kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Landay William - W obronie syna

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
L

Landay William - W obronie syna .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu L LANDAY WILLIAM Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 338 stron)

William Landay W obronie synaDefending Jacob Tłumaczył Daniel Zych

Część I Bądźmy praktyczni w naszych oczekiwaniach wobec prawa karnego... [Bo] wystarczy tylko wyobrazić sobie, że za pomocą jakiejś sztuczki, podróży w czasie, spotykamy naszego najwcześniejszego przodka, Adama, praczłowieka, niskiej postury, wyposażonego w luksusowe futro, od niedawna dwunożnego, żerującego na afrykańskiej sawannie jakieś trzy miliony lat temu. Teraz przyjmijmy, że możemy ustanowić, jakie tylko chcemy prawa dla tego sprytnego małego stworzenia - a i tak nie byłoby roztropnie go pogłaskać. Reynard Thompson Ogólna teoria ludzkiej przemocy 1921

1. Przed wielką ławą przysięgłych Prokurator Logiudice: Proszę podać imię i nazwisko. Świadek: Andrew Barber. Prokurator Logiudice: Czym się pan zajmuje, panie Barber? Świadek: Przez 22 lata byłem prokuratorem prokuratury okręgowej w tym hrabstwie. Prokurator Logiudice: „Byłem”. A co pan robi teraz? Świadek: Chyba może mnie pan nazwać bezrobotnym. * W kwietniu 2008 roku Neal Logiudice wreszcie wezwał mnie, żebym jako świadek stawił się przed wielką ławą przysięgłych. Wtedy było już za późno. Za późno na pewno dla tej sprawy, ale i za późno dla Logiudice’a. Jego reputacja właściwie była już całkiem zniszczona, a wraz z nią jego kariera. Prokurator z nadszarpniętą reputacją może sobie jeszcze przez jakiś czas kulawo pourzędować, ale koledzy będą patrzyli na niego wilkiem i w końcu zostanie zmuszony do rezygnacji, dla dobra watahy. Widziałem to wiele razy: prokurator Prokuratury Okręgowej dziś jest niezastąpiony, jutro zapomniany. Zawsze miałem słabość do Neala Logiudice’a (wymawia się: la-dżu-dis). Przyszedł do biura prokuratora okręgowego dwanaście lat przed tą sprawą, prosto po studiach. Miał wtedy dwadzieścia dziewięć lat; niski, z przerzedzonymi włosami i brzuszkiem. Jego usta były przeładowane zębami; musiał się wysilać, żeby je zamknąć, jak wypchaną walizkę, przez co wyglądał, jakby był wiecznie skwaszony i skrzywiony. Zawsze mówiłem mu, żeby tak się nie krzywił przed przysięgłymi - nikt nie lubi ciągłej krytyki - ale on to robił nieświadomie. Stawał przed ławą i potrząsając głową, sznurował usta jak belferka albo ksiądz, a wtedy w każdym przysięgłym budziła się cicha chęć, żeby głosować przeciwko niemu. W prokuraturze Logiudice był trochę kombinatorem i włazidupą. Bardzo mu dokuczano. Inni prokuratorzy ciągle się z niego nabijali, zresztą tak jak wszyscy, nawet ci, którzy tylko współpracowali z prokuraturą - policjanci, protokolanci, sekretarki, ludzie, którzy zazwyczaj nie okazują tak otwarcie pogardy dla prokuratora. Nazywali go Milhouse, od postaci szajbusa z Simsonów i wymyślali tysiące wersji jego nazwiska: Logłupis, Loidiotis, Sid Podłos, Mądralos i tak bez końca. Ale dla mnie Logiudice był w porządku. Po prostu naiwniak. Pełen najlepszych intencji rozwalał ludziom życie i nigdy nie spędzało mu to nawet minuty snu z powiek. W

końcu tylko ścigał tych złych. Oto Błędne Przekonanie Prokuratora: „Są źli, bo ja ich oskarżam”, i nie Logiudice pierwszy dał się na to nabrać, więc wybaczałem mu, że jest przekonany o swojej racji. Nawet go lubiłem. Trzymałem za niego kciuki właśnie ze względu na te jego dziwactwa, nazwisko nie do wymówienia, krzywe zęby - każdy z jego rówieśników wyprostowałby je drogimi aparatami ortodontycznymi, zafundowanymi przez mamusię i tatusia - i nawet ze względu na tę jego nieskrywaną ambicję. Widziałem coś w tym facecie. Jakąś siłę charakteru, w tym, jak on znosił ten ciągły brak akceptacji, jak on to przyjmował. Widać było, że pochodzi z robotniczej rodziny i jest zdeterminowany zdobyć dla siebie to, co inni, ot tak po prostu dostają. Pod tym względem i tylko pod tym względem, myślę, że był dokładnie taki jak ja. Teraz, dwanaście lat po tym, jak zaczął u nas pracować, mimo wszystkich dziwactw udało mu się, albo prawie się udało. Neal Logiudice był zastępcą prokuratora okręgowego, numerem drugim w prokuraturze okręgowej Middlesex, prawą ręką prokuratora okręgowego i szefem od postępowań sądowych. Przejął moją robotę - ten dzieciak, który kiedyś powiedział mi: „Andy, jesteś dokładnie tym, kim ja chcę zostać pewnego dnia”. Powinienem się zorientować, że ten dzień nadchodzi. Tamtego ranka, w sali wielkiej ławy przysięgli byli w ponurym nastroju klęski. Trzydzieścioro kilkoro mężczyzn i kobiet, którym nie starczyło sprytu, żeby się wymigać od tego obowiązku, siedziało wciśniętych w te szkolne krzesła z pulpitami w kształcie łzy zamiast poręczy. Dość dobrze rozumieli swoje zadania. Wielkie ławy przysięgłych wypełniają swój obowiązek przez wiele miesięcy i dość szybko mogą się połapać, do czego sprowadzają się ich występy: oskarżyć, wyciągnąć palec, wskazać niegodziwca. Postępowanie przed wielką ławą przysięgłych to nie proces. W sali nie ma sędziego i adwokata. Cały spektakl rozgrywa prokurator. To jest śledztwo i teoretycznie sprawdzian siły prokuratora, bo wielka ława przysięgłych decyduje, czy prokurator ma wystarczające dowody, żeby zaciągnąć podejrzanego do sądu i wszcząć proces. Jeśli dowodów jest dość, wielka ława przysięgłych pozwala prokuratorowi sporządzić akt oskarżenia, daje mu przepustkę do sądu. Jeśli nie, odrzuca oskarżenie, i sprawa się kończy, zanim się zaczęła. W praktyce odrzucenia są rzadkie. Większość wielkich ław przysięgłych akceptuje oskarżenie. Czemu nie? Widzą tylko jedną stronę sprawy. Ale w tym wypadku, podejrzewam, przysięgli doskonale wiedzieli, że Logiudice nie dostanie przepustki na salę sądową. Nie dzisiaj. Nie można było już ustalić prawdy, nie przy dowodach tak zwietrzałych i pełnych skaz, nie po tym wszystkim, co się stało. Minął już rok - ponad dwanaście miesięcy, odkąd w lesie znaleziono ciało czternastolatka z trzema ranami

kłutymi, w jednej linii w poprzek piersi, jakby nadziano go na trójząb. Ale nie o czas chodziło, tylko o wszystko inne. Było zbyt późno, a wielka ława przysięgłych to wiedziała. Ja też. Tylko Logiudice był nieugięty. Dziwnie wykrzywiał usta, tak po swojemu. Przeglądał notatki w żółtym, prawniczym notesie, zastanawiał się nad następnym pytaniem. Robił dokładnie to, czego go uczyłem. W głowie słyszał mój głos: to bez znaczenia, jak słabe masz dowody. Trzymaj się systemu. Rozegraj to tak samo, jak to rozgrywano przez ostatnie ponad pięćset lat, wykorzystaj tę samą rynsztokową taktykę, która zawsze królowała podczas przesłuchań - zwab, złap, przypieprz. - Przypomina pan sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszał o zabójstwie syna Rifkinów? - zapytał mnie. - Tak. - Proszę to opisać. - Dostałem telefon, pierwszy chyba z prewencji i kontroli, to jest z policji stanowej. Zaraz potem dwa następne, jeden od policji z Newton, jeden od dyżurnego prokuratora. Możliwe, że nie w tej kolejności, ale telefon właściwie dzwonił bez przerwy. - Kiedy to było? - W czwartek, dwunastego kwietnia 2007, koło dziewiątej rano, zaraz jak znaleźli ciało. - Dlaczego dzwoniono do pana? - Byłem zastępcą prokuratora okręgowego. Zawiadamiano mnie o każdym zabójstwie w hrabstwie. To standardowa procedura. - Ale nie zajmował się pan każdą sprawą, prawda? Nie prowadził pan osobiście każdego śledztwa i nie rozpracowywał każdego zabójstwa, które zgłoszono? - Nie, oczywiście że nie. Nie miałem na to czasu. Brałem niewiele zabójstw. Większość przydzielałem innym prokuratorom prokuratury okręgowej. - Ale to pan wziął. - Tak. - Czy natychmiast zdecydował pan wziąć je dla siebie, czy podjął pan decyzję później? - Zdecydowałem prawie natychmiast. - Dlaczego? Dlaczego chciał pan mieć właśnie tę sprawę? - Miałem umowę z prokuratorem okręgowym, Lynn Canavan: niektóre sprawy będę rozpatrywać osobiście.

- Jakie sprawy? - Najwyższej wagi. - Dlaczego pan? - Byłem najwyższym rangą w biurze prokuratorem od postępowań sądowych. Chciała mieć pewność, że sprawy najwyższej wagi będą prowadzone fachowo. - Kto decydował, że sprawa jest najwyższej wagi? - Najpierw ja. Oczywiście w porozumieniu z prokuratorem okręgowym, ale śledztwa na początku toczą się bardzo szybko. Zazwyczaj nie ma czasu na spotkanie. - Więc to pan zdecydował, że zabójstwo Rifkina jest sprawą najwyższej wagi? - Oczywiście. - Dlaczego? - Bo chodziło o zamordowanie dziecka. Chyba przyszło nam do głowy, że to może zostać rozdmuchane, może przyciągnąć uwagę mediów. To była tego typu sprawa. To zdarzyło się w bogatym mieście, ofiara była bogata. Już mieliśmy kilka takich spraw. Z początku nie wiedzieliśmy dokładnie, w czym rzecz. Pod pewnymi względami wyglądało to na zabójstwo ucznia przez ucznia, jak w Columbine. W gruncie rzeczy w ogóle nie wiedzieliśmy, co to za diabelstwo, ale pachniało dużą sprawą. Gdyby się okazało, że to rzecz mniejszej wagi, przekazałbym to później, ale w ciągu pierwszych godzin musiałem być pewien, że wszystko zostanie zrobione jak trzeba. - Zawiadomił pan prokuratora okręgowego, że w pana przypadku wystąpił konflikt interesów? - Nie. - Dlaczego nie? - Bo nie wystąpił żaden konflikt interesów. - Czy pański syn, Jacob, nie był rówieśnikiem i szkolnym kolegą zmarłego chłopca? - Był, ale ja nie znałem ofiary. Jacob też nie znał, o ile mi było wiadomo. Nigdy nawet nie słyszałem nazwiska tego chłopca. - Nie znał pan tego dzieciaka. W porządku. Ale przecież wiedział pan, że on i pański syn chodzili do równoległych klas, do tego samego gimnazjum, w tym samym mieście? - Wiedziałem. - I nadal nie pomyślał pan, że wystąpił konflikt interesów? Nie pomyślał pan, że można było zakwestionować pański obiektywizm? - Nie. - Nawet z perspektywy czasu? Nadal pan twierdzi, że... Nawet z perspektywy czasu

nadal nie czuje pan, że okoliczności nie wskazywały choć trochę na konflikt interesów? - Nie, nie było w tym niczego niewłaściwego. Nie było w tym nawet niczego niezwykłego. Fakt, że mieszkałem w mieście, w którym doszło do zabójstwa? W tym nie ma niczego złego. W mniejszych hrabstwach prokurator często żyje w społeczności, w której zdarzają się przestępstwa, często zna ludzi, których to dotknęło. No i co z tego? To, że ma jeszcze większą motywację, żeby złapać zabójcę? To nie jest konflikt interesów. Otóż wniosek z tego taki, że wchodzę w konflikt interesów z wszystkimi zabójcami. Taką mam pracę. To była potworna, naprawdę potworna zbrodnia; moja praca polega na tym, żeby coś z tym zrobić. I byłem zdecydowany, że zrobię to, co zrobiłem. - No, dobrze. - Logiudice opuścił wzrok na papiery. Nie ma sensu atakować świadka na samym początku zeznań. Wróci do tego punktu później, na pewno jeszcze dzisiaj, kiedy będę zmęczony. Na razie lepiej nie podgrzewać atmosfery. - Zna pan swoje prawa wynikające z Piątej Poprawki? - Oczywiście. - I nie skorzystał pan z nich? - Jak widać. Jestem tutaj. Zeznaję. Chichoty ze strony wielkiej ławy przysięgłych. Logiudice odłożył notatnik i jednocześnie jakby odłożył na chwilę strategię gry. - Panie Barber... Andy... mogę cię o coś spytać: dlaczego nie powołać się na nie? Dlaczego nie odmówić zeznań? - Nie wypowiedział następnego zdania: „Ja bym tak zrobił”. Przez chwilę myślałem, że to jego taktyka, trochę komedianctwa. Ale Logiudice mówił chyba poważnie. Niepokoił się, że coś kombinuję. Nie chciał dać się podejść, wyjść na durnia. - Nie mam ochoty dłużej milczeć - powiedziałem. - Chcę, żeby prawda wyszła na jaw. - Wszystko jedno jaka? - Wierzę w sprawiedliwość tak samo jak ty, tak samo jak wszyscy tutaj. No, to już niezupełnie prawda. Nie wierzę w system sądownictwa, a przynajmniej nie wydaje mi się, żeby był szczególnie dobry w wykrywaniu prawdy. Żaden prawnik nie jest w tym dobry. Każdy z nas widział zbyt wiele pomyłek, zbyt wiele złych skutków. Wyrok przysięgłych to tylko zgadywanka - zgadywanka z reguły pełna dobrych intencji, ale po prostu nie da się odróżnić faktów od fikcji przez głosowanie. A jednak, mimo wszystko, naprawdę wierzę w siłę tego rytuału. Wierzę w symbole religijne, czarne togi, gmachy sądów z marmurowymi kolumnami jak greckie świątynie. Kiedy przeprowadzamy proces sądowy, odprawiamy mszę. Modlimy się razem, żeby uczynić to, co słuszne, żeby uchronić się przed

niebezpieczeństwem i warto to robić, bez względu na to, czy nasze modlitwy naprawdę zostaną wysłuchane. Logiudice, oczywiście, nie przykładał zbytniej wagi do takich uroczystych bzdur. Żył w binarnym świecie prawnika - winny albo niewinny - i był zdecydowany mnie tu przyszpilić. - Wierzysz w system, prawda? - prychnął. - W porządku, Andy, no to wróćmy do niego. Niech system zrobi swoje. - Rzucił przysięgłym znaczące spojrzenie zarozumialca. Brawo, Neal. Nie pozwól, żeby świadek wskoczył do łóżka z przysięgłymi - to ty wskocz do łóżka z przysięgłymi. Wskocz i przytul się do nich mocno pod kocem, a świadka zostaw na lodzie. Uśmiechnąłem się ironicznie. Gdyby mi pozwolono, wstałbym i klaskał, bo dokładnie tego sam go nauczyłem. Dlaczego mam odmawiać sobie odrobiny ojcowskiej dumy? Nie mogłem być przecież taki marny - w końcu zrobiłem z Logiudice’a prawie przyzwoitego prawnika. - No to bierz się wreszcie do roboty - powiedziałem, łechtając mile przysięgłych. - Przestań się opieprzać i rusz tyłek, Neal. Spojrzał na mnie, potem znowu podniósł żółty notatnik i przejrzał zapiski, szukając miejsca, w którym skończył. Niemal mogłem wyczytać myśl, którą miał wypisaną na czole: zwab, złap, przypieprz. - W porządku - powiedział - zacznijmy od tego, co działo się po morderstwie. 2. My, rodzice Kwiecień 2007: rok wcześniej Kiedy Rifkinowie otworzyli dom na sziwę, żydowski okres żałoby, przyszło chyba całe miasto. Rodzinie nie pozwolono by rozpaczać bez świadków. Morderstwo dokonane na chłopcu było sprawą publiczną; rozpacz też miała być sprawą publiczną. Dom był tak wypełniony, że kiedy od czasu do czasu szept rozmów przybierał na sile, wszystko zaczynało niezręcznie przypominać przyjęcie, i tłum, jak jeden mąż, ściszał głos, jakby przykręcano niewidzialne pokrętło głośności. Robiłem przepraszające miny, przedzierając się przez ścisk, powtarzałem:

„przepraszam”, skręcałem to w jedną, to w drugą stronę, żeby się przebić. Ludzie przyglądali mi się z zaciekawieniem. Ktoś powiedział: „To on, to Andy Barber”, ale się nie zatrzymałem. Mijał czwarty dzień od morderstwa i wszyscy wiedzieli, że to ja prowadzę sprawę. Chcieli o nią zapytać, to oczywiste, o podejrzanych, o tropy i tak dalej, ale nie śmieli. Na razie nie liczyły się szczegóły śledztwa, tylko nagi fakt, że niewinne dziecko nie żyje. Zamordowany! Ta wiadomość ich poraziła. W Newton nie było przestępstw, o których by się mówiło. To, co miejscowi wiedzieli o przemocy, siłą rzeczy pochodziło z wiadomości i programów telewizyjnych. Uważali, że brutalna zbrodnia jest zarezerwowana dla wielkiego miasta, dla marginesu wielkomiejskich prostaków. Oczywiście mylili się, ale nie byli durniami i morderstwo dokonane na dorosłym tak by nimi nie wstrząsnęło. Zamordowanie Rifkina było taką straszną profanacją, bo dotyczyło jednego z miejscowych dzieci. Było pogwałceniem własnego wizerunku Newton. Przez dłuższy czas w centrum stała tablica głosząca, że miasto jest „Wspólnotą Rodzin, Rodziną Wspólnoty”, i często słyszało się, jak ludzie mówili, że Newton to „dobre miejsce do wychowywania dzieci”. I istotnie było nim, aż kipiało od ośrodków przygotowujących do testów, prywatnych nauczycieli, sal treningowych karate i sobotnich lig piłkarskich. Młodzi, dobrze wykształceni rodzice szczególnie cenili sobie wizję Newton jako dziecięcego raju. Wielu z nich opuściło modne metropolie, żeby się tu przeprowadzić. Pogodzili się z wielkimi wydatkami, ogłupiającą monotonią i mdlącym rozczarowaniem z zadowalania się zwyczajnym życiem. Dla tych mieszkańców o mieszanych uczuciach to całe podmiejskie przedsięwzięcie miało sens tylko dlatego, że Newton było „dobrym miejscem do wychowywania dzieci”. Postawili na to wszystko. Przechodząc z pokoju do pokoju, mijałem jedno plemię za drugim. Dzieci, koleżanki i koledzy zabitego chłopca, tłoczyły się od frontu, w saloniku. Rozmawiały cicho, wzrok miały utkwiony w pustkę. Makijaż jednej z dziewczyn rozmazał się od łez. Mój syn, Jacob, chudy i tyczkowaty, siedział na niskim fotelu, z dala od innych. Wpatrywał się w ekranik swojej komórki, niezainteresowany rozmowami, które toczyły się wokół niego. Porażona żałobą rodzina zgromadziła się obok, w salonie, stare babcie, kuzyni. Wreszcie w kuchni byli rodzice dzieci, które w Newton chodziły do szkół z Benem Rifkinem. To było nasze grono. Znaliśmy się, odkąd przed ośmiu laty nasze dzieci przyszły na swój pierwszy dzień do przedszkola. Widywaliśmy się tysiące razy, przy odwożeniu rano, przy odbieraniu pod wieczór, na niezliczonych meczach piłkarskich i zbiórkach na fundusz szkolny i na jednym, niezapomnianym seansie Dwunastu gniewnych ludzi. A jednak, nie

licząc kilku bliskich przyjaźni, wcale tak dobrze się nie znaliśmy. Byliśmy zżyci, to jasne, lecz brakowało między nami prawdziwych więzi. Większość tych znajomości nie przetrwa ukończenia przez nasze dzieci szkoły średniej. Ale w tych pierwszych dniach po zamordowaniu Bena Rifkina poczuliśmy złudzenie bliskości. Tak jakbyśmy nagle wszyscy otworzyli się przed sobą. W wielkiej kuchni Rifkinów - z płytą kuchenną Wolfa, lodówką SubZero, granitowymi blatami, białymi szafkami w stylu angielskim - rodzice uczniów, w grupkach po troje, czworo, dzielili się intymnymi wyznaniami o bezsenności, smutku, ciągłym strachu. Rozmawiali w kółko o Columbine o jedenastym września i o tym, jak śmierć Bena nie pozwala im na krok odstępować własnych dzieci, kiedy to tylko możliwe. Rozbudowane emocje tego wieczoru podgrzewane były ciepłym kuchennym światłem padającym z podwieszonych pod sufitem ciemnopomarańczowych kul. Kiedy wchodziłem do kuchni, w tym blasku jak od ognia płonącego na kominku, rodzice raczyli się wzajemnie luksusem wyznawania tajemnic. Na kuchennej wyspie jedna z mam, Toby Lanzman, przygotowywała na tacy przekąski. Kiedy wszedłem, przez ramię przewieszoną miała ścierkę do naczyń. Podczas pracy mięśnie uwydatniały się na jej przedramieniu. Toby była najlepszą przyjaciółką mojej żony, Laurie, jedną z nielicznych trwałych przyjaźni, jakie tutaj nawiązaliśmy. Zobaczyła, że szukam żony, i pokazała ją palcem. - Matkuje matkom - powiedziała. - Widzę. - Hm, teraz przydałoby się, żeby ktoś pomatkował nam wszystkim. Chrząknąłem, spojrzałem na nią ze zdziwieniem i odszedłem. Toby lubiła się czepiać. Moją jedyną obroną przed nią był taktyczny odwrót. Laurie stała w małym kółku mam. Jej włosy, zawsze gęste i rozpuszczone, sczesane były w luźny kok z tyłu głowy. Podtrzymywała je spinka w kształcie skorupy żółwia. Pocieszająco pocierała ramię przyjaciółki. Przyjaciółka wyraźnie pochylała się do Laurie, jak głaskany kot. Kiedy dotarłem do Laurie, objęła mnie w pasie lewą ręką. - Cześć, kochanie. - Czas na nas. - Andy, powtarzasz to od chwili, kiedy tu przyszliśmy. - Nieprawda, tak myślałem, ale nic nie mówiłem. - Hm, miałeś to wypisane na twarzy - westchnęła. - Wiem, że powinniśmy przyjechać

osobno, dwoma samochodami. Przez chwilę taksowała mnie wzrokiem. Nie chciała iść, ale rozumiała, że jestem skrępowany, że czuję się tutaj, jak na scenie w świetle reflektora, a przede wszystkim, że marny ze mnie rozmówca - paplanina w zatłoczonych pomieszczeniach zawsze mnie męczyła - i że powinno się to wszystko wziąć pod uwagę. Rodziną trzeba zarządzać, jak każdą inną organizacją. - Ty idź - postanowiła. - Ja pojadę do domu z Toby. - Tak? - Tak. Dlaczego nie? Zabierz z sobą Jacoba. - Jesteś pewna? - Pochyliłem się. Laurie jest ze trzydzieści centymetrów niższa ode mnie i odezwałem się scenicznym szeptem: - Bo ja bardzo chciałbym zostać. Roześmiała się. - Idź, zanim się rozmyślę. Kobiety w żałobie patrzyły na nas. - Idź już. Twój płaszcz jest w sypialni na piętrze. Poszedłem na górę i znalazłem się w długim korytarzu. Hałas był tutaj przytłumiony, co przyjąłem z ulgą. Echo tłumu ciągle szumiało mi w uszach. Zacząłem szukać płaszczy. W jednej sypialni, która najwidoczniej należała do młodszej siostry zabitego chłopca, na łóżku leżała sterta płaszczy, ale mojego w tej stercie nie było. Drzwi do pokoju obok były zamknięte. Zapukałem, otworzyłem, wsadziłem głowę, żeby się rozejrzeć. Pokój tonął w mroku. Jedyne światło dawała lampa z brązu stojąca w odległym kącie. W tym świetle, na fotelu siedział ojciec zmarłego chłopca. Dan Rifkin był mały, szczupły, delikatny. Włosy jak zwykle miał starannie uczesane i przylizane. Ubrany był w ciemny garnitur, chyba drogi. W klapie miał pięciocentymetrową wydartą łzę, symbol jego złamanego serca - marnowanie drogiego garnituru, pomyślałem. W przyćmionym świetle widziałem jego oczy: zapadnięte, otoczone niebieskawymi obwódkami, jak oczy szopa pracza. - Cześć, Andy - powiedział. - Przepraszam. Ja tylko szukam płaszcza. Nie chciałem ci przeszkadzać. - Nie, wejdź, usiądź na chwilę. - Nie, nie chcę ci przeszkadzać. - Proszę, usiądź, usiądź. Chcę cię o coś spytać. Załamałem się. Widywałem cierpienia tych, którzy przeżyli zabójstwa swoich

najbliższych! Zawód zmusza mnie, żeby na to patrzeć. Rodzice zamordowanych dzieci przeżywają to najboleśniej, a według mnie ojcowie znoszą to jeszcze gorzej niż matki, bo są nauczeni „być mężczyzną”, przyjmować wszystko po stoicku. Badania wykazały, że ojcowie zamordowanych dzieci często umierają w kilka lat po morderstwie, zwykle na serce. Tak naprawdę to umierają z żałoby. W którymś momencie prokurator uświadamia sobie, że nie może uczestniczyć w takim żalu. Nie może iść za ojcami na dno. Więc zastępczo skupia się na technicznych aspektach pracy. Zmienia całą rzecz w rzemiosło, jak każde inne. Sztuka polega na tym, żeby trzymać cierpiących na dystans. Ale Dan Rifkin nalegał. Machał rękami jak policjant, który każe przejeżdżać samochodom. Widząc, że nie mam wyboru, zamknąłem cicho drzwi i usiadłem w fotelu obok niego. - Drinka? - Podniósł szklankę miedzianej whisky bez domieszek. - Nie. - Jest coś nowego, Andy? - Nie. Obawiam się, że nie. Skinął głową, rozczarowany popatrzył w kąt. - Zawsze uwielbiałem ten pokój. Tu przychodzę, żeby pomyśleć. A kiedy zdarza się coś takiego, to człowiek dużo myśli. - Zdobył się na blady uśmiech: nie martw się, ze mną wszystko w porządku. - O, na pewno. - Jest coś, czego nie mogę pojąć: dlaczego ten facet to zrobił? - Dan, naprawdę nie powinieneś... - Nie, wysłuchaj mnie. Tylko... ja nie... nie potrzebuję, żeby mnie trzymać za rączkę. Jestem człowiekiem racjonalnym, i tyle. Mam parę pytań. Nie chodzi mi o szczegóły. Kiedy rozmawialiśmy, ty i ja, zawsze chodziło o szczegóły: dowody, procedury sądowe. Ale jestem człowiekiem racjonalnym, nie? Jestem człowiekiem racjonalnym i mam parę pytań. Pytań innego rodzaju. Usiadłem wygodniej, poczułem, jak napięcie spływa mi z ramion, przytaknąłem. - A więc: Ben był taki dobry. To pierwsza sprawa. Jasne, żadne dziecko nie zasługuje na coś takiego. Wiem. Ale Ben naprawdę był dobrym chłopcem. Był taki dobry. I był tylko dzieckiem. Miał czternaście lat, na litość boską! Nigdy nie sprawiał kłopotu. Nigdy. Nigdy, nigdy, nigdy. Więc dlaczego? Jaki był motyw? Nie chodzi mi o złość, chciwość, zazdrość, tego typu motyw, bo w tej sprawie nie może być zwyczajnego motywu, nie może być, to po prostu nie ma sensu. Kto mógł być tak wściekły na Bena, na jakiekolwiek dziecko? To po

prostu nie ma sensu. To po prostu nie ma sensu. - Rifkin przyłożył prawą dłoń do czoła i masował skórę okrężnymi ruchami. - O co mi chodzi: czym się tacy ludzie od nas różnią? Bo przecież, sam to czułem, te motywy... złość, chciwość, zazdrość... ty je czułeś, każdy je czuł. Ale nigdy nikogo nie zabiliśmy. Rozumiesz? Nigdy nie moglibyśmy nikogo zabić. A niektórzy ludzie zabijają, niektórzy ludzie mogą. Dlaczego tak jest? - Nie wiem. - Musisz mieć jakieś wytłumaczenie tego. - Nie. Naprawdę nie mam. - Ale rozmawiasz z nimi, spotykasz się z nimi. Co oni mówią, ci zabójcy? - Oni niewiele mówią. Przynajmniej większość z nich. - A w ogóle kiedyś pytasz? Nie dlaczego to zrobili, ale przede wszystkim dlaczego mogli to zrobić. - Nie. - Dlaczego nie? - Bo by nie odpowiedzieli. Ich adwokaci nie pozwoliliby im odpowiedzieć. - Adwokaci! - Machnął ręką. - I tak nie wiedzieliby, jak odpowiedzieć. Ci mordercy filozofowie, tacy Hannibale, co to opowiadają, że jedzą wątrobę ofiary z fasolką, popijając chianti, to bzdura. Tak jest tylko w filmach. To kupa gówna. Gdyby musieli odpowiedzieć, pewnie opowiadaliby o trudnym dzieciństwie czy czymś takim. Robiliby z siebie ofiary. To typowa śpiewka. Skinął raz głową, żebym mówił dalej. - Dan, poważnie, nie możesz się zadręczać szukaniem przyczyn. Nie ma żadnej. To nie jest logiczne. To, o czym mówisz. Rifkin trochę osunął się na fotelu, skoncentrował się, jakby musiał to jeszcze raz dokładniej przemyśleć. Oczy mu błyszczały, ale głos miał spokojny, opanowany. - Czy inni rodzice zadają takie pytania? - Zadają wszelkie pytania. - Spotykasz się z nimi, po zamknięciu sprawy? Z rodzicami? - Czasem. - Chodzi mi o to, czy spotykasz się dużo później, po latach. - Czasem. - A oni... jacy są? Czy wszystko z nimi w porządku? - Z niektórymi tak. - Ale z niektórymi nie.

- Z niektórymi nie. - Co oni robią, ci, którym się udało? Co jest najważniejsze? W tym musi być jakaś prawidłowość. Jaka jest strategia, co najlepiej robić? Co im pomogło? - Otrzymują pomoc. Znajdują oparcie w swoich rodzinach, w ludziach wokół siebie. Są grupy wsparcia dla bliskich ofiar, chodzą na te spotkania. Możemy cię skontaktować. Powinieneś porozmawiać z rzeczniczką ofiar. Umówi cię z grupą wsparcia. To bardzo pomaga. No, bo sam nie dasz rady. Musisz pamiętać, że są inni, którzy to przeszli, którzy rozumieją, przez co ty przechodzisz. - A ci inni, ci rodzice, którym się nie udało, co się z nimi dzieje? Ci, którzy nigdy nie dojdą do siebie? - Ty nie będziesz jednym z nich. - A jeśli będę? Co się stanie ze mną, z nami? - Nie dopuścimy do tego. Nawet nie będziemy myśleć w ten sposób. - Ale tak się stanie. Tak się stanie, prawda? Stanie się. - Nie z tobą. Ben nie chciałby, żeby tak się stało z tobą. Milczenie. - Znam twojego syna - powiedział Rifkin. - Jacoba. - Wiem. - Widywałem go w okolicach szkoły. Wygląda na dobrego dzieciaka. Duży, przystojny chłopak. Musisz być dumny. - Jestem. - Chyba jest do ciebie podobny. - Tak, tak mi mówiono. Wziął głęboki wdech. - Wiesz, łapię się na tym, że myślę o tych dzieciach z klasy Bena. Czuję się z nimi związany. Chcę, żeby im się powiodło, wiesz? Widziałem, jak rośli, czuję, że są mi bliscy. Czy to coś niezwykłego? Czy tak to odczuwam, bo wtedy jestem bliżej Bena? Czy to dlatego tak się czepiam innych dzieci? Bo tak to wygląda, prawda? Dziwacznie wygląda. - Dan, nie przejmuj się, jak co wygląda. Ludzie i tak będą myśleli, co chcą. Do diabła z nimi. Nie możesz się tym przejmować. Jeszcze trochę pomasował sobie czoło. Jego udręka nie byłaby bardziej widoczna, gdyby leżał na podłodze i krwawił. Chciałem mu pomóc. A jednocześnie chciałem od niego odejść. - Pomogłoby mi, gdybym wiedział, gdyby... gdyby sprawa została rozwiązana. To mi

pomoże, jak rozwiążesz tę sprawę. Bo ta niepewność... wykańcza, dobija. To mi pomoże, jak sprawa będzie rozwiązana, prawda? W innych sprawach, z którymi miałeś do czynienia, to pomaga rodzicom, tak? - Tak, chyba. - Tak. Nie chcę na ciebie naciskać. Nie chcę, żeby to tak zabrzmiało. Tylko myślę, że to mi pomoże, jak sprawa będzie rozwiązana i będę wiedział, że ten facet jest... kiedy już będzie zamknięty, że jest odizolowany. Wiem, że to zrobisz. Wierzę w ciebie. Naprawdę wierzę. Nie wątpię w ciebie, Andy. Po prostu mówię, że to mi pomoże. Mnie, mojej żonie, wszystkim. Myślę, że tego potrzebujemy. Zamknięcia. Tego od ciebie oczekujemy. * Tego wieczoru leżeliśmy z Laurie w łóżku i czytaliśmy. - Jednak uważam, że popełniają błąd, że tak szybko otwierają szkołę. - Laurie, już to przerabialiśmy - powiedziałem znużonym tonem. W kółko to samo. - Jacob będzie absolutnie bezpieczny. Sami go tam zawieziemy, odprowadzimy aż pod drzwi. Tam wszędzie będą gliny. W szkole będzie bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej. - Bezpieczniejszy. Tego nie możesz wiedzieć. Skąd miałbyś to wiedzieć? Nikt nie ma pojęcia, kto to jest, ten facet, ani gdzie jest, ani co ma zamiar jeszcze zrobić. - Kiedyś muszą otworzyć szkołę. Życie toczy się dalej. - Mylisz się, Andy. - A ile byś chciała, żeby czekali? - Aż go złapią. - To może trochę potrwać. - Co takiego strasznego się stanie? Dzieciaki opuszczą parę dni szkoły. No i co z tego? Przynajmniej będą bezpieczne. - Nie da się ich zawsze chronić. Świat jest wielki. Wielki, niebezpieczny świat. - Dobrze, bezpieczniejsze. Położyłem książkę na brzuchu. - Laurie, jeśli nie otworzą szkoły, wyślą tym dzieciom fałszywy sygnał. Szkoła nie powinna być niebezpieczna. To nie jest miejsce, którego powinny się bać. To ich drugi dom. Tam spędzają większą część dnia. One chcą tam być. Chcą być z kolegami, a nie tkwić w domu, chować się pod łóżkiem, żeby ten potwór ich nie dopadł. - Ten potwór już dopadł jedno z nich. To znaczy, że to nie jest jakiś nieokreślony potwór. - Jasne, ale rozumiesz, o co mi chodzi.

- Och, rozumiem, o co ci chodzi, Andy. Po prostu mówię, że się mylisz. Najważniejsze to chronić dzieci, fizycznie. Potem mogą sobie być z kolegami czy robić, co im się podoba. Dopóki nie złapią tego faceta, dopóty nie możesz mi zagwarantować, że dzieci będą bezpieczne. - Potrzebna ci gwarancja? - Tak. - Złapiemy tego faceta - stwierdziłem. - Gwarantuję. - Kiedy? - Wkrótce. - Jesteś pewien? - Spodziewam się. Zawsze ich łapiemy. - Nie zawsze. Pamiętasz tego, który zabił swoją żonę, zawinął w koc i woził na tylnym siedzeniu saaba? - Przecież go złapaliśmy. Po prostu nie mogliśmy... w porządku, prawie zawsze. Prawie zawsze ich łapiemy. Ale tego złapiemy na bank, obiecuję ci. - A jeśli się mylisz? - Jeśli się mylę, to na pewno mi to uświadomisz. - Nie, chodzi mi o to, co będzie, jeśli się mylisz i jakieś biedne dziecko zostanie skrzywdzone? - To się nie stanie, Laurie. Zmarszczyła czoło, poddając się. - Nie ma co się z tobą kłócić. To tak, jakby się ciągle waliło głową w mur. - My się nie kłócimy. Dyskutujemy. - Jesteś prawnikiem; dla ciebie nie ma różnicy. Ja się kłócę. - No dobrze, Laurie, co chcesz, żebym ci powiedział? - Nie chcę, żebyś mi cokolwiek mówił. Chcę, żebyś posłuchał. Zrozum, być pewnym swoich racji to nie to samo, co mieć rację. Myśl. Możemy narazić naszego syna na niebezpieczeństwo. - Przyłożyła palec do mojej skroni i przycisnęła, trochę żartobliwie, trochę ze złością. - Myśl. Odwróciła się, odłożyła książkę na chybotliwy stosik innych książek na swoim nocnym stoliku i położyła się plecami do mnie, zwinęła w kłębek, jak dziecko w ciele matki. - Chodź tu - powiedziałem. - Przysuń się. Wiercąc się, przesunęła się do tyłu, aż mogła poczuć trochę ciepła czy bezpieczeństwa, czy czego tam potrzebowała ode mnie w tej chwili. Potarłem jej ramię.

- Będzie dobrze. Mruknęła coś. - Seks na zgodę nie wchodzi w grę? - zapytałem. - Myślałam, że się nie kłóciliśmy. - Ja się nie kłóciłem, ale ty tak. I chcę, żebyś wiedziała: wybaczam ci. - Ha, ha. Może jak powiesz, że przepraszasz. - Przepraszam. - Nie słychać tego „przepraszam” w twoim głosie. - Naprawdę, bardzo przepraszam. Naprawdę. - Teraz powiedz, że nie miałeś racji. - Nie miałem racji? - Powiedz, że nie miałeś racji. Chcesz tego, czy nie? - Hm. Zaraz, żeby było jasne: wystarczy, jak powiem, że nie mam racji, a piękna kobieta będzie się ze mną namiętnie kochała. - Nie powiedziałam, że namiętnie. Po prostu, zwyczajnie. - Zgoda, więc: muszę powiedzieć, że nie mam racji, a piękna kobieta będzie się ze mną kochała, zupełnie bez namiętności, ale z całkiem niezłą techniką. Tak wygląda sytuacja? - Całkiem niezłą techniką? - Oszałamiającą techniką. - Dobrze, panie prokuratorze, tak wygląda sytuacja. Odłożyłem książkę, biografię Trumana McCullougha, na śliskim stosiku lśniących magazynów na moim nocnym stoliku i wyłączyłem światło. - Nie ma o czym mówić. Mam rację. - Nieważne. Już powiedziałeś, że jestem piękna. Wygrałam. 3. Powrót do szkoły Wcześnie rano następnego dnia w ciemnościach rozległ się głos - jęk, dochodził z pokoju Jacoba. Rozbudzając się, poczułem, że moje ciało jest już w ruchu - dźwiga się na nogi, szura stopami, obchodząc łóżko. Nadal półprzytomny od snu przeszedłem z mroku sypialni przez szare światło świtu w korytarzu, z powrotem w ciemność sypialni mojego syna. Przekręciłem przełącznik na ścianie i ustawiłem ściemniacz. W pokoju Jacoba walały

się wielkie, rozdeptane adidasy, macbook oblepiony naklejkami, iPod, podręczniki szkolne, powieści w miękkich okładkach, pudełka po butach wypełnione starymi kartami baseballowymi i komiksami. W rogu stał xbox podłączony do starego telewizora. Płyty xboxa i ich kasetki leżały obok na stosie, głównie RPG z różnymi walkami. Były ciuchy do prania, oczywiście, ale też dwie sterty czystych rzeczy porządnie złożonych i przywiezionych tu przez Laurie. Jacob za nic nie chciał ich włożyć do komody, bo łatwiej mu było wyciągać czyste ubrania prosto ze sterty. Na górze niskiego regału stała kolekcja trofeów, które Jacob zdobył, kiedy jako małe dziecko grał w młodzieżowej drużynie piłki nożnej. Nie był z niego wielki sportowiec, ale wtedy każdy dzieciak dostawał nagrodę i od tamtego czasu Jacob po prostu nigdzie tego nie przeniósł. Małe statuetki stały jak święte figurki, zapomniane, właściwie już dla niego niedostrzegalne. Wisiał tam staromodny plakat filmu kung-fu z lat siedemdziesiątych, Five Fingers of Death, na którym człowiek w stroju karate rozwala ceglaną ścianę starannie wypielęgnowaną pięścią („Arcydzieło sztuk walki! ZOBACZ niesamowitą serię ataków! ZBLEDNIJ na widok zakazanego rytuału stalowej dłoni! WIWATUJ na cześć młodego wojownika, który samotnie staje do walki z panami życia i śmierci, mistrzami w sztukach walki!”). Bałagan w pokoju był tak kosmiczny i permanentny, że Laurie i ja dawno przestaliśmy walczyć z Jacobem, żeby posprzątał. Na dobrą sprawę przestaliśmy to nawet zauważać. Laurie miała teorię, że bałagan jest projekcją wewnętrznego życia Jacoba - wchodzenie do jego sypialni to jak wchodzenie do chaotycznego umysłu nastolatka - więc byłoby głupotą robić mu o to aferę. Widzicie, co człowiek ma, jak się ożeni z córką psychiatry. Dla mnie to był po prostu zabałaganiony pokój i ile razy tam wchodziłem, zawsze dostawałem szału. Jacob leżał na boku, na brzegu łóżka, nie ruszał się. Głowę miał odchyloną do tyłu, usta szeroko otwarte, jak wyjący wilk. Nie chrapał, ale w jego oddechu był jakiś bulgoczący pogłos; zmagał się z lekkim przeziębieniem. Między lepko-śliskimi oddechami zajęczał płaczliwie: - N... n... Nie, nie. - Jacob - wyszeptałem. Dotknąłem syna, żeby go uspokoić. - Jake! Znowu jęknął. Gałki oczne drżały mu pod powiekami. Na dworze z łoskotem przetoczył się tramwaj, pierwszy do Bostonu na linii Riverside - przejeżdżał tędy co rano o szóstej pięć. - To tylko sen - powiedziałem. Poczułem lekki przypływ przyjemności przy tym pocieszaniu syna. Sytuacja wywołała ukłucie nostalgii, znane rodzicom, zamglone wspomnienie Jake’a jako trzy-,

czteroletniego chłopca, kiedy odprawialiśmy rytuał chodzenia spać - pytałem: „Kto kocha Jacoba?”, a on odpowiadał: „Tatuś kocha”. To były ostatnie słowa, które sobie mówiliśmy co wieczór, zanim zasnął. Ale Jake nigdy nie potrzebował żadnych zapewnień. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że tatusiowie mogą zniknąć, w każdym razie nie jego tatuś. To ja potrzebowałem naszych pytań i odpowiedzi. Kiedy byłem dzieckiem, ojca przy mnie nie było. Ledwie go znałem. Więc postanowiłem, że moje dzieci nigdy tego nie doświadczą; nigdy nie będą wiedziały, co to znaczy żyć bez ojca. Jakie to dziwne, że za parę lat Jake mnie opuści. Odejdzie do college’u i mój czas jako ojca w codziennej służbie czynnej się skończy. Będę go widywał coraz rzadziej i rzadziej, wreszcie nasze spotkania skurczą się do kilku wizyt rocznie w święta i letnie wakacje. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. A czymże jestem, jeśli nie ojcem Jacoba? Potem kolejna myśl, nieunikniona w tych okolicznościach: Dan Rifkin na pewno też chciał chronić syna, żeby nie stała mu się krzywda, nie mniej niż ja, i na pewno był tak samo jak ja nieprzygotowany, żeby powiedzieć swojemu synowi „żegnaj”. Ale Ben Rifkin leży w chłodzonej szufladzie, w pracowni anatomopatologa, a mój syn we własnym, ciepłym łóżku, i tylko łut szczęścia ich oddziela. Wstyd mi przyznać, że pomyślałem: Dzięki, Boże. Dzięki, Boże, że to jego syna zabrałeś, a nie mojego. Chyba nie przeżyłbym takiej straty. Uklęknąłem obok łóżka, otoczyłem Jacoba ramionami i oparłem głowę na jego głowie. Znów wspomnienie: kiedy był małym dzieckiem, co rano, ledwie się obudził, zaspany dreptał przez korytarz do naszego łóżka, żeby się przytulić. Teraz, w moich ramionami, był nieprawdopodobnie duży, kościsty i źrebięcy. Przystojny, z ciemnymi kręconymi włosami i rumianą cerą. Miał czternaście lat. Oczywiście gdyby nie spał, nigdy nie pozwoliłby, żebym tak go trzymał. W ciągu ostatnich paru lat stał się trochę opryskliwy, zamknięty w sobie. Czasami było tak, jakby w domu mieszkał z nami ktoś obcy - nie wiedzieć czemu wrogo do nas nastawiony obcy. Typowe zachowanie nastolatka, stwierdziła Laurie. Wypróbowuje różne osobowości, przygotowuje się do porzucenia dzieciństwa na dobre. Byłem zaskoczony, kiedy mój dotyk rzeczywiście uspokoił Jacoba, przerwał jakiś zły sen, który mu się śnił. Jacob wziął głęboki wdech i obrócił się na drugi bok. Jego oddech stał się miarowy. Jacob zapadł w głęboki sen, ja tak głęboko nie potrafiłem zasnąć (w wieku pięćdziesięciu jeden lat chyba zapomniałem, jak się sypia; budziłem się parę razy w nocy i rzadko przesypiałem cztery czy pięć godzin). Miło mi było pomyśleć, że go uspokoiłem, ale cóż, pewnie nawet nie wie, że przy nim byłem. * Rano cała nasza trójka była zdenerwowana. Ponowne otwarcie szkoły McCormicka,

zaledwie pięć dni po morderstwie, trochę nas rozstroiło. Robiliśmy to co zwykle - prysznice, kawa i rogale, rzut oka na Internet, żeby sprawdzić e-maile, wyniki sportowe i wiadomości - ale byliśmy spięci i nieswoi. Wszyscy wstaliśmy o jakiejś wpół do siódmej, ale grzebaliśmy się i okazało się, że wybiegamy spóźnieni, co tylko spotęgowało zdenerwowanie. Szczególnie nerwowa była Laurie. Chyba nie tylko dlatego, że bała się o Jacoba. Nadal była wstrząśnięta morderstwem, tak jak zdrowi ludzie są zaskoczeni, kiedy po raz pierwszy poważnie zachorują. Można by się spodziewać, że te wszystkie lata spędzone u boku prokuratora przygotowały ją lepiej niż jej sąsiadki. Do tej pory powinna zrozumieć - chociaż byłem nieczuły i głuchy na żale, czego dowiodłem poprzedniego wieczoru - że życie naprawdę toczy się dalej. Nawet największa fala przemocy w końcu wysycha do rozmiarów materiału na rozprawę w sądzie: ryzy papieru, paru dowodów rzeczowych i kilkunastu spoconych, jąkających się świadków. Świat odwraca wzrok, a czemu nie? Ludzie umierają, niektórzy gwałtownie - to tragiczne, tak, ale w pewnym momencie przestaje szokować, przynajmniej starego prokuratora. Laurie wiele razy widziała ten cykl, zaglądając mi przez ramię, ale mimo to wstrząsnęło nią, kiedy przemoc wdarła się w jej własne życie. To było widać w każdym jej ruchu, w przygarbionej niepewnej sylwetce, w przyciszonym głosie. Starała się zachować spokój, ale to nie przychodziło jej łatwo. Jacob gapił się w macbooka i w milczeniu przeżuwał gumowatego rozmrożonego rogala z mikrofali. Laurie próbowała wciągnąć go w rozmowę, jak zawsze, ale on nic sobie z tego nie robił. - Jacob, jak się czujesz, wracając do szkoły? - Nie wiem. - Denerwujesz się? Martwisz? Czy co? - Nie wiem. - Jak możesz nie wiedzieć? A niby kto ma wiedzieć? - Mamo, nie jestem teraz w nastroju do rozmowy. To był uprzejmy zwrot, którego poleciliśmy mu używać, zamiast po prostu lekceważyć rodziców. Ale od tego czasu tak często i tak machinalnie powtarzał: „nie jestem teraz w nastroju do rozmowy”, że wyparowała z tego cała uprzejmość. - Jacobie, mógłbyś po prostu powiedzieć, że czujesz się dobrze, żebym nie musiała się martwić? - Przecież powiedziałem: nie jestem teraz w nastroju do rozmowy. Laurie rzuciła mi rozpaczliwe spojrzenie. - Jake, twoja matka zadała ci pytanie. Nie umrzesz, jak na nie odpowiesz.

- Czuję się dobrze. - Myślę, że twoja matka oczekuje trochę więcej szczegółów. - Tato, po prostu... - Znów skoncentrował się na komputerze. Wzruszyłem ramionami, patrząc na Laurie. - Dziecko mówi, że czuje się dobrze. - Słyszałam. Dziękuję. - Nie martw się, matko, i koniec z gadką. - A jak ty się czujesz, mężu? - Czuję się dobrze. Nie jestem teraz w nastroju do rozmowy. Jacob rzucił mi ironiczne spojrzenie. Laurie uśmiechnęła się z przymusem. - Potrzebuję córki, żeby tu była jakaś równowaga, dajcie mi kogoś, z kim mogłabym porozmawiać. To tak, jakby się mieszkało z dwoma nagrobkami. - Tak naprawdę to potrzebujesz żony. - Ta myśl też przyszła mi do głowy. Oboje towarzyszyliśmy Jacobowi w drodze do szkoły. Większość rodziców zrobiła tak samo i o ósmej szkoła wyglądała jak wesołe miasteczko. Na ulicy przed budynkiem powstał mały korek, gęsty od minivanów hondy, rodzinnych sedanów i SUV-ów. Niedaleko parkowało kilka wozów telewizyjnych, obrośniętych pąklami talerzy, pudeł, anten. Policyjne kozły blokowały oba końce kolistego podjazdu. Gliniarz z Newton pełnił straż przy wejściu do szkoły. Inny czekał w radiowozie zaparkowanym od frontu. Uczniowie szli między tymi przeszkodami do drzwi, przygięci ciężarem plecaków. Rodzice kręcili się po chodniku albo eskortowali swoje dzieci aż do drzwi wejściowych. Zaparkowałem naszego minivana na ulicy, prawie przecznicę dalej, siedzieliśmy i się gapiliśmy. - O, rany - mruknął Jacob. - O, rany - zgodziła się Laurie. - Ale czad. - Jacob. Laurie wyglądała jak porażona, lewa ręka zwisała jej z oparcia. Miała długie palce i piękne, jasne, niepomalowane paznokcie. Zawsze miała śliczne, eleganckie dłonie; ręce mojej matki, dłonie sprzątaczki z grubymi paluchami, wyglądały przy nich jak psie łapy. Wziąłem ją za rękę, splotłem palce z jej palcami tak, że nasze dwie dłonie złączyły się w jedną pięść. Widok jej dłoni w mojej wzbudził we mnie, na krótko, tkliwość. Rzuciłem jej krzepiące spojrzenie i potrząsnąłem tą pięścią. Jak na mnie, to był histeryczny wybuch uczuć i Laurie ścisnęła mi rękę, żeby podziękować. Odwróciła się i popatrzyła przez przednią szybę. Jej

ciemne włosy przeplatane były siwizną. Drobne zmarszczki rozchodziły się od kącików oczu i ust. Ale spojrzałem pod innym kątem i jakimś cudem zobaczyłem jej młodszą, gładką twarz. - Co? - Nic. - Na co się tak gapisz? - Jesteś moją żoną. Mam prawo się gapić. - Jest na to przepis? - Tak. Gap się, spoglądaj pożądliwie, strzelaj okiem, wszystko, co chcesz. Zaufaj mi. Jestem prawnikiem. Dobre małżeństwo ciągnie za sobą długi ogon wspomnień. Pojedyncze słowo albo gest, ton głosu mogą wyczarować tyle wspomnień. Flirtowaliśmy tak z Laurie od trzydziestu paru lat, od dnia, kiedy spotkaliśmy się w college’u i oboje trochę oszaleliśmy z miłości. Teraz sprawy wyglądały inaczej, to jasne. Jak się ma pięćdziesiąt jeden lat, miłość to spokojniejsze doznanie. Razem dryfowaliśmy przez ocean dni. Ale oboje pamiętaliśmy, jak to wszystko się zaczęło, i nawet teraz, w samym środku wieku średniego, kiedy myślę o tej promiennej młodej dziewczynie, nadal czuję dreszczyk pierwszej miłości, bo ona ciągle jest tutaj, ciągle płonie jak światło przewodnie. Poszliśmy w stronę szkoły, wspinając się na pagórek, na którym stoi budynek. Jacob wlókł się między nami, ubrany w wypłowiałą brązową bluzę z kapturem, obwisłe dżinsy i rozdeptane adidasy superstar. Plecak miał zarzucony na prawe ramię. Przydługie włosy opadały mu na uszy, grzywka zaczesana na bok prawie zakrywała brwi. Odważniejszy chłopak posunąłby się dalej i paradowałby jako got albo hipster, albo buntownik w jakimś innym stylu, ale nie Jacob. On zaryzykowałby tylko sugestię nonkonformizmu. Na twarzy miał zdumiony uśmieszek. Wyglądał, jakby go bawiło to całe zamieszanie, które, między innymi, niewątpliwie przełamało nudę ósmej klasy. Kiedy dotarliśmy do chodnika przed szkołą, wchłonęła nas grupka trzech młodych matek. Ich dzieci chodziły do klasy Jacoba. Najsilniejsza i najbardziej bezpośrednia - naturalny przywódca grupy - była Toby Lanzman, którą widziałem poprzedniego wieczoru na sziwie u Rifkinów. Ubrana była w połyskujące, czarne spodnie treningowe, dopasowany T- shirt i baseballówkę - kucyk miała przecięgniety przez otwór z tyłu czapki. Toby była fanatyczką fitnessu. Szczupłe ciało biegacza i twarz bez grama tłuszczu. Ojców uczniów jej muskularna sylwetka podniecała i jednocześnie onieśmielała, a w każdym razie elektryzowała. Co do mnie, to myślałem, że Toby jest warta tuzina obecnych tu rodziców. Była typem przyjaciela, którego chciałoby się mieć w kryzysie. Kimś takim, kto by stał przy

tobie. Ale o ile Toby była kapitanem tej grupy matek, o tyle Laurie była jej prawdziwym centrum uczuciowym - jej sercem i pewnie też mózgiem. Była powiernikiem wszystkich. Kiedy coś szło nie tak, kiedy któraś z nich traciła pracę albo mąż zbłądził, albo dziecko nie dawało sobie z czymś rady w szkole, dzwoniły właśnie do Laurie. Przyciągał je do niej bez wątpienia ten sam rys charakteru, co i mnie: życzliwe, inteligentne ciepło. W chwilach tkliwości miałem niejasne poczucie, że te kobiety są moimi rywalkami w związku, że chcą od Laurie tego samego co ja (niech będzie, miłości). Więc kiedy zobaczyłem je zebrane w ich rodzinie zastępczej, z Toby w roli surowego ojca i Laurie jako czułą matką, trudno, żebym nie poczuł się trochę zazdrosny i wykluczony. Toby zebrała nas w małe kółko na chodniku i powitała według ustalonego protokołu, którego nigdy do końca nie zrozumiałem: przytulenie dla Laurie, pocałunek w policzek dla mnie - „um”, mruknęła mi do ucha - zwyczajne „cześć” dla Jacoba. - Czy to wszystko nie jest po prostu straszne? - westchnęła. - Jestem w szoku - wyznała Laurie, ulżyło jej, że znalazła się wśród przyjaciółek. - Zwyczajnie nie mogę tego ogarnąć. Nie wiem, co myśleć. - Minę miała bardziej zdziwioną niż zasmuconą. Nie potrafiła znaleźć żadnego sensu w tym, co się stało. - A ty jak, Jacob? - Toby oceniała go wzrokiem, zdecydowana nie zwracać uwagi na różnicę wieku między nimi. - Jak się miewasz? Wzruszył ramionami. - Dobrze. - Gotów na powrót do szkoły? Zlekceważył pytanie kolejnym, mocniejszym wzruszeniem ramion - podniósł je wysoko, potem opuścił - żeby pokazać, że wie, że traktują go protekcjonalnie. - Lepiej już idź, Jake - powiedziałem. - Spóźnisz się. Musisz przejść przez kontrolę, pamiętaj. - Tak, jasne. - Jacob przewrócił oczami, jakby ta cała troska o bezpieczeństwo dzieci była kolejnym potwierdzeniem odwiecznej głupoty dorosłych. Nie dociera do nich, że jest już za późno? - No, zmykaj już. - Uśmiechnąłem się do niego. - Żadnej broni, żadnych ostrych przedmiotów? - zapytała z uśmieszkiem Toby. Cytowała zarządzenie, rozesłane e-mailem przez dyrekcję szkoły, w którym wymieniono różne nowe środki bezpieczeństwa dla szkoły. Jacob kciukiem lekko uniósł plecak z ramienia.

- Tylko książki. - No to w porządku. Ruszaj. Idź się czegoś nauczyć. Jacob pomachał dorosłym, którzy uśmiechem wyrazili pogodę ducha; powłócząc nogami, przeszedł obok policyjnych kozłów i przyłączył się do fali uczniów zmierzających do drzwi. Kiedy odszedł, grupa przestała udawać, że jej wesoło. Zwalił się na nią cały ciężar zmartwienia. Nawet Toby mówiła znękanym tonem. - Czy ktoś odzywał się do Dana i Joan Rifkinów? - Chyba nie. - Laurie pokręciła głową. - Naprawdę powinniśmy to zrobić. To znaczy, musimy. - Biedni ludzie. Nie potrafię sobie nawet tego wyobrazić. - Nie wydaje mi się, żeby któreś z nas wiedziało, co im powiedzieć. - To Susan Frank, jedyna kobieta w grupie ubrana do pracy w wełniany szary kostium prawniczki. - Bo co można powiedzieć? Dajcie spokój, co, do licha, można powiedzieć komuś po czymś takim? To jest takie... bo ja wiem, przytłaczające. - Nic - zgodziła się Laurie. - Nie da się absolutnie nic powiedzieć, żeby było dobrze. Ale nieważne, co się powie; rzecz w tym, żeby zwyczajnie się do nich odezwać. - Po prostu żeby wiedzieli, że się o nich myśli - dodała Toby. - To wszystko, co można zrobić, niech wiedzą, że o nich myślimy. Ostatnia z obecnych kobiet, Wendy Seligman, zapytała mnie: - A ty co sądzisz, Andy? Ty musisz to robić cały czas, prawda? Rozmawiać z rodzinami po czymś takim. - Nic nie mówię, najczęściej. Tylko trzymam się sprawy. Nie rozmawiam o niczym innym, bo co ja mogę zrobić. Wendy pokiwała głową, rozczarowana. Uważała mnie za nudziarza, jednego z tych mężów, których musi się tolerować, gorszą połowę pary małżeńskiej. Ale szanowała Laurie za to, że celuje w każdej z trzech różnych ról, którymi te kobiety żonglują: jako żona, matka i dopiero na końcu jako po prostu Laurie. Skoro jestem interesujący dla Laurie, zakładała Wendy, to muszę mieć ukrytą stronę, której nie zamierzam ujawniać - co mogło znaczyć, że to ja uważam, że ona jest tępa i nie warto podejmować wysiłku, jakiego wymaga prawdziwa rozmowa. Wendy - rozwiedziona, jedyna rozwódka albo samotna matka, w ich małej grupie - była skłonna wyobrażać sobie, że inni doszukują się w niej wad. Toby spróbowała poprawić nastrój.

- Wiecie, przez te wszystkie lata trzymaliśmy dzieci z dala od pistoletów zabawek, programów telewizyjnych i gier opartych na przemocy. Bob i ja nie pozwalaliśmy nawet, żeby nasze dzieci miały pistolety na wodę, na litość boską, chyba że wyglądały nie jak pistolety. I nawet wtedy nie mówiliśmy na to „pistolety”; nazywaliśmy je „psikaczami” czy jak tam, wiecie, jakby dzieci nie wiedziały. A teraz to. To jak... - Wyrzuciła w górę ręce w komicznej złości. Ale żart wypadł płasko. - Co za ironia - zgodziła się ponuro Wendy, żeby Toby usłyszała. - To prawda - westchnęła Susan, znów dla uszu Toby. - Myślę, że przeceniamy to, co możemy zrobić jako rodzice - powiedziała Laurie. - Dziecko to dziecko. Mamy, co mamy. - To co, powinnam dawać dzieciakom te cholerne pistolety na wodę? - Pewnie tak. Co do Jacoba... nie wiem. Czasem się tylko zastanawiam, czy to wszystko, co robimy, w ogóle ma znaczenie, to wszystko, o co się zamartwiamy. Zawsze był taki, jaki jest teraz, tylko że mniejszy. Podobnie ze wszystkimi naszymi dziećmi. Żadne z nich nie jest tak bardzo inne, niż kiedy było małe. - Tak, ale nasze sposoby wychowywania dzieci też się nie zmieniły. Więc może po prostu uczymy ich tego samego. Wendy: - Ja nie mam sposobu wychowywania. Po prostu robię to tak z marszu. Susan: - Ja też. Wszyscy tak robimy. Poza Laurie. Laurie, ty pewnie masz jakiś sposób wychowywania. Toby, ty też. - Nie mam! - O, na pewno masz! Pewnie czytasz o tym książki. - Ja nie. - Laurie podniosła ręce: „jestem niewinna”. - Tak czy inaczej, to chyba pochlebiamy sobie, kiedy mówimy, że możemy ukształtować nasze dzieci w ten albo inny sposób. A najczęściej to jest już zaprogramowane. Kobiety spojrzały na siebie. Może Jacob był zaprogramowany, ich dzieci nie. W każdym razie nie tak jak Jacob. - Czy ktoś z was znał Bena? - spytała Wendy. Miała na myśli Bena Rifkina, ofiarę morderstwa. One go nie znały. Mówiąc o nim po imieniu, w pewnym sensie robiły z niego kogoś, kto jest im bliski.