kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Le Carre John - Ludzie Smileya - (07. Smiley)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
L

Le Carre John - Ludzie Smileya - (07. Smiley) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu L LeCARRE JOHN Cykl: Smiley
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 245 stron)

JOHN LE CARRE LUDZIE SMILEYA PRZEKŁAD MACIEJ ŚWIERKOCKI TYTUŁ ORYGINAŁU SMILEYS PEOPLE

Dwa pozornie niezwiązane ze sobą wydarzenia zwiastowały odwołanie pana Georgea Smileya z jego problematycznej emerytury. Tłem pierwszego z nich był Paryż, a czasem akcji wrzący sierpień, kiedy mieszkańcy tradycyjnie już porzucają miasto na pastwę parzącego słońca i zatłoczonych turystami autokarów. Tak, więc pewnego sierpniowego dnia - konkretnie czwartego sierpnia, dokładnie o dwunastej, bił bowiem właśnie zegar kościelny, a chwilę wcześniej zabrzmiał także dzwon w fabryce - w dzielnicy znanej niegdyś z licznej populacji biedniejszych emigrantów rosyjskich, z mroku starej hurtowni wyłoniła się niosąca torbę na zakupy krępa kobieta około pięćdziesiątki, po czym jak zawsze pełna wigoru i zdecydowania ruszyła chodnikiem w kierunku przystanku autobusowego. Ulica była szara i wąska, spuszczone żaluzje, dwa małe hotels de passe i mnóstwo kotów. Nie wiedzieć czemu, było to miejsce odznaczające się jakimś szczególnym spokojem. Hurtownia pozostała otwarta w czasie wakacji, ponieważ składowano w niej łatwo psujące się towary. Upał zapaskudzony spalinami i nieoczyszczony najlżejszym choćby wietrzykiem uderzył kobietę jak fala gorąca bijącego z szybu windy, ale na jej twarzy o słowiańskich rysach nie pojawiły się żadne oznaki niezadowolenia. Ani strój, ani budowa kobiety nie sprzyjały podejmowaniu wysiłku w upalny dzień, była bowiem doprawdy wyjątkowo niska i otyła, musiała się zatem właściwie toczyć, żeby w ogóle posuwać się do przodu. Jej czarna suknia o kościelnej surowości pozbawiona była zarówno wcięcia, jak również wszelkich innych ozdób z wyjątkiem pasemka białej koronki wokół szyi i dużego, ładnego metalowego krzyża na piersi, niemającego jednak jakiejś większej wartości. Popękane buty, których noski podczas marszu skierowane były na zewnątrz, wygrywały srogi, grzechoczący werbel pomiędzy domami o spuszczonych żaluzjach. Sfatygowana torba, pełna już od rana, nadawała jej lekkiego przechyłu na prawą burtę i jasno świadczyła o tym, że kobieta przywykła do dźwigania ciężarów. Była w niej jednak również pewna wesołość. Siwe włosy upięte miała w kok, ale jeden niesforny kosmyk podskakiwał wciąż na jej czole w rytm kaczkowatych kroków. Brązowe oczy rozjaśniały iskierki poczucia humoru, a usta, osadzone nad bokserskim podbródkiem, w każdej chwili wydawały się gotowe uśmiechnąć z byle powodu. Dotarłszy do przystanku, postawiła torbę na ziemi i prawą ręką zaczęła masować sobie plecy w miejscu, w którym krzyż styka się z kręgosłupem. Ostatnio często wykonywała podobne zabiegi, choć przynosiły jej niewielką ulgę. Wysoki stołek w hurtowni, gdzie pracowała jako kontrolerka, pozbawiony był oparcia i jego brak dokuczał kobiecie coraz bardziej. - Do diabła - zamruczała pod adresem doskwierającej jej części ciała. Ukończyła masaż i zaczęła teraz trzepotać czarnymi łokciami jak stary miejski kruk, gotujący się do lotu. - Do diabła - powtórzyła. A potem, kiedy nagle zdała sobie sprawę, że jest obserwowana, odwróciła się na pięcie i podniosła wzrok na jakiegoś potężnego mężczyznę, wznoszącego się za jej plecami niczym wieża. Był jedyną prócz niej osobą czekającą na autobus, a w tym momencie także jedynym poza nią człowiekiem na ulicy. Nigdy przedtem z nim nie rozmawiała, lecz jego wielka, o niepewnym wyrazie i spocona twarz była jej skądś znana. Widziała ją wczoraj, widziała ją przedwczoraj, i chyba także

dwa dni temu - mój Boże, nie jest przecież chodzącym pamiętnikiem. Od trzech lub czterech dni ten słaby, niespokojny olbrzym, czekający na autobus czy kręcący się na chodniku przed hurtownią stał się dla niej niejako symbolem ulicy; i to symbolem reprezentującym pewien szczególny typ człowieka, choć nie umiałaby na razie określić jaki. Uważała, że wygląda na osaczonego - traque - podobnie jak wielu innych paryżan ostatnimi czasy. Widziała w ich twarzach tyle strachu; widziała strach, kiedy mijali się na ulicy, nie śmiejąc się pozdrowić. Być może było tak wszędzie, skąd mogłaby wiedzieć. Ale czuła też niejeden raz, że ten mężczyzna jest nią zainteresowany. Zastanawiała się, czy nie jest policjantem. Przyszło jej nawet do głowy, żeby go o to zapytać, miała bowiem ten specyficzny, miejski tupet w obcowaniu z ludźmi. Policję przywodził jej na myśl zarówno ponury wygląd mężczyzny, jak również jego przepocony garnitur i całkowicie zbędny płaszcz przeciwdeszczowy, zwisający mu z ramienia niczym strzęp starego munduru. Jeśli ma rację i on jest rzeczywiście policjantem, to - no, nareszcie ci idioci zajęli się falą kradzieży, które już od miesięcy wprowadzają tak straszliwy chaos w prowadzony przez nią spis towarów. Tym razem jednak nieznajomy przypatrywał się jej już od dłuższej chwili. I teraz przyglądał się jej bez przerwy. - Mam nieszczęście cierpieć na bóle w plecach, monsieur - przyznała się w końcu swoją powolną francuszczyzną o klasycznej wymowie. - Plecy mam nieduże, ale ból jest nieproporcjonalnie wielki. Czy jest pan lekarzem? Osteopatą? Patrząc na niego, pomyślała, że może jest chory i że jej żarty są nie na miejscu. Szyja i szczęka mężczyzny mieniły się tłustawym blaskiem, a w jego bladych oczach dało się zauważyć obsesję na własnym punkcie. Zdawało się, że spogląda poza nią ku jakimś własnym problemom. Zamierzała go zapytać: czy nie jest pan przypadkiem zakochany, monsieur? A może żona pana zdradza? Zastanawiała się nawet, czy nie zaprowadzić go do kafejki na szklankę wody albo tisane, gdy nagle mężczyzna odwrócił się od niej, obejrzał się, a następnie spojrzał ponad jej głową w przeciwnym kierunku. I wtedy pomyślała, że jest naprawdę wystraszony, nie tylko traque: że jest wprost sparaliżowany ze strachu. A zatem może wcale nie jest policjantem, lecz złodziejem, choć kobieta wiedziała, że dość często różnica między nimi bywa bardzo niewielka. - Nazywacie się Maria Andriejewna Ostrakowa? - powiedział szybko, jak gdyby przerażało go to pytanie. Mówił po francusku, ale domyśliła się od razu, że i dla niego nie jest to język ojczysty; natomiast poprawny sposób, w jaki wymówił jej nazwisko wraz z patronimikiem, zwrócił uwagę kobiety na jego rzeczywiste pochodzenie. Natychmiast rozpoznała charakterystycznie zlane głoski oraz tworzące je drgania języka i wtedy z wewnętrznym dreszczem zidentyfikowała ów typ człowieka, którego przedtem nie potrafiła określić. - A jeśli tak, to kim pan jest, u licha? - spytała w odpowiedzi, wysuwając dolną szczękę do przodu i przyglądając mu się gniewnie. Przysunął się o krok bliżej. Różnica wzrostu pomiędzy nimi stała się od razu absurdalna. Absurdalny był także stopień, w jakim twarz mężczyzny zdradzała jego odpychający charakter. Spoglądając z dołu, Ostrakowa widziała równie wyraźnie jego słabość, jak i strach. Wilgotny podbródek olbrzyma zastygł w jakimś grymasie, usta wykrzywiły się, by nadać mu wyraz siły, ale ona wiedziała dobrze, że nieznajomy pokrywał tylko w ten sposób nieuleczalne tchórzostwo. Wygląda jak człowiek zbierający się na odwagę przed dokonaniem jakiegoś bohaterskiego czynu,

pomyślała. Albo może przestępstwa. Jest niezdolny do jakichkolwiek spontanicznych reakcji, przyszło jej do głowy. - Urodziliście się w Leningradzie ósmego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku? - zapytał nieznajomy. Zdaje się, że odpowiedziała twierdząco. Później nie była już pewna. Zobaczyła, jak mężczyzna unosi wzrok i spogląda na nadjeżdżający właśnie autobus. Spostrzegła, że ogarnia go graniczące z paniką niezdecydowanie, i pomyślała sobie - co miało się jeszcze okazać niemal aktem jasnowidztwa - że nieznajomy zamierza wepchnąć ją pod pojazd. Nie uczynił tego, ale następne pytanie zadał już po rosyjsku - w dodatku brutalnym tonem, typowym dla moskiewskiej władzy. - W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku udzielono wam zezwolenia na opuszczenie Związku Radzieckiego w celu podjęcia opieki nad waszym chorym mężem, zdrajcą Ostrakowem? A także w pewnych innych celach? - Ostrakow nie był zdrajcą - odparła, wpadając mu w słowo. - Był patriotą. - Uniosła instynktownie torbę, z całej siły zaciskając dłoń na rączce. Nieznajomy zignorował ten protest i bardzo głośno mówił dalej, usiłując przekrzyczeć łoskot nadjeżdżającego autobusu: - Ostrakowa, przywożę wam z Moskwy pozdrowienia od waszej córki, Aleksandry, a także od przedstawicieli pewnych oficjalnych urzędów! Chcę porozmawiać z wami w jej sprawie! Nie wsiadajcie! Autobus właśnie podjechał. Konduktor znał Ostrakową i wyciągnął rękę po jej torbę. Nieznajomy zniżył głos i dodał jeszcze jedną, okropną informację: - Aleksandra ma poważne problemy, wymagające pomocy matki. Konduktor krzyknął, żeby się ruszała. Wyrażał się z udawaną szorstkością, albowiem w ten sposób żartowali między sobą. - Dalej, babciu! Dziś za gorąco na miłość! Podaj torbę i jedźmy! - wołał konduktor. W autobusie rozległ się śmiech; potem ktoś rzucił złośliwie: starucha, cały świat musi na nią czekać! Poczuła, że dłoń nieznajomego niezdarnie przesuwa się po jej ramieniu, jak gdyby nieudolny krawiec usiłował namacać guziki ubrania. Wyrwała mu się. Usiłowała powiedzieć coś konduktorowi, ale nie mogła; otworzyła usta, zapomniała jednak, jak się mówi. Udało się jej jedynie pokręcić głową. Konduktor znów coś krzyknął, a potem żachnął się i zamachał rękami. Obelgi mnożyły się: stara baba, pijana jak kurwa już w południe. Nie ruszając się z miejsca, Ostrakowa obserwowała, jak autobus znika, czekała, aż wróci jej znów ostrość widzenia, a serce zaprzestanie swych szalonych wybryków. Teraz mnie potrzebna jest szklanka wody, pomyślała. Przed silnymi sama się obronię. Boże, chroń mnie przed słabymi. Poszła w ślad za nim do kafejki, mocno utykając. Dokładnie dwadzieścia pięć lat temu, w obozie pracy przymusowej, złamała nogę w trzech miejscach na osuwisku węglowym. Teraz, czwartego sierpnia - data nie uszła bowiem jej uwagi - pod szczególnym naciskiem otrzymanej od nieznajomego wiadomości dawna świadomość kalectwa powróciła. Była to ostatnia na ulicy, jeżeli nie w całym Paryżu, kafejka pozbawiona neonu oraz szafy grającej i w dodatku otwarta w sierpniu - choć były w niej za to stukoczące i migoczące od świtu do nocy stoliki do bagatelki. Poza tym wypełniał ją zwykły, popołudniowy gwar rozmów o wielkiej polityce, o koniach, i o tym wszystkim, o czym gawędzą zazwyczaj paryżanie; trio prostytutek jak zwykle mamrotało

wyłącznie między sobą, a do stolika w rogu, zarezerwowanego za pomocą zatłuszczonej reklamy campari, zaprowadził ich młody, posępny kelner w poplamionej koszuli. Nastąpiła teraz nonsensownie banalna scena. Nieznajomy zamówił dwie kawy, ale kelner zaprotestował, mówiąc, że w południe nie rezerwuje się najlepszego stolika w lokalu tylko po to, żeby napić się kawy; patron musi przecież płacić czynsz, monsieur! Ostrakowa musiała tłumaczyć, jako że nieznajomy nie zrozumiał gwarowego potoku słów kelnera. Mężczyzna zaczerwienił się, po czym zamówił dwa omlety z szynką i frytkami i dwa alzackie piwa, w ogóle nie pytając Ostrakowej o zdanie. Potem udał się do toalety, żeby nabrać odwagi - najwidoczniej był pewien, że Ostrakowa nie ucieknie. Przyczesał ryżawe włosy i miał już suchą twarz, ale kiedy wrócił, bijący od niego odór przypominał kobiecie teraz, w zamkniętym pomieszczeniu, moskiewskie metro, moskiewskie tramwaje i moskiewskie pokoje przesłuchań. Ten jego krótki spacer z toalety do stolika potwierdził obawy Ostrakowej znacznie dobitniej niż cokolwiek, co nieznajomy mógłby jej powiedzieć. Był jednym z nich. Tłumiona pycha, świadomie brutalny wyraz twarzy, niezgrabny ruch, jakim położył ramiona na stole i z udaną niechęcią sięgnął do koszyka po kawałek chleba, jak gdyby usiłował zamoczyć pióro w kałamarzu - wszystko to przywodziło jej na myśl najgorsze wspomnienia z czasów, kiedy żyła jako zhańbiona kobieta pod presją wrogiej biurokracji moskiewskiej. - Tak - powiedział, jednocześnie zaczynając jeść chleb. Wybrał chrupiącą piętkę. Takimi łapami mógł ją rozerwać w jednej chwili, wolał jednak po damsku rozdrabniać chleb na okruchy czubkami swych pulchnych palców, jak gdyby tak właśnie należało jeść. Skubiąc piętkę, uniósł nieco brwi i wyglądał teraz, jakby użalał się nad sobą: otom ja, obcy w obcym kraju. - Czy wiedzą tu, że prowadziliście w Rosji niemoralne życie? - zapytał w końcu. - A może w mieście pełnym kurew nikogo to nie obchodzi. Odpowiedź miała na końcu języka: „To nie moje życie w Rosji było niemoralne. To wasz system był niemoralny”. Nie odezwała się jednak, zachowywała niezłomne milczenie. Poprzysięgła już sobie, że powściągnie zarówno swój gwałtowny charakter, jak i niewyparzony język, i teraz zmuszała się fizycznie do dotrzymania owej obietnicy, chwytając w palce miękką skórę po wewnętrznej stronie przegubu i ściskając ją pod stołem przez rękaw z wściekłą, niezmienną siłą, podobnie jak setki razy przedtem, w dawnych czasach, kiedy takie pytania stanowiły część jej codziennego życia. „Kiedy mieliście ostatnio wiadomości od waszego męża, zdrajcy Ostrakowa? Wymieńcie nazwiska wszystkich osób, z którymi kontaktowaliście się przez ostatnie trzy miesiące!” Gorzkim doświadczeniem okupiła także inne lekcje śledztwa. Powtarzała je teraz w duchu, i choć w sensie historycznym należały do czasów poprzedniego pokolenia, to obecnie wydawały się jej równie żywe i znaczące jak wczoraj: nigdy nie odpowiadaj grubiaństwem na grubiaństwo, nie pozwól się sprowokować, nie próbuj być błyskotliwa ani dowcipna, nie ujawniaj swojej wyższości, nie okazuj inteligencji, nie pozwól porwać się wściekłości, rozpaczy albo fali nagłej nadziei, jaką mogłoby obudzić jakieś przypadkowe pytanie. Odpowiadaj tępotą na tępotę, szablonem na szablon. Ale głęboko, głęboko w duszy zachowaj te dwie tajemnice, które pozwalają ci znosić wszelkie upokorzenia: swoją nienawiść do nich i nadzieję, że pewnego dnia, kiedy niekończący się szereg kropli wody zrosi skałę, zmęczysz ich i jakimś cudem, sprokurowanym mimowolnie przez ich własną, gigantyczną biurokrację, uzyskasz wolność, której ci odmawiali.

Mężczyzna wyciągnął notes. W Moskwie byłyby to jej akta, ale tutaj, w paryskiej kafejce był to lśniący, oprawny w czarną skórę notes; w Moskwie nawet wysoki urzędnik uważałby się za szczęściarza, posiadając coś takiego. Akta czy notes, wstęp pozostawał bez zmian: - Urodziliście się jako Maria Andriejewna Rogowa ósmego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku w Leningradzie - powtórzył. - Pierwszego września tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku, w wieku dwudziestu jeden lat, poślubiliście zdrajcę Igora Ostrakowa, kapitana piechoty Armii Radzieckiej, urodzonego z matki Estonki. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku rzeczony Ostrakow, stacjonujący wówczas w Berlinie Wschodnim, dzięki pomocy reakcyjnych emigrantów estońskich zbiegł zdradziecko do faszystowskich Niemiec, pozostawiając was w Moskwie. Zamieszkał w Paryżu, gdzie przyjął także później francuskie obywatelstwo i gdzie nadal utrzymywał kontakty z elementami antyradzieckimi. W chwili jego ucieczki za granicę nie mieliście dzieci z tym człowiekiem. Nie byliście również w ciąży. Prawda? - Prawda - odparła. W Moskwie odpowiedź brzmiałaby: „Prawda, towarzyszu kapitanie” albo „Prawda, towarzyszu inspektorze”, lecz we wrzaskliwej francuskiej kafejce tak oficjalny ton byłby nie na miejscu. Straciła czucie w fałdzie skóry w przegubie. Zwolniła uścisk, pozwoliła napłynąć krwi z powrotem, po czym chwyciła skórę w innym miejscu. - Jako wspólniczkę w ucieczce Ostrakowa skazano was na pięć lat odosobnienia w obozie pracy, ale zostaliście zwolnieni na mocy amnestii po śmierci Stalina, w marcu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku. Prawda? - Prawda. - Wróciwszy do Moskwy, zwróciliście się z prośbą o wydanie wam zagranicznego paszportu na podróż do waszego męża do Francji, choć prawdopodobieństwo spełnienia tego życzenia było nikłe. Prawda? - Miał raka - powiedziała. - Gdybym nie wystąpiła z taką prośbą, oznaczałoby to lekceważenie moich obowiązków małżeńskich. Kelner przyniósł omlety, frytki i dwa alzackie piwa, i Ostrakowa poprosiła go jeszcze o the citron: chciało jej się pić, ale nie miała ochoty na piwo. Zwracając się do kelnera, próbowała wzrokiem i uśmiechem nawiązać z nim jakiś kontakt, ale zniechęcił ją jego chłód; zrozumiała, że jest jedyną kobietą w lokalu oprócz tych trzech prostytutek. Przyciskając notes do boku, jak gdyby to był zbiór hymnów kościelnych, nieznajomy nabrał na widelec najpierw jeden kęs, potem drugi, a Ostrakowa wzmocniła jeszcze uścisk na przegubie, bo imię Aleksandry pulsowało w jej głowie jak niezabliźniona rana i kobieta rozważała tysiąc rozmaitych poważnych problemów, mogących wymagać natychmiastowej pomocy ze strony matki. Nieznajomy jedząc, kontynuował jednocześnie prostackie streszczenie dziejów jej życia. Czy jadł dla przyjemności, czy też dlatego, żeby znów nie zwracać na siebie uwagi? W końcu doszła do wniosku, że mężczyzna jest chorobliwym żarłokiem. - Tymczasem... - oznajmił jedząc. - Tymczasem... - szepnęła mimo woli Ostrakowa. - Tymczasem pomimo udanej troski o waszego męża, zdrajcę Ostrakowa - ciągnął dalej nieznajomy z pełnymi ustami - wstąpiliście w cudzołożny związek z poznanym przez was w obozie

tak zwanym studentem muzyki, Józefem Glikmanem, Żydem po czterech wyrokach za antyspołeczną postawę. Zamieszkaliście u niego. Prawda czy nie? - Byłam samotna. - W rezultacie waszego związku z Glikmanem urodziliście w szpitalu położniczym imienia Rewolucji Październikowej córkę Aleksandrę. Świadectwo urodzenia podpisali Józef Glikman i Maria Ostrakowa. Dziewczynkę zarejestrowano na nazwisko Żyda Glikmana. Prawda czy nie? - Prawda. - Tymczasem ponawialiście prośby o wydanie wam paszportu zagranicznego. Dlaczego? - Już mówiłam. Mój mąż był chory. Ponawianie próśb było moim obowiązkiem. Znów jadł, a czynił to w tak obrzydliwy sposób, że Ostrakowa widziała cały garnitur jego zepsutych zębów. - W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku aktem łaski wydano wam paszport pod warunkiem, że wasze dziecko, Aleksandra, pozostanie w Moskwie. Przekroczyliście jednak okres, na jaki wydano wam zezwolenie na wyjazd, i pozostaliście we Francji, porzucając swoje dziecko. Prawda czy nie? Drzwi prowadzące na ulicę oraz ściany kafejki wykonane były ze szkła. Przed lokalem zaparkowała wielka ciężarówka i w środku zrobiło się ciemno. Młody kelner rzucił niemal na stół szklankę z herbatą, nie patrząc nawet na Ostrakową. - Prawda - powiedziała znowu, i tym razem udało się jej spojrzeć na przesłuchującego ją mężczyznę; wiedziała, co nastąpi, zmuszała się, żeby mu pokazać, że przynajmniej w tej kwestii nie ma żadnych wątpliwości i niczego nie żałuje. - Prawda - powtórzyła wyzywająco. - Warunkiem pozytywnego rozpatrzenia waszego podania o wyjazd było podpisanie przez was zobowiązania wobec Urzędu Bezpieczeństwa, dla którego mieliście wykonywać pewne zadania podczas pobytu w Paryżu. Po pierwsze, mieliście nakłonić waszego męża, zdrajcę Ostrakowa, do powrotu do Związku Radzieckiego... - Miałam spróbować go nakłonić - odpowiedziała ze słabym uśmiechem. - Nie mógł się jakoś przekonać do tej propozycji. - Po drugie, zobowiązaliście się także do dostarczania informacji na temat działalności i charakterów osób należących do rewanżystowskich emigracyjnych ugrupowań antyradzieckich. Złożyliście dwa bezwartościowe raporty, a potem już zupełnie nic. Dlaczego? - Mój mąż gardził takimi ugrupowaniami i zerwał z nimi wszelkie kontakty. - Mogliście należeć do nich bez niego. Podpisaliście dokument i zaniedbaliście przyjęte zobowiązanie. Tak czy nie? - Tak. - I dlatego pozostawiliście swoje dziecko w Rosji? Żydowi? Żeby opiekować się wrogiem ludu, zdrajcą stanu? Dlatego zaniedbujecie obowiązki? Przekraczacie dozwolony czas, pozostajecie we Francji? - Mój mąż umierał. Byłam mu potrzebna. - A wasze dziecko, Aleksandra? Jej nie byliście potrzebna? Umierający mąż jest ważniejszy od żyjącego dziecka? Zdrajca?

Spiskowiec przeciwko ludowi? Ostrakowa puściła swój przegub, z namysłem ujęła szklankę i przyglądała się, jak naczynie wznosi się ku jej twarzy, jak po powierzchni herbaty pływa cytryna. Poza szklanką widziała czystą, mozaikową podłogę, a jeszcze dalej ukochaną, dziką i życzliwą zarazem twarz Glikmana namawiającego i zaklinającego ją, żeby podpisała, żeby jechała, żeby przysięgła im wszystko, czego zażądają. Wolność jednego człowieka to więcej niż niewolnictwo trojga ludzi, szeptał Glikman; dziecko takich rodziców jak my nie ma w Rosji szans bez względu na to, czy wyjedziesz, czy zostaniesz; wyjedź, a zrobimy co w naszej mocy, żeby do ciebie dołączyć; podpisz wszystko, wyjedź, żyj za nas wszystkich; jeśli mnie kochasz, wyjedź... - To były wciąż jeszcze ciężkie czasy - powiedziała nareszcie takim niemal tonem, jak gdyby oddawała się wspomnieniom. - Jest pan za młody. Było ciężko, nawet po śmierci Stalina: wciąż było ciężko. - Czy przestępca Glikman nadal do was pisze? - zapytał z wyższością nieznajomy, tonem człowieka dobrze poinformowanego. - Nigdy nie pisał - skłamała. - Jak mógłby pisać, on, dysydent, człowiek podlegający licznym ograniczeniom? Decyzja o pozostaniu we Francji należała wyłącznie do mnie. Przedstaw się w jak najgorszym świetle, myślała; zrób wszystko, co możliwe, żeby osłonić tych, którzy pozostają w ich mocy. - Nie miałam żadnych wiadomości od Glikmana od chwili, kiedy dwadzieścia lat temu przyjechałam do Francji - dodała, siląc się na odwagę. Skądinąd dowiedziałam się, że oburzyła go moja antyradziecka postawa. Nie chciał mnie więcej znać. W głębi ducha pragnął się zmienić już wtedy, kiedy go opuściłam. - Nie pisał nic o waszym dziecku? - Nie pisał ani nie przesyłał żadnych wiadomości. Mówiłam już. - Gdzie jest teraz wasza córka? - Nie wiem. - Utrzymywała z wami jakiś kontakt? - Oczywiście, że nie. Słyszałam tylko, że znalazła się w państwowym sierocińcu i przyjęła inne nazwisko. Przypuszczam, że nie wie nawet o moim istnieniu. Nieznajomy jedną ręką znów jadł, w drugiej trzymał notes. Nabrał pełne usta, pożuł trochę, potem spłukał jedzenie piwem. Ale na jego ustach pozostał uśmieszek wyższości. - A teraz przestępca Glikman nie żyje - oświadczył nieznajomy, ujawniając swoją małą tajemnicę. Wciąż jadł. Wtem Ostrakowa zapragnęła, żeby dwadzieścia lat zmieniło się w dwieście. Wolałaby, żeby mimo wszystko nigdy nie pochylała się nad nią twarz Glikmana, wolałaby nigdy go nie kochać, nie troszczyć się o niego, nie gotować mu, nie upijać się z nim dzień po dniu na jednopokojowym wychodźstwie, gdzie żyli z łaski przyjaciół, ignorowani przez sąsiadów, pozbawieni prawa do pracy i w ogóle do wszystkiego poza muzykowaniem, uprawianiem miłości, upijaniem się i spacerami po lesie. - Następnym razem, kiedy któreś z nas pójdzie do więzienia, i tak ją zabiorą - powiedział kiedyś Glikman. - Ale siebie możesz jeszcze uratować. - Zadecyduję, kiedy tam będę - odparła.

- Zdecyduj się teraz. - Kiedy tam będę. Nieznajomy odsunął pusty talerz i raz jeszcze ujął w dłonie swój lśniący, francuski notes. Przewrócił kartkę, jak gdyby zbliżał się do nowego rozdziału. - A teraz jeśli idzie o waszą przestępczą córkę, Aleksandrę - zapowiedział nieznajomy z pełnymi ustami. - Przestępczą? - wyszeptała. Ku jej zdumieniu nieznajomy zaczął cytować nowy katalog zbrodni i Ostrakowa całkowicie straciła już kontakt z teraźniejszością. Utkwiła wzrok w mozaikowej podłodze, widziała skorupy langust i okruchy chleba. Ale duchem znajdowała się znowu w moskiewskim sądzie, gdzie raz jeszcze rozgrywał się jej proces. A jeśli nie był to jej proces, to był to proces Glikmana - chociaż nie, Glikmana także nie. W takim razie czyj? Przypomniała sobie rozprawy, na które chodzili oboje jako nieproszeni widzowie. Procesy przypadkowych nawet przyjaciół: ludzi, którzy kwestionowali posiadany przez władze absolutny monopol na słuszność; którzy czcili jakichś niemożliwych do przyjęcia bogów; albo malowali przestępczo abstrakcyjne obrazy; albo publikowali niebezpieczne politycznie wiersze miłosne. Gwarzący w kawiarni goście przeistoczyli się w rozwrzeszczaną milicyjną klakę; stukot stolików do bagatelki, trzask żelaznych drzwi. Takiego to a takiego dnia, za ucieczkę z państwowego sierocińca przy takiej to a takiej ulicy, tyle to a tyle miesięcy domu poprawczego. Takiego to a takiego dnia, za obrazę funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa tyle to a tyle miesięcy dodatkowo za złe sprawowanie, a następnie tyle to a tyle lat zesłania. Ostrakowa poczuła, jak skręca się jej w żołądku i pomyślała, że chyba zwymiotuje. Wzięła w dłonie szklankę z herbatą i ujrzała na nadgarstku czerwone ślady po uszczypnięciach. Nieznajomy recytował dalej i Ostrakowa usłyszała, że jej córkę skazano na kolejne dwa lata za odmowę podjęcia pracy w jakiejś tam fabryce, Boże dopomóż, a dlaczego miałaby się zgodzić? Gdzie ona się tego nauczyła? - z niedowierzaniem pytała samą siebie Ostrakowa. Czego Glikman nauczył dziewczynkę w tym krótkim czasie, zanim mu ją zabrali, co ukształtowało ją na jego podobieństwo i zniweczyło wszelkie wysiłki systemu? Strach, uniesienie i zdumienie walczyły ze sobą w duszy Ostrakowej, aż wreszcie coś, co powiedział nieznajomy, zniweczyło całkowicie te uczucia. - Nie słyszałam - wyszeptała po nieskończenie długiej chwili. - Jestem trochę rozkojarzona. Proszę, niech pan będzie tak dobry i powtórzy to, co pan powiedział. Powtórzył, a ona podniosła wzrok i wpatrywała się w niego, usiłując przypomnieć sobie wszystkie sztuczki, przed którymi ją niegdyś ostrzegano, ale było ich zbyt wiele, ona zaś utraciła już swój spryt. Brakowało jej przebiegłości Glikmana - jeśli w ogóle ją kiedykolwiek miała - pozwalającej mu rozszyfrowywać ich kłamstwa i uprzedzać ich posunięcia. Wiedziała jedynie, że aby ocalić siebie i połączyć się znowu ze swym ukochanym mężem, popełniła wielki grzech, grzech największy, jaki popełnić może matka. Nieznajomy zaczął jej grozić, ale tym razem groźby wydawały się pozbawione znaczenia. W przypadku gdyby odmówiła współpracy - mówił mężczyzna - kopia podpisanego przez nią zobowiązania wobec władz radzieckich trafi w ręce francuskiej policji. Kopie jej dwóch bezużytecznych sprawozdań (sporządzonych, jak dobrze wiedział, wyłącznie po to, żeby

nie drażnić zbirów z wywiadu) zostaną rozprowadzone pomiędzy pozostałych jeszcze w Paryżu emigrantów - choć Bóg jeden wie, że niewielu już ich dziś pozostało! Dlaczego jednak trzeba było aż szantażu, żeby nakłonić ją do przyjęcia podarunku o tak nieoszacowanej wartości, kiedy wskutek jakiegoś niezrozumiałego aktu łaski ten człowiek i ten system dawali jej szansę wybawienia siebie i swojego dziecka? Zrozumiała, że jej dzienne i nocne modlitwy zostały wysłuchane, tysiące świec, tysiące łez. Kazała mu to powtórzyć po raz trzeci. Zmusiła go, żeby oderwał notes od swojej ryżawej twarzy, ujrzała, że jego usta uniosły się w półuśmiechu - i, choć to idiotyczne, że nieznajomy pragnie jej rozgrzeszenia, co było jasne nawet wówczas, kiedy powtarzał swoje szalone, dane od Boga pytanie. - Zakładając, że zdecydowano oczyścić Związek Radziecki z takich aspołecznych i warcholskich elementów, czy chcielibyście, aby wasza córka Aleksandra przyjechała do was do Francji? Jeszcze przez wiele tygodni po tym spotkaniu Ostrakowej wydawało się, że to wcale nie ona podejmuje wszelkie skryte działania, które okazały się jego następstwem; że to nie ona odwiedza potajemnie radziecką ambasadę, wypełnia formularze, podpisuje oświadczenia - certcats d hebergement - i w ogóle pokonuje cały ten męczący szlak przez kolejne francuskie ministerstwa. Modliła się często, ale konspiracyjną postawę przybierała nawet przystępując do modlitw, które dzieliła między kilka rosyjskich kościołów prawosławnych, tak aby w żadnym z nich nie dało się zauważyć, że cierpi na niewczesny atak pobożności. Niektóre kościoły były po prostu prywatnymi domkami, rozrzuconymi po piętnastej i szesnastej dzielnicy, przyozdobionymi charakterystycznymi podwójnymi krzyżami ze sklejki i umieszczonymi na drzwiach starymi, rozmoczonymi przez deszcz rosyjskimi ogłoszeniami, których dawcy poszukiwali tanich mieszkań i oferowali lekcje gry na fortepianie. Była w kościele Rosjanina Na Obczyźnie, w kościele Objawienia Świętej Dziewicy i w kościele Świętego Serafina z Sarowa. Była wszędzie. Dzwoniła do drzwi, dopóki ktoś nie przyszedł, kościelny albo ubrana w czerń kobieta o chorowitej twarzy; dawała im pieniądze, a oni pozwalali jej klęczeć w wilgotnym chłodzie przed iluminowanymi świecami ikonami i wdychać gęste kadzidło niemal do upojenia. Czyniła Wszechmogącemu obietnice, dziękowała Mu, prosiła Go o radę, pytała Go nawet, co On by uczynił, gdyby nieznajomy rozmawiał z Nim w podobnych okolicznościach, przypominała Mu, że i tak wywierają przecież na nią nacisk i że ją zniszczą, jeśli nie będzie im powolna. Jednocześnie jednak dawał znać o sobie jej nieposkromiony zdrowy rozsądek i Ostrakowa nieustannie zadawała sobie pytanie: dlaczego to właśnie ona, żona zdrajcy Ostrakowa, kochanka dysydenta Glikmana, matka - jak dano jej do zrozumienia - niesfornej i aspołecznej córki - dostąpić miała tak wyjątkowego przecież rozgrzeszenia? W ambasadzie radzieckiej, gdzie złożyła swoje pierwsze oficjalne podanie, potraktowano ją z takim szacunkiem, o jakim nie śmiałaby nawet marzyć; z szacunkiem nie należnym uciekinierowi, zdradzieckiemu szpiegowi czy wreszcie matce niepohamowanej piekielnicy. Nie polecono jej niegrzecznie udać się do poczekalni, lecz zaprowadzono ją do pokoju przyjęć, gdzie młody i przystojny urzędnik okazał Ostrakowej iście zachodnią uprzejmość, a nawet pomagał jej odpowiednio sformułować podanie, jeśli tylko zawodziło ją pióro bądź odwaga. Nie opowiedziała o tej historii nikomu, nawet swoim najbliższym - choć jej najbliżsi nie byli wcale tacy bliscy. Ostrzeżenie ryżawego mężczyzny dniem i nocą dźwięczało jej w uszach: najmniejsza niedyskrecja, a nie wypuścimy waszej córki.

A poza tym do kogo, oprócz Boga, mogłaby się zwrócić? Do swojej przyrodniej siostry, Walentyny, która wyszła za mąż za sprzedawcę samochodów i mieszkała w Lyonie? Na samą myśl, że Ostrakowa zadaje się z tajnym wysłannikiem z Moskwy, Walentyna popędziłaby po sole trzeźwiące. „W kafejce, Mario? W biały dzień, Mario?” Tak, Walentyno, i to, co powiedział, jest prawdą. Miałam nieślubną córkę z Żydem. Najbardziej przerażała ją nicość. Mijały tygodnie; w ambasadzie powiedziano Ostrakowej, że jej podanie rozpatrywane jest z „przychylną uwagą”; władze francuskie zapewniały, że Aleksandra szybko uzyska francuskie obywatelstwo; ryży nieznajomy namówił ją do podania wstecznej daty urodzenia Aleksandry, żeby mogła występować jako Ostrakowa, a nie jako Glikman; mężczyzna powiedział, że władze francuskie przyjmą to o wiele lepiej; zdawało się, że tak w istocie jest, choć Ostrakowa nie napomknęła nawet o istnieniu dziecka podczas swoich rozmów naturalizacyjnych. A teraz nagle nie trzeba było już wypełniać żadnych formularzy, pokonywać żadnych przeszkód, Ostrakowa zaś czekała nie wiadomo na co. Na powrót ryżawego nieznajomego? On już nie istniał. Omlet z szynką i frytkami, trochę alzackiego piwa i dwa kawałki kruchego pieczywa najwyraźniej zaspokoiły wszystkie potrzeby mężczyzny. Nie miała pojęcia, jaki był jego związek z ambasadą: kazał jej się tam udać i powiedział, że będą jej oczekiwać; miał rację. Ale kiedy wspomniała im o „tym panu od was”, a nawet kiedy opisała go jako „tego blondyna, postawnego pana, który pierwszy nawiązał ze mną kontakt”, spotkała się jedynie z uśmiechniętym niezrozumieniem. I tak stopniowo to, na co czekała, przestawało istnieć. Było to wpierw przyszłością, potem przeszłością, a ona nie wiedziała nawet, kiedy przeminęło i nie zaznała chwili spełnienia. Czy Aleksandra przybyła już do Francji? Czy otrzymała dokumenty i pojechała dalej? A może gdzieś się ukrywa? Ostrakowa zaczęła przypuszczać, że jest to całkiem prawdopodobne. Poddana nowemu dla niej poczuciu rozczarowania, nie mogąc znaleźć ukojenia, wpatrywała się w twarze dziewcząt na ulicach i zastanawiała się, jak też może wyglądać Aleksandra. Kiedy wracała do domu, niemal automatycznie spoglądała na wycieraczkę w nadziei, że zobaczy napisaną odręcznie karteczkę, albo pneumatique: Mamo, to ja. Mieszkam w takim to a takim hotelu... Telegram podający numer lotu, przylatuję Orly jutro, dziś wieczorem; a może to nie Orly, tylko Charles de Gaulle? Nie znała się na pracy linii lotniczych, odwiedziła zatem biuro podróży, żeby tylko zasięgnąć informacji. Okazało się, że w grę wchodzą oba lotniska. Rozważała możliwość poniesienia kosztów, związanych z założeniem sobie telefonu, żeby Aleksandra mogła do niej zadzwonić. Ale czego, na Boga, spodziewała się po tylu latach? Łzawych spotkań z dorosłym już dzieckiem, z którym nigdy nie była razem? Spóźnionej o przeszło dwadzieścia lat odbudowy związku, który świadomie zlekceważyła? Nie mam do niej żadnego prawa, surowo powtarzała sobie Ostrakowa; mam tylko długi i zobowiązania. Pytała w ambasadzie, ale nie wiedzieli nic więcej. Twierdzili, że formalności zostały zakończone. To wszystko, co im wiadomo. A gdyby Ostrakowa pragnęła wysłać córce pieniądze - spytała przebiegle - na przykład na bilety albo na wizę? Czy mogliby podać jej adres albo skierować ją do urzędu, który mógłby odnaleźć Aleksandrę? Tu nie poczta, powiedzieli. Ich niespodziewany chłód przestraszył Ostrakową. Więcej tam nie poszła. Potem z kolei zaczęły ją niepokoić tamte nieostre fotografie, które dali, żeby dołączyła je do

swoich podań. Wszystkie zdjęcia były jednakowe. Znała Aleksandrę wyłącznie z tych odbitek. Żałowała teraz, że nie porobiła sobie kopii, ale nie przyszło jej to do głowy; przypuszczała niemądrze, że niedługo pozna oryginał. Zresztą fotografii nie miała w ręku dłużej niż godzinę! Z ambasady popędziła z nimi wprost do ministerstwa, a kiedy stamtąd wyszła, zdjęcia przedzierały się już przez kolejny gąszcz biurokratycznych przepisów. Ale przyjrzała się im dobrze! Boże, jak ona przyglądała się tym fotografiom, nieważne, czy wszystkie były identyczne czy nie! W metrze, w poczekalni ministerstwa, nawet na ulicy przed wejściem wpatrywała się uparcie w martwy wizerunek swojego dziecka, z całych sił próbując w szarych cieniach bez wyrazu dojrzeć choć najmniejszy ślad ubóstwianego przez siebie człowieka. Ale bez powodzenia. Jak dotąd zawsze, kiedy tylko ośmielała się o tym rozmyślać, wyobrażała sobie, że rysy Glikmana wypisane są na twarzy dorastającej już córki równie wyraziście, jak przedtem na twarzy noworodka. Było chyba niemożliwe, żeby mężczyzna tak krzepki i energiczny nie zaszczepił dziecku piętna swej natury głęboko i na zawsze. A mimo to Ostrakowa nie dostrzegła na fotografii ani śladu Glikmana. Obnosił się ze swoim żydowskim pochodzeniem niczym ze sztandarem. Była to część jego samotnej rewolucji. Nie był ortodoksem, w ogóle nie był religijny, a cichej pobożności Ostrakowej nie cierpiał niemal tak samo, jak sowieckiej biurokracji - a jednak kiedyś pożyczył od Ostrakowej lokówki i wzorem chasydów zakręcił sobie pejsy, aby, jak twierdził, uwidocznić wszystkim antysemityzm władz. Ale w twarzy na zdjęciu Ostrakowa nie zdołała rozpoznać ani kropli jego krwi, najmniejszej iskierki jego ognia - chociaż ów ogień, jak twierdził nieznajomy, płonął w Aleksandrze z niezwykłą mocą. Nie zdziwiłabym się, gdyby to zdjęcie przedstawiało trupa, myślała głośno Ostrakowa w swoim mieszkaniu. Tą szczerą uwagą po raz pierwszy dała wyraz narastającym w niej wątpliwościom. Harując w hurtowni i przesiadując samotnie długimi wieczorami w swoim maleńkim mieszkanku, łamała sobie głowę, komu mogłaby zaufać; kto nie przebaczyłby jej i zarazem nie potępił; kto umiałby dostrzec, co kryje się za kolejnymi zakrętami drogi, którą wyruszyła; a nade wszystko kto milczałby i nie zaprzepaściłby jej szans na połączenie się z Aleksandrą - przecież grożono jej za niedyskrecję. Aż wreszcie pewnej nocy Bóg, a może wytężona pamięć, podsunęła jej odpowiedź. Generał - pomyślała, siadając na łóżku i zapalając światło. Mówił jej o nim sam Ostrakow. Te grupy emigranckie - powiadał - to tragedia, musisz ich unikać jak zarazy. Możesz zaufać jedynie Generałowi Vladimirowi: stary drań i kobieciarz, ale prawdziwy mężczyzna, ma kontakty i potrafi trzymać język za zębami. Jednak Ostrakow opowiadał jej o nim jakieś dwadzieścia lat temu, a przecież nawet starzy generałowie nie są nieśmiertelni. A poza tym - jaki Vladimir? Nie znała jego nazwiska, a nawet imię Vladimir - jak jej powiedział Ostrakow - Generał przybrał dopiero w wojsku, albowiem jego prawdziwe estońskie imię nie brzmiałoby odpowiednio w Armii Czerwonej. Mimo wszystko następnego dnia Ostrakowa poszła zasięgnąć języka do księgarni koło katedry św. Aleksandra Newskiego, gdzie zwykle uzyskać można było informacje na temat topniejącej coraz bardziej rosyjskiej społeczności Paryża. Zdobyła nazwisko i nawet numer telefonu, ale nie adres.

Telefon okazał się wyłączony. Ostrakowa udała się na pocztę, obsypała urzędników pochlebstwami i uzyskała w końcu książkę telefoniczną z pięćdziesiątego szóstego roku, w której znalazła Ruch Na Rzecz Wolności Krajów Nadbałtyckich wraz z adresem na Montparnasse. Nie była głupia. Odszukała adres i okazało się, że wymieniono pod nim jeszcze co najmniej cztery inne organizacje; Grupę Ryską, Stowarzyszenie Ofiar Sowieckiego Imperializmu, Komitet Czterdziestu Ośmiu Na Rzecz Wolnej Litwy i Talliński Komitet Wolności. Doskonale pamiętała uszczypliwe uwagi Ostrakowa o podobnych ciałach, choć w swoim czasie wiele dla nich przeszedł. Tak czy inaczej udała się pod wskazany adres i zadzwoniła do drzwi; dom przypominał jeden z tych jej kościółków: miał osobliwy wygląd i sprawiał wrażenie pozamykanego na cztery spusty. W końcu drzwi otworzył spozierający z wyższością stary białogwardzista, ubrany w krzywo zapięty sweter i wsparty na lasce. - Odjechali - powiedział, wskazując laską w dół brukowanej ulicy. - Wyprowadzili się. Koniec. Zniszczyły ich większe organizacje - dodał ze śmiechem. Ich było za mało, ugrupowań za wiele, a ponadto sprzeczali się jak dzieci. Nic dziwnego, że pokonano cara! - Stary białogwardzista nosił źle dopasowaną sztuczną szczękę i poprzyklejane do czaszki rzadkie włoski, mające zasłonić łysinę. - A Generał? - zapytała. - Gdzie jest Generał? Żyje czy może... Stary Rosjanin uśmiechnął się wymuszenie i zapytał, czy chodzi o interesy. - Ależ nie - odpowiedziała sprytnie Ostrakowa, i pamiętając krążącą o Generale opinię flirciarza przywołała na usta uśmiech nieśmiałej kobiety. Stary Rosjanin roześmiał się, grzechocząc zębami. Roześmiał się znowu i powiedział: - Ach, ten Generał! - Potem odszedł i wrócił z jakimś londyńskim adresem, odbitym fioletowym tuszem na kartoniku, który wręczył Ostrakowej. - Generał nie zmieni się nigdy - powiedział - bez wątpienia nawet w Niebie będzie uganiał się za aniołami, próbując je poderwać. I tej nocy, kiedy cała okolica pogrążyła się we śnie,. Ostrakowa usiadła przy biurku swojego zmarłego męża i ze szczerością, którą ludzie samotni zachowują dla obcych, napisała do Generała list, stosując francuski zamiast rosyjskiego, żeby uzyskać jeszcze większy dystans. Napisała o swojej miłości do Glikmana i pocieszała się myślą, że Generał kochał kobiety równie mocno, jak Glikman. Przyznała się od razu, że przybyła do Francji jako szpieg i wyjaśniła, w jaki sposób powstały te dwa trywialne sprawozdania, stanowiące plugawą cenę jej wolności. Odbyło się to a contre - coeur, jak napisała; zresztą w raportach zawarła wyłącznie wymysły i wybiegi, czyli nic. Ale raporty owe, podobnie jak podpisane przez nią zobowiązanie, jednak istnieją i w poważnym stopniu ograniczają jej swobodę. Dalej pisała Generałowi o swojej duszy i o modlitwach zanoszonych do Boga po wszystkich rosyjskich kościołach. Dni stały się nierzeczywiste od czasu spotkania z ryżawym nieznajomym; Ostrakowa czuła, że jej życie pozbawione zostało przyrodzonego wyjaśnienia, nawet jeśli miałoby ono być bolesne. Nie zataiła niczego, albowiem poczucie winy, jakie mogłaby mieć, nie odnosiło się do wysiłków, mających na celu sprowadzenie Aleksandry na Zachód, lecz raczej do decyzji pozostania w Paryżu i sprawowania opieki nad Ostrakowem, dopóki nie umrze - przecież potem Sowieci i tak nie pozwoliliby jej wrócić, bo wtedy i ona stała się uciekinierką.

Generale - pisała - gdybym wszakże musiała stanąć dziś przed Stwórcą i wyznać mu, co kryje się najgłębiej w moim sercu, to powiedziałabym Mu to samo, co dziś wyznaję panu. Moja mała Aleksandra rodziła się w bólach. Zmagała się ze mną dniami i nocami, a ja broniłam się przed nią. Już w łonie matki była dzieckiem swego ojca. Nie miałam czasu, żeby ją kochać; znałam ją jedynie jako małego żydowskiego bojownika, podobnego do ojca. Ale wiem jedno, Generale: dziecko na fotografii nie jest ani moje, ani Glikmana. Podrzucają mi do gniazda kukułcze jajo, a choć jest w starej kobiecie coś, co chciałoby pozwolić się oszukać, to jest w niej też coś silniejszego, co nienawidzi ich za ich oszustwa. Potem natychmiast zakleiła list w kopercie, żeby go nie przeczytać i nie zmienić zamiaru. Nakleiła na kopertę mnóstwo znaczków, jak gdyby zapalała świecę ku czci kochanka. Dokładnie przez dwa tygodnie po wysłaniu listu nic się nie wydarzyło, i to milczenie zgodnie z dziwną kobiecą naturą stanowiło dla niej niejaką ulgę. Po burzy przyszedł spokój. Ostrakowa uczyniła tyle, ile mogła, choć nie było to wiele - wyznała swoje słabości, swoje zdrady i swój wielki grzech - reszta spoczywała w ręku Boga; i w ręku Generała. Nie przerażały jej zakłócenia w pracy francuskiej poczty. Widziała je raczej jako jeszcze jedną przeszkodę, którą ludzie kształtujący jej przeznaczenie będą musieli pokonać, jeśli starczy im po temu silnej woli. Chodziła do pracy z przyjemnością i przestał jej dokuczać krzyż, co potraktowała jako dobry omen. Zaczęła nawet znowu filozofować. Mówiła sobie w ten czy inny sposób: albo Aleksandra jest już na Zachodzie i dzieje się jej lepiej - jeśli rzeczywiście była to Aleksandra - albo pozostała tam, gdzie była, i przynajmniej nie dzieje się jej gorzej. Stopniowo jednak inna cząstka duszy kobiety przejrzała ten fałszywy optymizm. Istniała trzecia możliwość, którą Ostrakowa powoli zaczęła uważać za najgorszą i zarazem najbardziej prawdopodobną: że posłużono się Aleksandrą dla jakichś złowieszczych i niecnych celów; że w jakiś sposób zmuszają ją do czegoś, dokładnie tak, jak kiedyś zmusili ją, Ostrakową, i że wykorzystują jej odwagę i dobroć, które przekazał jej ojciec, Glikman. Wtedy czternastej nocy Ostrakowa uległa silnemu atakowi płaczu i ze łzami spływającymi po twarzy przeszła pół Paryża w poszukiwaniu jakiegoś otwartego kościoła, aż wreszcie dotarła ni mniej, ni więcej, tylko do katedry Aleksandra Newskiego. Była otwarta. Uklękła i przez długie godziny modliła się do św. Józefa, który był w końcu ojcem, opiekunem i patronem, którego imię nosił Glikman, choć on wyszydziłby zapewne to skojarzenie. Następnego dnia po tych duchowych wysiłkach jej modlitwa została wysłuchana. Dostała list. Nie było na nim znaczka ani stempla. Na wszelki wypadek podała także adres do pracy i kiedy przyszła do hurtowni, list już na nią czekał, dostarczony prawdopodobnie w nocy przez posłańca. Był niepodpisany, bardzo krótki i pozbawiony zarówno adresu, jak i nazwiska nadawcy. Napisano go odręcznie, podobnie jak list Ostrakowej, koturnową francuszczyzną, rozciągniętym pismem skreślonym starczą, władczą dłonią, w której Ostrakowa natychmiast rozpoznała dłoń Generała. Madame - brzmiało to niczym rozkaz - list pani dotarł bezpiecznie do piszącego te słowa. Zwolennik naszej sprawy odwiedzi panią wkrótce. Jest człowiekiem honoru, a swą tożsamość odkryje, wręczając pani drugą połówkę załączonej pocztówki. Usilnie proszę, aby nie rozmawiała pani z nikim o tej sprawie do chwili jego przyjazdu. Przybędzie do pani do domu pomiędzy ósmą a dziesiątą wieczorem. Trzykrotnie zadzwoni do drzwi.

Człowiek ów posiada moje pełne zaufanie. Proszę polegać na nim całkowicie, a uczynimy wszystko, żeby przyjść pani z pomocą. Choć ogarnęło ją uczucie ulgi, melodramatyczny styl autora listu w głębi duszy rozbawił nieco Ostrakową. Dlaczego nie można było po prostu doręczyć listu do mieszkania? - myślała, i czemu miałabym czuć się bezpieczna dlatego, że przysłał mi połowę angielskiej widokówki? Na kawałku pocztówki widać było bowiem fragment Piccadilly Circus, a kartka nie była rozcięta, lecz rozerwana w poprzek z rozmyślną niedbałością. Ku jej zdumieniu wysłannik Generała przyjechał jeszcze tego wieczora. Zadzwonił trzykrotnie, jak napisano w liście, ale z pewnością wiedział, że jest w domu, musiał widzieć, jak wchodzi i zapala światło, ponieważ usłyszała jedynie szczęk skrzynki na listy, znacznie głośniejszy niż zazwyczaj, a kiedy podeszła do drzwi, ujrzała kawałek pocztówki leżący na wycieraczce, na tej samej wycieraczce, na którą spoglądała tak często, wyczekując z utęsknieniem na jakąś wiadomość o Aleksandrze, swej córce. Podniosła widokówkę i pobiegła do sypialni po Biblię, w której leżała jej połowa kartki. I tak, kawałki pasowały do siebie, Bóg był po jej stronie, Święty Józef wstawił się za nią. (Mimo wszystko jakie to jednak absurdalne!) Kiedy otworzyła drzwi, przemknął koło niej jak cień: wyglądał niczym chochlik, którego czarny płaszcz z aksamitnymi patkami na kołnierzu roztaczał wokół aurę jakiejś operowej konspiracji. Jej pierwszą myślą było, że przysłali jej karła, aby schwytał olbrzyma. Miał łukowate brwi, pobrużdżoną zmarszczkami twarz oraz sterczące nad spiczastymi uszami i podwinięte ku górze różki czarnych włosów, które zaczął przygładzać drobnymi dłońmi przed lustrem w przedpokoju, gdy tylko zdjął kapelusz; był tak połyskliwy i śmieszny, że przy innej okazji Ostrakowa śmiałaby się w głos z werwy, komizmu i nonszalancji tego człowieka. Ale nie dzisiaj. Natychmiast pojęła, że dziś wypełnia go powaga, która zwykle jest mu obca. Dziś, jak ogromnie zajęty handlowiec, który wysiadł właśnie z samolotu, chciał jedynie robić interesy - wyczuwała bowiem również, że dopiero co przybył do miasta: był schludny i podróżował bez zbędnego bagażu. - Czy mój list dotarł do pani bez przeszkód? - Mówił szybko po rosyjsku z akcentem estońskim. - Myślałam, że to był list od Generała - odparła, mimowolnie przyjmując wobec niego surowy ton. - Dostarczyłem go w jego imieniu - powiedział poważnie. Grzebał w wewnętrznej kieszeni i Ostrakową ogarnęło straszne przeczucie, że podobnie jak ów olbrzymi Rosjanin wyciągnie stamtąd lśniący, czarny notes. Ale on zamiast tego wyjął fotografię i wystarczyło jej tylko jedno spojrzenie: blada, błyszcząca twarz o wyrazie gardzącym nie tylko nią, lecz kobiecością w ogóle; wygląd sugerujący pragnienie, którego tamten nie śmiał zaspokoić.

- Tak - powiedziała. - To ten nieznajomy. Widząc, jak rośnie jego radość, domyśliła się od razu, że był kimś, o kim Glikman i jego przyjaciele mówili: „jeden z naszych” - wcale nie musiał być Żydem, wystarczyło, że był dla Glikmana człowiekiem z krwi i kości. Od tej chwili nazywała go w duchu Czarodziejem. Pomyślała sobie, że ma kieszenie pełne sprytnych sztuczek, a w jego wesołych oczach ukrywają się magiczne iskierki. Rozmawiała z Czarodziejem przez pół nocy z takim natężeniem, jak nigdy z nikim od czasu rozstania z Glikmanem. Przede wszystkim opowiedziała całą historię jeszcze raz, przeżywając ją ponownie ze wszystkimi szczegółami, i ku swojemu cichemu zdumieniu odkryła, jak wielu informacji nie uwzględniła w liście, który Czarodziej wydawał się znać na pamięć. Wyjaśniła mu naturę swoich uczuć, swoje łzy, swój okropny wewnętrzny nieład: opisała prostactwo jej przepoconego dręczyciela. Był taki niekompetentny - powtarzała w zadumie - jak gdyby robił to pierwszy raz - nie było w nim żadnego sprytu ani pewności siebie. Jakie to dziwne myśleć o Szatanie jako o partaczu! Opowiedziała o omlecie z szynką i frites, i o alzackim piwie, i Czarodziej śmiał się; powiedziała mu o swym przeczuciu, że jest to mężczyzna wstydliwy i pełen kompleksów - przeciwieństwo lowelasa - i mały Czarodziej na ogół przytakiwał jej uprzejmie, jak gdyby on i tamten ryżawy człowiek znali się dobrze od dawna. Zgodnie z tym, co jej przykazał Generał, zaufała Czarodziejowi całkowicie; podejrzeń miała już powyżej uszu. Pomyślała później, że rozmawiała z nim tak szczerze, jak niegdyś z Ostrakowem, kiedy byli jeszcze młodymi kochankami w jej rodzinnym mieście i nocami, gdy wydawało im się, że mogą się już nigdy nie zobaczyć, przywierali do siebie pomimo trwającego oblężenia, szepcząc w takt huku nadciągających armat; albo tak jak z Glikmanem, kiedy oczekiwali na łomot do drzwi, oznaczający dla niego kolejny powrót do więzienia. Przemawiała do jego uważnego i rozumiejącego spojrzenia, do skrywanego w nim śmiechu, do cierpienia, o którym wiedziała od razu, że stanowi lepszą część jego nieszablonowej i być może aspołecznej natury. I gdy tak rozmawiali, kobieca intuicja stopniowo podpowiadała Ostrakowej, że ona rozbudza w nim namiętność - ale tym razem nie była to miłość, lecz ostra i szczególna nienawiść, która każdemu jego pytaniu nadawała uczucie i moc. Nie wiedziała dokładnie, czego lub kogo nienawidził, ale lękała się o każdego, nie tylko o ryżawego nieznajomego, kto mógłby ściągnąć na siebie żar gniewu maleńkiego Czarodzieja. Jak pamiętała, namiętność Glikmana była namiętnością ogólną, bezsenną, wymierzoną po prostu przeciwko niesprawiedliwości, skierowaną niemal na chybił trafił przeciw całemu szeregowi jej bardziej lub mniej istotnych przejawów. Tymczasem namiętność Czarodzieja była niczym pojedynczy snop światła, skierowany na określony punkt, którego Ostrakowa nie umiała jednak dostrzec. W każdym razie jest faktem, że nim Czarodziej wyszedł - mój Boże, pomyślała, już prawie znów pora do pracy - Ostrakowa opowiedziała mu wszystko, co tylko mogła mieć do powiedzenia, on natomiast zbudził w niej uczucia, które przez lata całe, aż do tej nocy, należały jedynie do przeszłości. Pomimo całej zawiłości swojego stosunku do Aleksandry, do samej siebie i do jej obu nieżyjących mężczyzn, zdołała uprzątając w oszołomieniu talerze i butelki, wybuchnąć śmiechem na myśl o swojej kobiecej naiwności. - Przecież ja nawet nie znam jego nazwiska - powiedziała głośno, drwiąco kręcąc głową. - „Jak mogę się z panem skontaktować? - zapytała, gdy wychodził. - Jak mogę pana uprzedzić, jeśli on

wróci?” Czarodziej odrzekł, że nie będzie mogła tego uczynić. Ale gdyby w sprawie nastąpił jakiś przełom, może napisać znów do Generała na jego angielskie nazwisko i na inny adres. - Pan Miller - powiedział poważnie, wymawiając nazwisko z francuska, i wręczył jej wizytówkę z wypisanym ręcznie drukowanymi literami londyńskim adresem. - Ale proszę zachować ostrożność. Niech pani używa okrężnych sformułowań. Przez cały ten dzień i przez wiele następnych Ostrakowa na pierwszym planie pamięci przechowywała obraz odchodzącego Czarodzieja, który opuszcza ją i rusza w dół słabo oświetloną klatką schodową. Jego ostatnie, żarliwe spojrzenie, pełne stanowczości i uniesienia: „Przyrzekam panią uwolnić. Dziękuję za wezwanie mnie pod broń”. Drobna, biała dłoń, zsuwająca się po szerokiej poręczy schodów biegła wciąż w koło i w koło po zmniejszającym się okręgu pożegnania, niby chusteczka powiewająca z okna pociągu, aż wreszcie zniknęła całkowicie w mroku tunelu. * * * Drugie z wydarzeń, które przyczyniły się do powrotu Georgea Smileya z emerytury, miało miejsce kilka tygodni później, wczesną jesienią tego samego roku: jednakże wcale nie w Paryżu, lecz w starodawnym, wolnym, hanzeatyckim mieście Hamburgu, teraz niemal śmiertelnie powalonym eksplozją własnego dobrobytu; pozostaje jednak prawdą, że nigdzie lato nie odchodzi tak pięknie, jak na złotych i pomarańczowych brzegach jeziora Alster, którego jak dotąd nie udało się nikomu osuszyć ani zalać cementem. Nie trzeba dodawać, że George Smiley nigdy nie oglądał owych tęsknych, jesiennych wspaniałości. Owego dnia Smiley z takim przekonaniem, na jakie było go tylko stać, mozolił się zapamiętale przy swoim ulubionym stoliku w Bibliotece Londyńskiej na St. Jamess Square, mogąc przez rozsuwane okno przyglądać się z czytelni parze wrzecionowatych drzew. Jedyny związek Smileya z Hamburgiem, na jaki wtedy byłby w stanie się powołać - choć nigdy potem nie próbował tego uczynić - dotyczył parnaskiego obszaru niemieckiej poezji barakowej. Smiley pracował bowiem właśnie nad monografią pewnego germańskiego barda, nazwiskiem Opitz, lojalnie usiłując odróżnić w jego twórczości prawdziwą namiętność od męczącej literackiej konwencji epoki. W Hamburgu było wtedy parę minut po jedenastej rano, a dróżkę prowadzącą na nabrzeże zdobiły cętki słońca i suchych liści. Nad spokojnymi wodami Alster wisiała rozjarzona mgiełka, przez którą iglice na wschodnim brzegu wyglądały jak rozmazane na wilgotnym horyzoncie zielone plamy. Nad wodą krzątały się czerwone wiewiórki, przygotowujące zapasy na zimę. Jednakże stojący na brzegu drobny i cokolwiek anarchistycznie wyglądający młodzieniec w dresie i trampkach wcale nie obserwował zwierząt i w ogóle nie zaprzątał sobie nimi głowy. Jego pustą twarz zaciemnił dwudniowy zarost, a zaczerwienione oczy chłopaka utkwione były w nadpływającym właśnie parowcu. Pod lewą pachą młodzieniec trzymał jakąś hamburską gazetę, ale ktoś tak spostrzegawczy jak George Smiley zauważyłby od razu, że nie było to wydanie dzisiejsze, lecz wczorajsze. W prawej dłoni ściskał pleciony koszyk na zakupy, który pasowałby raczej do przysadzistej pani Ostrakowej niż do tego wiotkiego, rozczochranego chłopaka wyglądającego tak, jak gdyby lada moment miał rzucić się do jeziora. Z koszyka wychylały się pomarańcze, na których spoczywała żółta koperta Kodaka z napisem w języku angielskim. Poza tym nabrzeże było puste, a mgiełka unosząca się nad wodą pogłębiała jeszcze osamotnienie młodego człowieka. Towarzyszył mu jedynie rozkład kursów parowca i archaiczne, pamiętające czasy wojny ogłoszenie informujące, jak należy ratować niedoszłych topielców; jednakże myśli chłopaka krążyły wyłącznie wokół otrzymanych od Generała instrukcji, które powtarzał sobie nieustannie niczym modlitwę.

Parowiec łagodnie podpłynął do brzegu i chłopak wskoczył na pokład jak dziecko w tanecznej zabawie - grad kroków, potem bezruch, dopóki znów nie zacznie grać muzyka. Dniem i nocą przez dwie doby nie myślał o niczym, tylko o tej chwili: teraz. Prowadząc samochód, czujnie wpatrywał się w drogę i pomiędzy pojawiającymi się przelotnie postaciami żony i córeczki widział też oczami wyobraźni wszystkie elementy tego nieszczęsnego planu, które mogły zakończyć się niepowodzeniem. Wiedział, że posiada talent do prowokowania katastrof. Podczas rzadkich przerw na kawę przepakowywał i rozpakowywał pomarańcze kilkanaście razy, kładąc kopertę to wzdłuż, to znów w poprzek koszyka - nie, ten kąt jest lepszy, bardziej odpowiedni, tak będzie łatwiej po nią sięgnąć. Na peryferiach miasta zaopatrzył się w drobne, aby starczyło mu dokładnie na bilet - a gdyby konduktor zatrzymał go na chwilę i wdał się z nim w pogawędkę? Czasu na zrobienie tego, co miał zrobić, było przecież tak mało! Nie powie ani słowa po niemiecku, przemyślał to sobie. Będzie mamrotał, uśmiechał się, zachowa powściągliwość i będzie przepraszał, ale nie odezwie się. Chyba że powie kilka słów po estońsku - może jakieś zdanie z Biblii, zapamiętane z luterańskiego dzieciństwa, jeszcze zanim ojciec kazał mu nauczyć się rosyjskiego. Ale teraz, kiedy owa chwila była już tak blisko, chłopak dostrzegł pewną lukę w swym planie. Co będzie, jeśli współpasażerowie przyjdą mu z pomocą? W wielojęzycznym Hamburgu, oddalonym od Wschodu ledwie o kilka mil, sześciu przypadkowych ludzi może znać sześć rozmaitych języków! Lepiej siedzieć cicho, z obojętną miną. Szkoda, że się nie ogolił. Wolałby mniej rzucać się w oczy. Nie patrzył na nikogo, znalazłszy się w głównej kabinie parowca. Wzrok miał spuszczony: „Unikaj kontaktu wzrokowego” - rozkazał Generał. Konduktor gawędził z jakąś starszą panią i nie zwracał uwagi na chłopca. Zakłopotany, czekał, usiłując sprawiać wrażenie opanowanego. Pasażerów było około trzydziestu. Wydawało mu się, że wszyscy mężczyźni i kobiety, ubrani jednakowo w zielone płaszcze i zielone, filcowe kapelusze, nastawieni byli do niego nieprzychylnie. Nadeszła jego kolej i młodzieniec wyciągnął wilgotną dłoń. Jedna marka, jedna pięćdziesięcio- fenigówka, kilka mosiężnych dziesiątek. Konduktor przyjął pieniądze bez słowa. Chłopak niezdarnie, na oślep ruszył między siedzeniami w stronę rufy. Brzeg zaczął się oddalać. Podejrzewają, że jestem terrorystą, pomyślał. Ręce miał powalane olejem silnikowym i żałował teraz, że go nie zmył. Być może mam go też na twarzy. „Bądź nijaki - powiedział Generał. - Nie zwracaj na siebie uwagi. Nie uśmiechaj się i nie popatruj koso. Bądź normalny”. Sprawdził, która godzina, próbując wykonać tę czynność możliwie powoli. Lewy rękaw podwinął już wcześniej, żeby odsłonić zegarek. Pochylając się, choć nie był wysoki, chłopak dotarł wreszcie na rufę, osłoniętą jedynie baldachimem. Była to kwestia sekund. Już nie dni czy kilometrów; nawet nie godzin. Sekund. Sekundnik jego zegarka minął z drżeniem szóstkę. Gdy dosięgnie jej ponownie, ruszasz. Wiała bryza, ale chłopak niemal tego nie spostrzegł. Jego największym zmartwieniem był czas. Wiedział, że kiedy jest przejęty, zupełnie traci poczucie czasu. Obawiał się, że nim się zorientuje, sekundnik dwukrotnie obiegnie swą trasę, zmieniając jedną minutę w dwie. W części rufowej wszystkie miejsca były wolne. Skierował się gwałtownie w stronę ostatniej ławki, obiema rękami trzymając na brzuchu kosz z pomarańczami i jednocześnie ściskając pod pachą gazetę: to ja, odbierzcie moje sygnały.

Czuł się jak głupiec. Pomarańcze zdecydowanie zbyt wyraźnie rzucały się w oczy. Niby dlaczego, na Boga, nieogolony młodzieniec w dresie miałby dźwigać kosz pomarańczy i wczorajszą gazetę? Z pewnością cały statek zwrócił na niego uwagę! „Kapitanie - ten młody człowiek - tam - to zamachowiec! W koszu ma bombę, chce nas porwać albo zatopić prom!” Plecami do niego, ramię przy ramieniu stała oparta o reling jakaś para, wpatrująca się w mgłę. Mężczyzna był niezwykle drobny, niższy niż kobieta. Nosił czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem. Oboje nie zwracali na niego uwagi. „Usiądź tak daleko z tyłu, jak tylko to możliwe, i pamiętaj, żebyś siedział tuż przy przejściu” - mówił Generał. Usiadł, modląc się, żeby udało się za pierwszym razem i żeby nie trzeba było stosować żadnych awaryjnych rozwiązań. „To dla ciebie, Beckie” - wyszeptał cichutko, myśląc o swojej córce i przypominając sobie słowa Generała. Pomimo swojego luterańskiego pochodzenia nosił na szyi drewniany krzyż, który kiedyś podarowała mu matka, zasłaniał go jednak zamek bluzy. Czemu ukrył krzyż? Żeby Pan Bóg nie przejrzał jego podstępów? Nie wiedział. Chciał znowu jechać, po prostu jechać i jechać, dopóki nie padnie ze zmęczenia albo nie znajdzie się bezpiecznie w domu. „Nie rozglądaj się” - przypomniał sobie słowa Generała. Nie wolno było mu patrzeć nigdzie, tylko przed siebie: „Jesteś biernym partnerem. Ty masz jedynie stworzyć okazję, to wszystko. Żadnego hasła, nic; tylko koszyk, pomarańcze, żółta koperta i gazeta pod pachą”. Nigdy nie powinienem się na to zgodzić, pomyślał. Narażam Beckie, moją córkę. Stella nigdy mi tego nie wybaczy. Stracę obywatelstwo, ryzykuję wszystkim. Zrób to w imię naszej sprawy - powiedział Generał. Generale, nie istnieje dla mnie taka sprawa: nie jest moja, to była twoja sprawa, była to także sprawa mojego ojca, i właśnie dlatego wyrzuciłem pomarańcze za burtę. Ale nie uczynił tego. Kładąc gazetę obok na zbitej z deseczek ławce zauważył, że papier przesiąknął potem - tam, gdzie go ściskał, spływały smugi druku. Popatrzył na zegarek. Sekundnik zatrzymał się na dziesiątce. Stanął! Minęło piętnaście sekund od chwili, kiedy ostatnio na niego patrzyłem - to po prostu niemożliwe! Szalone spojrzenie na brzeg przekonało go, że znajdowali się już na środku jeziora, Ponownie popatrzył na zegarek i zobaczył, jak sekundnik mija jedenastkę. Głupcze, pomyślał, uspokój się. Pochylił się nieco w prawo i udawał, że czyta gazetę, jednocześnie cały czas trzymając przed oczami tarczę zegarka. Terroryści. Nic, tylko terroryści, pomyślał czytając nagłówki po raz dwudziesty. Nic dziwnego, że pasażerowie uważają mnie za jednego z nich. Grossfahndung. To oznacza u nich szeroko zakrojone poszukiwania. Zdumiało go, że pamięta aż tyle z niemieckiego. „Zrób to w imię naszej sprawy.” Koszyk z pomarańczami u jego stóp przechylał się niebezpiecznie. „Gdy wstaniesz, postaw koszyk na ławce, żeby zająć sobie miejsce” - powiedział Generał. A co będzie, jeżeli koszyk się przewróci? W wyobraźni ujrzał toczące się po całym pokładzie pomarańcze i leżącą pomiędzy nimi do góry nogami żółtą kopertę, wszędzie zdjęcia, a na wszystkich Beckie. Sekundnik mijał właśnie szóstkę. Chłopak wstał. Teraz. Było mu zimno w brzuch. Obciągnął bluzę, żeby się okryć, i niechcący odsłonił drewniany krzyż od swojej matki. Zapiął zamek. „Nie spiesz się. Nie przyglądaj się niczemu. Udawaj marzyciela - mówił Generał. - Twój ojciec nie wahałby się ani chwili - powiedział. - Ty też się nie zawahasz”. Ostrożnie podniósł i postawił koszyk na ławce, przytrzymał go obiema rękami, nachylił go nieco ku tyłowi, aby nadać mu jeszcze większą stabilność, a potem sprawdził jeszcze, czy wszystko jest w

porządku. Zastanawiał się, co zrobić z „Abendblattem”. Zabrać go czy zostawić tam, gdzie leży? A może jego łącznik wciąż jeszcze nie dostrzegł sygnału? Wziął gazetę i wsadził ją sobie pod pachę. Wrócił do głównej kabiny. Na rufę przyszła jakaś para, pewnie żeby zaczerpnąć powietrza, starsi ludzie, bardzo spokojni. Tamci pierwsi byli seksowni, nawet widziani z tyłu - drobny mężczyzna, ładnie zbudowana dziewczyna, szczupłość ich obojga. Było im dobrze w łóżku, wystarczyło na nich popatrzeć. Ale ci tutaj wyglądali mu na policjantów; chłopak był pewien, że miłość fizyczna nie dostarczała im żadnej przyjemności. Gdzie krążą moje myśli? - zauważył obłąkańczo. Wokół mojej żony Stelli, brzmiała odpowiedź. Wokół długich, rozkosznych uścisków, których możemy już nigdy nie zakosztować. Niespiesznie, tak jak mu przykazano, ruszył w kierunku wydzielonego na pokładzie miejsca, gdzie siedział pilot. Łatwo było mu nie patrzeć na nikogo; pasażerowie siedzieli zwróceni do niego plecami. Dalej wstęp dla pasażerów był zabroniony. Pilot siedział na wysokim pomoście po jego lewej ręce. „Podejdź do okienka pilota i podziwiaj widoki. Pozostań tam dokładnie minutę”. Dach kabiny obniżał się w tym miejscu; chłopak musiał się pochylić. Drzewa i budynki poruszające się za szybą. Zobaczył sunącą obok ósemkę bez sternika, a potem skiff z samotną boginią o blond włosach. Pomnikowe piersi, pomyślał. Chciał wydać się jeszcze bardziej obojętny i postawił nogę na skraju pomostu dla pilota. Dajcie mi kobietę, pomyślał z rozpaczą w krytycznym momencie: Dajcie mi moją Stellę, senną i pełną pożądania w półmroku wczesnego ranka. Lewą rękę oparł na relingu, zegarek cały czas miał przed oczami. - Nie czyścimy tu butów - warknął pilot. Chłopak pospiesznie opuścił stopę na pokład. Teraz wie, że znam niemiecki, pomyślał i poczuł, jak twarz zakłuła go ze wstydu. Ale i tak przecież wiedzą, myślał głupawo, no bo dlaczego inaczej miałbym przy sobie niemiecką gazetę? Była już pora. Chłopak wyprostował się ponownie, odwrócił nieco za szybko i udał się w powrotną drogę na miejsce, przy czym nie było już sensu pamiętać o tym, żeby nie przyglądać się mijanym ludziom, ponieważ to oni wpatrywali się w niego, z dezaprobatą przyglądając się jego dwudniowemu zarostowi, dresowi i dzikiemu wyrazowi jego twarzy. Wzrok chłopaka opuszczał oblicze jednego pasażera tylko po to, żeby natrafić zaraz na twarz następnego. Pomyślał sobie, że nigdy dotąd nie spotkał jeszcze takiego niemego chóru wrogości. Dres znów rozchylił mu się na brzuchu, ukazując pasmo czarnych włosów. Stella pierze w zbyt gorącej wodzie, pomyślał. Raz jeszcze obciągnął bluzę i wyszedł na powietrze, obnosząc się ze swoim krzyżem niczym z orderem. I wtedy niemal jednocześnie wydarzyły się dwie rzeczy. Oto tuż koło koszyka na ławce zobaczył znak, którego szukał; wykonany żółtą kredą i jaskrawy niby kanarek biegł przez dwie deszczułki, informując go o tym, że przekazanie przesyłki zakończyło się sukcesem. Na ten widok wypełniło go poczucie wielkości, czegoś podobnego nie doznał jeszcze nigdy w życiu, wyzwolenie doskonalsze od tego, którego mogłaby dostarczyć mu kobieta. „Dlaczego musimy to robić właśnie tak? - pytał Generała - dlaczego to wszystko musi być tak skomplikowane?” „Ponieważ przedmiot ów jest jedyny w swoim rodzaju na świecie - odparł Generał. - To skarb nieposiadający odpowiednika. Jego utrata byłaby tragedią dla wolnego świata”. „I to mnie wybrał na swojego kuriera, pomyślał z dumą chłopiec, choć w głębi duszy nadal uważał, że starzec co nieco przesadza. Spokojnie podniósł żółtą kopertę, wsunął ją do kieszeni bluzy, zapiął zamek i przejechał palcem wzdłuż spojenia sprawdzając, czy wszystkie ząbki znajdują się na

właściwych miejscach. Dokładnie w tej samej chwili zdał sobie sprawę z tego, że jest obserwowany. Kobieta przy relingu wciąż stała plecami do niego i chłopak znów spostrzegł, że ma bardzo zgrabne biodra i nogi. Ale jej mały, seksowny towarzysz w czarnym płaszczu odwrócił się całkiem ku niemu, a wyraz jego twarzy pozbawił chłopca wszelkich doznawanych właśnie przyjemnych uczuć. Tylko raz widział taką twarz, było to wówczas, kiedy w ich pierwszym angielskim domu, w pokoju w Ruislip umierał jego ojciec, zaledwie kilka miesięcy po przybyciu do Anglii. Nigdy przedtem nie widział u nikogo podobnej rozpaczy, równie głębokiej powagi i bezbronności. Ponadto, co było jeszcze bardziej niepokojące, wiedział - tak jak i Ostrakowa - że była to rozpacz wypaczająca naturalny układ rysów jego twarzy, twarzy komika - czy też Czarodzieja, jak chciała Ostrakowa. Rozpalone, pełne wściekłego błagania spojrzenie małego nieznajomego o ostrym obliczu stanowiło także jawny wyraz jego komedianckiej duszy. „Chłopcze, pojęcia nie masz, co tam niesiesz. Strzeż tego za cenę życia!” Parowiec zatrzymał się. Byli na drugim brzegu. Chwyciwszy koszyk chłopak zeskoczył na ląd i niemal biegnąc, potrącał zaaferowanych zakupami ludzi to na tej, to znów na innej bocznej uliczce, prowadzącej nie wiadomo dokąd. W drodze powrotnej, kiedy kierownica obijała mu ręce, a w uszach rozbrzmiewała łomocząca gama silnika, chłopak widział tę twarz na mokrej szosie i wraz z upływem godzin zastanawiał się, czy na skutek emocji, spowodowanych przekazaniem przesyłki, nie pojawiła się ona jedynie w jego wyobraźni. Najprawdopodobniej właściwym łącznikiem był ktoś zupełnie inny, myślał próbując się uspokoić. Jedna z tych grubych dam w zielonym filcowym kapeluszu - albo nawet konduktor. Byłem za bardzo zdenerwowany, powiedział sobie. W decydującym momencie odwrócił się ku mnie nieznany mężczyzna, spojrzał na mnie, a ja od razu dorobiłem mu całą historię, uroiłem sobie nawet, że to mój umierający ojciec. Dojeżdżając do Dover był już niemal przekonany, że uda mu się przestać rozmyślać o tym mężczyźnie. Przeklęte pomarańcze wyrzucił do kosza na śmieci, a w kieszonce jego bluzy bezpiecznie spoczywała kłująca go spiczastym rogiem żółta koperta i tylko to się teraz liczyło. A więc stworzył sobie pewne teorie dotyczące cichego wspólnika? Lepiej o nich zapomnieć. A gdyby nawet, przez czysty przypadek, miał rację, i gdyby była to tamta pusta, groźna twarz - no to co z tego? Tym bardziej nie należy lecieć w tej sprawie z jęzorem do Generała, którego troska o bezpieczeństwo miała w sobie coś z natchnionego uniesienia jasnowidza. Myśl o Stelli stała się dla niego bolesną potrzebą. Jego pożądanie zaostrzało się wraz z każdą hałaśliwą milą. Wciąż jeszcze trwał wczesny poranek. Wyobraził sobie, że budzi żonę pieszczotami; zobaczył, jak jej zaspany uśmiech powoli przeradza się w namiętność. Smileya wezwano jeszcze tej samej nocy. Dziwne - chociaż uważał, że na tym późnym etapie swego życia wcale nie sypia dobrze, to telefon stojący koło jego łóżka dzwonił chyba bardzo długo, zanim go odebrał. Wrócił do domu prosto z biblioteki, a następnie spożył lichy obiad w pewnej włoskiej restauracji na Kings Road, dokąd na wszelki wypadek wziął ze sobą Podróże Oleariusa. Później pojechał do siebie na Bywater Street i z poświęceniem człowieka, który nie ma nic lepszego do roboty, zasiadł ponownie do pracy nad swoją monografią. Po dwóch godzinach otworzył butelkę czerwonego burgunda i wypił połowę, słuchając jakiejś kiepskiej sztuki radiowej. Zapadł w drzemkę, zmagał się z niespokojnymi snami, ale w chwili, kiedy usłyszał głos Lacona, odniósł wrażenie, że wywlekają go z ciepłego, ukochanego miejsca, w którym pragnął nie niepokojony pozostać na zawsze. A ponadto wydawało mu się, choć w rzeczywistości krzątał się żwawo, że ubiera się niezwykle powoli; zastanawiał się, czy tak właśnie reagują starzy ludzie, dowiedziawszy

się o czyjejś śmierci. * * * Znał go pan osobiście, czyż nie tak, sir? - celowo ściszonym głosem zagadnął z szacunkiem nadinspektor policji okręgu. - A może nie powinienem pytać? Przebywali razem już od kwadransa, lecz było to pierwsze pytanie nadinspektora. Przez moment zdawało się, że Smiley nie słyszy, ale jego milczenie nie było obraźliwe, posiadał bowiem dar spokoju. A poza tym dwóch mężczyzn przypatrujących się nieboszczykowi muszą przecież łączyć jakieś więzy koleżeństwa. Na Hampstead Heath pozostała jeszcze godzina do świtu, ociekająca wodą, mglista, niczyja godzina, ani zimna, ani ciepła, o niebie zabarwionym przez poświatę Londynu na pomarańczowo i drzewach lśniących niczym przeciwdeszczowe płaszcze. Stali ramię w ramię w bukowej alei; nadinspektor wyższy o głowę od Smileya: młody, przedwcześnie posiwiały olbrzym, może nieco bufonowaty, ale odznaczający się charakterystyczną delikatnością olbrzyma, która czyniła go z natury przyjacielskim. Smiley zaciskał swe pulchne dłonie na brzuchu niby burmistrz przed symbolicznym grobowcem ofiar wojny i patrzył wyłącznie na ciało, leżące u jego stóp w świetle latarki nadinspektora. Daleki spacer najwyraźniej pozbawił go tchu, ponieważ dyszał nieco, przyglądając się zmarłemu. Z otaczającej ich ciemności dobiegał skrzek policyjnych nadajników, pracujących w eterze nocy. Oprócz latarki nie było w pobliżu żadnego innego źródła światła; nadinspektor rozkazał wszystko wygasić. - Pracowałem z nim, to wszystko - wyjaśnił Smiley po dłuższej przerwie. - Dano mi to do zrozumienia, sir - powiedział nadinspektor. Czekał z nadzieją, ale nie padło już ani jedno słowo. „Nawet się do niego nie odzywaj - powiedział mu zastępca członka komisji rządowej (Wydział Operacyjno - Śledczy). - Wcale go nie widziałeś, to dwóch innych facetów. Pokaż mu, czego chce, i spław go. Szybko”. Jak dotąd nadinspektor ściśle wypełniał to polecenie. Wedle własnej oceny działał z prędkością światła. Fotograf fotografował, lekarz wystawił świadectwo zgonu, patolog zbadał ciało in situ w ramach wstępu do późniejszej sekcji zwłok - a wszystko to odbyło się z pośpiechem obcym zwyczajnemu biegowi rzeczy i tylko dlatego, żeby przygotować szlak dla goszczącego u nich amatora, jak go nazywał zastępca członka komisji rządowej (Wydział Operacyjno - Śledczy). Jak zauważył nadinspektor, amator przybył z pompą przysługującą strażnikowi odczytującemu liczniki parkingowe, po czym on sam osobiście galopem oprowadził go po całej trasie. Obejrzeli ślady stóp i odtworzyli drogę, którą przebył dotąd starzec. Nadinspektor dokonał rekonstrukcji zbrodni na tyle, na ile w tych okolicznościach pozwalały mu zdolności, a nadinspektor był uzdolnionym człowiekiem. Teraz znajdowali się niczym w kąpieli, w miejscu, gdzie aleja zakręcała i gdzie falująca mgła stawała się najgęstsza. W snopie światła latarki trup był centralnym punktem całego świata. Leżał twarzą do ziemi z rozpostartymi niczym skrzydła ramionami, jak gdyby ukrzyżowano go na żwirze, a plastikowa płachta podkreślała jeszcze jego martwotę. Były to zwłoki mężczyzny starego, ale o ciele, które wiele bojowało, znosiło liczne przeciwności i pozostało nadal szerokie w barach. Białe włosy starzec ostrzyżone miał na jeża, a jego żylasta, silna dłoń wciąż dzierżyła masywną laskę. Ubrany był w czarny płaszcz i kalosze. Obok na ziemi leżał czarny beret, czarny był również żwir wokół głowy zmarłego. Nieopodal poniewierały się jakieś drobne pieniądze, chusteczka do nosa i mały scyzoryk, będący chyba raczej sentymentalną pamiątką niż praktycznym narzędziem. „Najprawdopodobniej zaczęli go przeszukiwać, a potem zrezygnowali, sir” - powiedział mu

nadinspektor. - „Najprawdopodobniej przeszkodzono im, panie Smiley”. I Smiley zastanawiał się, jak to jest, kiedy dotykasz ciepłego jeszcze ciała człowieka, którego właśnie zastrzeliłeś. - Chciałbym jeszcze przyjrzeć się jego twarzy, nadinspektorze - powiedział Smiley. Tym razem to nadinspektor się ociągał. - Jest pan tego pewien, sir? - W jego głosie pobrzmiewało zakłopotanie. - Istnieją lepsze metody identyfikacji zwłok, naprawdę. - Tak. Tak, nie wątpię - rzekł Smiley z przekonaniem, jak gdyby poświęcił tej sprawie wiele namysłu. Nadinspektor zawołał coś cicho w stronę drzew, gdzie pośród samochodów z wygaszonymi światłami stali jego ludzie niby następne pokolenie, oczekujące na swoją kolej. - Wy tam. Hall. Sierżancie Pike. Do mnie na jednej nodze i odwrócić denata. - Szybko - powiedział zastępca członka komisji rządowej (Wydział Operacyjno-Śledczy).. Z cienia wysunęło się dwóch mężczyzn. Starszy nosił czarną brodę. Sięgające im do łokci rękawice chirurgiczne połyskiwały upiorną szarością. Byli ubrani w niebieskie kombinezony i wysokie po uda gumowe buty. Brodacz kucnął i ostrożnie rozwijał plastikową płachtę, natomiast młodszy konstabl położył dłoń na ramieniu zmarłego, jak gdyby chciał go obudzić. - To nie wystarczy, chłopcze - przestrzegł go nadinspektor już o wiele ostrzejszym tonem. Chłopak szarpnął mocniej, brodaty sierżant pomógł mu i ciało obróciło się niechętnie; jedna ręka zwisała sztywno, druga wciąż ściskała laskę. - Chryste - powiedział konstabl. - Niech to jasna cholera - zakrył sobie dłonią usta. Sierżant chwycił go za łokieć i odciągnął na bok. Usłyszeli, jak tamten wymiotuje. - Nie przepadam za polityką. - Ciągle wpatrzony w ziemię zwierzył się bez związku Smileyowi. - Nie przepadam za polityką i nie przepadam za politykami. Moim zdaniem, większość z nich to licencjonowani szaleńcy. Szczerze mówiąc, dlatego wstąpiłem do policji. - Żylasta mgła wiła się dziwnie w nieruchomym świetle jego latarki. - Nie wie pan przypadkiem, co to było? Nie widziałem takiej rany od piętnastu lat. - Obawiam się, że balistyka to nie moja działka - odparł Smiley po kolejnej chwili namysłu. - No tak, przecież pan się tym raczej nie zajmuje, prawda? Już się pan napatrzył, sir? Smiley najwyraźniej wcale się jeszcze nie napatrzył. - Ludzie spodziewają się na ogół strzału w piersi, prawda, sir? - zauważył bystro nadinspektor. Wiedział, że swobodna pogawędka może rozluźnić czasem atmosferę przy takich okazjach. - Ładna, okrąglutka kula, pozostawiająca gustowny otwór Tego zwykle oczekują ludzie. Ofiara delikatnie opada na kolana w takt pieśni chórów niebiańskich. Myślę, że to wpływ telewizji. Tymczasem, jak słyszałem od kolegów z wojska, porządna kula urywa dzisiaj rękę albo nogę. - Nadinspektor przybrał teraz nieco bardziej praktyczny ton. - Czy on nosił jakieś wąsy, sir? Sierżant dostrzegł na górnej szczęce ślady zarostu. - Wąs wojskowy - powiedział Smiley po długiej przerwie i ze wzrokiem cały czas utkwionym w ciele starca kciukiem oraz palcem wskazującym nakreślił z roztargnieniem jakiś kształt na swojej własnej wardze. - Panie nadinspektorze, czy mógłbym obejrzeć zawartość jego kieszeni? - Sierżancie Pike. - Sir! - Zarzućcie tę płachtę z powrotem i powiedzcie panu Murgotroydowi, żeby przygotował w

furgonetce to, co tamci zostawili mu w kieszeniach. Na jednej nodze - dodał z przyzwyczajenia. - Tak jest! - I chodźcie tutaj. - Nadinspektor delikatnie ujął sierżanta pod ramię. - Powiedzcie młodemu konstablowi Hallowi, że nie mogę mu zakazać wymiotować, ale nie będę tolerował wulgarnego języka. - Tak się złożyło, że nadinspektor był na swoim terenie pobożnym chrześcijaninem i wcale go nie obchodziło, czy ktoś o tym wie czy nie. - Tędy, panie Smiley - dodał, odzyskawszy swój łagodniejszy ton. W miarę jak szli w górę alei skrzek odbiorników radiowych zanikł, a zamiast niego usłyszeli pomruk miasta i krążące wściekle nad ich głowami gawrony. Nadinspektor maszerował raźno, trzymając się lewej strony odgrodzonej linami strefy policyjnej. Smiley spieszył za nim. Pomiędzy drzewami stała zaparkowana furgonetka bez okien, tylne drzwi były otwarte, a w środku paliło się przyćmione światło. Weszli i usiedli na twardych ławkach. Pan Murgotroyd miał siwe włosy i nosił szary garnitur. Kucnął przed nimi z plastikowym workiem, wyglądającym jak przezroczysta poszewka na poduszkę. Worek miał u góry węzeł, który pan Murgotroyd rozwiązał. Wewnątrz telepały się jakieś mniejsze paczuszki. Pan Murgotroyd wyjmował je, nadinspektor zaś odczytywał nalepki w świetle latarki, po czym pokazywał poszczególne przedmioty Smileyowi. - Jedna zdarta skórzana portmonetka o kontynentalnym wyglądzie. Połowa w lewej kieszeni marynarki, połowa na zewnątrz. Widzieliście panowie monety wokół ciała - siedemdziesiąt dwa pensy. To wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie. Czy on w ogóle nosił portfel, sir? - Nie wiem. - Przypuszczamy, że połakomili się na portfel, wzięli się do portmonetki, a potem uciekli. Pęk kluczy od domu i różnych innych, prawa spodni... Ciągnął dalej, ale uważne spojrzenie Smileya nie złagodniało. Niektórzy ludzie udają, że posiadają pamięć, a inni ją po prostu mają. Dla nadinspektora pamięć stanowiła lepszą połowę inteligencji, cenił ją najwyżej ze wszystkich władz intelektu i wiedział, że Smiley ją ma. - Jedna karta biblioteczna z biblioteki dzielnicowej w Paddington na nazwisko V. Miller, jedno częściowo opróżnione pudełko zapałek swan vesta, lewa płaszcza. Jedna karta pobytu obcokrajowca, numer jak w raporcie, także na nazwisko Vladimir Miller. Jedna fiolka jakichś tabletek, lewa płaszcza. Na co mogą być te tabletki, wie pan cokolwiek na ten temat, sir? Nazywają się sustac, cokolwiek miałoby to znaczyć, brać dwa do trzech razy dziennie? - Serce - powiedział Smiley. - I rachunek na sumę trzynastu funtów, wystawiony przez Straight and Steady Minicab Service, przedsiębiorstwo taksówkowe z Islington, North. - Mogę zobaczyć? - zapytał Smiley i nadinspektor wyciągnął rękę tak, żeby Smiley mógł odczytać datę i nazwisko kierowcy, J. Lamb, fantazyjnie podkreślone i wypisane banalnym charakterem pisma. Kolejne zawiniątko zawierało laseczkę żółtej, cudem niepołamanej kredy szkolnej. Jej wąski koniec był usmarowany na brązowo, jak gdyby na skutek pojedynczego pociągnięcia, grubszy koniec pozostał natomiast nietknięty. - Na jego lewej dłoni jest też żółty pył kredowy - rzekł pan Murgotroyd, który odezwał się po raz pierwszy. Miał cerę barwy szarego kamienia. Również jego głos był szary i żałobny, jak głos grabarza. - Myśleliśmy nawet, że może gdzieś