych
pąsowym dywanem schodów. O parę kroków za nim, w przepisowej odległości szedł Józef
w meloniku i czarnym płaszczu włożonym na liberię.
Henryk i Maurycy byli teraz nierozłączni. Na lekcji pisywali do siebie karteczki, bawili
się razem podczas pauzy. W niedzielę szli do parku Monceau, biegali z kółkami i bawili się
w Indian chowając się pośród kolumn małej greckiej świątyni nad stawem.
Jeśli padał deszcz, bawili się w piratów w długim korytarzu mieszkania przy bulwarze
Malesherbes. Brali Józefa do niewoli. Wciągali go na swój statek i kazali mu iść po desce.
Sztyletowali pokojówkę, dokuczali kucharce i strzelając z drewnianych pistoletów wdzierali
się do pokoju Anny.
O zmroku, kiedy leżeli wyciągnięci w salonie na dywanie przed kominkiem z twarzami
jeszcze wysmarowanymi palonym korkiem, Maurycy zapytał nagle:
- Co byś na to powiedział, gdybyśmy nie zostali piratami, tylko traperami kanadyjskimi?
- Traperami! - wykrzyknął Henryk zaskoczony tą nagłą zmianą planów. Podobał mu się
zawód pirata, wywieszanie czarnej flagi i wskakiwanie na pokład statków angielskich. - A
co robią traperzy?
- Jeżdżą konno przez dziewicze lasy, polują na niedźwiedzie i biją się z Indianami.
Mieszkalibyśmy w drewnianej chatce nad jeziorem.
Henryk zastanawiał się głęboko nad tą propozycją. Niezaprzeczenie brzmiała bardzo
pociągająco, podobała mu się zwłaszcza perspektywa spędzenia życia przy boku
Maurycego. Jednakże chcąc zaznaczyć swoją niezależność, wysunął kilka obiekcji, które
Maurycy z punktu odparował. Toteż wkrótce złożył broń.
- No więc dobrze, będziemy traperami, ale tylko pod warunkiem, że zamieszkamy razem
i nikogo więcej nie przyjmiemy do kompanii. Nie rozstaniemy się nigdy.
- Nigdy - jak echo powtórzył Maurycy.
- Czy aby na pewno? Jak myślisz?
Długo zastanawiali się w milczeniu.
- Jest na to tylko jeden sposób - oświadczył w końcu Maurycy. - Musimy zawrzeć
braterstwo krwi. Wówczas będziemy z sobą związani na śmierć i życie. - Wyczytał to
wyrażenie w jakiejś książce i bardzo mu się spodobało. - Cóż ty na to? Chcesz zawrzeć ze
mną braterstwo krwi?
Henryk skwapliwie kiwnął głową.
- A ty?
- Ja też. Ale pamiętaj, że to na całe życie. Tego nie można cofnąć. I można mieć tylko
jednego brata. To znaczy, że jeśli kiedykolwiek jeden z nas znajdzie się w opałach, drugi
musi pospieszyć mu na ratunek.
Jeszcze tego samego wieczoru, podczas gdy marcowy deszcz strumieniami spływał po
szybach, każdy z nich rozdrapał sobie dłoń szpilką i wymienili krople krwi. Po czym
uroczyście uścisnęli sobie ręce.
- Teraz musimy złożyć uświęconą przysięgę - powiedział Maurycy. - A la vie et a la
mort! (Na śmierć i życie!)
- A la vie et a la mort - powtórzył Henryk z bijącym sercem.
- Pluńmy teraz w ogień, żeby to jeszcze bardziej uświęcić!
- Teraz jesteśmy z sobą związani na śmierć i życie - powiedział Henryk uśmiechając się
ze szczęścia. - To tak, jak byśmy byli braćmi, rodzonymi braćmi!
Tak upływała pierwsza zima w Paryżu. Na bulwarze Malesherbes kasztany pokryły się
pąkami. Pewnego dnia Henryk zastał mieszkanie zawalone kuframi, dywany zwinięte,
obrazy zasłonięte muślinem, pokrowce
na meblach.
Ani się obejrzał, a już nadszedł koniec roku szkolnego.
II
Wakacje dobiegały końca. Niedługo czas będzie wracać do szkoły. Jakaż to była radość
znaleźć się na zamku Albi, portretować wszystkich dokoła, bawić się w chowanego w
krętych korytarzach, chodzić do stajni, co rano jeździć na kucu Bębenku i, rzecz prosta,
pisywać długie, bezładne listy do przybranego brata Maurycego o przyszłych kanadyjskich
planach. W sumie, lato było bardzo przyjemne i wypełnione po brzegi.
W początku września pojechali we troje: maman, Anna i on, do Celeyran, rodzinnego
domu maman. Nosił on nazwę pałacu de Celeyran, chociaż był to tylko duży, kwadratowy
budynek z zielonymi okiennicami, liczący sobie najwyżej dwieście lat. Prowadziła doń
długa aleja topolowa.
Dziadek oczekiwał ich, jak zawsze, w białym, płóciennym ubraniu i panamie. Kiedy się
uśmiechał, kąciki ust otoczonych srebrzystymi bokobrodami unosiły się w górę przybierając
kształt rogalika. Kiedy kareta skręciła w aleję wjazdową, zbiegł ze stopni ganku powiewając
chustką do nosa, aż złota dewizka podskakiwała mu na brzuchu. Nastąpiła zwykle
towarzysząca przyjazdom chwila zamętu i podniecenia: chłopiec stajenny trzymał za uzdę
spocone konie, Józef biegł opuścić stopień karety. Wymieniano pocałunki, dziadek klepał
Henryka lekko w policzek.
Nazajutrz o świcie dziadek wszedł na palcach do pokoju Henryka.
- Wstawaj młodzieńcze! Ptaki już od dawna nie śpią.
Usiadł na brzegu łóżka.
- Niech ci się dobrze przyjrzę. Tak, wyglądasz nie najgorzej! Troszkę może blady. Nie
chorowałeś chyba tej zimy, co?
- Nie, dziaduniu.
Oczy starego człowieka napełniły się niepokojem.
- Wyrośniesz na dużego i silnego, prawda, Henryku? Jak twój papa?
Dziwne pytanie! Naturalnie, że będzie duży i silny! Tak jak wszyscy, gdy dorosną. Może
nie taki wysoki jak papa, ale z pewnością nie niższy od dziadka, który był małego wzrostu i
korpulentny.
Tego dnia pojechali konno do winotłoczni. Pan de Celeyran od czasu do czasu ściągał
cugle konia i ucinał rozmówkę w miejscowej gwarze z farmerami, robotnikami rolnymi
albo z kobietami zbierającymi winogrona w winnicy.
- To mój wnuk - wskazywał dłonią Henryka, a twarz mu się rozpromieniała. - Dziarski
chłopiec, prawda?
W winotłoczni bosonodzy mężczyźni i kobiety skakali w ogromnych kadziach niczym
Indianie wykonujący taniec wojenny. Henryk nie omieszkał ich naszkicować. Nazajutrz
pojechali do spichrza, następnego dnia na fermę, gdzie kurniki sąsiadowały z owczarnią,
chlewnią, oborami i mleczarnią, a wreszcie do stajen. Wszędzie było mnóstwo tematów do
szkicowania. Stary osiołek Toinon, ciągnący wóz z mierzwą7
, koguty chodzące dumnie jak
na szczudłach, gęsi, kaczki, owce, krowy...
Wieczorami dom rozbrzmiewał śmiechem i muzyką. Odbywały się wielkie uczty, którym
przewodził dziadek, bardzo elegancki w surducie koloru ciemnobrązowego i brokatowej
kamizelce. Nakładał każdemu potrawy na talerz, rozmawiał, śmiał się, kroił własnoręcznie
mięso z Celeyran, przy deserze zaś, purpurowy i z lekka podchmielony, wstawał wznosząc
trochę plączącym się językiem toast za zdrowie gości.
Henryk uśmiechał się jeszcze na wspomnienie tych szczęśliwych dni w Celeyran, kiedy
7 Akwarelka przedstawiająca Toinona, jak również liczne szkice robotników na fermie i zwierząt znajdują się dziś w muzeum w
Albi. (Przyp. aut.).
usłyszał kroki matki. Weszła z listem w ręku.
- Papa chce, żebyś przyjechał do Loury na polowanie z chartami - powiedziała
właściwym sobie cichym i smutnym głosem.
- A czy ty ze mną pojedziesz?
Nie odpowiedziała od razu. Oczy jej straciły już blask, którego nabrały w Celeyran.
- Pojedziesz?
Pochyliła się i pogłaskała go po policzku.
- Nie, synku. Ale Józef...
- W takim razie i ja nie pojadę! Nie pojadę, nie pojadę! Nie chcę jechać bez ciebie! A
dlaczego ty nie jedziesz? Dlaczego?
Położyła mu palec na ustach nakazując milczenie.
- Tss! Grzeczny chłopiec nigdy nie mówi: "Ja nie chcę". Papa życzy sobie, żebyś był
równie dobrym jeźdźcem, jak on. Dostaniesz wspaniały strój do konnej jazdy, śliczny,
różowy frak. I pamiętaj, żebyś nigdy
nie mówił o nim, że jest czerwony, tylko różowy. Weźmiesz udział w polowaniu. Poznasz
wielu miłych ludzi. Zobaczysz, że się doskonale zabawisz. Kiedy cię przedstawią jakiemuś
panu, nie zapomnij ukłonić się i powiedzieć: "Wielki to dla mnie zaszczyt..." A jeśli któraś z
pań zechce cię pocałować, nie odwracaj głowy swoim zwyczajem. I nie zapomnij nigdy się
uczesać, wymyć zęby i zmówić pacierz.
Jej łagodny głos uspokoił go, przestał protestować. Stopniowo ogarniała go radość, że
zobaczy ojca, że będzie z nim galopował przez las w pięknym czerwonym, nie, różowym
fraku.
Tej nocy śniło mu się, że wiódł pochód krzyżowy i polował na jelenie ze swoim pra-pra-
pra- pra-pra-pradziadkiem Rajmundem i całym zastępem rycerzy w różowych frakach w
lasach Jerozolimy.
- Ach, jesteś tu, mój chłopcze! Chodź, niech ci się przyjrzę.
Przez dobrych dziesięć minut Henryk stał nie zauważony przez nikogo w swoim
dziecięcym stroju myśliwskim na progu olbrzymiej sali z dębowym belkowaniem sufitu,
pełnej pań i panów w długich butach do konnej jazdy, różowych frakach, błyszczących
cylindrach i długich amazonkach. Wszyscy rozmawiali, śmiali się i pili coś ze srebrnych
kubków. Stał teraz przed ojcem, który wydał mu się wyższy i potężniejszy niż
kiedykolwiek, kiedy stał tak w stroju myśliwskim, śmiejąc się, z brodą przyciętą a la
Medici, bijąc się szpicrutą po cholewach.
- Obróć się. Nieźle, wcale nieźle! Frak leży jak ulał. Prosiłem twoją matkę, żeby przysłała
jedno z twoich ubrań na miarę. Ale włosy masz za długie. Musisz poprosić matkę, żeby
kazała je obciąć, jak wrócisz do Paryża. Z tymi lokami wyglądasz jak dziewczynka. Nie
chcesz wyglądać jak dziewczynka, prawda?
Śmiejąc się jeszcze, wziął Henryka za rękę i podprowadził do grupki gości stojących
przed kominkiem.
- To mój syn, Henryk, proszę państwa - oznajmił tonem ceremonialnym, a zarazem
żartobliwym.
- Sądziłem, że będzie dobrze dla niego, jeśli weźmie udział w polowaniu i zobaczy, jak to
się odbywa. Na naukę nigdy nie za wcześnie, prawda?
Pochylił się nad synem i z kolei przedstawił mu wszystkich gości stojących dokoła:
- Henryku, to jest hrabina de la Tour-Jacquelain... To - baronowa de Vauban... To - hrabia
de Saint-Yves... A to mój stary przyjaciel, książę de Doudeauville. Koń jego wziął Grand
Prix w zeszłym roku. Jest prezesem arystokratycznego Jockey Clubu, bądź dla niego
grzeczny, pamiętaj, inaczej nie przyjmie cię do klubu!
Henryk robił gorączkowe wysiłki, żeby przypomnieć sobie przestrogi dawane mu przez
matkę, ale wszystko wyleciało mu z głowy. Kłaniał się niezgrabnie, mamrotał coś pod
nosem z oczami utkwionymi w czubki butów i twarzyczką zalaną purpurowym rumieńcem.
- Trochę jeszcze nieśmiały - uśmiechnął się książę. - Założę się, że mu to przejdzie.
Chłopcy dziś wcześnie z tego wyrastają.
Prezentacja ciągnęła się dalej.
- To, mój synu, jest księżna de Rohan... To markiz de Villeneuve, to hrabia de...
Nazwiska, nazwiska, nazwiska! Długie, trudne do zapamiętania... Uśmiechy, ukłony,
uściski dłoni, poklepywania po policzku... Z mężczyznami było jeszcze pół biedy: mówili
parę słów, podawali rękę i pili dalej. Ale panie! Otaczały go kołem, przysiadały, podnosiły
woalki, żeby go pocałować.
- Jaki on uroczy w tym różowym fraczku!... Ile masz lat, Cheri (kochanie)?... Jakie
śliczne loki... Musisz mnie odwiedzić zimą w Paryżu!
Nie było końca gadaniom, gruchaniom, plotkowaniom. Palce o długich paznokciach
bawiły się jego włosami. Odpowiadał z szacunkiem: "Oui, madame..." "Non, madame..."
(Tak proszę pani, nie, proszę pani). Mam osiem i pół roku Madame, niedługo skończę
dziewięć...
Pamiętał, żeby nie odwracać głowy, kiedy go panie całowały, przyciskając czerwone,
lepkie usta do jego policzków.
Przez cały tydzień, który spędził w Loury, Henryk był bardzo zajęty. Kiedy tylko mógł,
wymykał się do stajni, karmił konie kawałkami cukru i namawiał chłopców stajennych,
żeby mu pozowali do portretów. Szkicował psy, konie i amazonki siedzące bokiem na
siodle, z welonami powiewającymi na wietrze8
. *
I, rzecz prosta, brał udział w polowaniu.
Widział psiarczyków trzymających na smyczy rozszczekane psy, chłopców stajennych
trzymających za uzdę niecierpliwe konie o atłasowej sierści, podczas gdy panowie pochylali
się podając skrzyżowane dłonie, by pomóc paniom wskoczyć na siodło. Osłuchał się trochę
ze sportową gwarą i nauczył surowej etykiety polowań konnych. Pod bacznym okiem
Józefa brał udział w polowaniu, w miarę sił skakał przez niskie płoty i płytkie strumienie.
Słyszał, jak trębacze sygnalizują, gdzie przebywa "dobry" jeleń, obserwował, jak
naganiacze ruszają zwierza z ostoi. Nauczono go, kiedy ma zatrzymać kuca i zmusić go, by
stał spokojnie, a kiedy zebrać cugle i uderzeniem szpicruty wprowadzić go w galop.
Wreszcie, kiedy jeleń już konał, słuchał ponurych tonów myśliwskiego rogu i patrzył z
uwagą, jak odbywa się rytuał dobijania. Ale kiedy zobaczył, jak zziajane zwierzę padło na
kolana, z wielkimi łzami w oczach odwrócił głowę i powiedział sobie w duchu, że nie
podoba mu się polowanie na jelenia.
Cieszył się, gdy nadszedł dzień pożegnania i powrotu do Paryża.
Nowy nauczyciel, ojciec Jammes, był bardzo surowy i umiał zwietrzyć wszelkie
podstępy. Skończyły się czasy ściągaczek, podpowiadań, wsuwania kartek pod pulpit.
Świdrował ucznia spojrzeniem znad okularów, a jego szare oczy w okrągłej, błyszczącej
twarzy były bardzo przenikliwe i widziały wszystko.
Ścisły regulamin dnia wszedł znowu w życie. Ranne stukanie Józefa do drzwi "Już
siódma, paniczu. Czas wstawać!". Pośpieszne mycie, filiżanka dymiącej czekolady,
peleryna i beret porwane w przelocie z wieszaka i bieg pędem po schodach wyłożonych
czerwonym dywanem.
Teraz wieczorami trzeba było odrabiać lekcje zadane do domu. Zasiadał w buduarze
maman, która zagłębiona w wielkim fotelu przy kominku czytała albo szyła, od czasu do
czasu pomagając mu w rozwiązaniu jakiegoś szczególnie trudnego zadania. Kiedy mały,
alabastrowy zegar na kominku wybił dziesiątą, mówiła:
- Dosyć na dzisiaj, synku! Czas iść spać!
8 Większość rysunków z ówczesnego pobytu w Loury znajduje się w muzeum w Albi. Spopularyzowały je bardzo liczne
reprodukcje. (Przyp. aut.).
Uścisk, tkliwy pocałunek i Henryk szedł do łóżka, senny, z głową nabitą arytmetyką i
czasownikami łacińskimi.
Oczywiście życie nie było wyłącznie poświęcone nauce. Miał jeszcze czas bawić się,
fikać kozły i grać w piłkę podczas pauzy, w niedziele zaś staczać krwawe walki z
czerwonoskórymi Indianami z parku Monceau. Z Maurycym i jeszcze paru kolegami ze
szkoły Fontanes wypalał fajkę pokoju u stóp marmurowej rzeźby dłuta Cornu "Porzucona",
rozbijał namioty wśród krzyków i skakał dokoła urojonych ognisk. Stateczne nianie w
czepkach z powiewającymi wstążkami i starsi panowie czytający na ławkach podskakiwali
wystraszeni krzykami tych strojących groźne miny Irokezów w krótkich spodenkach i
wykładanych kołnierzykach.
Tak upłynęła druga zima w Paryżu, równie radosna i pracowita jak pierwsza.
Henryk skończył już dziewięć lat. Był to teraz uczeń paryski z krwi i kości, nawykły do
zgiełku bulwarów, dzwonków omnibusów, do nieprzerwanego łańcucha pojazdów i widoku
policjantów kłócących się ze stangretami. Od czasu do czasu odwiedzał ojca w jego
hotelowym apartamencie.
- Dlaczego ty i papa nie mieszkacie razem? - zapytał któregoś dnia matkę.
- Bo papa jest bardzo zajęty - odpowiedziała z pośpiechem. - Opowiedz mi teraz, co
robiłeś dziś w szkole...
Powoli mieszkanie przy bulwarze Malesherbes stawało się "domem". Modny kościół de
la Madeleine, gdzie strojny w pióropusz szwajcar kwestował z pozłacaną tacą, zastąpił
starożytną, miłą sercu katedrę w Albi. Matka i syn jeździli tam powozem co niedziela oddać
cześć Bogu. Hrabina de Toulouse-Lautrec nawiązała stosunki towarzyskie z kilkoma
paniami mieszkającymi w sąsiedztwie. Od czasu do czasu Henryk wracając ze szkoły
zastawał matkę w salonie przyjmującą gości. Pani Proust, żona słynnego doktora, która
mieszkała o parę domów od nich, przychodziła dość często z synami Marcelem i Robertem.
Niekiedy i sam doktor wstępował na chwilę. W oczach Henryka doktor Proust był
człowiekiem niezwykle inteligentnym, gdyż nigdy nie omieszkał pogratulować mu jego
Croix d'Hhonneur.
Tego roku Henryk przystępował do pierwszej komunii, w przygotowaniu więc do tego
niezwykle doniosłego zdarzenia uczono go bardzo intensywnie religii. Przed pójściem spać
recytował Dziesięć Przykazań i różne Akty Wiary, Nadziei, Miłosierdzia i Skruchy.
Utrzymywał ścisły związek z Duchem Świętym i Świętą Trójcą, Matką Boską, aniołami i
archaniołami, jak również z zastępami świętych, męczenników, pustelników i mężów
świątobliwych, którzy po życiu pełnym cierpień na ziemi zażywali teraz niebiańskiej
szczęśliwości.
W najtajniejszej głębi serca Henryk czynił jednak pewne zastrzeżenia, jeśli chodziło o
osobę Pana Boga. Niewątpliwie był bardzo potężny. Zarówno katechizm, jak Pismo Święte
pełne były Jego czynów i olbrzymich dzieł, których dokonał. Jednakże, jeśli poddawał Go
próbie, nie okazywał się bynajmniej wszechmocny. Ile razy Henryk z wielką czcią prosił Go
o dokonanie paru bardzo prostych cudów, tyle razy Pan Bóg albo nie słyszał jego modlitw,
albo był zbyt zajęty, żeby się do nich przychylić.
Henryk doszedł w końcu do przekonania, że Pan Bóg jest bardzo hojny i potężny, ale
niezmiernie oględny w udzielaniu swych darów i okazywaniu swej mocy. Był trochę
podobny do wuja Odona, który uchodził za Krezusa, ale nigdy jeszcze nie przysłał mu
żadnego prezentu poza kartką pocztową na gwiazdkę.
I znowu była wiosna. Kasztany przy bulwarze Malesherbes otwierały pąki niby tysiące
chciwych, wyciągniętych ku słońcu rączek. Pewnego dnia hrabia wyraził życzenie zabrania
syna na konkursy hippiczne, najświetniejszy w Paryżu pokaz koński. Toteż następnej
niedzieli, po mszy świętej, hrabina de Toulouse-Lautrec odwiozła syna do hotelu,
przestrzegając go przez całą drogę, jak ma się zachowywać: nie zadawać pytań i nie
odzywać się nie pytany.
- Krótko mówiąc chcę, żebyś dowiódł, że jesteś grzecznym chłopcem - powiedziała
wygładzając białą marynarską bluzę Henryka.
Powóz stanął przed drzwiami hotelu. Jej miękkie, białe ręce poprawiły słomkowy
kapelusz z szerokim rondem i przypięty do bluzy Croix d'Honneur. Pocałował ją spiesznie i
wyskoczył z powozu. W drzwiach odwrócił się jeszcze, posłał jej całusa i kiwnął ręką
Józefowi. Po czym zniknął w hotelowym hallu.
W chwili, gdy wprowadzono go do pokoju ojca, hrabia kończył wiązać krawat przed
dużym lustrem z konsolą.
- Cudowna pogoda, prawda? - uśmiechnął się w lustrze do Henryka. - Widzę, że matka
kazała ci nareszcie obciąć włosy. To dobrze.
Wsunął biały goździk do butonierki w jedwabnej klapie surduta, wziął z rąk służącego
laskę ze złotą gałką, lekkim ruchem palca wcisnął głębiej cylinder i skierował się do drzwi.
- W przyszłym roku będziemy jeździli konno do Lasku Bulońskiego, zamiast kazać się
wieźć jak stare baby - oświadczył, podczas gdy powóz unosił ich szybko wzdłuż Champs
Elysees. - Miejsce dżentelmena nie jest z tyłu, za koniem, ale na jego grzbiecie.
Henryk rozglądał się dokoła ciekawie. Z obu ich stron ciągnął się nieprzerwany sznur
jednokonnych coupes9
, otwartych powozów, land i modnych wówczas kabrioletów.
Lśniące kopyta rączych koni o gładkiej jak atłas sierści stukały o drewniany bruk z
miarowością ulewy. Uprzęże błyszczały w kwietniowym słońcu. Kolorowe parasolki pań i
pokryte kwiatami kapelusze odcinały się barwnymi plamami od ciemnych liberii lokai i
stangretów.
- Widzę, że dostałeś Croix d'Honneur - zauważył hrabia. - To wspaniale, mój chłopcze,
wspaniale. Twoja matka powiedziała mi, że jesteś pierwszym uczniem w klasie. -
Roześmiał się pobłażliwie. - Mam nadzieję, że nie wyrośnie z ciebie mól książkowy.
Książki to dobra rzecz, ale w odpowiedniej ilości i miejscu. Są raczej przeznaczone dla
kobiet, tak jak malarstwo i muzyka. W życiu bywają ważniejsze rzeczy.
Od czasu do czasu przerywał rozmowę i kłaniał się znajomym. Każde podniesienie
cylindra było arcydziełem światowego kunsztu. Książęta Rohan powitał bez wahania
ukłonem pełnym kurtuazji, przypominającym manewry ancien regime; córka bankiera,
która niedawno poślubiła pewnego arystokratę, zasłużyła na poprawny, nieco
protekcjonalny ukłon; aktorce, Sophie Croisette, pyszniącej się parą nowych hackneys10
,
kiwnął tylko głową, znacząco podnosząc brwi.
- Póki pamiętam, czy zacząłeś uczyć się szermierki? Nie? Szermierka, mój chłopcze, jest
znacznie ważniejsza niż algebra albo mowy Cycerona. Daje nam ona prawo mówienia
ludziom, co o nich myślimy. A lekcje tańca? Trzeba będzie o tym także pomyśleć. Są
ludzie, którzy zawdzięczają świetną karierę temu, że byli dobrymi tancerzami.
Powóz zataczał krąg dokoła Łuku Triumfalnego. Hrabia pochylił się naprzód i złotą gałką
laski dotknął ramienia stangreta.
- Do "Pre Catelan", Franciszku.
Rozsiadł się znowu wygodniej i uśmiechnął się wesoło do Henryka.
- Nie byłeś chyba jeszcze nigdy w "Pre Catelan", prawda?
Usta jego rozszerzył teraz szczery uśmiech, białe zęby błysnęły w słońcu.
- Oczywiście. Twoja matka byłaby temu przeciwna. Uważałaby, że jesteś na to za młody!
Kobiety w jasnych, wiosennych kostiumach, panowie z faworytami i w cylindrach stali
grupkami na trawnikach albo siedzieli przy białych, żelaznych stoliczkach ocienionych
pasiastymi parasolami, popijając aperitif lub zamawiając śniadanie. Henryk, poprzedzany
przez ojca, z trudem torował sobie drogę ku oszklonej werandzie.
- Kieliszek kseresu - powiedział hrabia kelnerowi zdejmując rękawiczki - a dla tego
9 kareta na dwie osoby.
10
angielskie konie o specjalnym kroku w kłusie
10
młodzieńca szklankę soku z owocu granatu.
Henryk z lekka podniecony rozglądał się po zatłoczonej sali.
Zza zielonej, przejrzystej ściany palm dolatywały tęskne tony walca. Promienie słońca
sączyły się poprzez łuki okien smugami lekkiego, złotawego pyłu zapalając iskry na
brzegach kryształowych kieliszków i kolorowe płomyki w klejnotach pań. Pod kopułą
werandy, pomimo jej rozmiarów, panowała poufna atmosfera arystokratycznego salonu.
Mężczyźni wymieniali ręką znaki albo składali krótkie wizyty przy stolikach: panie
podawały czubki palców do pocałunku, uśmiechały się ładnie, kiwały głową znajomym.
- Widzisz tego pana z siwą brodą, co siedzi przy oknie? - szepnął hrabia nachylając się
nad stolikiem. - To Wiktor Hugo. Jest senatorem i jak przystało, republikaninem. Wszyscy
są teraz republikanami. Słyszałem, że pisze wiersze. Polityka i literatura! To śmierć dla
Francji!
Nagle wstał i podszedł do sąsiedniego stolika. Henryk, który nie spuszczał go z oczu,
widział, jak schyla się, żeby ucałować dłoń jakiejś damie i wymienić kilka żartobliwych
słów z jej towarzyszem. Po czym pożegnał ich i równie nagle wrócił do stolika.
- A widzisz tego pana z kwadratowo ostrzyżoną brodą i monoklem? - ciągnął dalej
podnosząc do ust kieliszek kseresu. - Tego, co rozmawia z bardzo ładną panią? To król
Leopold belgijski.
- Król! - powtórzył Henryk ze ściśniętym gardłem.
- Nie wytrzeszczaj tak oczu! To niegrzecznie tak się komuś przyglądać! Zresztą król jest
tu incognito.
Hrabia odwrócił się, gdyż ktoś położył mu rękę na ramieniu.
- Ach, dzień dobry, Doudeauville! Pamiętasz mego syna, Henryka. Przedstawiłem ci go
w Loury. Chcę mu pokazać trochę paryskiego życia, zanim zawiozę go po południu na
konkursy hippiczne.
Henryk zerwał się i złożył głęboki ukłon.
Książę uśmiechnął się do niego, pogłaskał policzek chłopca, zamienił jeszcze parę słów z
hrabią i odszedł z nonszalancją.
W chwilę potem znowu jakiś pan zatrzymał się przy ich stoliku. Prędko! I znów Henryk
zrywa się, kłania. "Wielki to dla mnie zaszczyt..."
Teraz z kolei papa wstał od stolika. Tym razem poszedł przywitać się z towarzystwem
siedzącym w głębi sali. Wrócił po paru minutach.
- Widzisz tą panią w długich, białych rękawiczkach? To Sarah Bernhardt, mój chłopcze.
Jest z nią jej ostatni... hm... jej kuzyn!
Pierre La Mure Moulin Rouge Powieść o życiu Henryka de Toulouse-Lautreca Przełożyła Jadwiga Dmochowska
Kurtyna się podnosi I - Nie ruszaj się, proszę, maman! (mama) Będę robił twój portret. - Jak to, jeszcze jeden! Ależ Henryku, przecież nie dalej jak wczoraj narysowałeś mój portret. Adela, hrabina de Toulouse-Lautrec, złożyła robótkę w fałdach krynoliny i uśmiechnęła się patrząc z góry na chłopczyka, który siedział przed nią skulony na trawniku. - Nie zmieniłam się chyba od wczoraj, co? Mam taki sam nos, takie same usta, taką samą brodę... Objęła spojrzeniem gęstą szopę czarnych loków, błagalne, czarne oczy niemal za duże w małej, wyciętej w kształcie serca twarzyczce, wygniecione ubranko marynarskie, ołówek nachylony nad szkicownikiem w niecierpliwym oczekiwaniu. Riri, najdroższy Riri! Był dla niej wszystkim na świecie, zadośćuczynieniem za rozczarowania, żale, samotność. - Dlaczego nie zrobisz szkicu Duna? - podsunęła mu pomysł. - Już to zrobiłem. Nawet dwa razy. - Spojrzał na gordon-settera drzemiącego pod stołem z pyszczkiem między łapami. - Dun śpi teraz, a kiedy śpi nie ma żadnego wyrazu. Zresztą wolę rysować ciebie. Jesteś ładniejsza. Z powagą przyjęła ten naiwny komplement. - Zgoda. Ale tylko pięć minut, ani minuty dłużej. Pełnym wdzięku ruchem zdjęła kapelusz ogrodowy o szerokich skrzydłach, odsłaniając gładko zaczesane, kasztanowe włosy z przedziałkiem pośrodku, jak złożone skrzydła przykrywające uszy. - Już niedługo czas na spacer. Józef będzie tu lada chwila. Dokąd dziś pojedziemy? Nie odpowiedział. Ołówek posuwał się już szybko po papierze. W ciszy słonecznego, wrześniowego popołudnia 1872 roku matka i syn byli sami, oddaleni od świata, szczęśliwi. Dokoła dobrze znane przedmioty, otoczenie drogie sercu, bliskie, nieco stonowane, przyćmione. Dokoła nich trawniki rozścielały swe zielone kobierce; słońce stało jeszcze dość wysoko na niebie. Ptaki plotkowały na krawędziach gniazd, po czym odfruwały w im tylko wiadomych sprawach. Poprzez żółknące liście jaworów rysował się zębaty kontur średniowiecznego zamku z narożnymi wieżami, blankami strzelnic i wąskimi łukami okien. Przed chwilą stary Tomasz, zażywny i uroczysty w swej granatowej liberii, sprzątnął tacę po herbacie z miną dumną i wyniosłą, jak przystało marszałkowi starożytnej książęcej siedziby, i oddalił się; za nim kroczył Dominik, młodzian w wieku lat pięćdziesięciu ośmiu,
mający za sobą zaledwie dwanaście lat służby. Parę minut później ciotka Armandyna złożyła gazetę. Nie była ona niczyją ciotką, tylko daleką krewną, która przybyła przed siedmiu laty na zamek i mieszkała tam dotychczas, choć wizyta jej miała trwać tylko tydzień. Chrząknąwszy z lekka parę razy, oddaliła się pod pozorem, że musi napisać parę listów, co w istocie znaczyło, że chce uciąć małą drzemkę przed obiadem. Pod wieczór Józef, stangret z bokobrodami w kształcie kotletów, przyjdzie oznajmić, że powóz pani hrabiny czeka. Obiad skromny, lecz uroczysty będzie podany przez starego kamerdynera i lokai w liberiach w ciemnawej, zbyt obszernej i zimnej jadalni obwieszonej ponurymi gobelinami i portretami przodków o twarzach surowych, w pełnej zbroi. Po deserze młody hrabia, na pół senny, wejdzie po monumentalnych schodach na górę do pokoju sypialnego, a matka podąży wkrótce za nim. Usiądzie na krawędzi łóżka, opowie mu o Panu Jezusie, jakim był grzecznym dzieckiem, o Joannie d.Arc i opowie raz jeszcze o pierwszej wyprawie krzyżowej i o tym, jak jego pra-pra-pra-pra-pra-pradziadek Rajmund IV, hrabia Tuluzy, prowadził rycerzy chrześcijańskich do Jerozolimy, aby wyzwolić grób Zbawiciela z rąk niedobrych Turków. Pocałunek, ostatnia pieszczota. Senne: "Bonsoir maman" (dobranoc mamo). Matka podciągnie mu prześcieradło pod samą brodę, zawinie go w kołderkę i rzuciwszy mu pożegnalne spojrzenie, przejdzie do swojej sypialni. Jedno po drugim zgasną światła w gotyckich oknach. I znowu, tak jak co dzień od wieków, noc rozpostrze swój płaszcz nad zamkiem hrabiów Tuluzy. - Dokąd dziś pojedziemy? - zapytała znowu matka. - Do starej cegielni czy do kaplicy świętej Anny? Henryk był tak zajęty, że odpowiedział tylko potakującym kiwnięciem głowy: tu czy tam, wszystko jedno. Lekka chmura przesłoniła pogodną melancholię jej twarzy. Biedny Riri, nie domyślał się, że będzie to jego ostatnia przejażdżka. Nie wiedział jeszcze, że życie jest wiecznie powtarzającym się pożegnaniem i że jutro może być niepodobne do dzisiaj. Nigdy już nie wdrapie się po stopniach amerykana, nie przytuli się do matki, gdy ona weźmie lejce w rękę; nigdy już nie będzie jechał polnymi drogami paplając, drażniąc Józefa siedzącego z tyłu, na koźle, z założonymi rękami i kamienną twarzą, albo zadając tysiące pytań i rozglądając się dokoła błyszczącymi, chciwymi oczami. Życie zada mu pierwszy okrutny cios. Pęknie pierwsza nić w motku ich silnie z sobą związanych istnień. Z czasem pękać będą kolejno następne nici, aż wreszcie cała tkanina się postrzępi. Henryk pójdzie w świat jak wszyscy chłopcy. Pani de Toulouse-Lautrec westchnęła, wargi jej zadrżały.
- Nie ruszaj się! - błagał Henryk. - Rysuję właśnie usta, a to najtrudniejsze! I znów jej oczy spoczęły na małej, skulonej figurce; ściągnięte brwi, dolna warga bezwiednie przygryziona w skupionym wysiłku. Po kim odziedziczył tę zdumiewającą pasję rysunku? Była to zagadka nawet dla niej, która znała każdą nawet najtajniejszą myśl synka, jego upór, jego potrzebę miłości i uznania, jego małe serduszko tak spragnione tkliwego uczucia, że nieraz przerywał zabawę, by przybiec do matki i rzucić się jej na szyję. To zamiłowanie było tym dziwniejsze, że dziecko przejawiało tak małe zainteresowanie sztuką. Ach, to mu przejdzie, tak jak ostatnia decyzja, że zostanie kapitanem marynarki... - Czy opowiadałam ci kiedy, jak chciałeś narysować wołu jego ekscelencji księdzu arcybiskupowi? - Temu staremu tłuściochowi, co tu przyjeżdża zjeść obiad? - Nie "zjeść obiad", Henryku, tylko "na obiad". I - mówiła teraz dobrze mu znanym, surowym głosem - nie trzeba mówić o jego ekscelencji "ten stary tłuścioch". - Ale on jest tłusty, prawda? - Podniósł na nią okrągłe, zdziwione oczy; tak niewiele jeszcze rozumiał. - Prawie tak tłusty jak stary Tomasz. - Tak. Ale to jest osoba duchowna i piastuje bardzo wysoką godność. Dlatego całujemy jego pierścień i mówimy: "Tak, wasza wielebność", "Nie, wasza wielebność". - Ale... - Tak czy inaczej - ciągnęła z pośpiechem, chcąc uniknąć dalszych dyskusji - było to na chrzcinach twojego brata Ryszarda... - Brata? Nie wiedziałem, że mam brata. Gdzież on jest? - Wrócił do nieba. Żył tylko kilka miesięcy. - Oo! - zawód jego był szczery, ale krótkotrwały. - Dlaczego go ochrzczono w takim razie? - Dlatego, że każdy musi być ochrzczony, żeby pójść do nieba. - I ja też jestem ochrzczony? - Oczywiście. To zaspokoiło zdaje się jego ciekawość, powrócił bowiem do rysunku. - Więc i ja pójdę do nieba, jak umrę. - Głos jego zdradzał głębokie przekonanie, ale ani cienia radości. - Może... jeżeli będziesz grzeczny i jeśli będziesz całym sercem kochał Boga. - Nie mogę - powiedział z pewnością w głosie. - Nie mogę kochać go całym sercem, bo więcej kocham ciebie. - Nie wolno ci tak mówić, Henryku.
- Ale kiedy to prawda! - utkwił w niej oczy pełne dziecięcej przekory. - Przecież ja ciebie więcej kocham. Oparła ręce na kolanach i przyglądała mu się bacznie. Wiedziała, że chłopiec nie ustąpi w tej sprawie. Może zresztą żądała za wiele od dziecka wymagając, by kochało Boga, który nigdy go nie ucałował, nigdy nie otulił kołderką... - No, już dobrze, dobrze. Ja także cię kocham, Henryku - powiedziała czując, że chłopiec czeka na to zapewnienie. - A teraz przestań mi przerywać, inaczej nigdy ci nie opowiem historyjki z tym wołem. Działo się to cztery lata temu, byłeś jeszcze małym, trzyletnim bąkiem... Przyciszonym, drgającym tkliwością głosem opowiedziała mu o chrzcinach jego braciszka Ryszarda, którego wcale nie pamiętał. Po ceremonii arcybiskup zaprowadził gości do zakrystii, gdzie mieli złożyć podpisy w księdze parafialnej. Wówczas Henryk, który był dotąd bardzo grzeczny, uparł się, że i on podpisze się "w tej wielkiej księdze". "Ależ, moje dziecko - perswadował mu dostojnik Kościoła - jakże możesz złożyć swój podpis, skoro nie umiesz jeszcze pisać". Henryk odpowiedział wyniośle: "W takim razie narysuję wołu!". Opowiadanie nie zdawało się go zbytnio interesować. Śmiałym ruchem kreślił ostatnie pociągnięcia ołówkiem. - Gotowe! Podał matce szkic z triumfującym uśmiechem. 1 - Widzisz, nawet niecałe pięć minut! Udawała, że zachwyca się portretem. - Ach, jaki ładny! Jesteś prawdziwym artystą. - Położyła szkicownik na ławce ogrodowej. - Usiądź przy mnie, Riri. Od razu nastawił uszu. Nikt poza maman nie nazywał go Riri, a i ona mówiła tak do niego tylko w wyjątkowych okazjach. To zdrobnienie było dla nich jakby tajemniczym hasłem. Bywało nieraz zapowiedzią wyjątkowych łask - na przykład, jeśli zachowywał się bardzo przykładnie podczas mszy świętej albo jeśli doliczył do stu, czasem jednak zwiastowało jakąś ważną, a niemiłą wiadomość. - Masz już siedem lat - zaczęła matka, kiedy przytulił się do niej - jesteś dużym chłopcem. Chcesz być kapitanem wielkiego statku, prawda? Żeglować po całym świecie i szkicować lwy, tygrysy i dzikusów? Kiwnął głową bez wielkiego przekonania, wtedy matka przytuliła go mocniej do siebie 1 Zdumiewające portrety, robione przez Henryka de Toulouse_Lautreca w dzieciństwie, znajdują się w muzeum w Albi. (Przyp. aut.).
jakby chcąc złagodzić cios. - A więc już czas, żebyś poszedł do szkoły. - Do szkoły? - powtórzył z niejasnym niepokojem. - Ale ja nie chcę pójść do szkoły. - Wiem, moje maleństwo, a jednak trzeba. Wszyscy chłopcy idą do szkoły. - Ręka jej pieszczotliwie gładziła czarne, kędzierzawe włosy. - W Paryżu jest taka duża szkoła, nazywa się "Fontanes". Chodzą do niej sami grzeczni chłopcy. Grają w różne gry i doskonale się bawią. Naprawdę doskonale. - Ale ja nie chcę iść do szkoły! Oczy dziecka napełniły się łzami. Nie bardzo rozumiał, co matka miała na myśli, ale miał uczucie, że świat dookoła niego wali się w gruzy: spacery amerykanem, lekcje z maman albo ciotką Armandyną, przejażdżki na kucyku Bębenku u boku Józefa, wizyty w stajni, portrety chłopców stajennych, zabawy w chowanego z Anną w korytarzach zamku... - Tsss! - Maman przyłożyła palec do ust. - Grzeczny chłopiec nigdy nie mówi: "Ja nie chcę". I nie trzeba płakać. Żaden Toulouse-Lautrec nie płacze. Osuszyła mu łzy, wytarła nos tłumacząc, że ktoś, kto nosi nazwisko Toulouse-Lautrec, nie może płakać ani pociągać nosem, musi być zawsze uśmiechnięty i dzielny jak jego pra- pra-pra-pra-pra-pradziadek Rajmund, który dowodził pierwszą wyprawą krzyżową. - Zresztą - dodała - Józef i Anna pojadą z nami. - Naprawdę? Ta wiadomość pocieszyła trochę chłopca. Anna była to stara niania maman. Była bardzo niziutka, w pomarszczonej twarzy błyszczały niebieskie oczy. Nie miała już zębów i tak wciągała wargi, że zdawało się, że nie ma także ust. Od rana do wieczora dreptała po korytarzach zamku, a skrzydła jej białego czepka powiewały jak skrzydła ptaka. Kiedy przędła wełnę w swoim pokoju, pozwalała Henrykowi siadać przy sobie na podnóżku i drżącym falsetem śpiewała mu ballady prowansalskie. Obecność Józefa także dodawała otuchy. Był zawsze cząstką najbliższego otoczenia, tak jak stary Tomasz, jak jawory w ogrodzie, jak rodzinne portrety w jadalni. Choć rzadko się uśmiechał, był niezawodnym przyjacielem nie mówiąc już o tym, że stanowił wspaniały model do portretów w tym swoim cylindrze z kokardką z boku, białych spodniach i granatowym fraku. - A to jeszcze nie koniec - ciągnęła dalej maman. - W Paryżu zobaczysz... Zgadnij kogo? - Poczekała sekundę, zanim wyjawiła największą atrakcję. - Zobaczysz papę! - Papę!
Ach, w takim razie rzeczy przedstawiały się w zupełnie innym świetle. Papa był cudowny. Z chwilą, gdy przyjeżdżał do zamku, zapominało się o lekcjach. Plan zajęć szedł w kąt. Życie nabierało smaku, stawało się podniecające, pełne niespodzianek. Nawet stare zamczysko zdawało się budzić ze snu, rozbrzmiewało echem kroków w długich butach do konnej jazdy, dźwiękiem rozkazującego głosu. Zaczynały się dalekie spacery z papą, który strzelał z bata, opowiadał wstrząsające historie o koniach, polowaniach i wojnach. - Czy zamieszkamy w jego zamku? - Zachwyt zalśnił w oczach dziecka. - W Paryżu ludzie nie mieszkają w zamkach. Mieszkają w pałacach albo w pięknych apartamentach z balkonami, z których widać, co się dzieje na ulicy. - Ale będziemy mieszkać razem z nim? - nalegał uparcie. - Tak, w każdym razie przez pewien czas. Będzie cię zabierał ze sobą na spacery do Lasku Bulońskiego. Jest to ogromny las z jeziorem pośrodku, na którym ludzie ślizgają się zimą. Bo w Paryżu zimą bywa śnieg. Zabierze cię także do cyrku. Są tam prawdziwe lwy i słonie, i klowni. Tyle jest ciekawych rzeczy w Paryżu... Karuzele, teatry marionetek... Henryk słuchał słów matki z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi wargami, zapominając otrzeć łzy, które drżały mu jeszcze na rzęsach. W ciągu następnych dni panował w zamku wielki rozgardiasz. Służba biegała na wszystkie strony jak stadko spłoszonych kur. Maman, zamiast bawić się z synkiem, prowadziła długie rozmowy ze starym Tomaszem, z Augustem, starszym ogrodnikiem, z Szymonem, który opiekował się stajnią. Na korytarzach pełno było otwartych kufrów. Skończyły się lekcje konnej jazdy. Po tygodniu takich przygotowań nastąpiła wzruszająca chwila wyjazdu z nieodłącznymi "Au revoir" (do widzenia), pospiesznymi pocałunkami w oba policzki, zgiełkiem na stacji i lokomotywą buchającą kłębami pary niczym rumak przed bitwą. A potem szereg niezwykłych odkryć: przedział ze sprężynowymi siedzeniami, siatkami na bagaże i dziwacznymi oknami, które można było podnosić albo opuszczać. Trzy przeciągłe gwizdki, zgrzyt żelaznych kół o szyny i stacja pełna ludzi poczęła cofać się i oddalać. Otaczająca Albi równina przesuwała się teraz przed oczami dziecka: drzewa, rzeki, kryte dachówką fermy, których nigdy jeszcze nie widział. - Patrz, maman! Patrz! Ciekawe z początku widoki stały się jednostajne, a nawet nudne. Henryk zasnął.
Kiedy się obudził, pociąg mknął już przez przedmieścia Paryża. Chłopiec przylepił twarzyczkę do szyby. - Patrz, maman! Deszcz pada! Widział teraz wysokie, kwadratowe, brzydkie domy kryte łupkową dachówką, z suszącą się w oknach bielizną. Gdzieniegdzie w górę strzelały kominy fabryczne. Pomiędzy drzewami widoczne były pełne chwastów skrawki ogródków o połamanych płotach. Stosy pogiętego żelastwa rdzewiały na deszczu. Wzdłuż błotnistych ulic nisko spuściwszy głowy spieszyli, niby skrzętne mrówki, mężczyźni i kobiety otuleni w płaszcze. Zamiast błękitnego nieba Albi całun brudnych chmur. Jakież to brzydkie miasto ten Paryż! Nareszcie z głębokim westchnieniem ulgi lokomotywa stanęła. Jacyś ludzie w granatowych bluzach, mówiący ochrypłym głosem, wtargnęli do przedziału, porwali walizy jak swoją własność i oddalili się ciężkim krokiem. Maman naciągnęła rękawiczki i poprawiła kapelusz. Na peronie falowało morze wyczekujących twarzy. A tam, górując nad tłumem, uśmiechnięty, z brodą starannie ostrzyżoną w klin, bardzo piękny w swym lśniącym cylindrze, z laską o złotej gałce pod pachą i białym goździkiem w butonierce stał - papa! Życie hrabiego Alfonsa de Toulouse-Lautreca upływało wśród przyjęć, które wydawał w swoim pawilonie myśliwskim lub na zamku jednego z przyjaciół. Jeśli nie polował z psami w Anglii, nie był obecny na wyścigach w Longchamps, Ascot albo na Derby w Epsom, polował zazwyczaj na grouse2 z którymś z arystokratów równie jak on zapalonym do tego sportu albo na dziki w lesie pod Orleanem. Można go było również spotkać na tarasie "Cafe de la Paix" albo "Pre Catelan", jak sączył małymi łyczkami kieliszek kseresu, w foyer opery głaszczącego policzek baletnicy w suto marszczonej tiulowej spódniczce lub w loży pochylonego nad rączką wytwornej damy, by ucałować koniuszki jej palców. Hrabia Alfons de Toulouse-Lautrec wypoczywał po tym pracowitym próżniactwie w swoim apartamencie w hotelu "Perey". Był to hotel dla elity towarzyskiej położony w pobliżu Place de la Madeleine; mieszkał tam po kawalersku, otoczony trofeami jeździeckimi, strzelbami, służbą osobistą i ukochanymi sokołami, które trzymał w zacienionym, w specjalnie do tego celu przystosowanym pokoju. Od chwili przyjazdu żony i synka cierpiał w milczeniu nad zakłóceniem zwykłego trybu życia i mężnie znosił to brzemię. Zabrał Henryka do Cirque de Hiver i woził na 2 Grouse - ptak podobny do kuropatwy, spotykany jedynie w Szkocji.
spacery po Lasku Bulońskim. Spacerowali razem po wielkich bulwarach i ogrodach Tuilerii, spędzili całe popołudnie w Jardin des Plantes przyglądając się małpom, tygrysom i ziewającym lwom. Tego wieczoru hrabia w dalszym ciągu spełniał swój ojcowski obowiązek. Ubrany w wiśniowy smoking, wyciągnąwszy długie nogi w stronę kominka, starał się wytłumaczyć synowi, co to znaczy urodzić się hrabią de Toulouse-Lautrec. - A więc, mój drogi chłopcze, jego królewska mość i twój pradziad stryjeczny, Pons, wracali sobie truchcikiem przez las Fontainebleau po polowaniu, wspominając szczęśliwe lata młodości, kiedy bawili się z piętnastoletnią wówczas Marią Antoniną. Oczywiście było to przed ową przeklętą rewolucją, zanim zaczął rządzić motłoch... Sięgnął po stojący przy nim kieliszek koniaku. - Nagle - tu pociągnął łyk alkoholu, po czym przesunął palcem po wargach - nagle koń twego pradziadka spłoszył się i zrzucił go z siodła. Henryk, który siedział wyprostowany na brzeżku głębokiego fotela, obitego czerwoną skórą, nie mógł powstrzymać okrzyku współczucia, po chwili zaś dodał: - Czy pradziadek się zabił? - Nie, nie zabił się. - A czy zrobił sobie krzywdę? - Nie. Każdy jeździec godny tej nazwy nieraz w życiu spadł z konia. To nie żaden wstyd spaść z konia. I mnie się to zdarzyło parę razy. To właściwość tego sportu. Ale wiesz, co zrobił twój pradziad skoro tylko wstał z ziemi? - Wsiadł na konia. - Nie - odrzekł hrabia kręcąc przecząco głową. - Nie, odpiął spodnie i nie ruszając się z miejsca opróżnił pęcherz. - Czy to znaczy, że zrobił pipi? Przed królem? - zdumiało się dziecko. - Na brodę świętego Józefa! To właśnie uczynił! A dlaczego? Dlatego, że twój pradziad, stryj Pons, był człowiekiem bardzo dobrze wychowanym, który wiedział, jak się zachować we wszystkich okolicznościach. Znał etykietę dworską. Otóż istnieje stary zwyczaj, że jeśli kto spadnie z konia w obecności króla, winien z miejsca opróżnić pęcherz. Z miejsca! Zapamiętaj to sobie, Henryku, tak aby jeśli kiedykolwiek jego królewska mość odzyska tron, ty zaś towarzyszyłbyś mu konno, a koń twój by się spłoszył i zrzucił cię - żebyś nie zachował się jak głupi mieszczuch, lecz wiedział, co ci zrobić wypada. Błysnął białymi zębami uśmiechając się do Henryka zza obłoków dymu poobiedniego
hawańskiego cygara. Chłopiec patrzył na ojca z uwielbieniem, co sprawiało przyjemność hrabiemu. Jakie to miłe dziecko, ten Henryk. Trochę nieśmiały i naiwny, nafaszerowany katechizmem i podobnymi bajkami, ale czego można się było spodziewać po matce, która chodziła na mszę co niedziela i miała klęcznik w sypialni? Za kilka lat hrabia weźmie w swoje ręce wychowanie chłopca i zrobi z niego dżentelmena. - Tak, Henryku, taka jest różnica pomiędzy arystokratą a mieszczuchem. Arystokrata zawsze wie, jak ma się zachować, mieszczuch natomiast... Henryk nie spuszczał oczu z ojca. Czyż nie był wspaniały? Czy ktokolwiek mógł mieć piękniejszego, bardziej inteligentnego papę? Nawet na ulicy ludzie się za nim oglądali, kiedy przechodził wywijając młynka laską. Wszystko, co było z nim związane, działało na wyobraźnię; mieszkać z nim razem w tym hotelu, słuchać opowiadań, jak należy postępować, gdy się jedzie konno przy boku króla... Choćby samo przesiadywanie z ojcem po obiedzie jak dorosły, zamiast zaraz iść spać, jak to dotychczas bywało, nawet jeżeli trudno było opanować senność. A ten pokój! Nigdzie na całym świecie nie było chyba podobnego pokoju! Jelenie rogi wiszące na ścianach wykładanych dębową boazerią, srebrne puchary na kominku, strzelby starannie ustawione w oszklonych szafkach, wszędzie pełno rycin przedstawiających konie i jeźdźców. Pachniało tu starą skórą, tytoniem i przygodą. Henryk będzie miał taki sam pokój, jak dorośnie. Będzie chodził z laską o złotej gałce, palił ogromne cygara i pił wszystko to, co pije papa. - A więc uczyniwszy zadość etykiecie, twój pradziad dosiadł konia i obaj z królem zaczęli na nowo wspominać dawne dobre czasy młodości. Oczywiście król nie był wówczas królem. Nazywano go hrabią d' Artois. A czy wiesz, dlaczego nosił to nazwisko? Czekał chwilę, po czym uśmiech rozjaśnił jego twarz zakończoną krótką, czarną bródką. - Naturalnie, że nie wiesz. Więc ci to powiem, ale słuchaj uważnie. Przechylił się w fotelu i pociągnął łyk koniaku. - W dawnych, bardzo dawnych czasach Francja dzieliła się na prowincje. Były to Artois, Szampania, Burgundia, Akwitania i inne. Na czele każdej prowincji stał wielki pan, czasem hrabia, a czasem książę. Zależnie od tego prowincje nazywały się hrabstwami albo księstwami. Czasem ten sam wielki pan był zarazem hrabią i księciem. My na przykład byliśmy hrabiami Tuluzy i książętami Akwitanii. To bardzo ważne. Zamilkł na chwilę, aby umysł dziecka zdążył sobie przyswoić te wiadomości. - Nigdy, nigdy tego nie zapomnij, Henryku. Byliśmy hrabiami Tuluzy, jak również książętami Akwitanii.
Rola pedagoga była czymś nowym dla hrabiego i sprawiała mu satysfakcję. - Jesteś śpiący, Henryku? - Nie papo. - Dobrze. Byliśmy więc nie tylko hrabiami Tuluzy i książętami Akwitanii, ale także hrabiami Quercy, Louergue, Albi. Byliśmy również markizami Narbonne i Gothia i wicehrabiami Lautrec. Ale - tu utkwił w synku przeszywające spojrzenie, a głos jego przybrał ton uroczysty - przede wszystkim, moje dziecko, nie zapomnij nigdy, że jesteśmy i zawsze byliśmy hrabiami Tuluzy! - Oczy jego nabrały niezwykle łagodnego blasku. - Dziś to ja jestem głową rodu. Kiedyś nastąpi twoja kolej. A potem będzie nią twój syn, a potem jego syn i syn jego syna... I tak dalej, póki będzie istniała Francja. Zauważył, że oczy Henryka zaszły mgłą. - No, dosyć na dziś. Jesteś straszliwie śpiący. Idź się połóż chłopcze. I nie zapomnij tego, co ci powiedziałem. Henryk wstał. Kiedy całował ojca na dobranoc, hrabia przytrzymał go za rękaw. - Wyrośnie z ciebie dzielny chłopiec, co? - uśmiechnął się. - Józef mi powiedział, że jesteś dobrym jeźdźcem. To wspaniale, mój chłopcze. Na brodę świętego Józefa, jeżeli my, hrabiowie de Toulouse, coś potrafimy, to jeździć konno! W przyszłym roku latem pojedziesz do Loury i weźmiesz udział w polowaniu. Nigdy nie jest zbyt wcześnie uczyć się tych rzeczy. I nic tak nie uczy dobrze siedzieć w siodle, jak polowanie na jelenia. W ciągu następnego tygodnia Henryk dowiedział się jeszcze wiele o rodzinie hrabiów Tuluzy, wtajemniczono go też w arkana genealogii rodów szlacheckich i nauczono odróżniać jej odcienie. - Widzisz, mój chłopcze, są hrabiowie i hrabiowie. Tak samo jak są wina i wina, konie i konie i jak się o tym przekonasz za kilka lat, kobiety i kobiety. Istnieją comtes de petite noblesse3 . Zwykli chłopi w mizernych, liczących sobie najwyżej sto lub dwieście lat zamkach. Istnieją comtes de robes4 , wywodzący się z palestry, dawni sędziowie, wyżsi urzędnicy oraz inni mali dygnitarze ancien regime5 . Są też tak śmieszne istoty jak hrabiowie Cesarstwa i nieopisanie groteskowe postacie hrabiów papieskich. Ale o tych nawet mówić nie warto, gdyż ci nie zwiodą nikogo z wyjątkiem dziedziczek wielkich fortun z Chicago. - Co to jest Chicago? - zapytał Henryk. - Miasto w Ameryce, gdzie ludzie trudnią się biciem świń i wydają córki za arystokratów 3 dosłownie: z drobnej szlachty. Tu niższego rzędu. 4 właściwie: noblesse de robe. Szlachta wywodząca się z palestry. 5 dawny system rządów - określenie ustroju Francji sprzed 1789 r 56 dywan wyprodukowany w manufakturze w Savonnerie.
z papiermache (masa papierowa). Wielka to szkoda, gdyż Amerykanki są przeważnie diablo ładne. Mniejsza z tym. Są wreszcie prawdziwi hrabiowie, tak jak hrabia de Toulouse- Lautrec, autentyczni, feudalni suwereni. Ci zaś, mój chłopcze, to zupełnie inna para butów, jak zwykł mówić twój pradziadek. Byli to prawdziwi, wielcy panowie, rycerstwo miecza. Rządzili swoimi prowincjami, sprawowali sądy, wydawali prawa, mieli własny dwór, wysyłali lub przyjmowali ambasadorów i wypowiadali wojny. Wypowiedzieliśmy nawet wojnę papieżowi! I chcąc mu dowieść, że to nie żarty, zaczęliśmy od tego, że powiesiliśmy jego ambasadora. W owych czasach byliśmy najmożniejszymi, najznaczniejszymi panami we Francji. - Znaczniejszymi niż jego ekscelencja arcybiskup? - Arcybiskup! Głośny wybuch śmiechu hrabiego Alfonsa napełnił cały pokój. - Jak to! Hrabia Toulouse-Lautrec wart jest tyle co dwunastu arcybiskupów i jeszcze dwóch-trzech kardynałów na dokładkę. Na brodę świętego Józefa, a któż ci powiedział, że arcybiskup jest osobą znaczną? - Nikt - odparł szybko Henryk. Jeśli nie mówił o swoim rodzie, hrabia Alfons pokazywał synkowi broń myśliwską, pozwalał mu przykładać broń do ramienia, żeby nauczył się nią obchodzić. Opowiadał mu o polowaniach konnych albo o sokolnictwie, sport ten był jego największą pasją i uchodził w tej dziedzinie za autorytet światowej sławy. A potem nagle porzucał wieki średnie, sokoły i polowania i przekształcał się w uroczego bywalca paryskich bulwarów. Kiedy szedł w białych getrach, pociągając cygaro, wysłanym dywanami korytarzem hotelu, pokojówki dygały przed nim i szeptały z zachwytem: "Bonjour, monsieur le comte" (Dzień dobry, panie hrabio). Jeżeli były młode i ładne, klepał je po policzku, jeśli zaś napotkał starą i brzydką, dotykał tylko grzecznie cylindra i przechodził. Wkrótce jednak obecność żony i dziecka poczęła ciążyć hrabiemu. Szorstko zwracał się do służby, przy posiłkach prawie ust nie otwierał. Skończyły się rozmowy o hrabiach Tuluzy, nie było już odczytów o układaniu sokołów. - Twój ojciec ma wiele ważnych spraw na głowie - powiedziała kiedyś hrabina synkowi. - Obawiam się, że mu przeszkadzamy. Tego popołudnia pojechali oboje z matką powozem do wspaniałej kamienicy czynszowej przy bulwarze Malesherbes. Było tam monumentalne wejście wykładane marmurem, schody pokrywał czerwony
dywan, na każdym podeście stały palmy w ogromnych wazonach. Łysy jegomość w surducie poprowadził ich na drugie piętro, tam otworzył drzwi i usunął się, żeby ich przepuścić. Henryk zobaczył przede wszystkim szeroki korytarz ciągnący się przez całą długość mieszkania. Oczywiście trudno go było porównywać z cudownymi korytarzami zamkowymi, w których można się było bawić w chowanego całymi dniami, ale dość obszerny, aby móc pobiegać. Olbrzymi, kryształowy świecznik wisiał jeszcze w pustym salonie. - Czy ci państwo, co tu mieszkali, zapomnieli go zabrać? - zapytał. Zajrzeli jeszcze do kilku ogołoconych z mebli pokoi, po czym matka powiedziała: - To będzie nasz nowy dom, Henryku. Czy myślisz, że go polubisz? Odpowiedział, że tak i to bardzo. W kilka dni potem nadeszły meble i rozmieszczono je w pokojach. Wiele rzeczy przysłano z Albi. Henryk z radością witał dobrze znane przedmioty. W buduarze maman znalazł się duży, głęboki fotel i dywan savonnerie6 , na którym stawiał pierwsze swoje kroki. Umieszczono tam również biureczko z różanego drzewa, rozwieszono osiemnastowieczne pastele, a na kominku pojawił się mały zegar alabastrowy, który Henryk znał, odkąd mógł sięgnąć pamięcią. Zdawało mu się chwilami, że w ogóle nie wyjechał z rodzinnego domu. Pierwszy dzień, który Henryk spędził w szkole, zaznaczył się kilkoma nowymi odkryciami i wzbudził wiele obaw. Ojciec Mantoy, nauczyciel, zaczął lekcję od wyrecytowania "Modlitwy do Ducha Świętego". Po czym miał krótkie przemówienie do chłopców wstępujących do szkoły Fontanes. Tłumaczył im, jak wielkiego dostąpili przywileju, otrzymają bowiem równocześnie wychowanie chrześcijańskie i wkroczą we wspaniałą dziedzinę wiedzy. Po czym bez dalszej ceremonii zszedł z katedry i zaczął dyktować: - Niebo jest błękitne... Śnieg jest biały... Krew jest czerwona. Nasz sztandar jest błękitno- biało-czerwony. Zatrzymał się i zajrzał przez ramię Henryka. - Bardzo dobrze, moje dziecko - szepnął. - Bardzo dobrze! Nie przestając się uśmiechać przechadzał się pomiędzy pulpitami, sutanna szeleściła dokoła jego nóg, ręce miał złożone na plecach. - Morze jest błękitne. Drzewa są zielone... 6
Podczas pauzy Henryk był osamotniony. Tak jak mówiła maman, wszędzie było pełno chłopców. Biegali, śmiali się i bawili doskonale. Ale wszyscy zdawali się znać między sobą i widocznie nie mieli wcale zamiaru przyjąć go do swego grona. Właśnie patrzył z zazdrością jak koledzy fikają kozły, kiedy podszedł do niego jasnowłosy, piegowaty chłopiec w krótkich spodenkach i wykładanym kołnierzyku. - Jesteś nowy? - zaczął zatrzymując się o parę kroków od Henryka. - Tak. - Ja także. Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem z niczym nie zmąconą, dziecięcą szczerością. - Kim chcesz być, jak dorośniesz? - Kapitanem marynarki. - A ja będę piratem. Jasnowłosy chłopiec przybliżył się o krok. - Czy chciałbyś być piratem tak jak ja? - Nie wiem. Co oni robią? - Trzymają kordelasy w zębach, zagarniają okręty i wycinają w pień całą załogę. - A że zaczęły mu się przypominać szczegóły czytanych opowieści, uzupełnił: - Potem, jak już załatwią się ze wszystkimi, wracają do swojej wyspy, zakopują zdobyte skarby w piasku, tańczą i piją rum. Wszystko to bardzo trafiło Henrykowi do przekonania. - Może udałoby się nam dostać na ten sam statek? Jak się nazywasz? - Maurycy. Maurycy Joyant. A ty? - Henryk de Toulouse-Lautrec. - Cóż za długie nazwisko! Obaj chłopcy zbliżyli się jeszcze o krok. Po chwili milczenia Maurycy spytał: - Ile masz lat? - Niedługo skończę osiem. - Ja mam już prawie osiem i pół! - nacieszywszy się tą przewagą, pytał dalej: - Skąd
przyjechałeś? - Z Albi. - Gdzie to jest? - Daleko. Bardzo daleko. Trzeba prawie cały dzień jechać pociągiem. - Czy tam bywa śnieg? Henryk pokręcił strapiony głową. - Czasem bywa śnieg w górach. - Tam, gdzie ja mieszkam, śnieg pada przez całą zimę - powiedział Maurycy. Triumf jego był całkowity, mimo to błękitne oczy błyszczały życzliwie, a uśmiech nie znikł z piegowatej twarzy. - Chcesz się bawić? - Tak. - No to zobaczymy, kto prędzej biega. Tego wieczoru Henryk wtargnął do buduaru matki i zdyszany oznajmił jej, że ma przyjaciela i że zamierza być piratem. - Będziemy zagarniać statki i wycinać w pień całą załogę. A potem tańczyć, grać na harmonii i zakopywać skarby w piasku. Od tego dnia szkoła nabrała uroku. Jeszcze kilku chłopców z Fontanes zamierzało zostać piratami, co już samo przez się stanowiło solidną podstawę porozumienia. Koledzy przyjęli Henryka do wszystkich zabaw. Pauzy bywały teraz zawsze za krótkie. Biegał, krzyczał, miotał się, aż pot występował mu na twarzy. Nawet lekcje nie były znów takie najgorsze. Ojciec Mantoy był z niego zadowolony. - Popatrz, Maman! Popatrz! Tego dnia ojciec Mantoy w obecności całej szkoły przypiął mu Croix d'Honneur - prześlicznie wykonaną z emalii i mosiądzu miniaturę krzyża Legii Honorowej - na jego marynarskiej bluzie. Maman aż tchu zabrakło, pogłaskała krzyż, oświadczyła, że to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek w życiu widziała. - Jestem z ciebie dumna, Riri! - powiedziała tuląc go do piersi. Długo trzymała go w objęciach i powtarzała: - Taka dumna! Powoli, stopniowo zamek, przejażdżki amerykanem, portrety, a nawet spacery konne na Bębenku odsunęły się trochę w cień. Życie Henryka stało się sprawą poważną, ujętą w ścisły regulamin: rozpoczynał go co rano Józef pukaniem do drzwi.
- Już siódma, paniczu. Czas wstawać! Mył się z pośpiechem, a potem pędził do pokoju jadalnego, gdzie Anna, uśmiechnięta, w białym czepeczku, czekała na niego z filiżanką dymiącej czekolady. Ostatni kęs rogalika. Przelotny pocałunek. Zerwana gwałtownym ruchem z wieszaka peleryna i beret z czerwonym pomponem. Wreszcie, o punkt wpół do ósmej, wyścig w dół wyłożonych pąsowym dywanem schodów. O parę kroków za nim, w przepisowej odległości szedł Józef w meloniku i czarnym płaszczu włożonym na liberię. Henryk i Maurycy byli teraz nierozłączni. Na lekcji pisywali do siebie karteczki, bawili się razem podczas pauzy. W niedzielę szli do parku Monceau, biegali z kółkami i bawili się w Indian chowając się pośród kolumn małej greckiej świątyni nad stawem. Jeśli padał deszcz, bawili się w piratów w długim korytarzu mieszkania przy bulwarze Malesherbes. Brali Józefa do niewoli. Wciągali go na swój statek i kazali mu iść po desce. Sztyletowali pokojówkę, dokuczali kucharce i strzelając z drewnianych pistoletów wdzierali się do pokoju Anny. O zmroku, kiedy leżeli wyciągnięci w salonie na dywanie przed kominkiem z twarzami jeszcze wysmarowanymi palonym korkiem, Maurycy zapytał nagle: - Co byś na to powiedział, gdybyśmy nie zostali piratami, tylko traperami kanadyjskimi? - Traperami! - wykrzyknął Henryk zaskoczony tą nagłą zmianą planów. Podobał mu się zawód pirata, wywieszanie czarnej flagi i wskakiwanie na pokład statków angielskich. - A co robią traperzy? - Jeżdżą konno przez dziewicze lasy, polują na niedźwiedzie i biją się z Indianami. Mieszkalibyśmy w drewnianej chatce nad jeziorem. Henryk zastanawiał się głęboko nad tą propozycją. Niezaprzeczenie brzmiała bardzo pociągająco, podobała mu się zwłaszcza perspektywa spędzenia życia przy boku Maurycego. Jednakże chcąc zaznaczyć swoją niezależność, wysunął kilka obiekcji, które Maurycy z punktu odparował. Toteż wkrótce złożył broń. - No więc dobrze, będziemy traperami, ale tylko pod warunkiem, że zamieszkamy razem i nikogo więcej nie przyjmiemy do kompanii. Nie rozstaniemy się nigdy. - Nigdy - jak echo powtórzył Maurycy. - Czy aby na pewno? Jak myślisz? Długo zastanawiali się w milczeniu. - Jest na to tylko jeden sposób - oświadczył w końcu Maurycy. - Musimy zawrzeć braterstwo krwi. Wówczas będziemy z sobą związani na śmierć i życie. - Wyczytał to wyrażenie w jakiejś książce i bardzo mu się spodobało. - Cóż ty na to? Chcesz zawrzeć ze
mną braterstwo krwi? Henryk skwapliwie kiwnął głową. - A ty? - Ja też. Ale pamiętaj, że to na całe życie. Tego nie można cofnąć. I można mieć tylko jednego brata. To znaczy, że jeśli kiedykolwiek jeden z nas znajdzie się w opałach, drugi musi pospieszyć mu na ratunek. Jeszcze tego samego wieczoru, podczas gdy marcowy deszcz strumieniami spływał po szybach, każdy z nich rozdrapał sobie dłoń szpilką i wymienili krople krwi. Po czym uroczyście uścisnęli sobie ręce. - Teraz musimy złożyć uświęconą przysięgę - powiedział Maurycy. - A la vie et a la mort! (Na śmierć i życie!) - A la vie et a la mort - powtórzył Henryk z bijącym sercem. - Pluńmy teraz w ogień, żeby to jeszcze bardziej uświęcić! - Teraz jesteśmy z sobą związani na śmierć i życie - powiedział Henryk uśmiechając się ze szczęścia. - To tak, jak byśmy byli braćmi, rodzonymi braćmi! Tak upływała pierwsza zima w Paryżu. Na bulwarze Malesherbes kasztany pokryły się pąkami. Pewnego dnia Henryk zastał mieszkanie zawalone kuframi, dywany zwinięte, obrazy zasłonięte muślinem, pokrowce na meblach. Ani się obejrzał, a już nadszedł koniec roku szkolnego. II Wakacje dobiegały końca. Niedługo czas będzie wracać do szkoły. Jakaż to była radość znaleźć się na zamku Albi, portretować wszystkich dokoła, bawić się w chowanego w krętych korytarzach, chodzić do stajni, co rano jeździć na kucu Bębenku i, rzecz prosta, pisywać długie, bezładne listy do przybranego brata Maurycego o przyszłych kanadyjskich planach. W sumie, lato było bardzo przyjemne i wypełnione po brzegi. W początku września pojechali we troje: maman, Anna i on, do Celeyran, rodzinnego domu maman. Nosił on nazwę pałacu de Celeyran, chociaż był to tylko duży, kwadratowy budynek z zielonymi okiennicami, liczący sobie najwyżej dwieście lat. Prowadziła doń długa aleja topolowa. Dziadek oczekiwał ich, jak zawsze, w białym, płóciennym ubraniu i panamie. Kiedy się uśmiechał, kąciki ust otoczonych srebrzystymi bokobrodami unosiły się w górę przybierając
kształt rogalika. Kiedy kareta skręciła w aleję wjazdową, zbiegł ze stopni ganku powiewając chustką do nosa, aż złota dewizka podskakiwała mu na brzuchu. Nastąpiła zwykle towarzysząca przyjazdom chwila zamętu i podniecenia: chłopiec stajenny trzymał za uzdę spocone konie, Józef biegł opuścić stopień karety. Wymieniano pocałunki, dziadek klepał Henryka lekko w policzek. Nazajutrz o świcie dziadek wszedł na palcach do pokoju Henryka. - Wstawaj młodzieńcze! Ptaki już od dawna nie śpią. Usiadł na brzegu łóżka. - Niech ci się dobrze przyjrzę. Tak, wyglądasz nie najgorzej! Troszkę może blady. Nie chorowałeś chyba tej zimy, co? - Nie, dziaduniu. Oczy starego człowieka napełniły się niepokojem. - Wyrośniesz na dużego i silnego, prawda, Henryku? Jak twój papa? Dziwne pytanie! Naturalnie, że będzie duży i silny! Tak jak wszyscy, gdy dorosną. Może nie taki wysoki jak papa, ale z pewnością nie niższy od dziadka, który był małego wzrostu i korpulentny. Tego dnia pojechali konno do winotłoczni. Pan de Celeyran od czasu do czasu ściągał cugle konia i ucinał rozmówkę w miejscowej gwarze z farmerami, robotnikami rolnymi albo z kobietami zbierającymi winogrona w winnicy. - To mój wnuk - wskazywał dłonią Henryka, a twarz mu się rozpromieniała. - Dziarski chłopiec, prawda? W winotłoczni bosonodzy mężczyźni i kobiety skakali w ogromnych kadziach niczym Indianie wykonujący taniec wojenny. Henryk nie omieszkał ich naszkicować. Nazajutrz pojechali do spichrza, następnego dnia na fermę, gdzie kurniki sąsiadowały z owczarnią, chlewnią, oborami i mleczarnią, a wreszcie do stajen. Wszędzie było mnóstwo tematów do szkicowania. Stary osiołek Toinon, ciągnący wóz z mierzwą7 , koguty chodzące dumnie jak na szczudłach, gęsi, kaczki, owce, krowy... Wieczorami dom rozbrzmiewał śmiechem i muzyką. Odbywały się wielkie uczty, którym przewodził dziadek, bardzo elegancki w surducie koloru ciemnobrązowego i brokatowej kamizelce. Nakładał każdemu potrawy na talerz, rozmawiał, śmiał się, kroił własnoręcznie mięso z Celeyran, przy deserze zaś, purpurowy i z lekka podchmielony, wstawał wznosząc trochę plączącym się językiem toast za zdrowie gości. Henryk uśmiechał się jeszcze na wspomnienie tych szczęśliwych dni w Celeyran, kiedy 7 Akwarelka przedstawiająca Toinona, jak również liczne szkice robotników na fermie i zwierząt znajdują się dziś w muzeum w Albi. (Przyp. aut.).
usłyszał kroki matki. Weszła z listem w ręku. - Papa chce, żebyś przyjechał do Loury na polowanie z chartami - powiedziała właściwym sobie cichym i smutnym głosem. - A czy ty ze mną pojedziesz? Nie odpowiedziała od razu. Oczy jej straciły już blask, którego nabrały w Celeyran. - Pojedziesz? Pochyliła się i pogłaskała go po policzku. - Nie, synku. Ale Józef... - W takim razie i ja nie pojadę! Nie pojadę, nie pojadę! Nie chcę jechać bez ciebie! A dlaczego ty nie jedziesz? Dlaczego? Położyła mu palec na ustach nakazując milczenie. - Tss! Grzeczny chłopiec nigdy nie mówi: "Ja nie chcę". Papa życzy sobie, żebyś był równie dobrym jeźdźcem, jak on. Dostaniesz wspaniały strój do konnej jazdy, śliczny, różowy frak. I pamiętaj, żebyś nigdy nie mówił o nim, że jest czerwony, tylko różowy. Weźmiesz udział w polowaniu. Poznasz wielu miłych ludzi. Zobaczysz, że się doskonale zabawisz. Kiedy cię przedstawią jakiemuś panu, nie zapomnij ukłonić się i powiedzieć: "Wielki to dla mnie zaszczyt..." A jeśli któraś z pań zechce cię pocałować, nie odwracaj głowy swoim zwyczajem. I nie zapomnij nigdy się uczesać, wymyć zęby i zmówić pacierz. Jej łagodny głos uspokoił go, przestał protestować. Stopniowo ogarniała go radość, że zobaczy ojca, że będzie z nim galopował przez las w pięknym czerwonym, nie, różowym fraku. Tej nocy śniło mu się, że wiódł pochód krzyżowy i polował na jelenie ze swoim pra-pra- pra- pra-pra-pradziadkiem Rajmundem i całym zastępem rycerzy w różowych frakach w lasach Jerozolimy. - Ach, jesteś tu, mój chłopcze! Chodź, niech ci się przyjrzę. Przez dobrych dziesięć minut Henryk stał nie zauważony przez nikogo w swoim dziecięcym stroju myśliwskim na progu olbrzymiej sali z dębowym belkowaniem sufitu, pełnej pań i panów w długich butach do konnej jazdy, różowych frakach, błyszczących cylindrach i długich amazonkach. Wszyscy rozmawiali, śmiali się i pili coś ze srebrnych kubków. Stał teraz przed ojcem, który wydał mu się wyższy i potężniejszy niż kiedykolwiek, kiedy stał tak w stroju myśliwskim, śmiejąc się, z brodą przyciętą a la Medici, bijąc się szpicrutą po cholewach.
- Obróć się. Nieźle, wcale nieźle! Frak leży jak ulał. Prosiłem twoją matkę, żeby przysłała jedno z twoich ubrań na miarę. Ale włosy masz za długie. Musisz poprosić matkę, żeby kazała je obciąć, jak wrócisz do Paryża. Z tymi lokami wyglądasz jak dziewczynka. Nie chcesz wyglądać jak dziewczynka, prawda? Śmiejąc się jeszcze, wziął Henryka za rękę i podprowadził do grupki gości stojących przed kominkiem. - To mój syn, Henryk, proszę państwa - oznajmił tonem ceremonialnym, a zarazem żartobliwym. - Sądziłem, że będzie dobrze dla niego, jeśli weźmie udział w polowaniu i zobaczy, jak to się odbywa. Na naukę nigdy nie za wcześnie, prawda? Pochylił się nad synem i z kolei przedstawił mu wszystkich gości stojących dokoła: - Henryku, to jest hrabina de la Tour-Jacquelain... To - baronowa de Vauban... To - hrabia de Saint-Yves... A to mój stary przyjaciel, książę de Doudeauville. Koń jego wziął Grand Prix w zeszłym roku. Jest prezesem arystokratycznego Jockey Clubu, bądź dla niego grzeczny, pamiętaj, inaczej nie przyjmie cię do klubu! Henryk robił gorączkowe wysiłki, żeby przypomnieć sobie przestrogi dawane mu przez matkę, ale wszystko wyleciało mu z głowy. Kłaniał się niezgrabnie, mamrotał coś pod nosem z oczami utkwionymi w czubki butów i twarzyczką zalaną purpurowym rumieńcem. - Trochę jeszcze nieśmiały - uśmiechnął się książę. - Założę się, że mu to przejdzie. Chłopcy dziś wcześnie z tego wyrastają. Prezentacja ciągnęła się dalej. - To, mój synu, jest księżna de Rohan... To markiz de Villeneuve, to hrabia de... Nazwiska, nazwiska, nazwiska! Długie, trudne do zapamiętania... Uśmiechy, ukłony, uściski dłoni, poklepywania po policzku... Z mężczyznami było jeszcze pół biedy: mówili parę słów, podawali rękę i pili dalej. Ale panie! Otaczały go kołem, przysiadały, podnosiły woalki, żeby go pocałować. - Jaki on uroczy w tym różowym fraczku!... Ile masz lat, Cheri (kochanie)?... Jakie śliczne loki... Musisz mnie odwiedzić zimą w Paryżu! Nie było końca gadaniom, gruchaniom, plotkowaniom. Palce o długich paznokciach bawiły się jego włosami. Odpowiadał z szacunkiem: "Oui, madame..." "Non, madame..." (Tak proszę pani, nie, proszę pani). Mam osiem i pół roku Madame, niedługo skończę dziewięć... Pamiętał, żeby nie odwracać głowy, kiedy go panie całowały, przyciskając czerwone, lepkie usta do jego policzków.
Przez cały tydzień, który spędził w Loury, Henryk był bardzo zajęty. Kiedy tylko mógł, wymykał się do stajni, karmił konie kawałkami cukru i namawiał chłopców stajennych, żeby mu pozowali do portretów. Szkicował psy, konie i amazonki siedzące bokiem na siodle, z welonami powiewającymi na wietrze8 . * I, rzecz prosta, brał udział w polowaniu. Widział psiarczyków trzymających na smyczy rozszczekane psy, chłopców stajennych trzymających za uzdę niecierpliwe konie o atłasowej sierści, podczas gdy panowie pochylali się podając skrzyżowane dłonie, by pomóc paniom wskoczyć na siodło. Osłuchał się trochę ze sportową gwarą i nauczył surowej etykiety polowań konnych. Pod bacznym okiem Józefa brał udział w polowaniu, w miarę sił skakał przez niskie płoty i płytkie strumienie. Słyszał, jak trębacze sygnalizują, gdzie przebywa "dobry" jeleń, obserwował, jak naganiacze ruszają zwierza z ostoi. Nauczono go, kiedy ma zatrzymać kuca i zmusić go, by stał spokojnie, a kiedy zebrać cugle i uderzeniem szpicruty wprowadzić go w galop. Wreszcie, kiedy jeleń już konał, słuchał ponurych tonów myśliwskiego rogu i patrzył z uwagą, jak odbywa się rytuał dobijania. Ale kiedy zobaczył, jak zziajane zwierzę padło na kolana, z wielkimi łzami w oczach odwrócił głowę i powiedział sobie w duchu, że nie podoba mu się polowanie na jelenia. Cieszył się, gdy nadszedł dzień pożegnania i powrotu do Paryża. Nowy nauczyciel, ojciec Jammes, był bardzo surowy i umiał zwietrzyć wszelkie podstępy. Skończyły się czasy ściągaczek, podpowiadań, wsuwania kartek pod pulpit. Świdrował ucznia spojrzeniem znad okularów, a jego szare oczy w okrągłej, błyszczącej twarzy były bardzo przenikliwe i widziały wszystko. Ścisły regulamin dnia wszedł znowu w życie. Ranne stukanie Józefa do drzwi "Już siódma, paniczu. Czas wstawać!". Pośpieszne mycie, filiżanka dymiącej czekolady, peleryna i beret porwane w przelocie z wieszaka i bieg pędem po schodach wyłożonych czerwonym dywanem. Teraz wieczorami trzeba było odrabiać lekcje zadane do domu. Zasiadał w buduarze maman, która zagłębiona w wielkim fotelu przy kominku czytała albo szyła, od czasu do czasu pomagając mu w rozwiązaniu jakiegoś szczególnie trudnego zadania. Kiedy mały, alabastrowy zegar na kominku wybił dziesiątą, mówiła: - Dosyć na dzisiaj, synku! Czas iść spać! 8 Większość rysunków z ówczesnego pobytu w Loury znajduje się w muzeum w Albi. Spopularyzowały je bardzo liczne reprodukcje. (Przyp. aut.).
Uścisk, tkliwy pocałunek i Henryk szedł do łóżka, senny, z głową nabitą arytmetyką i czasownikami łacińskimi. Oczywiście życie nie było wyłącznie poświęcone nauce. Miał jeszcze czas bawić się, fikać kozły i grać w piłkę podczas pauzy, w niedziele zaś staczać krwawe walki z czerwonoskórymi Indianami z parku Monceau. Z Maurycym i jeszcze paru kolegami ze szkoły Fontanes wypalał fajkę pokoju u stóp marmurowej rzeźby dłuta Cornu "Porzucona", rozbijał namioty wśród krzyków i skakał dokoła urojonych ognisk. Stateczne nianie w czepkach z powiewającymi wstążkami i starsi panowie czytający na ławkach podskakiwali wystraszeni krzykami tych strojących groźne miny Irokezów w krótkich spodenkach i wykładanych kołnierzykach. Tak upłynęła druga zima w Paryżu, równie radosna i pracowita jak pierwsza. Henryk skończył już dziewięć lat. Był to teraz uczeń paryski z krwi i kości, nawykły do zgiełku bulwarów, dzwonków omnibusów, do nieprzerwanego łańcucha pojazdów i widoku policjantów kłócących się ze stangretami. Od czasu do czasu odwiedzał ojca w jego hotelowym apartamencie. - Dlaczego ty i papa nie mieszkacie razem? - zapytał któregoś dnia matkę. - Bo papa jest bardzo zajęty - odpowiedziała z pośpiechem. - Opowiedz mi teraz, co robiłeś dziś w szkole... Powoli mieszkanie przy bulwarze Malesherbes stawało się "domem". Modny kościół de la Madeleine, gdzie strojny w pióropusz szwajcar kwestował z pozłacaną tacą, zastąpił starożytną, miłą sercu katedrę w Albi. Matka i syn jeździli tam powozem co niedziela oddać cześć Bogu. Hrabina de Toulouse-Lautrec nawiązała stosunki towarzyskie z kilkoma paniami mieszkającymi w sąsiedztwie. Od czasu do czasu Henryk wracając ze szkoły zastawał matkę w salonie przyjmującą gości. Pani Proust, żona słynnego doktora, która mieszkała o parę domów od nich, przychodziła dość często z synami Marcelem i Robertem. Niekiedy i sam doktor wstępował na chwilę. W oczach Henryka doktor Proust był człowiekiem niezwykle inteligentnym, gdyż nigdy nie omieszkał pogratulować mu jego Croix d'Hhonneur. Tego roku Henryk przystępował do pierwszej komunii, w przygotowaniu więc do tego niezwykle doniosłego zdarzenia uczono go bardzo intensywnie religii. Przed pójściem spać recytował Dziesięć Przykazań i różne Akty Wiary, Nadziei, Miłosierdzia i Skruchy. Utrzymywał ścisły związek z Duchem Świętym i Świętą Trójcą, Matką Boską, aniołami i archaniołami, jak również z zastępami świętych, męczenników, pustelników i mężów
świątobliwych, którzy po życiu pełnym cierpień na ziemi zażywali teraz niebiańskiej szczęśliwości. W najtajniejszej głębi serca Henryk czynił jednak pewne zastrzeżenia, jeśli chodziło o osobę Pana Boga. Niewątpliwie był bardzo potężny. Zarówno katechizm, jak Pismo Święte pełne były Jego czynów i olbrzymich dzieł, których dokonał. Jednakże, jeśli poddawał Go próbie, nie okazywał się bynajmniej wszechmocny. Ile razy Henryk z wielką czcią prosił Go o dokonanie paru bardzo prostych cudów, tyle razy Pan Bóg albo nie słyszał jego modlitw, albo był zbyt zajęty, żeby się do nich przychylić. Henryk doszedł w końcu do przekonania, że Pan Bóg jest bardzo hojny i potężny, ale niezmiernie oględny w udzielaniu swych darów i okazywaniu swej mocy. Był trochę podobny do wuja Odona, który uchodził za Krezusa, ale nigdy jeszcze nie przysłał mu żadnego prezentu poza kartką pocztową na gwiazdkę. I znowu była wiosna. Kasztany przy bulwarze Malesherbes otwierały pąki niby tysiące chciwych, wyciągniętych ku słońcu rączek. Pewnego dnia hrabia wyraził życzenie zabrania syna na konkursy hippiczne, najświetniejszy w Paryżu pokaz koński. Toteż następnej niedzieli, po mszy świętej, hrabina de Toulouse-Lautrec odwiozła syna do hotelu, przestrzegając go przez całą drogę, jak ma się zachowywać: nie zadawać pytań i nie odzywać się nie pytany. - Krótko mówiąc chcę, żebyś dowiódł, że jesteś grzecznym chłopcem - powiedziała wygładzając białą marynarską bluzę Henryka. Powóz stanął przed drzwiami hotelu. Jej miękkie, białe ręce poprawiły słomkowy kapelusz z szerokim rondem i przypięty do bluzy Croix d'Honneur. Pocałował ją spiesznie i wyskoczył z powozu. W drzwiach odwrócił się jeszcze, posłał jej całusa i kiwnął ręką Józefowi. Po czym zniknął w hotelowym hallu. W chwili, gdy wprowadzono go do pokoju ojca, hrabia kończył wiązać krawat przed dużym lustrem z konsolą. - Cudowna pogoda, prawda? - uśmiechnął się w lustrze do Henryka. - Widzę, że matka kazała ci nareszcie obciąć włosy. To dobrze. Wsunął biały goździk do butonierki w jedwabnej klapie surduta, wziął z rąk służącego laskę ze złotą gałką, lekkim ruchem palca wcisnął głębiej cylinder i skierował się do drzwi. - W przyszłym roku będziemy jeździli konno do Lasku Bulońskiego, zamiast kazać się wieźć jak stare baby - oświadczył, podczas gdy powóz unosił ich szybko wzdłuż Champs Elysees. - Miejsce dżentelmena nie jest z tyłu, za koniem, ale na jego grzbiecie. Henryk rozglądał się dokoła ciekawie. Z obu ich stron ciągnął się nieprzerwany sznur
jednokonnych coupes9 , otwartych powozów, land i modnych wówczas kabrioletów. Lśniące kopyta rączych koni o gładkiej jak atłas sierści stukały o drewniany bruk z miarowością ulewy. Uprzęże błyszczały w kwietniowym słońcu. Kolorowe parasolki pań i pokryte kwiatami kapelusze odcinały się barwnymi plamami od ciemnych liberii lokai i stangretów. - Widzę, że dostałeś Croix d'Honneur - zauważył hrabia. - To wspaniale, mój chłopcze, wspaniale. Twoja matka powiedziała mi, że jesteś pierwszym uczniem w klasie. - Roześmiał się pobłażliwie. - Mam nadzieję, że nie wyrośnie z ciebie mól książkowy. Książki to dobra rzecz, ale w odpowiedniej ilości i miejscu. Są raczej przeznaczone dla kobiet, tak jak malarstwo i muzyka. W życiu bywają ważniejsze rzeczy. Od czasu do czasu przerywał rozmowę i kłaniał się znajomym. Każde podniesienie cylindra było arcydziełem światowego kunsztu. Książęta Rohan powitał bez wahania ukłonem pełnym kurtuazji, przypominającym manewry ancien regime; córka bankiera, która niedawno poślubiła pewnego arystokratę, zasłużyła na poprawny, nieco protekcjonalny ukłon; aktorce, Sophie Croisette, pyszniącej się parą nowych hackneys10 , kiwnął tylko głową, znacząco podnosząc brwi. - Póki pamiętam, czy zacząłeś uczyć się szermierki? Nie? Szermierka, mój chłopcze, jest znacznie ważniejsza niż algebra albo mowy Cycerona. Daje nam ona prawo mówienia ludziom, co o nich myślimy. A lekcje tańca? Trzeba będzie o tym także pomyśleć. Są ludzie, którzy zawdzięczają świetną karierę temu, że byli dobrymi tancerzami. Powóz zataczał krąg dokoła Łuku Triumfalnego. Hrabia pochylił się naprzód i złotą gałką laski dotknął ramienia stangreta. - Do "Pre Catelan", Franciszku. Rozsiadł się znowu wygodniej i uśmiechnął się wesoło do Henryka. - Nie byłeś chyba jeszcze nigdy w "Pre Catelan", prawda? Usta jego rozszerzył teraz szczery uśmiech, białe zęby błysnęły w słońcu. - Oczywiście. Twoja matka byłaby temu przeciwna. Uważałaby, że jesteś na to za młody! Kobiety w jasnych, wiosennych kostiumach, panowie z faworytami i w cylindrach stali grupkami na trawnikach albo siedzieli przy białych, żelaznych stoliczkach ocienionych pasiastymi parasolami, popijając aperitif lub zamawiając śniadanie. Henryk, poprzedzany przez ojca, z trudem torował sobie drogę ku oszklonej werandzie. - Kieliszek kseresu - powiedział hrabia kelnerowi zdejmując rękawiczki - a dla tego 9 kareta na dwie osoby. 10 angielskie konie o specjalnym kroku w kłusie 10
młodzieńca szklankę soku z owocu granatu. Henryk z lekka podniecony rozglądał się po zatłoczonej sali. Zza zielonej, przejrzystej ściany palm dolatywały tęskne tony walca. Promienie słońca sączyły się poprzez łuki okien smugami lekkiego, złotawego pyłu zapalając iskry na brzegach kryształowych kieliszków i kolorowe płomyki w klejnotach pań. Pod kopułą werandy, pomimo jej rozmiarów, panowała poufna atmosfera arystokratycznego salonu. Mężczyźni wymieniali ręką znaki albo składali krótkie wizyty przy stolikach: panie podawały czubki palców do pocałunku, uśmiechały się ładnie, kiwały głową znajomym. - Widzisz tego pana z siwą brodą, co siedzi przy oknie? - szepnął hrabia nachylając się nad stolikiem. - To Wiktor Hugo. Jest senatorem i jak przystało, republikaninem. Wszyscy są teraz republikanami. Słyszałem, że pisze wiersze. Polityka i literatura! To śmierć dla Francji! Nagle wstał i podszedł do sąsiedniego stolika. Henryk, który nie spuszczał go z oczu, widział, jak schyla się, żeby ucałować dłoń jakiejś damie i wymienić kilka żartobliwych słów z jej towarzyszem. Po czym pożegnał ich i równie nagle wrócił do stolika. - A widzisz tego pana z kwadratowo ostrzyżoną brodą i monoklem? - ciągnął dalej podnosząc do ust kieliszek kseresu. - Tego, co rozmawia z bardzo ładną panią? To król Leopold belgijski. - Król! - powtórzył Henryk ze ściśniętym gardłem. - Nie wytrzeszczaj tak oczu! To niegrzecznie tak się komuś przyglądać! Zresztą król jest tu incognito. Hrabia odwrócił się, gdyż ktoś położył mu rękę na ramieniu. - Ach, dzień dobry, Doudeauville! Pamiętasz mego syna, Henryka. Przedstawiłem ci go w Loury. Chcę mu pokazać trochę paryskiego życia, zanim zawiozę go po południu na konkursy hippiczne. Henryk zerwał się i złożył głęboki ukłon. Książę uśmiechnął się do niego, pogłaskał policzek chłopca, zamienił jeszcze parę słów z hrabią i odszedł z nonszalancją. W chwilę potem znowu jakiś pan zatrzymał się przy ich stoliku. Prędko! I znów Henryk zrywa się, kłania. "Wielki to dla mnie zaszczyt..." Teraz z kolei papa wstał od stolika. Tym razem poszedł przywitać się z towarzystwem siedzącym w głębi sali. Wrócił po paru minutach. - Widzisz tą panią w długich, białych rękawiczkach? To Sarah Bernhardt, mój chłopcze. Jest z nią jej ostatni... hm... jej kuzyn!