kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Le Carre John - Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg - (05. Smiley)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
L

Le Carre John - Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg - (05. Smiley) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu L LeCARRE JOHN Cykl: Smiley
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 196 stron)

Spis treści CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 ROZDZIAŁ 3 ROZDZIAŁ 4 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 ROZDZIAŁ 8 ROZDZIAŁ 9 ROZDZIAŁ 10 ROZDZIAŁ 11 ROZDZIAŁ 12 ROZDZIAŁ 13 ROZDZIAŁ 14 CZĘŚĆ DRUGA ROZDZIAŁ 15 ROZDZIAŁ 16 ROZDZIAŁ 17 ROZDZIAŁ 18 ROZDZIAŁ 19 ROZDZIAŁ 20 ROZDZIAŁ 21 ROZDZIAŁ 22 ROZDZIAŁ 23 ROZDZIAŁ 24 ROZDZIAŁ 25 ROZDZIAŁ 26 ROZDZIAŁ 27 ROZDZIAŁ 28 ROZDZIAŁ 29 CZĘŚĆ TRZECIA ROZDZIAŁ 30 ROZDZIAŁ 31 ROZDZIAŁ 32 ROZDZIAŁ 33 ROZDZIAŁ 34 ROZDZIAŁ 35 ROZDZIAŁ 36 ROZDZIAŁ 37 ROZDZIAŁ 38

JOHN LE CARRÉ Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg

Pamięci Jamesa Bennetta i Dusty’ego Rhodesa

Druciarz, Krawiec, Żołnierz, Marynarz, Bogacz, Biedak, Żebrak, Złodziej. Dziecięca wyliczanka do wróżenia z pestek wiśni, guzików kamizelki, płatków stokrotek albo ziaren tymotki (na podstawie oksfordzkiego słownika wierszyków dziecięcych)

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1 Prawda jest taka, że gdyby major Dover nie padł na zawał na wyścigach w Taunton, Jim w ogóle nie trafiłby do szkoły Thursgooda. Pojawił się tam właściwie już pod koniec okresu, bez rozmowy kwalifikacyjnej, w drugiej połowie maja – chociaż trudno byłoby się tego domyślić po pogodzie – z polecenia jednej z bardziej obrotnych agencji, specjalizujących się w wyszukiwaniu nauczycieli do szkół prywatnych. Chciano załatać dziurę w grafiku po majorze, zanim znajdzie się ktoś bardziej odpowiedni. – Lingwista – oznajmił w pokoju nauczycielskim Thursgood. – Ale tylko na zastępstwo – dodał usprawiedliwiająco, odgarniając grzywkę z czoła. – Nazywa się Prido. – Zaczął literować nazwisko: – P-r-i-d… – Francuski nie był silną stroną dyrektora, więc musiał posłużyć się karteczką – e-a-u-x, imię James. Myślę, że do lipca wystarczy. – Grono pedagogiczne bez trudu odczytało te sygnały. Jim Prideaux to kolejny ubogi krewny, z góry przypisany do tej samej podłej kategorii co niepracująca już w szkole pani Loveday, która miała futro z perskich baranów i była na zastępstwie z religii, dopóki nie okazało się, że wystawia czeki bez pokrycia, albo również dawno już zwolniony Maltby, pan od śpiewu, któremu raz przerwano próbę chóru, by pomógł policji prowadzić pewne śledztwo; zdaje się, że pomaga je prowadzić do dziś, bo kuferek pana Maltby’ego wciąż leży w piwnicy, oczekując dalszych instrukcji. Część grona, ale przede wszystkim Marjoribanks, opowiadała się za otwarciem kuferka. Zwolennicy otwarcia twierdzili, że znajdą w nim od dawna poszukiwane skarby: na przykład oprawione w srebrną ramkę zdjęcie libańskiej mamy Aprahamiana, szwajcarski scyzoryk Best-Ingrama i zegarek gospodyni. Ale Thursgood reagował na te propozycje zdecydowanym wyrazem twarzy. Posadę dyrektora szkoły przejął po ojcu dopiero pięć lat temu, ale nawet te pięć lat zdążyło go już nauczyć, że pewne sprawy najlepiej zostawiać w spokoju. Jim Prideaux pojawił się pewnego piątku podczas ulewy. Ściana deszczu sunęła jak armatni dym po brązowawych wzgórzach Quantock, potem popędziła przez puste boiska krykietowe ku odrapanym, piaskowcowym fasadom budynków szkolnych. Jim przyjechał tuż po obiedzie starym czerwonym alvisem, zaprzężonym w kupioną z drugiej ręki przyczepę kempingową, która kiedyś musiała być niebieska. Wczesne popołudnie to w szkole Thursgooda czas spokoju, chwilowe zawieszenie broni w walkach toczonych tu od rana do wieczoru każdego szkolnego dnia. Chłopcy mają wtedy obowiązkowy odpoczynek w sypialniach, grono nauczycielskie siedzi w swoim pokoju i przegląda gazety przy kawie albo poprawia prace pisemne, sam Thursgood jest u mamy i jak zwykle czyta jej jakąś powieść. Dlatego z całej szkoły tylko mały Bill Roach widział przyjazd Jima, kłęby pary wydobywające się spod maski alvisa, gdy ten krztusił się, jadąc pełną dziur alejką, rozpaczliwie pracujące wycieraczki i podążającą za autem przyczepę, podskakującą w każdej kałuży. Roach był wtedy jeszcze nowy. Miał opinię mało rozgarniętego, by nie powiedzieć – przygłupa. Zakład Thursgooda był jego drugą szkołą w ciągu ostatnich dwóch trymestrów. Był grubym, okrągłym astmatykiem. Większość poobiedniego odpoczynku spędzał na klęczkach w nogach łóżka, gapiąc się przez okno. Jego mama prowadziła wystawne życie w Bath; ojciec należał w powszechnym mniemaniu do najbogatszych rodziców w szkole, za który to zaszczyt przyszło jego synowi drogo płacić. Roach był urodzonym obserwatorem. Zauważył więc, że Jim nie zatrzymał się przy zabudowaniach szkoły, lecz przejechał wzdłuż nich aż na podwórze przed szkolną stajnią. A więc znał już rozkład terenu; Roach uznał, że Jim musiał najpierw zrobić rekonesans albo przynajmniej dokładnie przestudiować mapę. Zresztą wcale nie zatrzymał się przed stajnią, tylko wjechał na mokry trawnik, i to całym pędem, by nie tracić impetu. A potem podskoczył na garbie, wpadł na łeb, na szyję do Dołka i zniknął. Roach spodziewał się, że przyczepa skapotuje, bo Jim jechał tak szybko, ale ona tylko uniosła tył w górę i dała nura jak wielki królik do nory. Dołek to ważny element szkolnego folkloru. Leży na nieużytku ciągnącym się między sadem, szklarnią i stajnią. Na pierwszy rzut oka wygląda na porośnięte trawą obniżenie terenu, od północy otoczony garbami wznoszącymi się mniej więcej na wysokość chłopca, pełnymi krzaków,

które na lato stają się gąbczaste. To właśnie owe garby stanowią o wartości Dołka jako miejsca zabaw i im zawdzięcza swą reputację, zmieniającą się w zależności od fantazji kolejnych pokoleń uczniów. Jeden rocznik twierdzi, że to pozostałości po odkrywkowej kopalni srebra, i z wielkim zapałem poszukuje tam skarbów. Według innego jest to gród z czasów rzymskich, więc urządza się tam bitwy na kije i kule błota. Dla innych Dołek to znów lej po bombie, więc w garbach nad nim na pewno pozostają ciała ofiar jej wybuchu. Prawda jest bardziej prozaiczna. Sześć lat temu, niedługo przed swą nagłą ucieczką z recepcjonistką z hotelu Castle, starszy pan Thursgood rzucił pomysł zbudowania basenu pływackiego. Udało mu się nawet przekonać chłopców do wykopania wielkiej dziury w ziemi z jednym głębokim, drugim płytkim końcem. Ale zdobyte fundusze nie wystarczyły jednak na realizację tego ambitnego projektu, więc wydano je na coś innego – na zakup projektora do sali plastycznej i pieczarkarnię w szkolnej piwnicy. A nawet, jak twierdzili co okrutniejsi, na uwicie gniazdka dla wspomnianej parki, gdy ta zdecydowała się na ucieczkę do Niemiec, ojczyzny namiętnej kochanki. Jim tego wszystkiego nie wiedział i z czystego przypadku wybrał akurat ten zakątek szkolnych gruntów, który, przynajmniej w mniemaniu Roacha, posiadał właściwości nadprzyrodzone. Roach czekał przy oknie, ale nic już nie zobaczył. I alvis, i przyczepa znalazły się poza zasięgiem obserwacji wzrokowej. Gdyby nie mokre, czerwone ślady na trawniku, chłopiec mógłby zastanawiać się, czy przypadkiem to wszystko mu się nie przyśniło. Ale ślady były jak najbardziej rzeczywiste, więc gdy tylko rozległ się dzwonek na zakończenie odpoczynku, nałożył kalosze i ruszył w deszczu nad sam Dołek. Tam popatrzył w dół i zobaczył Jima ubranego w wojskową pelerynę i bardzo dziwny kapelusz, o szerokim rondzie, zawadiacko podwiniętym z jednej strony, przez co woda lała się z niego jak z rynny. Alvis stał na podwórzu przed stajnią. Roach nigdy nie dowiedział się, jak Jimowi udało się go wydostać z Dołka, ale przyczepa kempingowa tkwiła przy głębszym końcu niedoszłego basenu. Jim siedział na jej schodkach i pił z zielonej plastikowej manierki, rozcierając ramię, jakby przed chwilą się w nie uderzył. Deszcz wciąż lał się z kapelusza. W pewnym momencie kapelusz uniósł się, Roach zaś zobaczył przed sobą niesamowicie groźną, poczerwieniałą twarz – wyglądającą tym groźniej, że ocienioną rondem i ozdobioną brązowym wąsem, który, teraz zmoczony, wyglądał jak dwa kły. Twarz poorana była nierównymi zmarszczkami, tak głębokimi i pozałamywanymi, że Roach w jednym z przebłysków swej genialnej wyobraźni natychmiast domyślił się, iż Jim musiał kiedyś bardzo głodować w jakimś tropikalnym kraju. Lewa ręka wciąż spoczywała na jego piersi, prawe ramię tkwiło wysoko przy karku. Ale teraz ten pogięty kształt zamarł w bezruchu, jak dzikie zwierzę na tle lasu. Roach znów miał przebłysk, tym razem instynktownej nadziei, że to jakieś szlachetne zwierzę, na przykład jeleń. – A ty kto, do cholery? – zapytał bardzo wojskowy głos. – Roach, proszę pana. Jestem nowy. Ceglasta twarz trochę dłużej przyglądała się chłopcu z cienia kapelusza. Wreszcie, ku jego ogromnej uldze, rysy rozluźniły się w wilczym uśmiechu, lewa ręka, wciąż trzymająca prawe ramię, wznowiła masujące ruchy, nie przeszkadzając bynajmniej w pociąganiu z manierki. – Nowy, co? – powtórzył Jim, nie przestając się uśmiechać. – A to ci niespodzianka, że tak powiem. Obróciwszy się do Roacha plecami, Jim zabrał się do szczegółowych i krytycznych oględzin podpórek swej przyczepy, polegających na ciągłym potrząsaniu zawieszeniem. Zakończył przegląd umieszczeniem kilku cegieł w różnych punktach i pod różnym kątem. Tymczasem wiosenny deszcz padał na wszystko: na pelerynę, kapelusz i na dach starej przyczepy. A Roach zauważył, że podczas czynności prawe ramię Jima nie zmieniło położenia, tylko nadal dociśnięte było do szyi jak kamień. Chłopiec zaczął się zastanawiać, czy Jim nie jest wielkim garbusem i czy wszystkie garby bolą tak jak ten Jima. I zrobił też bardziej ogólne spostrzeżenie, coś, co mógł zachować w pamięci – że ludzie, których bolą plecy, robią wielkie kroki i że pewnie ma to związek z utrzymaniem równowagi. – Nowy, co? No, ja za to nie jestem nowy – ciągnął tymczasem Jim znacznie

przyjaźniejszym tonem, znów pociągając za podpórkę przyczepy. – Ja jestem stary. Stary jak świat, jeśli chcesz wiedzieć. Jeszcze starszy. Masz tu jakichś kolegów? – Nie, proszę pana – odpowiedział z prostotą Roach, tym samym apatycznym tonem, jakiego używają uczniowie, gdy chcą powiedzieć „nie”, zostawiając wszelkie pozytywne reakcje tym, którzy ich wypytują. Jim jednak wcale nie zareagował, więc Roach miał nagle rzadkie uczucie porozumienia i nadziei. – A na imię mam Bill – powiedział. – To nadano mi na chrzcie, imię ale pan Thursgood mówi do mnie „William”. – Bill, tak? Stary Bill. Ktoś tak cię nazywa? – Nie, proszę pana. – To zresztą dobre imię. – Tak, proszę pana. – Znałem wielu Billów. Każdy był porządnym gościem. Można powiedzieć, że tym samym lody zostały przełamane. Jim nie powiedział Roachowi, żeby sobie poszedł, więc Roach został na krawędzi Dołka i przyglądał się przez zalane deszczem okulary. Zauważył z podziwem, że cegły pochodziły z inspektów z ogórkami. Niektóre były mocno obluzowane, więc Jim musiał obluzować je jeszcze mocniej. Roach był zachwycony, że ktoś, kto dopiero co pojawił się w szkole, mógł być na tyle pewny siebie, by przywłaszczyć sobie jej fragment, i jeszcze bardziej zachwycony, że Jim podłączył się do hydrantu, bo ten był przedmiotem osobnego punktu szkolnego regulaminu – za samo dotknięcie groziła kara cielesna. – Ej, ty, Bill. Nie masz przypadkiem przy sobie szklanej kulki? – Czego, proszę pana? – zapytał Roach, z cielęcym wzrokiem obmacując się po kieszeniach. – Kulki, stary. Szklanej kulki, takiej małej. To chłopcy już nie bawią się kulkami? Jak ja byłem w szkole, to się bawiłem. Roach nie miał kulki, ale Aprahamianowi przysłano niedawno z Bejrutu kolekcję. Billowi wystarczyło mniej więcej pięćdziesiąt sekund, by popędzić z powrotem do szkoły, mimo rozpaczliwej obrony właściciela zdobyć kulkę i powrócić, ciężko dysząc, nad Dołek. Na skraju leja zawahał się, bo w jego świadomości Dołek należał już do Jima i zejście tam wymagało pozwolenia. Ale Jim właśnie zniknął w przyczepie, więc, odczekawszy chwilę, Roach ostrożnie zsunął się po skarpie i wsunął przez drzwi dłoń trzymającą kulkę. Jim nie od razu to zauważył. Popijał z manierki i gapił się przez okna na czarne chmury, wędrujące to tu, to tam nad wzgórzami. Roach zauważył, że to popijanie było trudne, bo Jim nie mógł połykać, gdy był wyprostowany, i by uzyskać odpowiedni kąt, musiał przechylać wykrzywiony tułów do tyłu. Tymczasem deszcz rozpadał się na dobre, tłukąc o dach przyczepy jak żwir. – Proszę pana – powiedział Roach, ale Jim nie poruszył się. – Alvis tak ma, że jedzie się prawie bez resorów – odezwał się wreszcie, bardziej do okna niż do gościa. – Jakby jechało się zadkiem po jezdni, no nie? Każdego by pokręciło. – I znowu się napił, przechylając tułów jak poprzednio. – Tak, proszę pana – przytaknął Roach, zdumiony, że Jim i jego uważa za kierowcę. Jim był teraz bez kapelusza. Słomkowej barwy włosy miał krótko ostrzyżone, w niektórych miejscach krócej, jakby ktoś zagalopował się z nożyczkami. Te krótsze miejsca znajdowały się głównie z jednej strony głowy, więc Roach domyślił się, że Jim sam się ostrzygł zdrową ręką i że przez to wygląda jeszcze krzywiej. – Przyniosłem panu kulkę – powiedział Roach. – To bardzo miło z twojej strony. Dzięki, stary. – Ująwszy kulkę, powoli potoczył ją w swej twardej, zabrudzonej dłoni i Roach już wiedział, że Jim umie robić wiele rzeczy, że jest człowiekiem, który żyje za pan brat z narzędziami i w ogóle z różnymi przedmiotami. – Widzisz, Bill, nierówno – zwierzył się Jim, wciąż wpatrując się w kulkę. – Krzywo stoi. Jak ja. Patrz. – I obrócił się do większego okna. Wzdłuż dolnej krawędzi biegł pasek aluminium, umieszczony tam, by gromadziła się w nim woda, osiadająca na szybie. Jim położył na pasku szklaną kulkę i patrzył, jak toczy się i spada na podłogę. – Krzywo – powtórzył. – Krzywo jak diabli. Nie może tak być, no nie? No, no, gdzieś się

podziało, ty małe świństwo? Schylając się po kulkę, Roach doszedł do wniosku, że przyczepa, choć nienagannie czysta, nie jest szczególnie przytulna. Za to kompletnie anonimowa. Łóżko, krzesło kuchenne, palnik, butla gazowa. Nawet nie ma zdjęcia żony, pomyślał Roach, który jeszcze nigdy nie spotkał kawalera – z wyjątkiem pana Thursgooda. Jedynymi rzeczami osobistymi, jakie udało mu się zauważyć, był wiszący na drzwiach parciany chlebak, zestaw do szycia pod łóżkiem oraz własnej roboty prysznic z podziurawionej puszki po ciasteczkach, starannie przyspawany do sufitu. I butelka bezbarwnego napoju na stole, ginu albo wódki, bo to popijał ojciec Roacha, goszcząc syna w swym mieszkaniu podczas ferii. – Oś wschód-zachód wygląda w porządku, ale północ-południe jest krzywa jak nic – orzekł Jim, sprawdziwszy drugi bok przyczepy. – A ty w czym jesteś dobry, Bill? – Nie wiem, proszę pana – odpowiedział sztywno chłopiec. – Na pewno jesteś w czymś dobry. Każdy ma coś takiego. Może w piłce? Dobrze grasz w piłkę, Bill? – Nie, proszę pana – odparł Bill. – To może jesteś kujon? – zapytał niedbale Jim, z cichym stęknięciem opuszczając się na łóżko, i znów popił z manierki. – Muszę przyznać, że nie wyglądasz mi na kujona – dodał uprzejmie. – Ale na samotnika tak. – Nie wiem, proszę pana – powtórzył Bill i postąpił pół kroku w stronę otwartych drzwi. – No, to jaka jest twoja specjalność? – Pociągnął jeszcze jeden długi łyk. – Musisz być w czymś dobry, Bill, każdy jest w czymś dobry. Ja świetnie puszczam kaczki. Zdrowie. Nie było to zbyt szczęśliwe pytanie, bo była to kwestia, która zaprzątała umysł Roacha przez większość każdego dnia. Ostatnio zaczął wręcz wątpić, czy jego istnienie na tym świecie ma w ogóle jakikolwiek sens. Uważał, że jest naprawdę do niczego i w nauce, i w zabawie; nawet codzienne czynności w szkole, takie jak ścielenie łóżka czy składanie ubrania, zdawały się go przerastać. Poza tym nie miał w sobie dość pobożności, sama stara pani Thursgood mu to powiedziała, bo za bardzo krzywił się w kaplicy. Miał do siebie pretensje za te niedociągnięcia, ale przede wszystkim za rozpad małżeństwa rodziców, bo przecież powinien był to przewidzieć i podjąć odpowiednie kroki zapobiegawcze. Zastanawiał się nawet, czy za rozejście rodziców nie jest też odpowiedzialny jeszcze bardziej bezpośrednio, czy, na przykład, nie jest patologicznie zły, leniwy albo czy w ogóle nie ma w sobie czegoś takiego, co sprawiło, że rodzice się rozeszli. W poprzedniej szkole usiłował znaleźć inne wytłumaczenie: wrzeszczał i symulował ataki porażenia mózgowego, na które cierpiała jego ciocia. Rodzice porozumieli się ze sobą, jak zawsze grzecznie i poprawnie, i posłali go do innej szkoły. Dlatego właśnie przypadkowo zadane pytanie, rzucone mu w ciasnej przyczepie kempingowej przez kogoś, kto w jego mniemaniu był już prawie bogiem i w dodatku podobnie jak on samotnikiem, o mało nie doprowadziło do katastrofy. Poczuł, że po twarzy rozlewa mu się gorąca fala, zobaczył, że okulary zachodzą mu mgłą, a cała przyczepa zaczyna rozmywać się w morzu żalu. Nie wiadomo, czy Jim to zauważył, ale nagle odwrócił się do Roacha i między jednym łykiem a drugim zaczął rzucać mu koła ratunkowe: – Ale na pewno bystry z ciebie obserwator, chłopie, od razu ci to powiem. My, samotne wilki, zawsze tacy jesteśmy, no bo na kim mamy polegać, jak nie na sobie? Nikt inny mnie nie wypatrzył. Nieźle mnie wystraszyłeś, jak się pojawiłeś na górze. Myślałem, że jesteś duchem. Założę się, że Bill Roach to najlepszy obserwator w jednostce. Jeżeli tylko założy okulary, co? – Tak – odpowiedział z wdzięcznością chłopiec. – Najlepszy. – No, to zostań tu i obserwuj – zakomenderował Jim, wbijając na głowę tropikalny hełm – a ja wyskoczę na zewnątrz, żeby rozprostować kości. Zostaniesz? – Tak, proszę pana. – Gdzie ta cholerna kulka? – Tu, proszę pana. – Krzykniesz, jak się poruszy, dobra? Na południe, na północ, wszystko jedno. Rozumiesz? – Tak, proszę pana. – Wiesz, gdzie jest północ?

– Tam – odpowiedział szybko Roach i na chybił trafił pokazał palcem. – W porządku. No, to krzycz, jak się ruszy – powtórzył Jim i zniknął w strugach deszczu. Chwilę później Roach poczuł, że podłoga rusza mu się pod nogami, i usłyszał ryk bólu albo gniewu, gdy Jim zmagał się z kolejną podpórką. Jeszcze w trakcie tego samego letniego trymestru chłopcy zaszczycili Jima przezwiskiem. Musieli wypróbować kilka, nim wreszcie się zadowolili. Najpierw wypróbowali „Wojaka”, nawiązując do żołnierskich cech jego zachowania – nieszkodliwego zresztą – napadów, przeklinania i samotnych wędrówek po wzgórzach. Ale „Wojak” się nie przyjął, więc na drugi ogień poszedł „Pirat”, a przez chwilę nawet „Gulasz” – to ostatnie z powodu jego zamiłowania do ostrych potraw, woni curry, cebuli i papryki, której ciepłe kłęby witały ich, gdy przechodzili parami na wieczorne nabożeństwo. Przezwisko „Gulasz” miało też oddawać nieco niewyraźny akcent jego skądinąd doskonałej francuszczyzny. Spikely z piątej „b” umiał naśladować go co do joty: „Słyszałeś pytanie, Berger. Na co patrzy Emile?” – konwulsyjne potrząśnięcie prawej ręki – „Nie gap się na mnie, chłopie, nie jestem duchem. Qu’est-ce qu’il regarde, Emile, dans le tableau que tu as sous le nez? Mon cher Berger, jeżeli zaraz nie sklecisz jednego sensownego zdania po francusku, je te mettrai tout de suite à la porte, tu comprends, wstrętna ropucho?”. Ale te straszliwe groźby nigdy nie były spełniane – ani po francusku, ani po angielsku. W pewien sympatyczny sposób umacniały jeszcze opinię o dobroci Jima, dobroci, jaką w dorosłych mężczyznach potrafią zobaczyć tylko oczy chłopców. Ale „Gulasz” też nie do końca ich zadowolił. Brakowało w nim elementu siły. I pełnej pasji angielskości Jima, jedynego tematu, na który udawało się go wyciągać na rozmowy. Wystarczyło, by „Ropucha” Spikely rzucił jedną niepochlebną uwagę o monarchii, zachwalał zalety jakiegoś obcego kraju, najlepiej o ciepłym klimacie, by Jim czerwieniał i wygłaszał co najmniej trzyminutowy wykład o szczęściu, jakim jest urodzić się Anglikiem. Jim doskonale zdawał sobie sprawę, że to prowokacja, ale nie potrafił się powstrzymać. Czasem kończył kazanie zawstydzonym uśmiechem i mruczał coś o cwaniakach, którzy nie będą tacy mądrzy, jak będą musieli przyjść na dodatkowe zajęcia, zamiast iść grać w piłkę. Ale Anglia była jego miłością, i jakoś w końcu nikt nie dostawał kary. – To najlepszy kraj na świecie! – krzyknął raz na całe gardło. – Wiecie dlaczego? Ty wiesz, Ropucho? Spikely nie wiedział, więc Jim porwał kredę i narysował kulę ziemską. I powiedział, że na zachodzie jest Ameryka, pełna zachłannych głupków, którzy sprzeniewierzają się własnemu dziedzictwu. Na wschodzie Chiny z Rosją, jedno i to samo: mundury, obozy koncentracyjne i długi marsz donikąd. A między nimi… Wreszcie wymyślili „Nosorożca”. „Nosorożec” spodobał im się dlatego, że Jim wciąż biwakował w przyczepie, zamiast mieszkać w kwaterach nauczycieli, i dlatego, że tak uwielbiał ruch i wszelkie ćwiczenia fizyczne. Gdy rano trzęśli się z zimna w kolejce do pryszniców, mogli zawsze liczyć, że zobaczą go na Combe Lane, wracającego z porannego marszu z plecakiem na krzywych plecach. Kładąc się do łóżek, widywali jego samotny cień przez przezroczysty dach kortu do fives, gdzie samotnie atakował piłeczką betonową ścianę. A czasem, w cieplejsze wieczory, ukradkiem podpatrywali z okien sypialni, jak grał w golfa okropnym, starym kijem i zygzakiem brnął od dołka do dołka; zwykle wcześniej czytał im tę czy inną strasznie angielską książkę przygodową: o Bigglesie, asie przestworzy, albo coś Percy’ego Westermana czy Jeffreya Farnola, porwaną na chybił trafił z obskurnej biblioteki szkolnej. Przy każdym uderzeniu czekali na stęknięcie, które poprzedzało ruch kija w tył, i nigdy się nie zawiedli, a liczyli bardzo skrupulatnie. Na meczu krykietowym między dwiema drużynami nauczycieli Jim zaliczył siedemdziesiąt pięć runów i wreszcie sam siebie wyeliminował, odbijając kolejną piłkę wprost w bok Spikely’ego. – No, łap, Ropucho, łap. Bardzo dobrze, Spikely, dobra robota, po to tu jesteś. Mimo tolerancji potrafił też wykazać się dobrą znajomością funkcjonowania przestępczego umysłu. Było na to kilka przykładów, ale najdobitniej przekonano się o tym na parę dni przed końcem trymestru, gdy Spikely znalazł w koszu na śmieci Jima brudnopis egzaminu na następny

dzień, który natychmiast zaczął oferować zdającym po pięć nowych pensów od łebka. Kilku zapłaciło i spędziło upiorną noc, ucząc się w świetle latarek na pamięć odpowiedzi. Ale na egzaminie Jim zaprezentował całkiem inny zestaw pytań. – Na ten możecie sobie popatrzeć za darmo – zawołał, siadając za biurkiem. Po czym otworzył „Daily Telegraph” i całkowicie pogrążył się w najnowszych wypocinach szarlatanów, za których uważał wszystkich ludzi o pretensjach intelektualnych – nawet tych, którzy popierali królową. Poza tym był jeszcze incydent z sową, który stał się osobnym elementem wizerunku Jima w oczach chłopców, ponieważ wiązał się ze śmiercią – zjawiskiem, na które dzieci reagują bardzo różnie. Ponieważ nadal było zimno, Jim przyniósł wiadro węgla do klasy i którejś środy rozpalił w kominku, po czym usiadł plecami do ognia i czytał dictée. Najpierw spadło trochę sadzy, co zignorował, ale potem pojawiła się sowa, dorosła płomykówka, która urządziła się w kominie w czasach panowania majora Dovera, skąd została teraz – dosłownie – wykurzona. Była oszołomiona i czarna od szamotania się w dymie. Przetoczyła się przez węgle i z hukiem i szumem piór padła bezwładnie na drewnianą podłogę. Leżała na niej jak wysłannik piekieł, skulona, choć wciąż żywa, i z rozpostartymi skrzydłami patrzyła na chłopców przez sadzę, która oblepiała jej oczy. Nie było takiego, który by się nie przeraził, nawet Spikely, zawsze taki odważny. Poza Jimem, który w jednej sekundzie porwał ptaka w gazetę i bez słowa wyniósł go za drzwi. Chłopcy niczego nie usłyszeli, choć z całych sił nadstawiali uszu. Dopiero po chwili dobiegł z korytarza odgłos bieżącej wody, bo Jim mył ręce. „Sika”, powiedział Spikely, co wywołało nerwowe śmiechy. Ale gdy wyszli z klasy, zobaczyli sowę, nadal zawiniętą w gazetę, martwą już i czekającą na pochówek na szczycie sterty kompostu przy Dołku. Odważniejsi sprawdzili, że miała skręcony kark. Sudeley, który miał w domu łowczego, orzekł, że tylko zawodowy łowczy potrafi tak dobrze zabić sowę. Reszta społeczności szkolnej miała już mniej jednoznaczną opinię na temat Jima – widmo pana Maltby’ego krążyło jednak nad szkołą. Gospodyni brała stronę Billa Roacha: Jim był bohaterski i należy wziąć go w opiekę, to przecież istny cud, że tak dobrze sobie radzi mimo garbu. Marjoribanks twierdził, że Jim nabawił się swego kalectwa, wpadając po pijanemu pod autobus. To również Marjoribanks zwrócił uwagę na jego sweter, i to właśnie podczas owego meczu krykieta, wielkiego sukcesu Jima. Marjoribanks nie grał w krykieta, ale przyszedł z Thursgoodem, żeby popatrzeć. – Myślisz, że ten sweter jest jego? – zapytał żartobliwie swym wysokim głosem. – Czy raczej go komuś podprowadził? – Nie mów tak, Leonardzie – ofuknął go Thursgood, tłukąc boki swej labradorki. – Ugryź go, Ginny, ugryź tego złego człowieka. Ale gdy Thursgood dotarł do gabinetu, odechciało mu się żartować i okropnie się zdenerwował. Wiedział, jak radzić sobie z fałszywymi absolwentami Oksfordu, filologami klasycznymi, którzy nie znali greki, albo katechetami ateistami. Tacy ludzie po przedstawieniu im dowodów ich oszustw natychmiast załamywali się, płakali i opuszczali miejsce pracy albo godzili się zostać za pół pensji. Ale ktoś, kto zatajał posiadane umiejętności, był zjawiskiem nowym. Z kimś takim jeszcze nigdy się nie zetknął, ale od razu wiedział, że to mu się nie podoba. Zaglądnął do swych notatek i zatelefonował do agencji, a konkretnie do pana Strolla, reprezentującego firmę Stroll & Medley. – A czego konkretnie chciałby się pan dowiedzieć? – zapytał pan Stroll, ciężko wzdychając. – No cóż, nic szczególnego. – Matka Thursgooda właśnie coś wyszywała i zdawała się nie słuchać. – Chodzi mi tylko o to, że jeżeli proszę o pisemny życiorys, to życzyłbym sobie, żeby był kompletny. A nie wyrywkowy. W końcu za co płacę? W tym momencie Thursgoodowi przemknęła przez głowę niedorzeczna myśl, że obudził pana Strolla z głębokiego snu, w którym ten właśnie na nowo się pogrążył. – To wielki patriota – powiedział wreszcie pan Stroll. – Nie płacę mu za patriotyzm. – Był na wyciągu – szeptał dalej pan Stroll, zapewne straszliwie zaciągając się papierosem. – Długo się przeleżał. Kręgosłup.

– Oczywiście. Ale zakładam, że nie spędził w szpitalu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Touché – szepnął do mamy, zakrywając słuchawkę dłonią, i znów miał wrażenie, że pan Stroll zasnął. – Wziął pan go tylko do końca okresu. – Pan Stroll też szepnął. – Jak się panu nie podoba, może go pan wylać na zbity pysk. Chciał pan kogoś nie na stałe, to pan dostał. Chciał pan, żeby był tani, to jest. – Owszem – zaoponował żywo Thursgood. – Ale zapłaciłem panu dwadzieścia gwinei, ojciec współpracował z panem od lat, więc chyba należą mi się pewne względy. Napisał mi pan, pozwolę sobie odczytać: „Przed wypadkiem zajmował się handlem i poszukiwaniem surowców mineralnych”. Musi pan przyznać, że jak na opis całej drogi zawodowej, to trochę mało. Mama przytaknęła znad robótki. – Absolutnie za mało. – To zresztą nie wszystko. Pozwoli pan, że jeszcze… – Nie unoś się, kochanie – upomniała mama. – Tak się składa, że wiem, że w trzydziestym ósmym był w Oksfordzie. Dlaczego nie skończył studiów? Co się stało? – Mam wrażenie, że wtedy działo się to i owo – odparł pan Stroll po kolejnej stuletniej pauzie. – Ale pan jest pewnie zbyt młody, by to pamiętać. – Przecież nie mógł siedzieć w więzieniu przez cały ten czas – odezwała się po dłuższej chwili milczenia mama, wciąż nie unosząc wzroku znad szycia. – Gdzieś musiał być – powiedział posępnie Thursgood, patrząc przez targane wiatrem ogrody w stronę Dołka. Przez wakacje Bill Roach, przyjmowany z otwartymi rękami, a następnie odrzucany to przez jeden, to przez drugi dom rodzicielski, martwił się o Jima – czy nie bolą go plecy, czy ma z czego żyć, skoro teraz nie uczy, a zarabiał tylko od połowy okresu i, co najgorsze, czy będzie w szkole w nowym roku szkolnym. Bill odnosił bowiem przemożne wrażenie, że Jim żyje tak bardzo na samej krawędzi rzeczywistości, że może w każdej chwili roztopić się w nicość, obawiał się, że Jim jest taki jak on, że nie trzyma go na świecie żadna siła przyciągania. Przeżywał na nowo ich pierwsze spotkanie, szczególnie pytanie Jima o kolegów, i truchlał na myśl, że Jima zawiedzie dokładnie tak samo, jak wcześniej zawiódł rodziców, pewnie przez tę różnicę wieku. I że Jim już przeniósł się gdzie indziej i gdzie indziej szuka sobie towarzysza, że już przygląda się innym szkołom swymi siwymi oczyma. Wyobrażał też sobie, że, podobnie jak on, Jim także został przez kogoś porzucony i że chce tego kogoś sobie zastąpić. Tu jednak spekulacje Billa Roacha kończyły się, bo nie miał pojęcia, jak kochają się ludzie dorośli. A tak mało mógł dla niego zrobić. Zaglądał do książek medycznych, wypytywał mamę o garbatych i bardzo chciał, choć w końcu się nie odważył, ukraść ojcu butelkę wódki, by wziąć ją ze sobą do szkoły i użyć na przynętę. A gdy wreszcie szofer mamy wysadził go przed znienawidzonymi schodami, nawet się nie pożegnał, tylko popędził co sił w nogach na brzeg Dołka i tam, ku swej bezmiernej radości, zobaczył tkwiącą w tym samym miejscu przyczepę Jima, tylko trochę brudniejszą, i skopaną płacheć ziemi, pewnie na zimowe warzywa. I Jima, siedzącego na schodkach i uśmiechającego się do niego, jakby usłyszał, że nadchodzi, i przygotował uśmiech na powitanie, jeszcze zanim Bill pojawił się nad krawędzią. Po wakacjach Jim wymyślił mu przezwisko. Przestał w ogóle używać imienia Bill, a zastąpił go imieniem Jumbo. Nie wyjaśnił tej decyzji, Bill zaś, jak każdy nowo ochrzczony, nie miał w tym względzie nic do gadania. Za to mianował się aniołem stróżem Jima, zastępczym aniołem stróżem, tak o sobie myślał, bo chciał mu zastąpić owego nieznanego, utraconego przyjaciela, kimkolwiek on był.

ROZDZIAŁ 2 W odróżnieniu od Jima Prideaux George Smiley nie miał naturalnych zdolności szybkiego przemieszczania się w deszczu, a już na pewno nie w środku nocy. Właściwie mógł być ostateczną wersją tego, czego prototypem był Bill Roach. Mały, pękaty, w najlepszym razie w średnim wieku, wyglądał na jednego z owych londyńskich cichych, którzy wcale na własność nie posiądą ziemi. Nogi miał krótkie, krok bynajmniej nie sprężysty, strój drogi, ale źle dopasowany i w tej chwili przemoczony do suchej nitki. Płaszcz, w którym miał w sobie coś z wdowca, był z czarnej, luźnej tkaniny, specjalnie zaprojektowanej, by nasiąkać wodą. Gdy nosił go na sobie, mankiety prawie zakrywały palce – zupełnie jak Roachowi – bo albo rękawy były za długie, albo ręce za krótkie. Kapeluszy nie nosił z próżności, w słusznym przekonaniu, że wygląda w nich śmiesznie. „Jak jajko w kapturku”, zauważyła jego piękna żona niedługo przed swym kolejnym odejściem; jej krytyczna uwaga, jak zawsze, utkwiła mu w pamięci. Dlatego też deszcz tworzył na grubych szkłach jego okularów wielkie, niedające się strącić krople, przez co to opuszczał, to podnosił głowę, gdy przemykał się chodnikiem wokół poczerniałych arkad dworca Victoria. Kierował się na zachód, do swej kryjówki w Chelsea, gdzie mieszkał. Jego krok był z jakiegoś powodu nieco niepewny i gdyby w tej chwili wynurzył się z cienia Jim Prideaux i zapytał, czy ma jakichś kolegów, Smiley zapewne odpowiedziałby, że w tej chwili wolałby złapać taksówkę. – Co za gaduła z tego Roddy’ego – mruczał pod nosem, gdy deszcz ze zdwojoną siłą uderzył w jego obfite policzki. – Czemu nie wstałem od stołu i nie wyszedłem od razu? Smiley zaczął smętnie po raz kolejny wyliczać powody swej obecnej chandry. Z bezstronnością, która nieodłącznie towarzyszyła jego skromnej naturze, przyznał, że to wszystko jego wina. Był to od początku fatalny dzień. Zaspał, bo za długo pracował wieczorem, co właściwie było już regułą, od kiedy w zeszłym roku przeszedł na emeryturę. Gdy okazało się, że zabrakło mu kawy, stanął w kolejce w spożywczym, ale szybko zabrakło mu i cierpliwości. Obraził się i postanowił zająć się interesami. Z wyciągu z banku, który przyszedł wraz z poranną pocztą, dowiedział się, że żona podjęła z konta lwią część jego miesięcznej emerytury. Doskonale, uznał, w takim razie coś sprzedam. Była to decyzja całkowicie irracjonalna, bo powodziło mu się całkiem nieźle, a mało znany bank z londyńskiego City, odpowiedzialny za przelewy, wysyłał je regularnie. Mimo to zawinął w papier stare wydanie Grimmelshausena, skromny skarb z czasów oksfordzkich, i z uroczystą miną udał się do antykwariatu Heywooda Hilla na Curzon Street, gdzie od czasu do czasu dokonywał grzecznościowych transakcji z właścicielem. Po drodze humor jeszcze mu się pogorszył, więc z budki połączył się ze swym adwokatem, by umówić się z nim jeszcze tego samego dnia po południu. – George, nie wypada! Z Ann nie wypada się rozwodzić. Wyślij jej kwiaty i zjedz ze mną obiad. Ta rada podniosła go na duchu, więc do sławnego antykwariatu zbliżał się już z nieco lżejszym sercem – po to tylko, by wpaść prosto w ramiona Roddy’ego Martindale’a, gdy ten wychynął od Trumpera po cotygodniowym strzyżeniu. Martindale nie miał do Smileya najmniejszego prawa, ani zawodowo, ani towarzysko. Zajmował ciepłą posadkę w Foreign Office, gdzie jego obowiązki polegały głównie na zjadaniu obiadów z zagranicznymi dygnitarzami, których nikt inny nie przyjmowałby nawet w przedpokoju. Był starym kawalerem z bujną siwą czupryną, zwinny w ruchach w sposób właściwy grubasom. Uwielbiał kwiaty w butonierce i jasne garnitury, i raczej bezpodstawnie udawał bywalca najważniejszych gabinetów Foreign Office. Kilka lat wcześniej ozdabiał swą obecnością zebrania powołanego przez Whitehall komitetu koordynowania działań wywiadu. Podczas wojny, ponieważ posiadał pewne zdolności matematyczne, pojawiał się na obrzeżach świata służb specjalnych; do znudzenia opowiadał, że raz współpracował w Cyrku z Johnem Landsburym w pewnym chwilowo delikatnym przedsięwzięciu szyfrowym. Ale wojna – jak czasem musiał przypominać sobie Smiley – skończyła się trzydzieści lat temu. – Cześć, Roddy – powiedział Smiley. – Miło cię widzieć.

Martindale odezwał się swym poufałym, arystokratycznym wrzaskiem – dokładnie takim, jaki sprawiał, że podczas zagranicznych wojaży Smiley już wielokrotnie wynosił się z hotelu i uciekał, gdzie pieprz rośnie. – Chłopie! Mistrzu! To ty, we własnej osobie! A mówili mi, że zamknąłeś się u mnichów w Sankt Gallen czy gdzie indziej i ślęczysz nad rękopisami! Przyznaj się. Mów zaraz, co porabiasz, ale ze szczegółami. Wszystko w porządku? Jeszcze kochasz Anglię? Jak się miewa cudowna Ann? – Niespokojne spojrzenie pobiegło we wszystkie strony, a następnie spoczęło na zawiniętym w papier Grimmelshausenie, który trzymał pod pachą Smiley. – Stawiam funta przeciw pensowi, że to prezent dla niej. Mówi się, że strasznie ją rozpieszczasz. – Głos zniżył teraz do dudniącego szeptu. – Słuchaj no, chyba nie wróciłeś do roboty? Nie mów mi, że to przykrywka, co, George? Przykrywka? – Ostry język obmacał wilgotne brzegi drobnych ust, potem zniknął w nich jak wąż. Smiley, jak głupi, okupił swą ucieczkę obietnicą zjedzenia wspólnej kolacji w klubie na Manchester Square, do którego obaj należeli, ale którego Smiley unikał jak ognia między innymi właśnie dlatego, że jednym z członków był Roddy Martindale. Do wieczora Smiley nie zdążył jeszcze strawić obiadu z White Tower, gdzie pan mecenas, człowiek bardzo łakomy, uznał, że jedyną receptą na zmartwienia George’a jest obfity posiłek. Martindale doszedł do tego samego wniosku, choć na podstawie innych przesłanek, i Smiley przez cztery długie godziny spędzone nad jedzeniem, na które nie miał ochoty, musiał przerzucać się z Martindale’em nazwiskami, jakby rozmawiał o dawno zapomnianych piłkarzach. Na przykład o Jebedee, dawnym opiekunie Smileya. – To wielka strata, porządny był gość – mruczał Martindale, który, z tego, co wiedział Smiley, ani razu nie widział Jebedee na oczy. – On to miał talent do gry, co? Zawsze mówiłem, że był jednym z wielkich. Albo o Fieldingu, romaniście mediewiście z Cambridge: – Ach, co za cudowne poczucie humoru! I ten przenikliwy umysł! A potem był jeszcze Sparke ze Szkoły Języków Wschodu i na koniec Steed-Asprey, który założył klub, w którym się znajdowali, po to by uciec od nudziarzy pokroju Rod-dy’ego Martindale’a. – Wiesz, znałem jego biednego brata. Rozumu miał o połowę mniej, za to krzepy dwa razy więcej. No cóż, zostało w rodzinie. Smiley pił i słuchał tych wszystkich bzdur z coraz większym trudem, mówiąc tylko „tak”, „nie”, „szkoda”, a raz nawet upadł tak nisko, że powiedział „daj spokój, mówisz tak tylko po to, żeby mi zrobić przyjemność”. Aż w końcu Martindale nieubłaganie dotarł do ostatnich wydarzeń, czyli zmiany władzy i wystąpienia Smileya ze służby. Jak można się było spodziewać, zaczął od ostatnich dni Controla. – Twojego starego szefa, George, jedynego, który utrzymał swoje nazwisko w tajemnicy. Oczywiście, nie przed tobą, bo przed tobą nie miał żadnych tajemnic, no nie? Mówi się, że Control i Smiley to byli najlepsi kumple. Aż do końca. – To bardzo miło się mówi. – Nie flirtuj ze mną, George. Zapominasz, że jestem ze starej gwardii. Ty i Control byliście… o, tak. – Tłuste dłonie wykonały gest naśladujący nakładanie obrączki. – To dlatego ciebie wylali, nie udawaj, to dlatego Bill Haydon cię wygryzł. I dlatego to on jest teraz pierwszym po Percym Allelinie, a nie ty. – Skoro tak mówisz, Roddy… – Tak. I mówię jeszcze więcej, znacznie więcej. Gdy Martindale przysunął się bliżej, Smiley poczuł woń jednej z bardziej wymyślnych kreacji zapachowych Trumpera. – Mówię jeszcze i to: Control wcale nie umarł. Widziano go. – Zamachał dłońmi, by uciszyć zaprzeczenia Smileya. – Pozwól mi skończyć. Willy Andrewartha nadział się na niego w poczekalni na lotnisku w Johannesburgu. Nie na ducha, tylko na Controla z krwi i kości. Willy był przy barze, kupował coś do picia, bo był straszny upał, dawno go nie widziałeś, okropnie się roztył. Obraca się, a tuż obok

niego stoi Control przebrany za paskudnego Bura. Jak tylko zobaczył Willy’ego, zaraz zwiał. No i co ty na to? Wydało się. Control wcale nie umarł. Wygryzł go Percy Alleline i jego trzech wspaniałych, to zaszył się w Afryce Południowej. I trudno mieć mu to za złe, no nie? Trudno mieć do kogoś pretensje o to, że chce mieć trochę spokoju w jesieni życia. Ja nie mam. Potworność tej blagi, która dotarła do Smileya przez coraz grubszy mur duchowego wycieńczenia, sprawiła, że przez chwilę nie był w stanie wykrztusić ani słowa. – To bzdura! I najgłupsza historia, jaką w życiu słyszałem. Control nie żyje. Zmarł na atak serca po długiej chorobie. A poza tym nie cierpiał Afryki Południowej. W ogóle nie cierpiał wszystkiego, co nie było Surrey, Cyrkiem i boiskiem do krykieta w St. John’s Wood. Serio, Roddy, nie należy rozpowiadać takich bredni. – Smiley mógł jeszcze dodać: sam go pochowałem w ostatnią Wigilię na obrzydliwym cmentarzu na East Endzie. Byłem tylko ja, pastor miał wadę wymowy. – Willy Andrewartha zawsze łgał jak najęty – zreflektował się całkiem niewzruszony Martindale. – Sam mu tak powiedziałem: „Kompletna bzdura, Willy, że też ci nie wstyd”. – A potem zaraz dodał, jakby ani przez chwilę nie wierzył w tę „bzdurę”: – Oczywiście, ostatnim gwoździem do trumny Controla był ten czeski skandal. Ten z tym biedakiem, którego postrzelili w plecy i potem opisali w gazetach, tym, co podobno zawsze był blisko z Billem Haydonem. Mamy przykazane, żeby mówić o nim Ellis, i tak go nazywamy, choć wiemy doskonale, jak się naprawdę nazywa. Martindale chytrze zrobił pauzę, by Smiley mógł potwierdzić, ale Smiley nie miał zamiaru potwierdzać niczego i Martindale musiał spróbować inaczej. – Jakoś nie mogę się przekonać do Percy’ego Alleline’a w roli szefa. A ty? Czy to sprawa wieku, George, czy tylko mojego wrodzonego cynizmu? Powiedz, ty tak znasz się na ludziach. Pewnie ciężko nam przyzwyczaić się, że władzę przejmują ludzie, z którymi dorastaliśmy. Może w tym sęk? Nie widzę tam teraz nikogo na poziomie, a ten biedny Percy Alleline jest taki przejrzysty, tak mi się zdaje, szczególnie w porównaniu z tym starym lisem Controlem. Porządny, że aż się niedobrze robi. I jak kogoś takiego traktować poważnie? Wystarczy przypomnieć sobie, jak za dawnych czasów wysiadywał w barze, pykał z tej swojej fajeczki i fundował drinki grubym rybom… Przecież jak już być perfidnym, to subtelnie, no nie? A może wszystko jedno, byle osiągnąć swoje? Jak on to robi, George, jaką ma metodę? – Mówił teraz w napięciu, pochylony do przodu, ze zgłodniałym, podnieconym wzrokiem. Tylko jedzenie wzbudzało w nim podobne emocje. – Może w dzisiejszych czasach najlepsza recepta na szefowanie to żerowanie na pomysłach podwładnych. – Serio, Roddy, mnie nie pytaj – powiedział słabym głosem Smiley. – Wiesz, ja nigdy nie przypuszczałem, że z Percy’ego coś będzie. To był taki… – Szukał odpowiedniego słowa. – Taki zwykły karierowicz – podsunął Martindale z błyskiem w oku – który dzień i noc kombinował, jak zająć tron Controla. No i teraz siedzi na nim, prosty lud go kocha. To kto jest teraz jego prawą ręką, George? Kto pracuje na jego konto? Bo tylko słychać ze wszystkich stron, że świetnie sobie radzi. Pojawiają się jakieś ciche czytelnie w Admiralicji, jakieś komiteciki o dziwnych nazwach, fanfary, za każdym razem, gdy Percy przychodzi do Whitehall, jacyś podsekretarze stanu dostają specjalne pochwały z góry, ludzie, o których w życiu nie słyszałem, dostają Bóg wie jakie ordery za nic. Wiesz, widywałem już takie rzeczy. – Mnie nie pytaj, Roddy – upierał się Smiley, usiłując wstać od stołu. – Ja już się tym nie zajmuję, możesz mi wierzyć. – Ale Martindale powstrzymywał go siłą, trzymając wilgotną dłonią i mówiąc coraz szybciej. – No, to który tam jest taki mądry? Bo że nie Percy, tego jestem pewny. Tylko mi nie mów, że Amerykanie znowu zaczęli nam ufać. – Uścisk jeszcze się wzmocnił. – Nikt, tylko nasz wspaniały Bill Haydon, nasz były Lawrence z Arabii. No proszę, czyli Bill, twój dawny rywal. – Język Martindale’a znów wysunął się, rozejrzał się wokół i schował, zostawiając po sobie lekki uśmiech. – Słyszałem, że kiedyś wiele was łączyło, można rzec: wszystko. Tylko że on jest taki za bardzo oryginalny, co? Jak każdy geniusz. – Może jeszcze coś podać? – zwrócił się do Smileya kelner.

– W takim razie to Bland, nasz dzielny biały, ale trochę przykurzony bwana, profesor jakiejś tam uczelni. – Martindale nadal nie puszczał Smileya. – Bo jeżeli żaden z tych dwóch, to może ktoś na emeryturze, prawda? To znaczy ktoś, kto udaje, że jest na emeryturze, no nie? A skoro Control nie żyje, to kto zostaje? Poza tobą? Nakładali płaszcze. Musieli sami je zdjąć z pustych brązowych wieszaków, bo szatniarze już dawno poszli do domu. – Roy Bland wcale nie był na byle uczelni – powiedział głośno Smiley. – Był w St. Antony’s College w Oksfordzie, jeśli chcesz wiedzieć. Niech mnie diabli, niczego innego nie mogłem powiedzieć, pomyślał Smiley. – Kochany, nie wygłupiaj się – uciął Martindale. Smiley go znudził; Roddy czuł się teraz oszukany i obrażony, na jego policzkach pojawiły się smutne, opadające fałdki. – St. Antony jest byle jaki, choć w Oksfordzie. I choć sam Bland był twoim protegowanym. Teraz pewnie popiera go Bill Haydon. Nie dawaj napiwku, ja płacę, nie ty. A Bill im wszystkim matkuje, jak zawsze. Przyciąga ich jak magnes. No cóż, bo on ma w sobie to coś, czego my nie mamy. To prawdziwy gwiazdor, nie ma wielu takich jak on. Podobno kobiety kłaniają mu się w pas, nie wiem, czy tak się mówi o kobietach. – Dobranoc, Roddy. – Nie zapomnij pozdrowić Ann. – Nie zapomnę. – Nie zapomnij. Deszcz zmienił się w ulewę, Smiley przemókł do suchej nitki, a Pan Bóg dodatkowo ukarał go, zabierając z Londynu wszystkie taksówki.

ROZDZIAŁ 3 – Kompletny brak silnej woli – powiedział do siebie, grzecznie odrzucając propozycję damy stojącej w bramie. – Mówi się, że to uprzejmość, ale to zwykła słabość. Martindale, ty półgłówku. Ty pompatyczny, nieszczery, zniewieściały, bezużyteczny… – Szerokim łukiem wyminął niewidzianą przeszkodę. – Słabość – zaczął znowu – i niezdolność niezależnego życia poza kręgiem instytucji państwowych. – Woda z kałuży starannie nalała mu się do buta. – I poza związkami emocjonalnymi, które dawno się przeżyły. Jak widać na przykładzie mojej żony, Cyrku i mieszkania w Londynie. Taxi! Smiley rzucił się do przodu, ale było już za późno. Chichoczące pod jednym parasolem dwie dziewczyny wskoczyły do środka, wymachując rękami i nogami. Podjął na nowo samotny marsz, na próżno podnosząc kołnierz czarnego płaszcza. – Przykurzony bwana – mruczał wściekle. – Z byle uczelni. Ty bombastyczny, wścibski, impertynencki… I wtedy, oczywiście, przypomniał sobie o wiele za późno, że zostawił w klubie Grimmelshausena. – A niech to! – krzyknął sopra voce, stając jak wryty, żeby wzmocnić wypowiedź. – A niech to, a niech to, a niech to! Sprzeda dom w Londynie – to już postanowione. Tę ważką decyzję podjął tam, pod markizą, gdy kulił się przy automacie z papierosami, czekając na koniec ulewy. Ze wszystkich stron słyszy się, że ceny nieruchomości w Londynie poszły w górę zupełnie nieproporcjonalnie. I bardzo dobrze. Sprzeda dom i za część tego, co dostanie, kupi sobie mały domek wśród wzgórz Cotswolds. W Burford? Za duży ruch. Lepiej w Steeple Aston. Będą go tam uważać trochę za ekscentryka, skłonnego do dygresji w rozmowie, skrytego, ale niepozbawionego zabawnych cech, takich jak mruczenie pod nosem podczas leniwych przechadzek po wiejskich chodnikach. Trochę nie na czasie, ale kto jest na czasie w naszych czasach? Nie na czasie, ale wiernego własnym czasom. W końcu każdy kiedyś musi wybrać: iść naprzód czy cofać się. To nic złego, że człowiek nie daje się porwać każdemu powiewowi nowoczesności. Lepiej już znać własną wartość, trzymać się swego, być świadkiem własnego pokolenia. A jeżeli Ann zechce wrócić, no to wtedy pokaże jej drzwi. Albo nie pokaże, w zależności, powiedzmy, od tego, jak bardzo będzie chciała wrócić. Pocieszony tymi wizjami Smiley dotarł do King’s Road, gdzie zatrzymał się na chodniku, jakby czekał, by przejść przez jezdnię. Wokół otaczały go wesołe, przedświątecznie przystrojone butiki. Przed nim widać już było Bywater Street, ślepą uliczkę długości dokładnie stu siedemnastu jego kroków. Gdy się tu kiedyś wprowadził, te domki w stylu georgiańskim miały skromny, ubogi wdzięk, bo w każdym z nich młode małżeństwa ledwo wiązały koniec z końcem za piętnaście funtów tygodniowo i czynsz od niezgłaszanego do urzędu podatkowego lokatora w suterenie. Teraz wszystkie okna na parterze chroniły stalowe żaluzje antywłamaniowe, a miejsca przy krawężniku nie było, bo na każdy dom przypadały po trzy samochody. Z przyzwyczajenia Smiley przyglądał się im, czy je zna, czy nie; z tych, których nie znał – tym, które miały anteny i dodatkowe lusterka, i przede wszystkim zamkniętym furgonetkom, bo to ulubione auta obserwatorów. Częściowo traktował to jako sprawdzian dla własnej pamięci, taką harcerską grę terenową, prowadzoną, by umysł całkiem mu się nie rozleniwił na emeryturze – tak samo uczył się nazw sklepów mijanych autobusem w drodze do British Museum, tak samo wiedział, ile ma schodów w domu i w którą stronę otwiera się wszystkie dwanaścioro drzwi. Ale Smiley miał też drugi powód, a był nim strach, ukryty strach, który towarzyszy każdemu zawodowcowi aż do grobowej deski. A mianowicie, że pewnego dnia, z przeszłości tak skomplikowanej, że nie pamięta się wszystkich wrogów, pojawi się jeden z nich i zapragnie wyrównać rachunki. Na końcu ulicy jedna z sąsiadek tresowała psa; na widok Smileya uniosła głowę, by coś powiedzieć, ale on zignorował ją, bo wiedział, że na pewno zagadnęłaby go o Ann. Przeszedł na

drugą stronę. W domu było ciemno, zasłony były tak, jak je zostawił. Wszedł po sześciu schodkach i stanął przed drzwiami. Od odejścia Ann nie ma też sprzątaczki; klucz miała już tylko Ann. Między framugą a krawędzią drzwi, wyposażonych w dwa zamki, jeden z zasuwką Banhama i drugi Chubba, tkwiły dwa oderwane kawałki lakieru, oba wielkości paznokcia, wsunięte między drzwi a framugę nad i pod Banhamem – dawne przyzwyczajenie po latach pracy w terenie. Sam nie wiedział, dlaczego od pewnego czasu zaczął na nowo tego używać – może nie chciał, by zaskoczyła go swym powrotem. Opuszkami palców sprawdził, czy są na miejscu. Gdy już się upewnił, otworzył drzwi, pchnął je i poczuł, że południowa poczta zsuwa się na dywan. Zastanowił się, co miało dziś przyjść. „Życie i Literatura w Niemczech”? A może „Filologia”? Uznał, że „Filologia”, bo już się spóźniała. Włączył światło w holu, pochylił się i zaczął oglądać koperty. Faktura od krawca za garnitur, którego nie zamawiał, ale który, jak podejrzewał, ozdabiał teraz kochanka Ann; rachunek ze stacji benzynowej z Henley za benzynę do jej samochodu (co takiego mogła robić nad Tamizą w Henley dziewiątego października, i to bez pieniędzy?); potwierdzenie wypłaty gotówkowej na rzecz lady Ann Smiley, dokonanej w filii Midlands Bank w Immingham. – No i co, do diabła, oni robią w Immingham? – zapytał, zwracając się do ostatniego dokumentu. – Na miłość boską, kto jedzie mieć romans w Immingham? I gdzie to w ogóle jest? Jeszcze rozważał tę kwestię, gdy jego wzrok padł na nieznany mu parasol na stojaku, jedwabny, ze skórzaną rączką i złotym kółkiem, choć bez inicjałów. Z ponaddźwiękową szybkością przemknęło mu przez myśl, że skoro parasol jest suchy, musiał tu pojawić się przed szóstą piętnaście, bo wtedy zaczął padać deszcz. I że to elegancki parasol, z nieporysowanym szpicem, choć i nie był nowy. I że w takim razie parasol musi być własnością osoby w pełni sił lub wręcz młodej, jak najnowszy zalotnik Ann. Ale skoro właściciel parasola wiedział o odpryskach lakieru i o tym, jak włożyć je z powrotem między drzwi po dostaniu się do środka, i że pamiętał, by z powrotem oprzeć koperty o drzwi, naprzód na pewno zaznajomiwszy się z treścią listów, bez wątpienia znał też Smileya; nie był więc kochankiem, tylko zawodowcem jak gospodarz, musiał z nim kiedyś blisko współpracować i znać jego zwyczaje. Drzwi do salonu były lekko uchylone. Smiley pchnął je, by otwarły się szerzej. – Peter? – odezwał się. Przez drzwi zobaczył w świetle ulicznych latarni dwa zamszowe buty, niedbale opierające się jeden o drugi, wystające poza koniec kanapy. – Na twoim miejscu nie zdejmowałbym płaszcza, George – powiedział miły głos. – Mamy przed sobą kawał drogi. Pięć minut później, odziany w obszerny, brązowy podróżny płaszcz, prezent od Ann, za to suchy, George Smiley siedział z nieszczęśliwą miną na siedzeniu przy kierowcy w okropnie nieprzytulnym sportowym wozie Petera Guillama. Zmierzali w stronę Ascot, miejscowości sławnej z kobiet i koni. Mniej natomiast sławnej z tego, że stanowiła miejsce zamieszkania pana Olivera Lacona z Kancelarii Premiera, eksperta licznych komisji mieszanych, anioła stróża spraw związanych z wywiadem. Albo, jak to określił z nieco mniejszym szacunkiem Guillam, szkolnego wójta Whitehall. A tymczasem w szkole Thursgooda Bill Roach nie mógł zasnąć, przeżywając raz jeszcze najnowszą przygodę, która przytrafiła mu się podczas codziennego czuwania nad spokojem Jima. Wczoraj Jim zadziwił Wojtka. W czwartek podebrał pocztę pani Aaronson. Pani Aaronson uczy gry na skrzypcach i religii, Roach lubił ją za czułość. Gospodyni mówiła, że ogrodnik Wojtek jest starym dipisem, a dipisi nie mówią po angielsku albo bardzo słabo. Gospodyni mówiła, że dipis to ktoś z innego kraju, kto po wojnie został w Anglii. A wczoraj Jim rozmawiał z Wojtkiem, bo potrzebował jego pomocy w kółku motoryzacyjnym, i rozmawiał z nim po dipisowsku, czy po jakiemu tam mówią dipisi, i Wojtek zaraz poczuł się ważniakiem. Sprawa z pocztą pani Aaronson była bardziej skomplikowana. W czwartek rano po porannym nabożeństwie, gdy Roach przyszedł odebrać zeszyty swojej klasy, na szafce w pokoju nauczycielskim leżały dwa listy, jeden zaadresowany do Jima, drugi do pani Aaronson. Ten do Jima był zaadresowany na maszynie, ten do pani Aaronson – odręcznie, pismem trochę podobnym do

pisma Jima. Pokój nauczycielski był pusty, gdy Roach poczynił to spostrzeżenie. Wziął zeszyty i spokojnie zabierał się do odejścia, gdy przez drugie drzwi wszedł Jim, zaczerwieniony i zasapany po porannym spacerze. – Wynoś się, Jumbo, już po dzwonku – powiedział, pochylając się nad szafką. – Tak, proszę pana. – Pogoda pod psem, co, Jumbo? – Tak, proszę pana. – No, to już cię nie ma. Przy drzwiach Roach jeszcze się odwrócił. Jim już się wyprostował i właśnie otwierał „Daily Telegraph”. Szafka była pusta. Zniknęły obie koperty. Czy Jim napisał do pani Aaronson, a potem zmienił zdanie? Może chciał się jej oświadczyć? Billowi Roachowi przyszła do głowy jeszcze inna myśl. Ostatnio Jim zakupił starą maszynę do pisania, zdezelowanego remingtona, którego potem własnoręcznie doprowadził do użytku. Czy sam do siebie napisał? Może jest aż tak samotny, że sam do siebie pisze i kradnie listy innym? Roach zasnął.

ROZDZIAŁ 4 Guillam prowadził niby od niechcenia, ale szybko. Samochód przepełniały jesienne wonie, świecił księżyc w pełni, nad ciągnącymi się wokół polami unosiły się kłęby mgły, chłód był przenikliwy. Smiley zastanawiał się, ile też lat może mieć Guillam; oceniał go na czterdziestkę, ale w tym świetle mógł być równie dobrze studentem wiosłującym po rzece, bo przekładnią biegów poruszał długim, posuwistym ruchem, jakby ciągnął ją pod wodą. Tak czy inaczej, myślał z rozdrażnieniem Smiley, Guillam i tak był za stary na to auto. Przemknęli już przez Runnymede, tę łąkę nad Tamizą, na której kiedyś podpisano Wielką Kartę Praw, i wjechali na podjazd do Egham. Jechali już od dwudziestu minut, Smiley zdążył zadać z tuzin pytań, ale nie otrzymał na żadne sensowniejszej odpowiedzi, i teraz zaczynał wzbierać w nim dręczący strach, którego wolał sobie nie tłumaczyć. – Dziwię się, że nie wyrzucili cię razem z nami – powiedział niezbyt uprzejmie, szczelniej owijając poły płaszcza. – Miałeś po temu wszelkie kwalifikacje: jesteś dobry w tym, co robisz, lojalny, dyskretny. – Postawili mnie na czele łowców głów. – O Boże – powiedział Smiley i zatrząsł się. Podniósł kołnierz ku swym obfitym policzkom i zatopił się w tych wspomnieniach, by nie myśleć o innych, jeszcze mniej przyjemnych: o Brixton i ponurym kamiennym budynku dawnej szkoły, który służył łowcom głów jako kwatera główna. Oficjalnie łowcy głów nazywali się Wydziałem Zagranicznym. Stworzył ich Control za poduszczeniem Billa Haydona w pionierskich latach zimnej wojny, gdy morderstwo, porwania i szantaż były chlebem powszednim służby; pierwszego ich szefa mianował właśnie Haydon. Byli jednostką nieliczną, bo tylko kilkunastoosobową, i mieli za zadanie wykonywać szybkie zlecenia, które były zbyt obrzydliwe lub zbyt ryzykowne, by powierzać je rezydentom za granicą. Control zawsze powtarzał wszystkim, że dobry wywiad opiera się na działaniach łagodnych i stopniowych. Łowcy głów byli wyjątkiem od tej reguły. Nie działali ani stopniowo, ani łagodnie, odzwierciedlając bardziej temperament Haydona niż Controla. Zawsze pracowali w pojedynkę i właśnie dlatego chowano ich za kamiennym murem, pokrytym od góry tłuczonym szkłem i drutem kolczastym. – Pytałem, czy znasz takie słowo „lateralizm”. – Nigdy nie słyszałem. – To teraz nasza ulubiona doktryna. Dawniej działaliśmy w górę i w dół, a teraz równolegle. – A co to niby ma znaczyć? – Za twoich czasów Cyrk działał regionami. Afryka, Rosja, satelity, Chiny, Azja Południowo-Wschodnia, i tak dalej. Każdy region miał swojego czarodzieja. A Control siedział na wysokości i pociągał za sznurki. Pamiętasz? – Coś mi się majaczy. – No, a teraz wszystkie operacje są w jednej kupie. Kupa nazywa się Centrala. Koniec z regionami, teraz jest lateralizm. Szefem Centrali jest Bill Haydon, po nim jest Roy Bland, Toby Esterhaze biega między nimi jak piesek. Są firmą w firmie. Mają swoje tajemnice, którymi się dzielą, i nie zniżają się do motłochu. Dzięki temu wszystko jest lepiej zabezpieczone. – To chyba bardzo dobry pomysł – powiedział Smiley, starannie ignorując ton Guillama. Gdy do jego świadomości znów zaczęły docierać wspomnienia, miał przedziwne uczucie, że przeżył ten dzień dwukrotnie: najpierw z Martindale’em w klubie, teraz z Guillamem we śnie. Minęli sosnowy młodnik. Pomiędzy drzewkami ciągnęły się pasma księżycowej poświaty. – Czy wiadomo coś o… – zaczął Smiley. Potem zapytał bardziej nieśmiało: – Co słychać u Ellisa? – Jest na kwarantannie – odpowiedział sucho Guillam. – Nie wątpię. To oczywiste. Nie chcę być wścibski. Pytałem tylko, czy daje sobie radę i tak dalej? Doszedł do siebie? Może chodzić? Z tego, co wiem, z kręgosłupem nie ma żartów. – Podobno jest całkiem nieźle. A jak tam Ann, bo zapomniałem zapytać? – O, świetnie.

W samochodzie było ciemno. Skręcili z drogi, jechali po żwirze. Po obu stronach wznosiły się czarne ściany żywopłotu, pojawiły się światła, potem wysoki ganek i zwieńczony wieżyczką zarys rozłożystego domostwa, sięgający ponad wierzchołki drzew. Deszcz ustał, ale gdy Smiley wynurzył się na świeże powietrze, słyszał zewsząd niestrudzone kapanie z mokrych liści. Tak, pomyślał, poprzednim razem też padało. Wtedy, gdy Jim Ellis trafił na nagłówki gazet. Umyli ręce i w wysokiej szatni oglądnęli sobie sprzęt wspinaczkowy Lacona, porzucony niedbale na komodzie, która prawie na pewno wyszła spod ręki Sheratona. Teraz siedzieli półkręgiem naprzeciw jednego pustego fotela. Dom był najbrzydszy w całej okolicy, więc Lacon kupił go za bezcen. „To taki Camelot z Berkshire”, tłumaczył się kiedyś Smileyowi, „zbudowany przez milionera abstynenta”. Rolę salonu pełniła tu wielka sala z sześciometrowymi witrażami i sosnową galeryjką nad wejściem. Smiley odnotował znane mu przedmioty: zasłane partyturami pianino, stare portrety profesorów w togach, plik drukowanych zaproszeń. Poszukał wzrokiem wiosła z Cambridge i wkrótce znalazł je nad kominkiem, w którym palił się ten sam ogień, ale zbyt skąpy jak na tak wielkie palenisko. Mimo oznak bogactwa, atmosfera bardziej przypominała biedę. – Przyjemnie ci na emeryturze, George? – zapytał Lacon, jakby darł się w aparacik słuchowy głuchej ciotki. – Nie brakuje ci ciepła kontaktu z ludźmi? Myślę, że mnie by brakowało. Pracy, kolegów… Miał chłopięcą, pozbawioną wdzięku figurę, przypominającą proporcje fasolki szparagowej; Haydon, największy dowcipniś w Cyrku, mawiał o nim, że to filar kościelno-szpiegowskiego establishmentu. Ojciec Lacona rzeczywiście był dygnitarzem Kościoła szkockiego, mama miała bardzo szlacheckie pochodzenie. Od czasu do czasu pisały o nim co mądrzejsze niedzielne gazety, najchętniej używając zwrotu „w nowym stylu”, bo był młody. Skórę na twarzy miał pociętą od pośpiesznego golenia. – No, dziękuję, świetnie daję sobie radę – odpowiedział grzecznie Smiley. I jeszcze grzeczniej dodał: – Tak, naprawdę doskonale. A co u ciebie? Wszystko dobrze? – Nic nowego. Wszystko idzie gładko. Charlotte dostała się do liceum, do Roedean, to bardzo dobra szkoła. – Świetnie. – A co słychać u twojej żony? U niej też wszystko super? Wyrażenia też miał chłopięce. – Bardzo super, dziękuję – odpowiedział Smiley, by nie pozostać dłużnym. Patrzyli na dwuskrzydłowe drzwi. Zza nich dobiegał odgłos kroków zbliżających się po ceramicznej podłodze. Smiley pomyślał, że to dwie osoby, dwóch mężczyzn. Drzwi otwarły się i pojawiła się w nich wysoka sylwetka. Przez ułamek sekundy Smiley widział za nią drugiego człowieka, ciemnego, małego, uważnego, ale do pokoju wszedł tylko ten pierwszy, nim niewidzialne ręce zamknęły drzwi. – Proszę nas tu zamknąć – zawołał Lacon i zaraz usłyszeli zgrzyt zamka. – Zna pan Smileya, prawda? – Tak, wydaje mi się, że tak – odpowiedziała postać, ruszając ku nim z mroku. – Zdaje się, że kiedyś mnie pan zatrudnił, prawda, proszę pana? – Głos był cichy, ale i tak dało się słyszeć akcent z kolonii. – Jestem Tarr, proszę pana. Ricki Tarr z Penang. Płomień z kominka oświetlił jedną stronę sztywnego uśmiechu i rzucił cień na jeden oczodół. – Nie pamięta pan? Syn adwokata? Przecież to pan podcierał mi tyłek. W jednej chwili stali już wszyscy czterej. Guillam i Lacon patrzyli jak świadkowie na ślubie, podczas gdy Tarr ściskał dłoń Smileya, najpierw raz, potem drugi i wreszcie trzeci, jakby pozowali do zdjęć. – Jak się pan ma? Naprawdę miło znów pana widzieć. Puściwszy wreszcie dłoń Smileya, obrócił się ku przeznaczonemu dla siebie fotelowi, a Smiley myślał tymczasem: Tak, to mogło się przytrafić Rickiemu Tarrowi. Tarrowi wszystko się może przytrafić. Mój Boże, dwie godziny temu mówiłem sobie, że znajdę spokój w przeszłości. Chciało mu się pić, miał wrażenie, że ze strachu.

Dziesięć? Dwanaście lat temu? Nie był to najlepszy wieczór, by zmagać się z przeszłością. W tamtych czasach jednym z obowiązków Smileya była ocena rekrutów: nikogo nie przyjmowano bez jego skinięcia głową, nikogo nie szkolono bez jego podpisu na obiegówce. Zimna wojna trwała w najlepsze, łowców głów wciąż było mało, rezydenci Cyrku za granicą dostali polecenie od Haydona, że mają rozglądać się za materiałem. Tarra przywiózł z Dżakarty Steve Mackelvore. Mackelvore był starym zawodowcem, podawał się za agenta spedycyjnego. Na Tarra natknął się w porcie, gdy ten rozrabiał tam po pijanemu, poszukując dziewczyny imieniem Rose, która od niego odeszła. Tarr opowiedział o sobie, że miał interesy z jakimiś Belgami, którzy przemycali broń między wyspami i wybrzeżem. Belgów nie lubił, przemyt broni go nudził, a zły był dlatego, że mu poderwali Rose. Mackelvore uznał, że młody człowiek będzie w stanie poddać się dyscyplinie i że może się przydać w brawurowych operacjach, które łowcy głów podejmowali zza murów swej ponurej szkoły w Brixton. Po rutynowym sprawdzeniu Tarr został wysłany do Singapuru na dokładniejsze badanie i wreszcie na jeszcze dokładniejsze do Żłobka w Sarratt. Wtedy właśnie wkroczył Smiley, by poprowadzić serię przesłuchań, niektórych bardzo nieprzyjemnych. Żłobek w Sarratt był przede wszystkim ośrodkiem szkoleniowym, ale miał też inne zastosowania. Ojciec Tarra był zdaje się australijskim adwokatem na Penang, matka podrzędną aktorką z Bradford, która trafiła na Daleki Wschód z angielską trupą tuż przed wybuchem wojny. Smiley przypominał sobie teraz, że ojciec miał zacięcie kaznodziejskie i wygłaszał kazania po miejscowych zborach. Matka była notowana w Anglii za drobne przestępstwa, ale ojciec Tarra albo o tym nie wiedział, albo mu to nie przeszkadzało. Gdy wybuchła wojna, młode małżeństwo ewakuowało się do Singapuru ze względu na synka. Kilka miesięcy później Singapur padł, a Ricki Tarr rozpoczął naukę w obozie w Changi pod nadzorem japońskim. Jego ojciec uczył w Changi miłosierdzia każdego, kto się napatoczył; gdyby Japończycy go nie prześladowali, wyręczyliby ich w tym jego współwięźniowie. Po wyzwoleniu cała trójka wróciła na Penang. Ricki próbował studiować prawo, ale częściej je łamał, toteż ojciec oddał go w łapy jeszcze bardziej zawziętych kaznodziejów, żeby wybili mu z głowy grzech. Tarr uciekł na Borneo. W wieku osiemnastu lat był już zawodowym przemytnikiem broni, świadczącym usługi dla wszystkich stron konfliktu w Indonezji, i w ten właśnie sposób natknął się na niego Mackelvore. Gdy ukończył Żłobek, akurat zaczęła się awantura na Malajach. Tarra odesłano do przemytu broni. Prawie od razu natknął się na starych belgijskich znajomych. Byli zbyt zajęci dostarczaniem broni dla komunistów, by zastanawiać się, gdzie był, jak go nie było, a bardzo brakowało im rąk do pracy. Tarr przerzucił im kilka partii towaru, żeby spalić ich kontakty, po czym pewnego wieczoru upił ich i zastrzelił cztery osoby, w tym Rose, i podpalił im statek. Został na Malajach i wykonał jeszcze inne zadania, następnie odwołano go do Brixton i przygotowano do prowadzenia specjalnych operacji w Kenii – mówiąc prościej, do polowania na Mau Mau za pieniądze. Po Kenii Smiley właściwie stracił go z oczu, ale pamiętał parę incydentów, bo każdy z nich mógł skończyć się skandalem i trzeba było o tym powiadomić Controla. W sześćdziesiątym czwartym Tarra wysłano do Brazylii, żeby zaproponował łapówkę odpowiedzialnemu za przemysł zbrojeniowy ministrowi, który znalazł się w tarapatach finansowych. Tarr zachował się zbyt obcesowo, minister się przestraszył i poszedł z tym do gazet. Tarr występował tam z paszportem holenderskim, więc nikt niczego się nie dowiedział – poza wywiadem holenderskim, który dostał szału. Rok później, w Hiszpanii, działając na podstawie informacji uzyskanych od Billa Haydona, Tarr zaszantażował – albo, według żargonu łowców głów, „przypiekł” – polskiego dyplomatę, który bez pamięci kochał się w pewnej tancerce. Pierwsze wyniki były dobre, Tarr dostał pochwałę i premię, ale kiedy pojechał po drugą porcję, Polak wyznał winy w liście do swego ambasadora i wyskoczył z okna – może sam, może ktoś mu pomógł. W Brixton zaczęto mówić, że Tarr pracuje wypadkowo. Sądząc z wyrazu niedojrzałej, a już podstarzałej twarzy Guillama, jaka widoczna była przy tym marnym ogniu, można by powiedzieć jeszcze znacznie gorsze rzeczy. – No, to chyba najlepiej będzie, jak zacznę opowiadać – powiedział miło Tarr i wygodnie rozparł się w fotelu.

ROZDZIAŁ 5 – To było jakieś sześć miesięcy temu – zaczął Tarr. – W kwietniu – dorzucił Guillam. – Bardzo proszę, precyzyjnie, dobrze? – Niech będzie, że w kwietniu – odparł zgodnie Tarr. – W Brixton mało się działo. Chyba siedziało nas tam z sześciu i nikt nie miał nic do roboty. Pete Sembrini dojechał z Rzymu, Cy Vanhofer właśnie świetnie się sprawił w Budapeszcie. – Uśmiechnął się łobuzersko. – Ale poczekalnia w Brixton ma ping-ponga i snookera, prawda, proszę pana? – Rzeczywiście, sezon był ogórkowy – powiedział Guillam. Aż tu nagle przychodzi zlecenie od rezydenta z Hongkongu. – Przyjechała tam niskiego szczebla handlowa delegacja sowiecka. Mieli skupować sprzęt elektryczny na rynek moskiewski. Jeden z delegatów zaczął pokazywać się w nocnych klubach. Nazywał się Borys, pan Guillam zna szczegóły. Wcześniej u nas nienotowany. Nasi chodzili za nim od pięciu dni, delegacja miała zostać jeszcze przez dwanaście. Politycznie sprawa była za gruba dla miejscowych, ale uznali, że można spróbować zacząć z nim trochę śmielej. Sam facet nie wyglądał za ciekawie, ale co z tego? Zawsze będzie można go potem opchnąć, prawda, proszę pana? Chodziło o to, że można by go potem sprzedać albo wymienić z innym wywiadem: łowcy głów trudnili się takim drobnym handlem zdrajcami. Guillam zignorował Tarra i powiedział: – Azja Południowo-Wschodnia była terenem Tarra. Siedział i się nudził, więc kazałem mu pojechać na miejsce i złożyć raport telegraficznie. Za każdym razem, gdy głos zabierał ktoś inny, Tarr jakby zapadał w sen. Kierował wzrok na mówcę, oczy zachodziły mu mgłą i chwilę trwało, nim odezwał się, gdy znów przychodziła na niego kolej. – No i zrobiłem, co mi kazał pan Guillam – powiedział. – Jak zawsze, prawda, proszę pana? Bo ja jestem dobry chłopak, tylko trochę narwany. Wyleciał zaraz następnego wieczora, w sobotę 31 marca, z australijskim paszportem, z wpisanym zawodem dealera samochodowego; w podszewce walizki miał poza tym dwa dziewicze szwajcarskie paszporty awaryjne. Te miał wypełnić w zależności od sytuacji: jeden dla Borysa, jeden dla siebie. W Hongkongu spotkał się z rezydentem w samochodzie niedaleko swojego hotelu – Golden Gate w Koulunie. Guillam pochylił się do Smileya i mruknął: – Tufty Thesinger, straszny bufon. Emerytowany major Królewskich Strzelców Afrykańskich. Mianował go Percy Alleline. Thesinger przedstawił raport o działaniach Borysa na podstawie tygodnia obserwacji. – Borys był dziwny – powiedział Tarr. – Nie mogłem go rozgryźć. Pił co wieczór, bez przerwy. Nie spał cały tydzień, ludzie Thesingera padali ze zmęczenia. Cały dzień łaził z delegacją i oglądał fabryki, brał udział w dyskusjach i w ogóle zachowywał się jak bystry, młody, sowiecki urzędnik. – Jak młody? – zapytał Smiley. Guillam wtrącił się: – Według formularza wizowego urodził się w czterdziestym szóstym w Mińsku. – Wieczorem wracał do Alexandra Lodge, starej rudery na North Point, w której nocowała delegacja. Jadł z nimi kolację, a potem koło dziewiątej wymykał się bocznym wyjściem, łapał taksówkę i jechał do nocnych klubów w Koulunie. Najchętniej siedział w „Cat’s Cradle” na Queen’s Road, gdzie stawiał drinki miejscowym biznesmenom i w ogóle zgrywał wielkiego pana. Siedział zwykle do północy. Stamtąd dostawał się tunelem do Wanchai, do „Angelica’s”, gdzie było taniej. Sam. „Angelica’s” to taka kawiarnia ze znacznie gorszą speluną w piwnicy, pełno tam marynarzy i turystów, Borysowi najwyraźniej to odpowiadało. Pił trzy albo cztery drinki, brał rachunki. Zwykle pił brandy, ale od czasu do czasu urozmaicał sobie dietę wódką. Raz zabawiał się z jedną Eurazjatką, ludzie Thesingera dotarli do niej i zapłacili, żeby im wszystko opowiedziała. Powiedziała im, że czuł się samotny, że siedział u niej na łóżku i jęczał, że żona go nie docenia. To

był wielki sukces – dodał sarkastycznie, podczas gdy Lacon z hałasem podszedł do kominka i pogrzebał w węglach, by trochę rozdmuchać ogień. – Wieczorem sam poszedłem do „Cat’s Cradle”, żeby mu się przyjrzeć. Obserwatorów Thesingera wysłałem do łóżka, żeby przypadkiem za dużo nie wiedzieli. Czasem, gdy Tarr mówił, popadał w niezwykły bezruch, jakby odsłuchiwał taśmę z nagraniem własnego głosu. – Przyjechał dziesięć minut po mnie i przyprowadził towarzystwo, wielkiego blondyna Szweda z Chinką. Było ciemno, więc przeniosłem się do stolika obok. Zamówili szkocką, Borys zapłacił. Byłem od nich niecałe dwa metry, udawałem, że gapię się na nędzną kapelę, i słuchałem, o czym rozmawiają. Chinka w ogóle nic nie mówiła, głównie gadał Szwed. Mówili po angielsku. Szwed zapytał Borysa, gdzie się zatrzymał, Borys na to, że w Excelsiorze, choć to wierutne kłamstwo, bo mieszkał w Alexandra Lodge razem z resztą wycieczki. W porządku, Alexandra Lodge jest raczej podrzędny, Excelsior zawsze brzmi lepiej. Towarzystwo rozstało się koło północy. Borys powiedział, że musi wracać do siebie, bo jutro ma pracowity dzień. Kolejne kłamstwo, bo tak wybierał się do siebie jak ten, no, jeden z tych dwóch, Jekyll czy Hyde? No, ten doktor, co przebierał się i wychodził narozrabiać? To którym z nich w końcu był Borys? Przez chwilę nikt nie chciał mu podpowiedzieć. – Hyde – powiedział Lacon, patrząc na swoje wyszorowane do czysta, zaczerwienione dłonie. Gdy wrócił od kominka, złożył je złączone na podołku. – Hyde – powtórzył Tarr. – Dziękuję panu. Zawsze uważałem pana za człowieka oczytanego. No więc oni płacą, ja zasuwam do Wanchai, żeby zdążyć przed nimi. I w tym momencie jestem już całkiem pewny, że coś tu nie gra. Tarr zaczął na długich, szczupłych palcach dokładnie wyliczać powody, dla których doszedł do takiego przekonania. Po pierwsze, nie widział jeszcze sowieckiej delegacji, która nie miałaby ze sobą paru goryli z bezpieczeństwa, pilnujących, żeby chłopcy nie rozłazili się po podejrzanych kątach. A w takim razie jakim cudem Borysowi udawało się co wieczór wymykać na miasto? Po drugie, bardzo mu się nie podobało, że Borys tak szasta walutą. Bo to rzecz niezgodna z naturą sowieckiego urzędnika. Upierał się: – Im przecież nie dają waluty. A jeśli dają, to każdy kupuje za nią sznur korali dla swojej lubej. A po trzecie, nie podobało mi się, że tak kłamie. Po prostu to wszystko było za łatwe. Tarr zaczekał w „Angelica’s” i rzeczywiście za pół godziny pojawił się tam jego pan Hyde. Ale już sam. Siada i zamawia drinka. I tyle. Siedzi pod ścianą i pije, i nic! Po raz kolejny Tarr obrócił swój dar czarowania na Smileya: – No więc, o co tu chodzi, proszę pana? Rozumie pan, co mam na myśli? Ja zauważam różne drobne rzeczy – zwierzył się, wciąż pod adresem Smileya. – Na przykład to, jak siedział. Może mi pan wierzyć, gdybyśmy sami tam poszli, nie udałoby się nam lepiej usiąść niż Borysowi. Łatwy dostęp do wszystkich wyjść i na schody, świetny widok na główne wejście i wszystko, co działo się w barze, był praworęczny, a od lewej chroniła go ściana. Borys był zawodowcem, proszę pana, nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. Czekał na kontakt, może obsługiwał skrzynkę, a może snuł się tak tylko po to, żeby taki głupek jak ja zaczął się do niego przystawiać. No, bo przypalić pionka z delegacji handlowej to jedno, a dobrać się do szkolonego w Centrum zbira to zupełnie inna para kaloszy, prawda, proszę pana? Zagadnięty Guillam odpowiedział: – Po reorganizacji łowcy głów nie mają już uprawnień do pozyskiwania podwójnych agentów. Mają ich od razu przekazywać Centrali. Chłopcy dostali taki rozkaz podpisany przez Billa Haydona. Jak tylko choćby zaśmierdzi przeciwnikiem, mają się zrywać. – I dodał już tylko na użytek Smileya: – Lateralizm sprawia, że nie mamy już żadnej autonomii. – A ja już miałem do czynienia z podwójnymi – wyznał Tarr tonem urażonej cnotki. – Może mi pan wierzyć, to puszka Pandory. – Na pewno – odpowiedział Smiley i z niewinną miną poprawił okulary. Tarr zatelegrafował do Guillama, że nic z tego, kupił bilet do kraju i poszedł na zakupy. Ale ponieważ lot miał dopiero w czwartek, to żeby chociaż koszt biletu się firmie zwrócił, uznał, że