Podziękowania
Akademicy są w tej książce traktowani bardzo obcesowo,
ale to wina Larry'ego. Ja sam mam wobec nich poważne
zobowiązania. Kieruję więc podziękowania do: doktora
Geor-ge'a Hewitta ze Szkoły Studiów Orientalnych i
Afrykańskich i honorowego konsula Abchazji, Marie
Benningsen Broxup, wydawcy „Central Asian Survey",
Roberta Chencinera z St. Anthony's College w Oksfordzie i
Federica Varese z Nuffield College w Oksfordzie. Major
Colin Gillespie i jego żona Sue z Wootton Vineyard w
Sommerset robią o wiele lepsze wino, niż kiedykolwiek Tim
Cranmer; John Goldsmith przeprowadził mnie przez
korytarze Winchester College; Edward Noweli, mistrz
jubilerski i antykwariusz z Wells, otworzył przede mną swą
grotę Aladyna. Przez cały okres pisania tej książki nie
opuszczało mnie szczęście w doborze zarówno przyjaciół,
jak i nieznajomych.
1
Larry został oficjalnie uznany za zaginionego w drugi
poniedziałek października o jedenastej dziesięć, w tydzień po
tym, jak nie wygłosił swego inauguracyjnego wykładu na
rozpoczęcie roku akademickiego.
Jestem w stanie dokładnie wyobrazić sobie tę scenę, bo
przecież wcale nie tak dawno sam przywlokłem Larry'ego,
żeby obejrzał to parszywe miejsce. Była wtedy taka sama
ohydna pogoda, typowa dla Bath. Do dziś męczy mnie
wspomnienie przytłaczających kamiennych budynków no-
wego więzienia Larry'ego. Widzę wciąż jego młodzieńcze
plecy, kiedy podąża dnem betonowego kanionu niczym czło-
wiek kroczący ku swej Nemezis. Patrząc za nim pomyślałem,
że gdybym miał syna, zapewne tak właśnie bym się czuł w
chwili posyłania go do pierwszej szkoły z internatem.
„Hej, Timbo!" - szepcze przez ramię. Tylko Larry tak potrafi
mówić z oddali.
„Słucham cię, Larry".
„To jest właśnie to, prawda?"
„Co?"
„Przyszłość. Gdzie wszystko się kończy. Resztki życia".
- To nowy początek - odpowiadam lojalnie.
Ale wobec kogo jestem lojalny? Wobec niego? Siebie?
Biura?
„Musimy przyhamować - mówię. - Obaj".
Dzień jego zniknięcia według wszelkich znaków na niebie
i ziemi musiał być równie przygnębiający. Gęsta mgła otacza
obrzydliwe szare mury uniwersyteckiego kampusu i osiada
lepkimi pasmami na oprawnych w metalowe ramy szybach
ponurego pokoju wykładowego. Dwadzieścioro studentów
siedzi za pulpitami i gapi się na pustą katedrę - mocno
porysowane biurko ze zjadliwie żółtego drewna sosnowego.
Jakaś tajemnicza ręka, zapewne jednego z oszalałych na
punkcie Larry'ego studentów, niezbyt wprawnie naskrobała
kredą na tablicy temat wykładu: „Karol Marks w supermarke-
cie: rewolucja a nowoczesny materializm". Gdzieniegdzie
słychać ciche śmiechy i chichoty; studenci są wszędzie tacy
sami. W pierwszy dzień wykładów śmieją się ze wszystkiego.
Lecz stopniowo zaczynają cichnąć, zadowalając się tylko
milczącą wymianą głupawych uśmieszków. Zerkają na drzwi
i nasłuchują kroków Larry'ego. Aż wreszcie, po odczekaniu
kwadransa akademickiego, samowolnie odłożą długopisy,
zamkną notatniki i poczłapią betonowym korytarzem do
stołówki.
Ci zupełnie nowi będą roztrząsać nad kubkiem kawy to
doświadczenie: niewyobrażalną nieprzewidywalność
Lar-ry'ego. Coś takiego przenigdy nie przytrafiło się nam w
szkole! Jak to potem nadrobimy? Czy ktoś nam da jakieś
notatki? Skrypty? Boże, co teraz będzie?! Ale fani Larry'ego,
zahartowani w studenckich bojach, tylko się śmieją. Taki jest
właśnie Larry! - wyjaśniają radośnie. Następnym razem
nadrobi ten opuszczony wykład i jeszcze ze trzy naprzód. I
tak was wciągnie, że zapomnicie o lunchu! A potem będą się
głośno zastanawiać, co tym razem mogło zatrzymać
Larry'ego: znowu koszmarny kac gigant? Następny
niesłychany, skandaliczny romans, kolejny z szeregu mu
przypisywanych? Bo mimo czterdziestu pięciu lat Larry
nadal natychmiast wpada kobietom w oko, ma wygląd
zagubionego chłopca, niedoro-słego poety.
Władze uniwersyteckie podeszły do jego nieobecności z
równie swobodną wyrozumiałością, choć koledzy Larry'e-go
(nie wszyscy z zupełnie przyjacielskich pobudek) donieśli o
tym przejawie braku obowiązkowości w ciągu godziny.
Administracja odczekała jeszcze cały tydzień, do kolejnego
poniedziałku i kolejnej nieobecności, nim ktoś zdobył się na
wysiłek zatelefonowania do gospodyni Larry'ego. A gdy tam
nie otrzymano zadowalającego wyjaśnienia, zawiadomiono
policję w Bath. Minęło jeszcze sześć dni, zanim zajrzała do
mnie: w niedzielę, wyobraźcie sobie, o dziesiątej wieczór!
Miałem za sobą nużące popołudnie, kiedy to eskortowałem
załadowany do granic możliwości autokar, którym nasza
wioskowa starszyzna jechała na wycieczkę do Longleat. Wie-
czór zaś był bardzo frustrujący - spędziłem go na zmaga-
niach ze starą niemiecką tłocznią do winogron, którą mój wuj
Bob przed śmiercią ochrzcił „Ponurym Szwabem". A jednak
kiedy usłyszałem dzwonek, na moment zamarło mi serce.
Wmawiałem sobie, że na progu chwieje się Larry, zaraz wbije
we mnie oskarżycielskie spojrzenie swych piwnych oczu,
dolna warga opadnie mu w pijackim uśmiechu, a ja usłyszę
bełkotliwe: „No, już, Timbo, walnij ze mną kurewsko dużą
szkocką! Kto by się przejmował babami!"
Dwaj mężczyźni.
Lało jak z cebra, więc czekając, aż otworzę drzwi, kulili się
pod daszkiem werandy. Cywilne ubrania w rozmyślnie ła-
twym do rozpoznania typie. Zaparkowali samochód na moim
podjeździe, Peugeot 306 diesel, połyskujący w strugach de-
szczu, z napisem „Policja" i standardowym zestawem
dysko-tekowo-radiowym. Gdy wyjrzałem przez wizjer, ich
twarze wyskoczyły na mnie niczym jakieś kadłuby bez
kończyn, rozdęte zakrzywieniem soczewki. Starszy z
mężczyzn miał grube, prostackie rysy i wąsik, w twarzy
młodszego zaś była jakaś lubieżność, choć jego głowa miała
trumnowaty, kancia-sto-spadzisty kształt, a oczy wyglądały
jak przestrzeliny.
Zaraz, powiedziałem sobie. Spoko. Na tym przecież polega
zachowanie zimnej krwi. W końcu jest pdźno, a ja jestem we
własnym domu. Dopiero uświadomiwszy to sobie zacząłem
odryglowywać drzwi. Siedemnastowieczne, wzmocnione że-
laznymi sztabami i ważące chyba z tonę. Nocne niebo było
pogrążone w szaleństwie ulewy, a drzewami targały wściekłe
porywy wiatru. Mimo głębokiego mroku wciąż szybowały w
powietrzu jękliwie kraczące wrony, użalając się na pogodę,
porę roku, los i Bóg wie co jeszcze. W dzień spadł śnieg tak
gęsty, że nadal zalegał na podjeździe szarymi, upiornie
jarzącymi się smugami.
- Witam - powiedziałem. - Nie stójcie tak, bo zamarznie
cie. Wejdźcie.
Jeszcze za życia mojego dziadka pomiędzy olbrzymim
hallem a drzwiami wejściowymi wybudowano coś w rodzaju
przedsionka-pomieszczenie z mahoniu i szkła, podobne do
wielkiej windy. Przez dłuższą chwilę staliśmy tam wszyscy
trzej pod mosiężną lampą i nie ruszając się z miejsca takso-
waliśmy się nawzajem wzrokiem.
- To jest Honeybrook Manor, prawda, proszę pana? -
odezwał się Wąsik z uśmieszkiem. - Bo nigdzie nie widzieli-
śmy drogowskazu.
- Tu się mówi o tym miejscu „Winnica" - odrzekłem. -W
czym mogę panom pomoc? - Ale choć moje słowa były
uprzejme, brzmiały chłodno. Mówiłem tak, jak się mówi do
przypadkowych przechodniów: „Przepraszam, w czym mogę
pomóc?"
- A więc pan musi być panem Cranmerem, nie mylę się?
-spokojnie ciągnął Wąsik, nadal uśmiechnięty.
Właściwie nie wiem, dlaczego cały czas mówię, iż człowiek
ten się uśmiechał. Jego twarz, choć rozciągnięta w uprzej-
mym grymasie, była kompletnie pozbawiona wesołości czy
choćby odrobiny dobrej woli.
- Tak, jestem Cranmer - odpowiedziałem wciąż dalekim
od uprzejmości głosem.
- Pan Timothy Cranmer? To tylko formalność, proszę
pana. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko? Chyba
panu nie przeszkadzamy?
Jego wąsy skrywały pionową białą bliznę. Domyślałem się
operacji zajęczej wargi. A może ktoś mu wbił w twarz potłu-
czoną butelkę, bo miał nierówną cerę, jakby mu składano
twarz z kawałków skóry.
- Formalność? - powtórzyłem z niedowierzaniem. - O tej
porze? Tylko proszę mi nie mówić, że moje prawo jazdy
straciło już ważność.
- Nie, proszę pana, tu nie chodzi o pana prawo jazdy.
Rozpytujemy się na temat doktora Lawrence'a Pettifera z
Uniwersytetu Bath.
Pozwoliłem sobie na dłuższą pauzę, a potem zmarszczy-
łem brwi w wyrazie na pół rozbawienia, na pół strapienia.
- Ma pan na myśli Larry'ego? O mój Boże! W co się wpako-
wał tym razem? - Poza nieruchomym spojrzeniem dwóch par
oczu nie było żadnej odpowiedzi. - Mam nadzieję, że nie
stało się z nim nic złego?
- Dano nam do zrozumienia, że jest pan dobrym znajo-
mym doktora Pettifera, żeby nie powiedzieć - bliskim przy-
jacielem. Czy może to określenie nie jest zbyt dokładne?
Aż zbyt dokładne, pomyślałem.
- „Bliskim"? - powtórzyłem, jakby wieść o mojej zażyłości
z Larrym stanowiła dla mnie nowinę. - Nie sądzę, żeby
kiedykolwiek doszło aż do tego.
Oddali mi płaszcze i nie spuszczali ze mnie wzroku, kiedy
je odwieszałem i otwierałem wewnętrzne drzwi. Prawie każ-
dy, kto odwiedza ten dom po raz pierwszy, zatrzymuje się na
progu i przez chwilę z szacunkiem przyswaja widok galerii
minstreli, wielkiego kominka, portretów i wysokiego
sklepienia z kolekcją broni. Ale nie Wąsik. I nie
Trumnogło-wy, który dotąd z ponurym wyrazem twarzy
przysłuchiwał się rozmowie zza pleców swego kolegi, a teraz
nagle odezwał się do mnie monotonnym, suchym głosem.
- Powiedziano nam, że pan i Pettifer byliście zawsze bli-
skimi kolegami - zaoponował. - A słyszeliśmy to w Winche-
ster College. Byliście kolegami już w szkole.
- Między nami jest różnica trzech lat. Dla chłopaka w
szkole to tyle co całe pokolenie.
- Poza tym studiowaliście razem na Oksfordzie - dorzucił
oskarżycielsko.
- Co się stało Larry'emu? - przerwałem jego wywody.
Moje pytanie spowodowało, że obaj zamilkli. Wyglądali,
jakby się zastanawiali, czy rzeczywiście interesuje mnie
odpowiedź. Starszy, wyraźnie jako ich rzecznik, zabrał się do
wyjaśniania. Uznałem, że ten mężczyzna stara się
karykatu-rować samego siebie. I to w zwolnionym tempie.
- Nooo, cóż, prawdę mówiąc, ten pana kolega doktor
jakby trochę... eee... zniknął, panie Cranmer - wyznał niby
jakiś niechętny światu Pan Inspektor Powolny. - Nie podejrze-
wamy nic groźnego... jeszcze nie na tym etapie. Ale nie ma
go w domu i w pracy. I o ile nam wiadomo - wyraźnie lubił to
wyrażenie, aż nadto przekonywał o tym wyraz jego twarzy
-nie napisał do nikogo pożegnalnego listu. Oczywiście, chyba
że napisał taki liścik do pana. A tak w ogóle, jak rozumiem,
pana Pettifera nie ma tu u pana? Na przykład gdzieś na
piętrze, nie odsypia czegoś, hę?
- Oczywiście, że nie. Niech pan nie będzie śmieszny.
W wyrazie gniewu rozciągnął usta i wąsik, ukazując przy
okazji nie najlepsze zęby.
- Tak? A niby to dlaczego jestem śmieszny, panie Cran-
mer?
- Przecież bym od razu powiedział, że jest na górze.
Gdyby tu był, dlaczego niby miałbym marnować wasz czy
swój czas i udawać, że go nie ma?
Znowu mi nie odpowiedział. Cwany był w tych swoich
niedopowiedzeniach. Zaczynałem podejrzewać, że w innych
sprawach też był cwany. Moj stosunek do policjantów wynikał z
uprzedzeń, których usiłowałem się pozbyć, gdy jednocześnie on z
rozmysłem na owych uprzedzeniach grał. Wynikało to po części
ze stosunków klasowych, po części z mojego poprzedniego
zawodu, dla którego reprezentantów policjanci byli ledwie
ubogimi krewnymi. A w jeszcze innej części odzywały się we
mnie ciągłe skargi Larry'ego -bo jak mówiliśmy w Biurze,
wystarczało, że Larry znalazł się w tym samym hrabstwie co jakiś
policjant, by zostać aresztowanym za utrudnianie wykonywania
obowiązków służbowych.
- No, bo widzi pan - jęknął Wąsik - pan doktor nie ma żony, z
nikim nie mieszka, no, nikogo nie ma. Jest bardzo popularny
wśród studentów, którzy mają go za wspaniałego gawędziarza,
wesołka i kawalarza. Ale kiedy się spyta o niego kolegów z
uniwersytetu, napotyka się to, co ja nazywam murem niewiedzy.
I bądź tu mądry!
- To swobodny duch - powiedziałem. -Akademicy nie są do
tego przyzwyczajeni.
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Larry ma zwyczaj swobodnego wypowiadania swoich opinii.
Szczególnie na temat środowiska akademickiego.
- Którego sam jest członkiem - zauważył Wąsik, unosząc brew
w dziwacznym grymasie.
- Był synem pastora - mruknąłem bezmyślnie.
- Był?Takpanpowiedział?
- Był. Jego ojciec nie żyje.
- Ale i tak jest nadal synem pastora, proszę pana - pouczył
mnie Wąsik.
Całe to jego dęte napuszenie zaczynało mnie drażnić,
odbierałem je już niemal jako obrazę. Uważasz, że tacy właśnie
jesteśmy my, durni gliniarze - mówił mi całym sobą - więc taki
właśnie jestem.
Do mojego salonu prowadzi długi korytarz z dziewiętna-
stowiecznymi obiciami. Poszedłem przodem, wsłuchując się w
stukot zelówek ich butów. Słuchałem przedtem Szostakowicza, ale
na tyle bez przekonania, że natychmiast po wejściu do salonu
wyłączyłem stereo i w odruchu gościnności nalałem trzy kieliszki
naszego Honeybrook Rouge '93. Wąsik mruknął: „Na zdrowie",
popiłiwymamrotałcośjakby:,Ażnie
sposób pomyśleć, że zostało zrobione właśnie tu, w tym
domu, proszę pana". Ale jednocześnie nieznacznie zerknął na
wino pod światło, ustawiając kieliszek pod kątem do
kominka, obejrzał dokładnie kolor, a potem wetknął w szkło
swój długi nochal. Wwąchał się i łyknął troszeczkę, jak eks-
pert, mlasnął i wpatrując się w małego Bechsteina, którego w
swym szaleństwie kupiłem dla Emmy, rozcierał przez chwilę
wino na podniebieniu.
- Czy mi się wydaje, czy jest w nim odrobina pinot?
-zaskoczył mnie nagle. - Bo z pewnością jest w nim wiele
taniny.
- Ależ to jest pinot! - warknąłem.
- Nie wiedziałem, że ten gatunek dojrzewa w Anglii.
- Bo nie dojrzewa. Chyba że ma się wyjątkowe miejsce.
- A pana winnica jest takim wyjątkowym miejscem?
- Nie.
- To dlaczego pan to sadzi?
- To nie ja. Mój poprzednik zasadził ten szczep. Był
nieuleczalnym optymistą.
- Dlaczego pan tak mówi?
Zapanowałem nad sobą. Z trudem, ale zapanowałem.
- Z kilku powodów. Gleba jest zbyt bogata, za mało nawad
niana i znajdujemy się zbyt wysoko nad poziomem morza. Ale
mój wuj zdecydowanie postanowił zignorować te problemy.
Kiedy w innych okolicznych winnicach pędy łamały się pod
ciężarem gron, a u niego nie, winił za to swój pech i próbował
kolejny raz w następnym sezonie. - Odwróciłem się do Wąsika.
- Czy mógłbym poznać panów nazwiska?
Z obowiązkową dawką zawodowego zażenowania wyciąg-
nęli natychmiast swe legitymacje, ale odsunąłem je ruchem
ręki. I ja także kiedyś okazywałem przeróżne legitymacje; w
większości fałszywe. Wąsik usiłował do mnie najpierw
zadzwonić, jak twierdził, ale okazało się, że nie ma mnie w
książce telefonicznej. Tak więc będąc tu w okolicy w zu-
pełnie innej sprawie postanowili jednak po prostu do mnie
zajrzeć. Nie uwierzyłem im. Ich Peugeot miał londyńskie
numery. Oni sami nosili miejskie buty. Ich twarze nie miały
owej prowincjalnej ogorzałości. Ich nazwiska brzmiały
Oli-ver Luck i Percy Bryant. Luck, Trumnogłowy, był
sierżantem. Bryant, Wąsik, inspektorem.
Luck dokonywał wzrokiem dokładnej inwentaryzacji za-
wartości mojego salonu; rodzinne miniatury, osiemnastowie-
czne gotyckie umeblowanie, książki - pamiętniki Hercena,
dzieła Clausewitza na temat wojny.
- Dużo pan czyta - powiedział.
- Kiedy mogę.
- A języki nie stanowią problemu?
- Niektóre tak, inne nie.
- A które nie?
- Znam niemiecki. I rosyjski.
- A francuski?
- Tylko w piśmie.
Ani na moment nie spuszczali ze mnie wzroku. Obaj. Czy
policjanci widzą nas takimi, jacy jesteśmy? Czy widzą w nas
coś, co im niecę przypomina samych siebie? Miesiące mojej
emerytury odjeżdżały w niebyt. Znów byłem Operacyjnym.
Znów się zastanawiałem, czy to się rzuca w oczy i gdzie w
tym wszystkim jest Biuro. Emmo, myślałem, czy cię
znaleźli? Przygnietli cię? Zmusili cię do mówienia?
Czwarta rano. Emma siedzi w swym gabinecie na podda-
szu przy biureczku z drewna różanego, jeszcze jednym
ekstrawaganckim prezencie, jaki jej kupiłem. Pisze na ma-
szynie. Pisała tak przez całą noc; pianistka, która popadła w
nałóg pisania na maszynie.
„Emmo! - mówię do niej od progu. - Po co to wszystko?
-Żadnej odpowiedzi. - Wykończysz się. Prześpij się trochę.
Proszę!"
Inspektor Bryant zacierał ręce, jakby ugniatał ciasto.
- A więc, panie Cranmer - zaczął z napastliwym uśmiesz
kiem. - O ile mogę to ująć wprost, kiedyż to ostatni raz
widział pan swojego przyjaciela, pana doktora? Albo z nim
rozmawiał?
A to było pytanie, do którego przygotowywałem się przez
ostatnie pięć tygodni.
Ale nie odpowiedziałem mu. Jeszcze nie. Byłem zdecydo-
wany opierać się temu rytmowi przesłuchania, postanowiłem
więc dostosować ton do swobodnej atmosfery przyjacielskiej
nasiadówki przy kominku.
- Dziwne, że pan mówi, że z nikim nie mieszka, że nie ma
nikogo...
- Taak?
- No, Boże ty mój! - Zachichotałem. - Larry zawsze miał
kogoś... przy sobie. Zawsze!
Teraz wciął się Luck. Bardzo niegrzecznym tonem. Ten
facet umiał tylko albo stać w spoczynku, albo lecieć pełnym
szwungiem, bez stanów pośrednich.
- Ma pan na myśli kobietę? - rzucił.
- Kiedy go znałem, zawsze miał na podorędziu niewielki
harem - powiedziałem spokojnie. - Proszę mi tylko nie
wmawiać, że na stare lata stał się samotnikiem.
Bryant w milczeniu trawił moje słowa.
- Nim pojawił się w Bath, taka właśnie go poprzedzała repu
tacja, panie Cranmer. Ale prawda, jak stwierdziliśmy, jest nieco
inna, dobrze mówię, Oliverze? - Luck nie oderwał wzroku od
płomieni. - Dokładnie wypytaliśmy jego gospodynię i uniwer
syteckich kolegów. Dyskretnie. Nie mieliśmy naturalnie zamia
ru na tym etapie dochodzenia poruszać gniazda os. - Urwał, by
nabrać oddechu, a ja zacząłem się zastanawiać, w jakim sto
pniu to oschłe zachowanie ukształtowały absurdalne sukcesy
jego telewizyjnych „kolegów po fachu". - I natychmiast po
podjęciu pracy w Bath zaczął się zachowywać dokładnie tak,
jak to pan sugeruje. Napady pijaństwa, podrywki wśród co
ładniejszych studentek - a niejedna się dała poderwać. Ale
powoli, stopniowo zaczęło się coś zmieniać. Poważnieje. Prze
staje chodzić na imprezy. Wciąż więcej wieczorów spędza bez
swych podrywek. A czasami nawet i noce. Mniej pije. Coraz
częściej mówi się o nim „stonowany", czasem nawet „skupio
ny". A w ostatnich poczynaniach pana doktora pojawia się jakaś
tajemniczość, której nie potrafimy przeniknąć.
To się nazywa zręczność - pomyślałem.
- Może wreszcie wydoroślał - mruknąłem niezobowiązu-
jąco, ale w moim głosie najwyraźniej pojawiło się więcej
uczucia, niż tego chciałem, bo długa głowa Lucka nagle
odwróciła się w moją stronę. Wbił we mnie wzrok, a na
skórze jego karku czerwono i pomarańczowo zabłysły pło-
mienie kominka.
- Przez ostatnie dwanaście miesięcy jedynym, i to niere-
gularnym jego gościem, o którym wiemy, był pewien cudzo-
ziemiec, dżentelmen znany jako „Profesor" - ciągnął Bryant.
- Nikt nie wie, gdzie i czego jest on profesorem. Nigdy nie
zatrzymywał się na długo. Zdaje się, że przybywał nie zapo-
wiedziany, ale doktor Pettifer zawsze cieszył się na jego
widok. Zamawiali sobie do domu dostawę curry, kartonik
piwa, wypijali nieco szkockiej i słychać było, jak się śmieją.
Profesor najwyraźniej prowadzi cygańskie życie, tak przy-
najmniej wynika z opowiadań naszego informatora. Sypiał na
sofie i wyjeżdżał nazajutrz. Miał ze sobą zawsze tylko lekką
torbę podróżną, był bardzo niezależny. Nasze źródło... eee...
ona nazwała go kotem, co chadza własnymi drogami.
Gospodyni nigdy nie usłyszała jego nazwiska, po prostu „to
jest profesor", „przyjeżdża profesor" itp. Rozmawiał z do-
ktorem Pettiferem w jakimś bardzo obcym języku, i to do
rana.
Pokiwałem głową, starając się okazać lekkie zainteresowa-
nie. Nie mogłem przecież ujawnić, jak bardzo mnie zafascy-
nowało jego opowiadanie.
- Nie był to rosyjski, bo gospodyni by rozpoznała ten
język. Jej mąż był oficerem marynarki i kiedyś się uczył
rosyjskiego, więc miała okazję słyszeć jego brzmienie.
Sprawdziliśmy już na uniwersytecie. Żaden z ich oficjalnych
gości nie pasuje do tego opisu. Profesor przyjeżdżał i odjeż
dżał jako osoba prywatna.
Pięć lat wcześniej. Kroczę po Hampstead Heath z Larrym
u boku. Idziemy za szybko. Ale gdy jesteśmy razem, zawsze
tak jest. W czasie weekendowych wypoczynków od naszego
bezpiecznego domu w Norfolk chodzimy po londyńskich
parkach jak dwóch atletów, których ani na chwilę nie opusz-
cza myśl o rywalizacji.
„Czeczejew przerzucił się na curry! - ogłasza nowinę Larry.
- Przez całe sześć cholernych miesięcy facet robi mi wykłady,
że jagnięcina to jagnięcina, a wszystkie sosy to jedna wielka
dekadencja. A tu nagle wczoraj wieczorem wpieprza jak wilk
kurczaka vindaloo i zachowuje się, jakby złapał pana Boga za
nogi!"
- Niski, bardzo mocno zbudowany - mówił dalej Bryant. -
Gospodyni dałaby mu jakieś czterdzieści siedem, osiem lat.
Zaczesane do tyłu czarne włosy. Bokobrody i opadające
w kącikach ust wąsy. Zwykle w watowanej kurtce i sporto
wych butach. Cera smagła, ciemnawa, ale wciąż biała, jak to
określiła. Twarz dziobata. Jakby przechodził w dzieciństwie
bardzo ciężką ospę. Poczucie humoru, dowcipkuje i docina.
Inny od profesorów, których przedtem znała. Nie wiem, czy
panu to w ogóle coś mówi?
- Obawiam się, że nie - odrzekłem, choć mówiło, oj,
mówiło. Nawet bardzo wiele.
- Ona się posunęła do określenia go jako „uroczego",
prawda, Oliverze? Doszliśmy do wniosku, że sama się nieco
do niego podpalała.
Luck mu nie odpowiedział. Spojrzał nagle na mnie i spytał
bezpośrednio:
- Jakimi dokładnie językami mówi Pettifer poza rosyj-
skim?
- „Dokładnie" to nie wiem - odrzekłem, a Luckowi wyraźnie
się to nie podobało. -Jest slawistą. Języki to jego najmocniejsza
strona, szczególnie języki mniejszości. Zawsze odnosiłem wra-
żenie, że uczy się języków po prostu przechodząc obok obco-
krajowców. To swego rodzaju fenomen językowy.
- Ma to we krwi, tak?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Ale ma do tego dryg.
- Jak pan.
- Ja muszę wkuwać.
- A Pettifer nie?
- Nie potrzebuje czegoś takiego. Mówiłem już panu, on
ma do tego dryg.
- Wie pan może, kiedy ostatni raz wyjechał za granicę?
- Boże mój, ależ on ciągle wyjeżdżał! A przynajmniej
kiedyś ciągle wyjeżdżał. To była jego pasja! Im bardziej
zabita dechami dziura, tym lepiej.
- Ale kiedy wyjechał ostatni raz?
„Osiemnastego września - pomyślałem - a kiedyż by? Jego
ostatni raz, ostatnie tajne spotkanie, jego absolutnie ostatni
śmiech".
- Hmm. Jego ostatni wyjazd, powiada pan... - mruknąłem.
- Obawiam się, że nie mam pojęcia. Gdybym zaczął wymy
ślać, pewnie bym panów tylko wprowadził w błąd. Nie może
cie sprawdzić list pasażerów samolotów i innych takich?
Myślałem, że w dzisiejszych czasach podobne informacje są
już skomputeryzowane.
Luck zerknął na Bryanta. Ten przeniósł spojrzenie na
mnie, rozciągając swój uśmiech do granic cierpliwości.
- No cóż, panie Cranmer. O ile wolno mi powrócić do mojego
początkowego pytania - powiedział z wysiloną uprzejmością. -
Z pewnością problemem jest pytanie „kiedy", ale byłoby napra
wdę miło z pana strony, gdyby pan wreszcie dopuścił nas do
tajemnicy i oświecił, kiedyż to po raz ostatni miał pan kon-
takt z naszym zaginionym panem doktorem?
Kolejny raz prawda omal sama nie wyrwała się na wolność.
„Kontakt? - chciałem powiedzieć. - Kontakt, panie Bryant?
Pięć tygodni temu, osiemnastego września, w Priddy Pool,
panie Bryant. Kontakt na skalę, jakiej nie jest pan sobie w
stanie wyobrazić, panie Bryant!"
- Sądzę, że musiało to być jakiś czas po tym, jak uniwer-
sytet zaoferował mu stałą pracę - odpowiedziałem głośno.
-Larry był wtedy w siódmym niebie! Miał po dziurki w nosie
krótkoterminowych prac na zlecenia i dorabiania jako dzien-
nikarz. Bath dało mu zabezpieczenie, jakiego szukał. I złapał
się go obiema rękami.
- No i? - powiedział Luck, dla którego brak wdzięku
stanowił najwyraźniej przejaw cnoty.
- No i napisał do mnie. On zawsze odczuwał przymus
robienia notatek i często traktował je jak liściki. I to był nasz
ostatni kontakt.
- Co było w tym liście? - nie dawał spokoju Luck.
„Że Uniwersytet Bath jest dokładnie tym samym, czym był,
gdy go pierwszy raz tu przywiozłem: szarym, ponurym,
cholernie zimnym miejscem, śmierdzącym kocimi
szczyna-mi - odparłem mu w myślach, gdy prawda
zagotowała się w moim mózgu. - Że od stóp do głowy
zaczyna gnić w tym świecie pozbawionym wiary i antywiary.
Że Uniwersytet Bath to Łubianka, tyle że bez choćby jednego
wybuchu śmiechu, i że jak zawsze mnie osobiście uważa za
odpowiedzialnego za ten stan rzeczy. Podpisano: Larry".
- Pisał mi, że dostał oficjalny angaż, że jest szczęśliwy i
że chciałby, żeby wszyscy dzielili jego szczęście - odrzekłem
sucho.
- Ale kiedy to było dokładnie?
- Nie mam pamięci do dat. Mówiłem już to panom. Chyba
że chodzi o roczniki win.
- Ma pan jeszcze ten list?
- Nigdy nie przechowuję korespondencji.
- Ale odpisał mu pan?
- Od razu. Kiedy dostaję osobisty list, właśnie tak postę-
puję. Nie znoszę mieć zaległości.
- Pewnie to dawne urzędnicze nawyki, co?
- Zdaje się.
- Ale jest pan przecież już na emeryturze.
- Och, panie Luck, zapewniam, że nigdy w życiu nie
byłem aktywniejszy niż teraz.
Na twarz Bryanta powrócił ukazujący białawą bliznę
uśmiech.
- Rozumiem, że ma pan na myśli swoją różnorodną i bar-
dzo pożyteczną działalność społeczną. Mówi się, że pan
Cranmer jest regularnym świętym w tym miasteczku. Ratuj-
my nasz kościółek. Pomagajmy starcom. Wakacje na wsi dla
kalekich dzieci. Otwórzmy nasze domy dla ubogich. Robi
wrażenie, co, Oliverze?
- Jak cholera - mruknął Luck.
- Kiedy to więc ostatni raz widział się pan z naszym
doktorem? Twarzą w twarz, nie mówmy już o jakichś liści-
kach - dokończył Bryant nie zmieniając tonu głosu.
Zawahałem się. Rozmyślnie.
- Trzy miesiące temu? Cztery? Pięć? - dawałem mu do
wyboru.
- Czy to było tutaj, proszę pana? W Honeybrook?
- Tak, był tu u mnie, tak.
- A jak często mu się zdarzało tu zaglądać?
- Oj, Boże! Z Larrym nie da się tego spamiętać. On ma
zwyczaj wpadać jak po ogień. Ale przez ostatnie dwa lata,
powiedziałbym, ze sześć - osiem razy.
- A kiedy był ten najostatniejszy raz?
- Usiłuję sobie to jakoś uzmysłowić. Chyba w lipcu. Posta-
nowiliśmy wcześniej zlać wino do kadzi, a najlepszym spo-
sobem na pozbycie się Larry'ego jest zapędzić go do pracy.
Popracował jakąś godzinę, zjadł trochę chleba z serem, wypił
cztery giny z tonikiem i poszedł sobie.
- A więc w lipcu - powiedział Bryant.
- Tak powiedziałem. W lipcu.
- A nie przypomina się panu jakaś dokładniejsza data?
Może choć dzień tygodnia? Może to był weekend?
- Tak, to musiał być weekend.
- A czemuż to?
- Bo nie było żadnego pracownika.
- Wydawało mi się, że powiedział pan „my".
- Pomagało mi kilkoro dzieci z sąsiedztwa. Czasami pra-
cują u mnie za funta na godzinę - odrzekłem spokojnie, nadal
delikatnie unikając wspominania o Emmie.
- A jak się panu wydaje, czy to był środek lipca, jego
początek czy może raczej koniec?
- Środek. To musiał być środek lipca. - Wstałem, może aby
pokazać im, jak bardzo jestem rozluźniony, i zrobiłem niezłe
przedstawienie oglądając powieszony przez Emmę obok
telefonu kalendarz. - O, tu. Ciotka Madeline, od dwunastego
do dziewiętnastego. Przez tydzień była u mnie moja ciotka
staruszka. Larry musiał wpaść w ten właśnie weekend, wciąż
z nią plotkował.
Nie widziałem ciotki Madeline co najmniej od dwudziestu
lat, ale jeśli mieli ochotę szukać świadków, to wolałem już,
by próbowali szczęścia u ciotuni niż u Emmy.
- Eee... Panie Cranmer, słyszeliśmy, że doktor Pettifer
dosyć często korzystał z telefonu.
Roześmiałem się wesoło. Wkraczaliśmy na kolejny mrocz-
ny teren i musiałem teraz zmobilizować całą pewność siebie,
na jaką mnie było stać.
- Och, z pewnością musieli panowie o tym słyszeć. Nie
bez powodu.
- Czyżby się panu to z czymś kojarzyło?
- Och, jak najbardziej. Bywały czasy, kiedy Larry mając
pod ręką telefon potrafił zmienić człowiekowi życie w piekło
na ziemi. Dzwonił o każdej porze dnia i nocy. I żeby to tylko
do mnie! Dręczył wszystkich, każdego, kogo miał w notesie.
Znowu się roześmiałem, a Bryant mi zawtórował. Luck z
purytańską miną nie odrywał wzroku od płomieni na ko-
minku.
- Taaaak, chyba każdy z nas zna choć jedną taką osobę
-mruknął Bryant. - Ja ich nazywam mękołami, bez obrazy.
Mają jakiś problem - pokłócą się z narzeczonym czy narze-
czoną, nie wiedzą, czy mają kupić ten dom, który im się
podoba - i nie spoczną, póki nie wciągną w to wszystkich
znajomych. Szczerze mówiąc, u mnie w domu chyba to moja
żona bardziej ich interesuje, bo ja nie mam do nich cierpli-
wości. A kiedy to po raz ostatni miał pan od doktora Pettifera
taki telefon?
- Jaki?
- No, mękolący. Kiedy ostatni raz zawracał panu głowę
przez telefon?
- Aha. O, dawno temu.
- Kilka miesięcy temu?
Znów udałem, że przeszukuję pamięć. Są dwie podstawo-
we zasady dla przesłuchiwanych, a ja zdążyłem już obie je
złamać. Pierwsza to nigdy nie wyrywać się z własnej woli z
żadnymi dodatkowymi szczegółami. Druga to nigdy nie
mówić wprost kłamstw, o ile da się tego unikać dłużej.
- Może gdyby pan sobie przypomniał, o jakim problemie
wtedy mówił pan Pettifer, potrafilibyśmy dopasować do tego
jakąś datę - zasugerował łagodnie, jakby proponował rodzaj
rodzinnej zabawy.
Miałem poważny dylemat. W moim poprzednim wcieleniu
przyjmowaliśmy za pewnik, że policja - w przeciwieństwie
do nas - rzadko używa mikrofonów i magnetofonów. Ich źle
pojmowana niedyskrecja dochodzenia dotyczyła kłopotli-
wych sąsiadów, handlowców i zarządców banków, ale nie
przekraczała poziomu elektronika, którą można znaleźć w
każdym domu. A przynajmniej tak się nam wydawało.
Postanowiłem więc, że na wszelki wypadek ucieknę daleko
w przeszłość.
- O ile pamiętam, chodziło o rozbrat Larry'ego z lewym
skrzydłem socjalizmu. Robił z tego publiczne przedstawie
nie i chciał, żeby wszyscy jego przyjaciele brali w nim udział
- powiedziałem wreszcie.
Wciąż w tej samej pozycji przed kominkiem Luck przyło-
żył do policzka dłoń, jakby powstrzymywał neuralgiczny
ból.
- Czy ma pan na myśli rosyjski socjalizm? - rzucił dość
agresywnie swym suchym głosem.
- Każdy, jaki panu przyjdzie do głowy. Był wówczas na
etapie deradykalizacji samego siebie - tak to określał -i
koniecznie chciał, żeby jego przyjaciele byli świadkami tego
procesu.
- A kiedy dokładnie mogło to mieć miejsce, panie
Cran-mer? - spytał mnie z drugiej strony Bryant.
- Jakieś dwa lata temu. Może trochę więcej. To było wtedy,
kiedy oczyszczał swój życiorys przed oficjalnym wystąpie-
niem o posadę na uniwersytecie.
- Listopad dziewięćdziesiątego drugiego - mruknął Luck.
- Słucham pana?
- Jeśli mówi pan o publicznym wycofaniu się doktora z
radykalnego socjalizmu, to chodzi o jego artykuł pod tytułem
Śmierć eksperymentu, opublikowany w „Przeglądzie So-
cjalistycznym" w listopadzie dziewięćdziesiątego drugiego.
Doktor Pettifer uzasadniał w nim swoją decyzję analizą cze-
goś, co sam nazwał podziemnym continuum rosyjskiego
ekspansjonizmu, niezależnie od tego, czy odbywał się on pod
sztandarem carów, komunistów czy, jak teraz, federali-strów.
Odniósł się także do odnalezionej na nowo na Zachodzie
ortodoksji moralnej, którą porównywał do wczesnych faz
dogmatów społecznych komunizmu - bez tego całego
fundamentalistycznego idealizmu. Kilku spośród jego aka-
demickich kolegów uznało ten artykuł za wyjątkowo poważ-
ny akt zdrady. Pan też?
- Nie miałem na ten temat żadnej opinii.
- A rozmawiał pan z nim o tym artykule?
- Nie. Po prostu mu pogratulowałem.
- Dlaczego?
- Bo właśnie tego chciał.
- A zawsze mówi pan ludziom to, co chcą usłyszeć?
- Jeśli usiłuję jakoś spławić nudziarza, panie Luck, i wziąć
się wreszcie do czegoś innego, to owszem, bardzo chętnie tak
robię - odpaliłem i demonstracyjnie spojrzałem na francuski
zegar z kurantem w kryształowej obudowie. Ale Luck nie dał
się łatwo wprawić w zakłopotanie.
- A wtedy... w listopadzie dziewięćdziesiątego drugiego,
kiedy Pettifer pisał ten sławetny artykuł... mniej więcej wtedy
opuszczał pan swoją londyńską posadę i odchodził na eme-
ryturę. Nie mylę się, prawda?
Nie podobało mi się, że Luck tak łatwo rysuje paralele
pomiędzy życiem Larry'ego i moim. A już jego napastliwy
ton był nie do zniesienia.
- Zapewne.
- Czy pan pochwalał to jego pożegnanie z socjalizmem?
- Czy chce pan mnie w ten sposób zapytać, jakie są moje
poglądy polityczne, panie Luck?
- Ja tylko tak sobie myślę, że znajomość z nim w okresie
zimnej wojny musiała być dla pana nieco ryzykowna. Pan w
służbie publicznej, a on - jak sam pan to przed chwilą
powiedział - rewolucyjny socjalista.
- Nigdy nie robiłem tajemnicy ze swojej znajomości z do-
ktorem Pettiferem. Nie jest zbrodnią, że w tym samym czasie
studiowaliśmy na uniwersytecie czy też chodziliśmy do tej
samej szkoły - choć pan najwyraźniej uważa inaczej. Z pew-
nością w moim departamencie nie stanowiło to nigdy proble-
mu.
- A spotkał pan kiedyś któregoś z tych jego przyjaciół
z bloku wschodniego? Jakiegoś Rosjanina, Polaka, Czecha
czy kogo tam jeszcze? Bo przecież się z nimi prowadzał.
Siedzę z pokoju na piętrze naszego bezpiecznego domu na
Shepherd Market i popijam pożegnalnego drinka z radcą
ekonomicznym Wołodią Zorinem, w rzeczywistości szefem
odtworzonej rezydentury rosyjskiego wywiadu w Londynie.
To ostatnie z naszych półoficjalnych spotkań. Za trzy tygod-
nie opuszczę ten sekretny świat i całą jego działalność. Zorin
to stary wyjadacz, dorobił się na zimnej wojnie siwizny i
stopnia pułkownika tajnej służby. Pożegnanie z nim to jak
pożegnanie własnej przeszłości.
„A więc co masz zamiar robić z resztą swego życia, przy-
jacielu Timothy?" - pyta.
„Trochę je ograniczę - odpowiadam. - Będę czytał Rous-
seau. Dam sobie spokój z wielkimi ideami, skupię się na
uprawianiu winorośli i pracach domowych".
„Wybudujesz wokół siebie Mur Berliński?"
„Niestety, Wołodia, już mam taki mur. Mój wuj Bob założył
winnicę w ogrodzie otoczonym osiemnastowiecznym mu-
rem".
- Nie, doktor Pettifer nigdy mi nie przedstawił nikogo
takiego - odpowiedziałem.
- A może panu o nich opowiadał? Kim byli? Co go z nimi
łączyło? Czy miał z nimi jakieś układy? Może wymiana usług
albo coś w tym stylu?
- Układy? Z pewnością nie.
- Układy. Wymiana usług. Transakcje - powiedział z prze-
rażającym naciskiem Luck.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Nie, o niczym
takim nie rozmawiał ze mną. Nie, nie wiem, co robili razem.
Pewnie głównie gadali. Naprawiali świat. Rozwiązywali pro-
blemy ludzkości pod butelkę.
- Nie przepada pan za Pettiferem, co?
- Ani go lubię, ani nie lubię, panie Luck. Nie mam zwycza-
ju wystawiać ludziom ocen, w przeciwieństwie do pana. To
stary znajomy. Kiedy widuje się go rzadko i na krótko, jest
naprawdę miłym gościem. I zawsze tak właśnie go traktowa-
łem.
- Pokłócił się pan z nim kiedyś poważnie?
- Ani się z nim poważnie nie pokłóciłem, ani się z nim
blisko nie przyjaźniłem.
- Czy Pettifer kiedykolwiek proponował panu udział w
tym „naprawianiu świata" w zamian za jakąś przysługę? Pan
jest urzędnikiem państwowym. Czy też byłym. Mógł pan mu
coś ułatwić, pomóc w czymś, polecić go i umożliwić mu tym
samym zrobienie czegoś.
Jeśli Luck miał zamiar mnie rozzłościć, to wyjątkowo się
starał.
- Taka sugestia jest wyjątkowo nie na miejscu - odpaliłem. -
Równie dobrze ja mogę spytać pana, czy pan bierze łapówki!
Po raz kolejny Bryant pospieszył na ratunek, starając się,
bym dostrzegł wysiłek, jaki w to wkłada.
- Panie Cranmer, proszę mu wybaczyć! Oliver jest jeszcze
taki młody! - Złożył ręce w ironicznym modlitewnym geście.
- Proszę pana... Panie Cranmer, jeśli mogę...
- Tak, panie Bryant?
- Chyba znów oddaliliśmy się od tematu. Wydaje mi się,
że wyjątkowo łatwo nam to przychodzi. Mówimy o telefo-
nach, aż tu nagle przyłapujemy się na rozmowie o jakichś
historiach sprzed dwóch lat. A co z dniem dzisiejszym?
Kiedy miała miejsce pana najostatniej sza rozmowa telefoni-
czna z doktorem Pettiferem? Nieistotny jest jej temat, proszę
mi tylko powiedzieć kiedy. Właśnie to mnie interesuje, a za-
czynam już podejrzewać, że z jakiegoś powodu nie chce mi
pan odpowiedzieć wprost. To dlatego nasz młody Oliver jest
chwilami niemiły. W porządku, proszę pana?
- Zastanawiam się.
- Niech pan się nie spieszy, proszę pana.
- Bo to tak jak z tymi jego wizytami. Zaraz się o nich zapo-
mina. Zawsze dzwoni, kiedy człowiek jest najbardziej zajęty.
-Na przykład kochaniem się z Emmą, w czasach gdy jeszcze to
robiliśmy. - Czy widziałem taki-to-a-taki artykuł w gazecie? Czy
widziałem w telewizji tego dupka, który topił się we własnych
kłamstwach na taki-to-a-taki temat? Właśnie tyle zostaje z nie-
dojrzałych przyjaźni. To, co dwadzieścia lat temu było pełne
wdzięku, teraz jest zawracaniem głowy. Człowiek dorasta. Ale
nie wszyscy jego przyjaciele. Oni się nie zmieniają. Pozostają
tacy sami. Najpierw stają się dużymi dziećmi, a potem nudzia-
rzami. I wtedy człowiek się z tego wszystkiego wyłącza.
Nie podobał mi się sposób, w jaki twarz Lucka się rozjaś-
niła, a Bryant nagle rzucił mi kose spojrzenie.
- Eeee... Proszę pana... W kwestii tego „wyłączania się" -
bąknął Bryant. - Czy ma pan tu na myśli dosłowne wyłącza
nie? Telefonu? Wyjęcie wtyczki z kontaktu? Bo zdaje się
właśnie dokładnie to pan zrobił pierwszego sierpnia, panie
Cranmer? I dopiero po pełnych trzech tygodniach nawiązał
pan ponownie kontakt z zewnętrznym światem - po otrzy
maniu nowego numeru.
Miałem już tego naprawdę dość. Natychmiast wystrzeliłem:
- Inspektorze Bryant, sierżancie Luck, chyba już wystar-
czy tego wszystkiego. Jesteście niby ogromnie pochłonięci
śledztwem w sprawie zaginionej osoby, a w następnej chwili
zadajecie mnóstwo bzdurnych i obraźliwych pytań o jakieś
nieetyczne kontakty w czasach, gdy byłem urzędnikiem pań-
stwowym, o moje poglądy polityczne, czy nie stanowię za-
grożenia bezpieczeństwa państwa i dlaczego zmieniłem i za-
strzegłem swój numer telefonu.
- A dlaczego pan to zrobił? - wtrącił Luck.
- Bo byłem molestowany.
- Przez kogo?
- Nikogo, kto choćby w najmniejszym stopniu was intere-
sował.
Teraz przyszła kolej na Bryanta.
- Eeee... Proszę pana, skoro doszło do czegoś takiego, to
dlaczego nie zwrócił się pan do policji? Z przyjemnością
zajmujemy się telefonicznym molestowaniem, niezależnie od
tego, czy to pogróżki, czy obscena. Oczywiście we współ-
pracy z British Telecom. Nie było więc potrzeby odcinania się
od świata na trzy tygodnie.
- Telefony, które mi przeszkadzały, nie były ani pogróż-
kami, ani obscenami.
- Ach, tak? Czymże więc były, jeśli można spytać?
- Nie były pańskim interesem. I nadal nie są. - A zaczerp-
nąwszy powietrza dodałem jeszcze: - Poza tym trzy tygodnie
bez telefonu to kuracja wypoczynkowa.
Bryant grzebał w wewnątrznej kieszeni. Wydobył wreszcie
czarny notes, zdjął elastyczną opaskę i rozłożył go na kolanie.
- Tylko widzi pan, panie Cranmer, ja i tu obecny Oliver
dość dokładnie się zorientowaliśmy w rozmowach telefoni
cznych doktora Pettifera. Podczas całego jego pobytu w Bath
- dodał tonem wyjaśnienia. - Na nasze szczęście doktor miał
szkocką gospodynię i korzystał z tej samej co ona linii tele-
fonicznej. Wszystkie rozmowy wychodzące były zapisywane
- czas trwania i godzina. Świętej pamięci małżonek pani
Macarthur tak robił, a ona kontynuuje jego przyzwyczajenia.
Bryant poślinił palec i przewrócił stronę.
- Do doktora często telefonowano, wiele z tych rozmów
było z bardzo odległych miejsc, sądząc po jakości połącze
nia, i nieraz bywały przerywane. Nierzadko doktor Pettifer
używał tego języka, którego pani Macarthur nie jest w stanie
rozpoznać. Ale jeśli chodzi o rozmowy wychodzące, rzecz
się ma zupełnie inaczej. Według pani Macarthur aż do pierw
szego sierpnia tego roku pan był niezaprzeczalnie gwiazdą
pośród telefonicznych rozmówców doktora. Tylko w ciągu
maja i czerwca doktor Pettifer przekonferował z panem
sześć godzin i dwadzieścia minut.
Urwał, choć i tak nie próbowałem mu przerwać. Usiłowa-
łem rozegrać partię niemożliwą do zagrania kartą i przegra-
łem. Robiłem co mogłem w nadziei, że zadowolę tych ludzi
półprawdami. Ale wobec tak dobrze zaplanowanego ataku
byłem bez szans obrony. Wychodzi na to, że muszę świecić
oczami za Biuro w charakterze kozła ofiarnego. Jeśli ci głu-
pcy w Biurze wiedzieli o zniknięciu Larry'ego, to dlaczego,
do diabła, nie ostrzegli mnie wcześniej? Musieli przecież
wiedzieć, że policja go szuka! Dlaczego więc jej nie powstrzy-
mali? A jeśli przypadkiem nie mogli tego zrobić, to dlaczego
mnie zostawili wystawionego na strzał? Nikt mi nawet nie
powiedział, kto, co i dlaczego!
Moje ostatnie spotkanie z Jakiem Merrimanem, szefem
personelu. Siedzi w swoim pokrytym drogimi dywanami ga-
binecie, z oknami na Berkeley Square, i łamie biskwit Rich
Tea na pół, nie przerywając jednocześnie wyrzekania na koło
historii. Merriman tak długo odgrywał rolę pieprzonego an-
gielskiego głupka, że już chyba nikt, z nim włącznie, nie wie
na pewno, czy aby rzeczywiście nim nie jest.
- Tim, zrobiłeś już swoje, stary - ględzi tym płaskim,
bezdźwięcznym głosem. - Przeżyłeś wszystko, co mogłeś.
Czy można zrobić więcej?
Ja na to, że no właśnie, czy można, ale Merriman nie słyszy
ironii, jeśli to nie on sam ironizuje.
- Było sobie to uosobienie zła, ty je szpiegowałeś do
upadłego, a teraz pyf! i już go nie ma. To znaczy, tylko
dlatego, że wygraliśmy, nie możemy po prostu stwierdzić, że
nie było sensu walczyć. Lepiej już powiedzieć: hurra! Nako-
paliśmy im! Komunistyczny brytan zdechł i już go pogrzeba-
no! Czas iść na następną imprezę. - Zdobywa się na cień
uśmiechu, łamie połówkę biskwita na jeszcze mniejsze części
i zanurza je w swojej kawie.
- Tyle że ja nie jestem już zaproszony na to następne
przyjęcie, tak? - mówię.
Merriman nigdy nie powie ci wprost złych wieści. Woli je
wydobyć od ciebie.
- No cóż, Timie, chyba nie - zgadza się ze mną i współ
czująco pochyla na moment swą mięsistą głowę. - Mam na
myśli, że dwadzieścia pięć lat aż nadto wystarcza na ukształ
towanie umysłowości. Uważam nawet, że o wiele lepiej się
będziesz czuł, jeśli uznasz, że odsłużyłeś już swoje, i ode
jdziesz sam, poszukać trochę wytchnienia. W końcu nie
jesteś biedakiem. Masz przecież piękny dom na wsi. Twój
drogi wuj Robert był uprzejmy umrzeć, a to o wiele więcej,
niż można powiedzieć o większości bogatych wujów. Cóż
może być milsze?
W Biurze mówią, że z Merrimanem trzeba ostrożnie, bo
człowiek może przez nieuwagę sam się zwolnić, nie czekając
na to, żeby go wywalono.
- Wcale nie uważam, że jestem za stary na podjęcie
nowych wyzwań - mówię.
- Wojownicy Zimnej Wojny w wieku czterdziestu siedmiu
lat nie nadają się do powtórnego wykorzystania. Wszyscy
jesteście zbyt mili. Zbyt wieloma regułami się kierujecie.
Powiesz Pettiferowi, dobrze? Lepiej, żeby to usłyszał od
ciebie.
- A co dokładnie mam mu powiedzieć?
- No cóż, chyba to samo, co ja powiedziałem tobie. Chyba
nie sądzisz, że możemy go wysłać przeciw terrorystom.
Wiesz, ile on mnie kosztuje? Tylko pensja, bo na samą myśl
o jego wydatkach dostaję cholery!
- Owszem, to przecież moja sekcja go opłaca.
- Wiesz, o co mi chodzi! Za co niby mu teraz tyle płacimy?
Potrzebujemy tych pieniędzy na coś innego. Pettiferowie
tego świata to przeżytek. Sam to przyznaj!
Jak zwykle zbyt pdźno zaczynam tracić panowanie nad
sobą.
- Szefostwo zupełnie inaczej widziało tę kwestię, kiedy
ostatni raz ją rozpatrywano! Wszystkie strony się zgodziły, że
zaczekamy spokojnie, czy aby Moskwa nie wymyśli dla
niego jakiejś nowej roli!
- Czekaliśmy i w końcu nas to znudziło. - Przesuwa w
moim kierunku stronę wydartą z „The Guardian". - Pettifer
potrzebuje zajęcia albo zacznie sprawiać kłopoty. Pogadaj z
ludźmi. Uniwersytet Bath szuka lingwisty, który mógłby też
prowadzić wykłady z czegoś, co nazywają „globalnym bez-
pieczeństwem". Dla mnie to oksymoron. Nieważne, to ma
być tymczasowe, ale da się przerobić na stałą pracę. Pan i
władca tego uniwerku jest byłym pracownikiem Biura i ma
przychylne nastawienie do naszych ludzi - zakładając, że
Pettifer będzie się porządnie zachowywał, wszystko powinno
być okay. - Urwał na chwilę, po czym dorzucił głucho: -Nie
miałem pojęcia, że w Bath jest uniwersytet. Nikt mi nigdy nic
nie mówi - poskarżył się. - Pewnie to jedna z tych
prowincjonalnych niby-szkółek.
To najgorszy moment w całym naszym dwudziestokil-
kuletnim wspólnym życiu operacyjnym. Życie przyzwyczai-
ło nas do siedzenia w samochodach na szczytach wzniesień,
ale tym razem nasze auto stoi na wzgórzu przed Bath. Larry
siedzi obok mnie z twarzą ukrytą w dłoniach. Ponad drzewa-
mi dostrzegam szare zarysy budynków uniwersytetu, który
dopiero co zwiedzaliśmy, i obu brudnych stalowych komi-
nów, które tu wyglądają jak jakiś złowróżbny symbol.
- To jak, w co mamy teraz wierzyć, Timbo?
- Możesz to sobie nazywać pokojem, o który walczyłeś
przez całe życie - podrzucam mu niepewnie.
Jego milczenie jak zawsze jest gorsze od przekleństw.
Larry wyciąga ręce do góry, ale zamiast wolnej przestrzeni
napotyka dach samochodu.
- To bezpieczny port - mówię. - Przez pół roku nudzisz
się jak mops, a przez drugie pół jesteś wolny i możesz robić,
co chcesz. A to o całe niebo lepiej, niż ma przeciętny czło-
wiek na świecie.
- Mnie nie można wytresować, Timbo.
- Nikt nie będzie tego próbował.
- Nie chcę bezpiecznej przystani. Nigdy nie chciałem.
Pieprzyć bezczynność. Pieprzyć wykładowców akademic-
kich, waloryzowane emerytury i mycie samochodu co nie-
dzielę. Ciebie też.
- Pieprzyć historię, pieprzyć Biuro, pieprzyć życie i sta-
rość - podpowiadam mu.
Ale nie przeczę, w gardle narasta mi jakaś gula. Chciałbym
położyć mu rękę na ramieniu, drżącym i gorącym od potu.
Tyle że to nie w naszym stylu, aby się tak dotykać.
- Słuchaj - odzywam się do niego po chwili. - Słuchasz
mnie? Jesteś trzydzieści mil od Honeybrook. Możesz przy
jeżdżać co niedzielę na lunch i herbatę. Będziesz mi opowia
dał, jakie to wszystko jest do dupy.
To najgorsze zaproszenie, jakie kiedykolwiek w życiu wo-
bec kogokolwiek wygłosiłem.
Zaznajamiając mnie z zapisami telefonicznych rozmów
Larry'ego, Bryant trzymał notes przed oczami i przemawiał
do mnie spoza niego.
- Szanowny pan Cranmer, jak widzę, figuruje również
w rubryce rozmów przychodzących. Nie wszystkie telefony
pochodziły więc od jakichś dziwacznych cudzoziemców.
Wykształcony dżentelmen, zawsze bardzo uprzejmy, mó
wiący raczej jak BBC niż żywy człowiek - tak gospodyni
opisuje pana. No cóż, dokładnie tak i ja bym pana opisał, bez
urazy. - Znów poślinił palec i odwrócił stronę. - A potem
nagle porzuca pan naszego pana doktora. No, no! Przez całe
trzy tygodnie żadnych telefonów od pana i do pana. Można
by to określić jako ciszę radiową. W gruncie rzeczy zatrzas
nął mu pan drzwi przed nosem. Szanowny panie Cranmer, tu
obecny Oliver i ja zastanawialiśmy się usilnie, dlaczego pan
mu to zrobił. Myśleliśmy sobie, co się działo, zanim pan się
od niego odciął, i czemu to odcięcie położyło kres. Czy nie
tak właśnie było, Oliverze?
Wciąż się uśmiechał. Gdybym stawiał teraz ostatnie kroki
na szafot, jego uśmieszek także by się nie zmienił. Moja
wściekłość na Merrimana gładko przeniosła się na osobę
Bryanta.
- Inspektorze - zacząłem, a w miarę jak mówiłem coraz
bardziej się wściekałem. - Uważa się pan za urzędnika
państwowego w służbie publicznej. A jednak o dziesiątej
JohnleCarré NASZA GRA
Podziękowania Akademicy są w tej książce traktowani bardzo obcesowo, ale to wina Larry'ego. Ja sam mam wobec nich poważne zobowiązania. Kieruję więc podziękowania do: doktora Geor-ge'a Hewitta ze Szkoły Studiów Orientalnych i Afrykańskich i honorowego konsula Abchazji, Marie Benningsen Broxup, wydawcy „Central Asian Survey", Roberta Chencinera z St. Anthony's College w Oksfordzie i Federica Varese z Nuffield College w Oksfordzie. Major Colin Gillespie i jego żona Sue z Wootton Vineyard w Sommerset robią o wiele lepsze wino, niż kiedykolwiek Tim Cranmer; John Goldsmith przeprowadził mnie przez korytarze Winchester College; Edward Noweli, mistrz jubilerski i antykwariusz z Wells, otworzył przede mną swą grotę Aladyna. Przez cały okres pisania tej książki nie opuszczało mnie szczęście w doborze zarówno przyjaciół, jak i nieznajomych.
1 Larry został oficjalnie uznany za zaginionego w drugi poniedziałek października o jedenastej dziesięć, w tydzień po tym, jak nie wygłosił swego inauguracyjnego wykładu na rozpoczęcie roku akademickiego. Jestem w stanie dokładnie wyobrazić sobie tę scenę, bo przecież wcale nie tak dawno sam przywlokłem Larry'ego, żeby obejrzał to parszywe miejsce. Była wtedy taka sama ohydna pogoda, typowa dla Bath. Do dziś męczy mnie wspomnienie przytłaczających kamiennych budynków no- wego więzienia Larry'ego. Widzę wciąż jego młodzieńcze plecy, kiedy podąża dnem betonowego kanionu niczym czło- wiek kroczący ku swej Nemezis. Patrząc za nim pomyślałem, że gdybym miał syna, zapewne tak właśnie bym się czuł w chwili posyłania go do pierwszej szkoły z internatem. „Hej, Timbo!" - szepcze przez ramię. Tylko Larry tak potrafi mówić z oddali. „Słucham cię, Larry". „To jest właśnie to, prawda?" „Co?" „Przyszłość. Gdzie wszystko się kończy. Resztki życia". - To nowy początek - odpowiadam lojalnie. Ale wobec kogo jestem lojalny? Wobec niego? Siebie? Biura? „Musimy przyhamować - mówię. - Obaj". Dzień jego zniknięcia według wszelkich znaków na niebie i ziemi musiał być równie przygnębiający. Gęsta mgła otacza obrzydliwe szare mury uniwersyteckiego kampusu i osiada lepkimi pasmami na oprawnych w metalowe ramy szybach ponurego pokoju wykładowego. Dwadzieścioro studentów siedzi za pulpitami i gapi się na pustą katedrę - mocno porysowane biurko ze zjadliwie żółtego drewna sosnowego.
Jakaś tajemnicza ręka, zapewne jednego z oszalałych na punkcie Larry'ego studentów, niezbyt wprawnie naskrobała kredą na tablicy temat wykładu: „Karol Marks w supermarke- cie: rewolucja a nowoczesny materializm". Gdzieniegdzie słychać ciche śmiechy i chichoty; studenci są wszędzie tacy sami. W pierwszy dzień wykładów śmieją się ze wszystkiego. Lecz stopniowo zaczynają cichnąć, zadowalając się tylko milczącą wymianą głupawych uśmieszków. Zerkają na drzwi i nasłuchują kroków Larry'ego. Aż wreszcie, po odczekaniu kwadransa akademickiego, samowolnie odłożą długopisy, zamkną notatniki i poczłapią betonowym korytarzem do stołówki. Ci zupełnie nowi będą roztrząsać nad kubkiem kawy to doświadczenie: niewyobrażalną nieprzewidywalność Lar-ry'ego. Coś takiego przenigdy nie przytrafiło się nam w szkole! Jak to potem nadrobimy? Czy ktoś nam da jakieś notatki? Skrypty? Boże, co teraz będzie?! Ale fani Larry'ego, zahartowani w studenckich bojach, tylko się śmieją. Taki jest właśnie Larry! - wyjaśniają radośnie. Następnym razem nadrobi ten opuszczony wykład i jeszcze ze trzy naprzód. I tak was wciągnie, że zapomnicie o lunchu! A potem będą się głośno zastanawiać, co tym razem mogło zatrzymać Larry'ego: znowu koszmarny kac gigant? Następny niesłychany, skandaliczny romans, kolejny z szeregu mu przypisywanych? Bo mimo czterdziestu pięciu lat Larry nadal natychmiast wpada kobietom w oko, ma wygląd zagubionego chłopca, niedoro-słego poety. Władze uniwersyteckie podeszły do jego nieobecności z równie swobodną wyrozumiałością, choć koledzy Larry'e-go (nie wszyscy z zupełnie przyjacielskich pobudek) donieśli o tym przejawie braku obowiązkowości w ciągu godziny. Administracja odczekała jeszcze cały tydzień, do kolejnego poniedziałku i kolejnej nieobecności, nim ktoś zdobył się na wysiłek zatelefonowania do gospodyni Larry'ego. A gdy tam nie otrzymano zadowalającego wyjaśnienia, zawiadomiono policję w Bath. Minęło jeszcze sześć dni, zanim zajrzała do mnie: w niedzielę, wyobraźcie sobie, o dziesiątej wieczór! Miałem za sobą nużące popołudnie, kiedy to eskortowałem załadowany do granic możliwości autokar, którym nasza wioskowa starszyzna jechała na wycieczkę do Longleat. Wie- czór zaś był bardzo frustrujący - spędziłem go na zmaga-
niach ze starą niemiecką tłocznią do winogron, którą mój wuj Bob przed śmiercią ochrzcił „Ponurym Szwabem". A jednak kiedy usłyszałem dzwonek, na moment zamarło mi serce. Wmawiałem sobie, że na progu chwieje się Larry, zaraz wbije we mnie oskarżycielskie spojrzenie swych piwnych oczu, dolna warga opadnie mu w pijackim uśmiechu, a ja usłyszę bełkotliwe: „No, już, Timbo, walnij ze mną kurewsko dużą szkocką! Kto by się przejmował babami!" Dwaj mężczyźni. Lało jak z cebra, więc czekając, aż otworzę drzwi, kulili się pod daszkiem werandy. Cywilne ubrania w rozmyślnie ła- twym do rozpoznania typie. Zaparkowali samochód na moim podjeździe, Peugeot 306 diesel, połyskujący w strugach de- szczu, z napisem „Policja" i standardowym zestawem dysko-tekowo-radiowym. Gdy wyjrzałem przez wizjer, ich twarze wyskoczyły na mnie niczym jakieś kadłuby bez kończyn, rozdęte zakrzywieniem soczewki. Starszy z mężczyzn miał grube, prostackie rysy i wąsik, w twarzy młodszego zaś była jakaś lubieżność, choć jego głowa miała trumnowaty, kancia-sto-spadzisty kształt, a oczy wyglądały jak przestrzeliny. Zaraz, powiedziałem sobie. Spoko. Na tym przecież polega zachowanie zimnej krwi. W końcu jest pdźno, a ja jestem we własnym domu. Dopiero uświadomiwszy to sobie zacząłem odryglowywać drzwi. Siedemnastowieczne, wzmocnione że- laznymi sztabami i ważące chyba z tonę. Nocne niebo było pogrążone w szaleństwie ulewy, a drzewami targały wściekłe porywy wiatru. Mimo głębokiego mroku wciąż szybowały w powietrzu jękliwie kraczące wrony, użalając się na pogodę, porę roku, los i Bóg wie co jeszcze. W dzień spadł śnieg tak gęsty, że nadal zalegał na podjeździe szarymi, upiornie jarzącymi się smugami. - Witam - powiedziałem. - Nie stójcie tak, bo zamarznie cie. Wejdźcie. Jeszcze za życia mojego dziadka pomiędzy olbrzymim hallem a drzwiami wejściowymi wybudowano coś w rodzaju przedsionka-pomieszczenie z mahoniu i szkła, podobne do wielkiej windy. Przez dłuższą chwilę staliśmy tam wszyscy trzej pod mosiężną lampą i nie ruszając się z miejsca takso- waliśmy się nawzajem wzrokiem. - To jest Honeybrook Manor, prawda, proszę pana? -
odezwał się Wąsik z uśmieszkiem. - Bo nigdzie nie widzieli- śmy drogowskazu. - Tu się mówi o tym miejscu „Winnica" - odrzekłem. -W czym mogę panom pomoc? - Ale choć moje słowa były uprzejme, brzmiały chłodno. Mówiłem tak, jak się mówi do przypadkowych przechodniów: „Przepraszam, w czym mogę pomóc?" - A więc pan musi być panem Cranmerem, nie mylę się? -spokojnie ciągnął Wąsik, nadal uśmiechnięty. Właściwie nie wiem, dlaczego cały czas mówię, iż człowiek ten się uśmiechał. Jego twarz, choć rozciągnięta w uprzej- mym grymasie, była kompletnie pozbawiona wesołości czy choćby odrobiny dobrej woli. - Tak, jestem Cranmer - odpowiedziałem wciąż dalekim od uprzejmości głosem. - Pan Timothy Cranmer? To tylko formalność, proszę pana. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko? Chyba panu nie przeszkadzamy? Jego wąsy skrywały pionową białą bliznę. Domyślałem się operacji zajęczej wargi. A może ktoś mu wbił w twarz potłu- czoną butelkę, bo miał nierówną cerę, jakby mu składano twarz z kawałków skóry. - Formalność? - powtórzyłem z niedowierzaniem. - O tej porze? Tylko proszę mi nie mówić, że moje prawo jazdy straciło już ważność. - Nie, proszę pana, tu nie chodzi o pana prawo jazdy. Rozpytujemy się na temat doktora Lawrence'a Pettifera z Uniwersytetu Bath. Pozwoliłem sobie na dłuższą pauzę, a potem zmarszczy- łem brwi w wyrazie na pół rozbawienia, na pół strapienia. - Ma pan na myśli Larry'ego? O mój Boże! W co się wpako- wał tym razem? - Poza nieruchomym spojrzeniem dwóch par oczu nie było żadnej odpowiedzi. - Mam nadzieję, że nie stało się z nim nic złego? - Dano nam do zrozumienia, że jest pan dobrym znajo- mym doktora Pettifera, żeby nie powiedzieć - bliskim przy- jacielem. Czy może to określenie nie jest zbyt dokładne? Aż zbyt dokładne, pomyślałem. - „Bliskim"? - powtórzyłem, jakby wieść o mojej zażyłości z Larrym stanowiła dla mnie nowinę. - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek doszło aż do tego.
Oddali mi płaszcze i nie spuszczali ze mnie wzroku, kiedy je odwieszałem i otwierałem wewnętrzne drzwi. Prawie każ- dy, kto odwiedza ten dom po raz pierwszy, zatrzymuje się na progu i przez chwilę z szacunkiem przyswaja widok galerii minstreli, wielkiego kominka, portretów i wysokiego sklepienia z kolekcją broni. Ale nie Wąsik. I nie Trumnogło-wy, który dotąd z ponurym wyrazem twarzy przysłuchiwał się rozmowie zza pleców swego kolegi, a teraz nagle odezwał się do mnie monotonnym, suchym głosem. - Powiedziano nam, że pan i Pettifer byliście zawsze bli- skimi kolegami - zaoponował. - A słyszeliśmy to w Winche- ster College. Byliście kolegami już w szkole. - Między nami jest różnica trzech lat. Dla chłopaka w szkole to tyle co całe pokolenie. - Poza tym studiowaliście razem na Oksfordzie - dorzucił oskarżycielsko. - Co się stało Larry'emu? - przerwałem jego wywody. Moje pytanie spowodowało, że obaj zamilkli. Wyglądali, jakby się zastanawiali, czy rzeczywiście interesuje mnie odpowiedź. Starszy, wyraźnie jako ich rzecznik, zabrał się do wyjaśniania. Uznałem, że ten mężczyzna stara się karykatu-rować samego siebie. I to w zwolnionym tempie. - Nooo, cóż, prawdę mówiąc, ten pana kolega doktor jakby trochę... eee... zniknął, panie Cranmer - wyznał niby jakiś niechętny światu Pan Inspektor Powolny. - Nie podejrze- wamy nic groźnego... jeszcze nie na tym etapie. Ale nie ma go w domu i w pracy. I o ile nam wiadomo - wyraźnie lubił to wyrażenie, aż nadto przekonywał o tym wyraz jego twarzy -nie napisał do nikogo pożegnalnego listu. Oczywiście, chyba że napisał taki liścik do pana. A tak w ogóle, jak rozumiem, pana Pettifera nie ma tu u pana? Na przykład gdzieś na piętrze, nie odsypia czegoś, hę? - Oczywiście, że nie. Niech pan nie będzie śmieszny. W wyrazie gniewu rozciągnął usta i wąsik, ukazując przy okazji nie najlepsze zęby. - Tak? A niby to dlaczego jestem śmieszny, panie Cran- mer? - Przecież bym od razu powiedział, że jest na górze. Gdyby tu był, dlaczego niby miałbym marnować wasz czy swój czas i udawać, że go nie ma? Znowu mi nie odpowiedział. Cwany był w tych swoich
niedopowiedzeniach. Zaczynałem podejrzewać, że w innych sprawach też był cwany. Moj stosunek do policjantów wynikał z uprzedzeń, których usiłowałem się pozbyć, gdy jednocześnie on z rozmysłem na owych uprzedzeniach grał. Wynikało to po części ze stosunków klasowych, po części z mojego poprzedniego zawodu, dla którego reprezentantów policjanci byli ledwie ubogimi krewnymi. A w jeszcze innej części odzywały się we mnie ciągłe skargi Larry'ego -bo jak mówiliśmy w Biurze, wystarczało, że Larry znalazł się w tym samym hrabstwie co jakiś policjant, by zostać aresztowanym za utrudnianie wykonywania obowiązków służbowych. - No, bo widzi pan - jęknął Wąsik - pan doktor nie ma żony, z nikim nie mieszka, no, nikogo nie ma. Jest bardzo popularny wśród studentów, którzy mają go za wspaniałego gawędziarza, wesołka i kawalarza. Ale kiedy się spyta o niego kolegów z uniwersytetu, napotyka się to, co ja nazywam murem niewiedzy. I bądź tu mądry! - To swobodny duch - powiedziałem. -Akademicy nie są do tego przyzwyczajeni. - Przepraszam, ale nie rozumiem. - Larry ma zwyczaj swobodnego wypowiadania swoich opinii. Szczególnie na temat środowiska akademickiego. - Którego sam jest członkiem - zauważył Wąsik, unosząc brew w dziwacznym grymasie. - Był synem pastora - mruknąłem bezmyślnie. - Był?Takpanpowiedział? - Był. Jego ojciec nie żyje. - Ale i tak jest nadal synem pastora, proszę pana - pouczył mnie Wąsik. Całe to jego dęte napuszenie zaczynało mnie drażnić, odbierałem je już niemal jako obrazę. Uważasz, że tacy właśnie jesteśmy my, durni gliniarze - mówił mi całym sobą - więc taki właśnie jestem. Do mojego salonu prowadzi długi korytarz z dziewiętna- stowiecznymi obiciami. Poszedłem przodem, wsłuchując się w stukot zelówek ich butów. Słuchałem przedtem Szostakowicza, ale na tyle bez przekonania, że natychmiast po wejściu do salonu wyłączyłem stereo i w odruchu gościnności nalałem trzy kieliszki naszego Honeybrook Rouge '93. Wąsik mruknął: „Na zdrowie", popiłiwymamrotałcośjakby:,Ażnie
sposób pomyśleć, że zostało zrobione właśnie tu, w tym domu, proszę pana". Ale jednocześnie nieznacznie zerknął na wino pod światło, ustawiając kieliszek pod kątem do kominka, obejrzał dokładnie kolor, a potem wetknął w szkło swój długi nochal. Wwąchał się i łyknął troszeczkę, jak eks- pert, mlasnął i wpatrując się w małego Bechsteina, którego w swym szaleństwie kupiłem dla Emmy, rozcierał przez chwilę wino na podniebieniu. - Czy mi się wydaje, czy jest w nim odrobina pinot? -zaskoczył mnie nagle. - Bo z pewnością jest w nim wiele taniny. - Ależ to jest pinot! - warknąłem. - Nie wiedziałem, że ten gatunek dojrzewa w Anglii. - Bo nie dojrzewa. Chyba że ma się wyjątkowe miejsce. - A pana winnica jest takim wyjątkowym miejscem? - Nie. - To dlaczego pan to sadzi? - To nie ja. Mój poprzednik zasadził ten szczep. Był nieuleczalnym optymistą. - Dlaczego pan tak mówi? Zapanowałem nad sobą. Z trudem, ale zapanowałem. - Z kilku powodów. Gleba jest zbyt bogata, za mało nawad niana i znajdujemy się zbyt wysoko nad poziomem morza. Ale mój wuj zdecydowanie postanowił zignorować te problemy. Kiedy w innych okolicznych winnicach pędy łamały się pod ciężarem gron, a u niego nie, winił za to swój pech i próbował kolejny raz w następnym sezonie. - Odwróciłem się do Wąsika. - Czy mógłbym poznać panów nazwiska? Z obowiązkową dawką zawodowego zażenowania wyciąg- nęli natychmiast swe legitymacje, ale odsunąłem je ruchem ręki. I ja także kiedyś okazywałem przeróżne legitymacje; w większości fałszywe. Wąsik usiłował do mnie najpierw zadzwonić, jak twierdził, ale okazało się, że nie ma mnie w książce telefonicznej. Tak więc będąc tu w okolicy w zu- pełnie innej sprawie postanowili jednak po prostu do mnie zajrzeć. Nie uwierzyłem im. Ich Peugeot miał londyńskie numery. Oni sami nosili miejskie buty. Ich twarze nie miały owej prowincjalnej ogorzałości. Ich nazwiska brzmiały Oli-ver Luck i Percy Bryant. Luck, Trumnogłowy, był sierżantem. Bryant, Wąsik, inspektorem. Luck dokonywał wzrokiem dokładnej inwentaryzacji za-
wartości mojego salonu; rodzinne miniatury, osiemnastowie- czne gotyckie umeblowanie, książki - pamiętniki Hercena, dzieła Clausewitza na temat wojny. - Dużo pan czyta - powiedział. - Kiedy mogę. - A języki nie stanowią problemu? - Niektóre tak, inne nie. - A które nie? - Znam niemiecki. I rosyjski. - A francuski? - Tylko w piśmie. Ani na moment nie spuszczali ze mnie wzroku. Obaj. Czy policjanci widzą nas takimi, jacy jesteśmy? Czy widzą w nas coś, co im niecę przypomina samych siebie? Miesiące mojej emerytury odjeżdżały w niebyt. Znów byłem Operacyjnym. Znów się zastanawiałem, czy to się rzuca w oczy i gdzie w tym wszystkim jest Biuro. Emmo, myślałem, czy cię znaleźli? Przygnietli cię? Zmusili cię do mówienia? Czwarta rano. Emma siedzi w swym gabinecie na podda- szu przy biureczku z drewna różanego, jeszcze jednym ekstrawaganckim prezencie, jaki jej kupiłem. Pisze na ma- szynie. Pisała tak przez całą noc; pianistka, która popadła w nałóg pisania na maszynie. „Emmo! - mówię do niej od progu. - Po co to wszystko? -Żadnej odpowiedzi. - Wykończysz się. Prześpij się trochę. Proszę!" Inspektor Bryant zacierał ręce, jakby ugniatał ciasto. - A więc, panie Cranmer - zaczął z napastliwym uśmiesz kiem. - O ile mogę to ująć wprost, kiedyż to ostatni raz widział pan swojego przyjaciela, pana doktora? Albo z nim rozmawiał? A to było pytanie, do którego przygotowywałem się przez ostatnie pięć tygodni. Ale nie odpowiedziałem mu. Jeszcze nie. Byłem zdecydo- wany opierać się temu rytmowi przesłuchania, postanowiłem więc dostosować ton do swobodnej atmosfery przyjacielskiej nasiadówki przy kominku. - Dziwne, że pan mówi, że z nikim nie mieszka, że nie ma nikogo... - Taak?
- No, Boże ty mój! - Zachichotałem. - Larry zawsze miał kogoś... przy sobie. Zawsze! Teraz wciął się Luck. Bardzo niegrzecznym tonem. Ten facet umiał tylko albo stać w spoczynku, albo lecieć pełnym szwungiem, bez stanów pośrednich. - Ma pan na myśli kobietę? - rzucił. - Kiedy go znałem, zawsze miał na podorędziu niewielki harem - powiedziałem spokojnie. - Proszę mi tylko nie wmawiać, że na stare lata stał się samotnikiem. Bryant w milczeniu trawił moje słowa. - Nim pojawił się w Bath, taka właśnie go poprzedzała repu tacja, panie Cranmer. Ale prawda, jak stwierdziliśmy, jest nieco inna, dobrze mówię, Oliverze? - Luck nie oderwał wzroku od płomieni. - Dokładnie wypytaliśmy jego gospodynię i uniwer syteckich kolegów. Dyskretnie. Nie mieliśmy naturalnie zamia ru na tym etapie dochodzenia poruszać gniazda os. - Urwał, by nabrać oddechu, a ja zacząłem się zastanawiać, w jakim sto pniu to oschłe zachowanie ukształtowały absurdalne sukcesy jego telewizyjnych „kolegów po fachu". - I natychmiast po podjęciu pracy w Bath zaczął się zachowywać dokładnie tak, jak to pan sugeruje. Napady pijaństwa, podrywki wśród co ładniejszych studentek - a niejedna się dała poderwać. Ale powoli, stopniowo zaczęło się coś zmieniać. Poważnieje. Prze staje chodzić na imprezy. Wciąż więcej wieczorów spędza bez swych podrywek. A czasami nawet i noce. Mniej pije. Coraz częściej mówi się o nim „stonowany", czasem nawet „skupio ny". A w ostatnich poczynaniach pana doktora pojawia się jakaś tajemniczość, której nie potrafimy przeniknąć. To się nazywa zręczność - pomyślałem. - Może wreszcie wydoroślał - mruknąłem niezobowiązu- jąco, ale w moim głosie najwyraźniej pojawiło się więcej uczucia, niż tego chciałem, bo długa głowa Lucka nagle odwróciła się w moją stronę. Wbił we mnie wzrok, a na skórze jego karku czerwono i pomarańczowo zabłysły pło- mienie kominka. - Przez ostatnie dwanaście miesięcy jedynym, i to niere- gularnym jego gościem, o którym wiemy, był pewien cudzo- ziemiec, dżentelmen znany jako „Profesor" - ciągnął Bryant. - Nikt nie wie, gdzie i czego jest on profesorem. Nigdy nie zatrzymywał się na długo. Zdaje się, że przybywał nie zapo- wiedziany, ale doktor Pettifer zawsze cieszył się na jego
widok. Zamawiali sobie do domu dostawę curry, kartonik piwa, wypijali nieco szkockiej i słychać było, jak się śmieją. Profesor najwyraźniej prowadzi cygańskie życie, tak przy- najmniej wynika z opowiadań naszego informatora. Sypiał na sofie i wyjeżdżał nazajutrz. Miał ze sobą zawsze tylko lekką torbę podróżną, był bardzo niezależny. Nasze źródło... eee... ona nazwała go kotem, co chadza własnymi drogami. Gospodyni nigdy nie usłyszała jego nazwiska, po prostu „to jest profesor", „przyjeżdża profesor" itp. Rozmawiał z do- ktorem Pettiferem w jakimś bardzo obcym języku, i to do rana. Pokiwałem głową, starając się okazać lekkie zainteresowa- nie. Nie mogłem przecież ujawnić, jak bardzo mnie zafascy- nowało jego opowiadanie. - Nie był to rosyjski, bo gospodyni by rozpoznała ten język. Jej mąż był oficerem marynarki i kiedyś się uczył rosyjskiego, więc miała okazję słyszeć jego brzmienie. Sprawdziliśmy już na uniwersytecie. Żaden z ich oficjalnych gości nie pasuje do tego opisu. Profesor przyjeżdżał i odjeż dżał jako osoba prywatna. Pięć lat wcześniej. Kroczę po Hampstead Heath z Larrym u boku. Idziemy za szybko. Ale gdy jesteśmy razem, zawsze tak jest. W czasie weekendowych wypoczynków od naszego bezpiecznego domu w Norfolk chodzimy po londyńskich parkach jak dwóch atletów, których ani na chwilę nie opusz- cza myśl o rywalizacji. „Czeczejew przerzucił się na curry! - ogłasza nowinę Larry. - Przez całe sześć cholernych miesięcy facet robi mi wykłady, że jagnięcina to jagnięcina, a wszystkie sosy to jedna wielka dekadencja. A tu nagle wczoraj wieczorem wpieprza jak wilk kurczaka vindaloo i zachowuje się, jakby złapał pana Boga za nogi!" - Niski, bardzo mocno zbudowany - mówił dalej Bryant. - Gospodyni dałaby mu jakieś czterdzieści siedem, osiem lat. Zaczesane do tyłu czarne włosy. Bokobrody i opadające w kącikach ust wąsy. Zwykle w watowanej kurtce i sporto wych butach. Cera smagła, ciemnawa, ale wciąż biała, jak to określiła. Twarz dziobata. Jakby przechodził w dzieciństwie bardzo ciężką ospę. Poczucie humoru, dowcipkuje i docina. Inny od profesorów, których przedtem znała. Nie wiem, czy panu to w ogóle coś mówi?
- Obawiam się, że nie - odrzekłem, choć mówiło, oj, mówiło. Nawet bardzo wiele. - Ona się posunęła do określenia go jako „uroczego", prawda, Oliverze? Doszliśmy do wniosku, że sama się nieco do niego podpalała. Luck mu nie odpowiedział. Spojrzał nagle na mnie i spytał bezpośrednio: - Jakimi dokładnie językami mówi Pettifer poza rosyj- skim? - „Dokładnie" to nie wiem - odrzekłem, a Luckowi wyraźnie się to nie podobało. -Jest slawistą. Języki to jego najmocniejsza strona, szczególnie języki mniejszości. Zawsze odnosiłem wra- żenie, że uczy się języków po prostu przechodząc obok obco- krajowców. To swego rodzaju fenomen językowy. - Ma to we krwi, tak? - Nic mi o tym nie wiadomo. Ale ma do tego dryg. - Jak pan. - Ja muszę wkuwać. - A Pettifer nie? - Nie potrzebuje czegoś takiego. Mówiłem już panu, on ma do tego dryg. - Wie pan może, kiedy ostatni raz wyjechał za granicę? - Boże mój, ależ on ciągle wyjeżdżał! A przynajmniej kiedyś ciągle wyjeżdżał. To była jego pasja! Im bardziej zabita dechami dziura, tym lepiej. - Ale kiedy wyjechał ostatni raz? „Osiemnastego września - pomyślałem - a kiedyż by? Jego ostatni raz, ostatnie tajne spotkanie, jego absolutnie ostatni śmiech". - Hmm. Jego ostatni wyjazd, powiada pan... - mruknąłem. - Obawiam się, że nie mam pojęcia. Gdybym zaczął wymy ślać, pewnie bym panów tylko wprowadził w błąd. Nie może cie sprawdzić list pasażerów samolotów i innych takich? Myślałem, że w dzisiejszych czasach podobne informacje są już skomputeryzowane. Luck zerknął na Bryanta. Ten przeniósł spojrzenie na mnie, rozciągając swój uśmiech do granic cierpliwości. - No cóż, panie Cranmer. O ile wolno mi powrócić do mojego początkowego pytania - powiedział z wysiloną uprzejmością. - Z pewnością problemem jest pytanie „kiedy", ale byłoby napra wdę miło z pana strony, gdyby pan wreszcie dopuścił nas do
tajemnicy i oświecił, kiedyż to po raz ostatni miał pan kon- takt z naszym zaginionym panem doktorem? Kolejny raz prawda omal sama nie wyrwała się na wolność. „Kontakt? - chciałem powiedzieć. - Kontakt, panie Bryant? Pięć tygodni temu, osiemnastego września, w Priddy Pool, panie Bryant. Kontakt na skalę, jakiej nie jest pan sobie w stanie wyobrazić, panie Bryant!" - Sądzę, że musiało to być jakiś czas po tym, jak uniwer- sytet zaoferował mu stałą pracę - odpowiedziałem głośno. -Larry był wtedy w siódmym niebie! Miał po dziurki w nosie krótkoterminowych prac na zlecenia i dorabiania jako dzien- nikarz. Bath dało mu zabezpieczenie, jakiego szukał. I złapał się go obiema rękami. - No i? - powiedział Luck, dla którego brak wdzięku stanowił najwyraźniej przejaw cnoty. - No i napisał do mnie. On zawsze odczuwał przymus robienia notatek i często traktował je jak liściki. I to był nasz ostatni kontakt. - Co było w tym liście? - nie dawał spokoju Luck. „Że Uniwersytet Bath jest dokładnie tym samym, czym był, gdy go pierwszy raz tu przywiozłem: szarym, ponurym, cholernie zimnym miejscem, śmierdzącym kocimi szczyna-mi - odparłem mu w myślach, gdy prawda zagotowała się w moim mózgu. - Że od stóp do głowy zaczyna gnić w tym świecie pozbawionym wiary i antywiary. Że Uniwersytet Bath to Łubianka, tyle że bez choćby jednego wybuchu śmiechu, i że jak zawsze mnie osobiście uważa za odpowiedzialnego za ten stan rzeczy. Podpisano: Larry". - Pisał mi, że dostał oficjalny angaż, że jest szczęśliwy i że chciałby, żeby wszyscy dzielili jego szczęście - odrzekłem sucho. - Ale kiedy to było dokładnie? - Nie mam pamięci do dat. Mówiłem już to panom. Chyba że chodzi o roczniki win. - Ma pan jeszcze ten list? - Nigdy nie przechowuję korespondencji. - Ale odpisał mu pan? - Od razu. Kiedy dostaję osobisty list, właśnie tak postę- puję. Nie znoszę mieć zaległości. - Pewnie to dawne urzędnicze nawyki, co? - Zdaje się.
- Ale jest pan przecież już na emeryturze. - Och, panie Luck, zapewniam, że nigdy w życiu nie byłem aktywniejszy niż teraz. Na twarz Bryanta powrócił ukazujący białawą bliznę uśmiech. - Rozumiem, że ma pan na myśli swoją różnorodną i bar- dzo pożyteczną działalność społeczną. Mówi się, że pan Cranmer jest regularnym świętym w tym miasteczku. Ratuj- my nasz kościółek. Pomagajmy starcom. Wakacje na wsi dla kalekich dzieci. Otwórzmy nasze domy dla ubogich. Robi wrażenie, co, Oliverze? - Jak cholera - mruknął Luck. - Kiedy to więc ostatni raz widział się pan z naszym doktorem? Twarzą w twarz, nie mówmy już o jakichś liści- kach - dokończył Bryant nie zmieniając tonu głosu. Zawahałem się. Rozmyślnie. - Trzy miesiące temu? Cztery? Pięć? - dawałem mu do wyboru. - Czy to było tutaj, proszę pana? W Honeybrook? - Tak, był tu u mnie, tak. - A jak często mu się zdarzało tu zaglądać? - Oj, Boże! Z Larrym nie da się tego spamiętać. On ma zwyczaj wpadać jak po ogień. Ale przez ostatnie dwa lata, powiedziałbym, ze sześć - osiem razy. - A kiedy był ten najostatniejszy raz? - Usiłuję sobie to jakoś uzmysłowić. Chyba w lipcu. Posta- nowiliśmy wcześniej zlać wino do kadzi, a najlepszym spo- sobem na pozbycie się Larry'ego jest zapędzić go do pracy. Popracował jakąś godzinę, zjadł trochę chleba z serem, wypił cztery giny z tonikiem i poszedł sobie. - A więc w lipcu - powiedział Bryant. - Tak powiedziałem. W lipcu. - A nie przypomina się panu jakaś dokładniejsza data? Może choć dzień tygodnia? Może to był weekend? - Tak, to musiał być weekend. - A czemuż to? - Bo nie było żadnego pracownika. - Wydawało mi się, że powiedział pan „my". - Pomagało mi kilkoro dzieci z sąsiedztwa. Czasami pra- cują u mnie za funta na godzinę - odrzekłem spokojnie, nadal delikatnie unikając wspominania o Emmie.
- A jak się panu wydaje, czy to był środek lipca, jego początek czy może raczej koniec? - Środek. To musiał być środek lipca. - Wstałem, może aby pokazać im, jak bardzo jestem rozluźniony, i zrobiłem niezłe przedstawienie oglądając powieszony przez Emmę obok telefonu kalendarz. - O, tu. Ciotka Madeline, od dwunastego do dziewiętnastego. Przez tydzień była u mnie moja ciotka staruszka. Larry musiał wpaść w ten właśnie weekend, wciąż z nią plotkował. Nie widziałem ciotki Madeline co najmniej od dwudziestu lat, ale jeśli mieli ochotę szukać świadków, to wolałem już, by próbowali szczęścia u ciotuni niż u Emmy. - Eee... Panie Cranmer, słyszeliśmy, że doktor Pettifer dosyć często korzystał z telefonu. Roześmiałem się wesoło. Wkraczaliśmy na kolejny mrocz- ny teren i musiałem teraz zmobilizować całą pewność siebie, na jaką mnie było stać. - Och, z pewnością musieli panowie o tym słyszeć. Nie bez powodu. - Czyżby się panu to z czymś kojarzyło? - Och, jak najbardziej. Bywały czasy, kiedy Larry mając pod ręką telefon potrafił zmienić człowiekowi życie w piekło na ziemi. Dzwonił o każdej porze dnia i nocy. I żeby to tylko do mnie! Dręczył wszystkich, każdego, kogo miał w notesie. Znowu się roześmiałem, a Bryant mi zawtórował. Luck z purytańską miną nie odrywał wzroku od płomieni na ko- minku. - Taaaak, chyba każdy z nas zna choć jedną taką osobę -mruknął Bryant. - Ja ich nazywam mękołami, bez obrazy. Mają jakiś problem - pokłócą się z narzeczonym czy narze- czoną, nie wiedzą, czy mają kupić ten dom, który im się podoba - i nie spoczną, póki nie wciągną w to wszystkich znajomych. Szczerze mówiąc, u mnie w domu chyba to moja żona bardziej ich interesuje, bo ja nie mam do nich cierpli- wości. A kiedy to po raz ostatni miał pan od doktora Pettifera taki telefon? - Jaki? - No, mękolący. Kiedy ostatni raz zawracał panu głowę przez telefon? - Aha. O, dawno temu. - Kilka miesięcy temu?
Znów udałem, że przeszukuję pamięć. Są dwie podstawo- we zasady dla przesłuchiwanych, a ja zdążyłem już obie je złamać. Pierwsza to nigdy nie wyrywać się z własnej woli z żadnymi dodatkowymi szczegółami. Druga to nigdy nie mówić wprost kłamstw, o ile da się tego unikać dłużej. - Może gdyby pan sobie przypomniał, o jakim problemie wtedy mówił pan Pettifer, potrafilibyśmy dopasować do tego jakąś datę - zasugerował łagodnie, jakby proponował rodzaj rodzinnej zabawy. Miałem poważny dylemat. W moim poprzednim wcieleniu przyjmowaliśmy za pewnik, że policja - w przeciwieństwie do nas - rzadko używa mikrofonów i magnetofonów. Ich źle pojmowana niedyskrecja dochodzenia dotyczyła kłopotli- wych sąsiadów, handlowców i zarządców banków, ale nie przekraczała poziomu elektronika, którą można znaleźć w każdym domu. A przynajmniej tak się nam wydawało. Postanowiłem więc, że na wszelki wypadek ucieknę daleko w przeszłość. - O ile pamiętam, chodziło o rozbrat Larry'ego z lewym skrzydłem socjalizmu. Robił z tego publiczne przedstawie nie i chciał, żeby wszyscy jego przyjaciele brali w nim udział - powiedziałem wreszcie. Wciąż w tej samej pozycji przed kominkiem Luck przyło- żył do policzka dłoń, jakby powstrzymywał neuralgiczny ból. - Czy ma pan na myśli rosyjski socjalizm? - rzucił dość agresywnie swym suchym głosem. - Każdy, jaki panu przyjdzie do głowy. Był wówczas na etapie deradykalizacji samego siebie - tak to określał -i koniecznie chciał, żeby jego przyjaciele byli świadkami tego procesu. - A kiedy dokładnie mogło to mieć miejsce, panie Cran-mer? - spytał mnie z drugiej strony Bryant. - Jakieś dwa lata temu. Może trochę więcej. To było wtedy, kiedy oczyszczał swój życiorys przed oficjalnym wystąpie- niem o posadę na uniwersytecie. - Listopad dziewięćdziesiątego drugiego - mruknął Luck. - Słucham pana? - Jeśli mówi pan o publicznym wycofaniu się doktora z radykalnego socjalizmu, to chodzi o jego artykuł pod tytułem Śmierć eksperymentu, opublikowany w „Przeglądzie So-
cjalistycznym" w listopadzie dziewięćdziesiątego drugiego. Doktor Pettifer uzasadniał w nim swoją decyzję analizą cze- goś, co sam nazwał podziemnym continuum rosyjskiego ekspansjonizmu, niezależnie od tego, czy odbywał się on pod sztandarem carów, komunistów czy, jak teraz, federali-strów. Odniósł się także do odnalezionej na nowo na Zachodzie ortodoksji moralnej, którą porównywał do wczesnych faz dogmatów społecznych komunizmu - bez tego całego fundamentalistycznego idealizmu. Kilku spośród jego aka- demickich kolegów uznało ten artykuł za wyjątkowo poważ- ny akt zdrady. Pan też? - Nie miałem na ten temat żadnej opinii. - A rozmawiał pan z nim o tym artykule? - Nie. Po prostu mu pogratulowałem. - Dlaczego? - Bo właśnie tego chciał. - A zawsze mówi pan ludziom to, co chcą usłyszeć? - Jeśli usiłuję jakoś spławić nudziarza, panie Luck, i wziąć się wreszcie do czegoś innego, to owszem, bardzo chętnie tak robię - odpaliłem i demonstracyjnie spojrzałem na francuski zegar z kurantem w kryształowej obudowie. Ale Luck nie dał się łatwo wprawić w zakłopotanie. - A wtedy... w listopadzie dziewięćdziesiątego drugiego, kiedy Pettifer pisał ten sławetny artykuł... mniej więcej wtedy opuszczał pan swoją londyńską posadę i odchodził na eme- ryturę. Nie mylę się, prawda? Nie podobało mi się, że Luck tak łatwo rysuje paralele pomiędzy życiem Larry'ego i moim. A już jego napastliwy ton był nie do zniesienia. - Zapewne. - Czy pan pochwalał to jego pożegnanie z socjalizmem? - Czy chce pan mnie w ten sposób zapytać, jakie są moje poglądy polityczne, panie Luck? - Ja tylko tak sobie myślę, że znajomość z nim w okresie zimnej wojny musiała być dla pana nieco ryzykowna. Pan w służbie publicznej, a on - jak sam pan to przed chwilą powiedział - rewolucyjny socjalista. - Nigdy nie robiłem tajemnicy ze swojej znajomości z do- ktorem Pettiferem. Nie jest zbrodnią, że w tym samym czasie studiowaliśmy na uniwersytecie czy też chodziliśmy do tej samej szkoły - choć pan najwyraźniej uważa inaczej. Z pew-
nością w moim departamencie nie stanowiło to nigdy proble- mu. - A spotkał pan kiedyś któregoś z tych jego przyjaciół z bloku wschodniego? Jakiegoś Rosjanina, Polaka, Czecha czy kogo tam jeszcze? Bo przecież się z nimi prowadzał. Siedzę z pokoju na piętrze naszego bezpiecznego domu na Shepherd Market i popijam pożegnalnego drinka z radcą ekonomicznym Wołodią Zorinem, w rzeczywistości szefem odtworzonej rezydentury rosyjskiego wywiadu w Londynie. To ostatnie z naszych półoficjalnych spotkań. Za trzy tygod- nie opuszczę ten sekretny świat i całą jego działalność. Zorin to stary wyjadacz, dorobił się na zimnej wojnie siwizny i stopnia pułkownika tajnej służby. Pożegnanie z nim to jak pożegnanie własnej przeszłości. „A więc co masz zamiar robić z resztą swego życia, przy- jacielu Timothy?" - pyta. „Trochę je ograniczę - odpowiadam. - Będę czytał Rous- seau. Dam sobie spokój z wielkimi ideami, skupię się na uprawianiu winorośli i pracach domowych". „Wybudujesz wokół siebie Mur Berliński?" „Niestety, Wołodia, już mam taki mur. Mój wuj Bob założył winnicę w ogrodzie otoczonym osiemnastowiecznym mu- rem". - Nie, doktor Pettifer nigdy mi nie przedstawił nikogo takiego - odpowiedziałem. - A może panu o nich opowiadał? Kim byli? Co go z nimi łączyło? Czy miał z nimi jakieś układy? Może wymiana usług albo coś w tym stylu? - Układy? Z pewnością nie. - Układy. Wymiana usług. Transakcje - powiedział z prze- rażającym naciskiem Luck. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Nie, o niczym takim nie rozmawiał ze mną. Nie, nie wiem, co robili razem. Pewnie głównie gadali. Naprawiali świat. Rozwiązywali pro- blemy ludzkości pod butelkę. - Nie przepada pan za Pettiferem, co? - Ani go lubię, ani nie lubię, panie Luck. Nie mam zwycza- ju wystawiać ludziom ocen, w przeciwieństwie do pana. To stary znajomy. Kiedy widuje się go rzadko i na krótko, jest naprawdę miłym gościem. I zawsze tak właśnie go traktowa- łem.
- Pokłócił się pan z nim kiedyś poważnie? - Ani się z nim poważnie nie pokłóciłem, ani się z nim blisko nie przyjaźniłem. - Czy Pettifer kiedykolwiek proponował panu udział w tym „naprawianiu świata" w zamian za jakąś przysługę? Pan jest urzędnikiem państwowym. Czy też byłym. Mógł pan mu coś ułatwić, pomóc w czymś, polecić go i umożliwić mu tym samym zrobienie czegoś. Jeśli Luck miał zamiar mnie rozzłościć, to wyjątkowo się starał. - Taka sugestia jest wyjątkowo nie na miejscu - odpaliłem. - Równie dobrze ja mogę spytać pana, czy pan bierze łapówki! Po raz kolejny Bryant pospieszył na ratunek, starając się, bym dostrzegł wysiłek, jaki w to wkłada. - Panie Cranmer, proszę mu wybaczyć! Oliver jest jeszcze taki młody! - Złożył ręce w ironicznym modlitewnym geście. - Proszę pana... Panie Cranmer, jeśli mogę... - Tak, panie Bryant? - Chyba znów oddaliliśmy się od tematu. Wydaje mi się, że wyjątkowo łatwo nam to przychodzi. Mówimy o telefo- nach, aż tu nagle przyłapujemy się na rozmowie o jakichś historiach sprzed dwóch lat. A co z dniem dzisiejszym? Kiedy miała miejsce pana najostatniej sza rozmowa telefoni- czna z doktorem Pettiferem? Nieistotny jest jej temat, proszę mi tylko powiedzieć kiedy. Właśnie to mnie interesuje, a za- czynam już podejrzewać, że z jakiegoś powodu nie chce mi pan odpowiedzieć wprost. To dlatego nasz młody Oliver jest chwilami niemiły. W porządku, proszę pana? - Zastanawiam się. - Niech pan się nie spieszy, proszę pana. - Bo to tak jak z tymi jego wizytami. Zaraz się o nich zapo- mina. Zawsze dzwoni, kiedy człowiek jest najbardziej zajęty. -Na przykład kochaniem się z Emmą, w czasach gdy jeszcze to robiliśmy. - Czy widziałem taki-to-a-taki artykuł w gazecie? Czy widziałem w telewizji tego dupka, który topił się we własnych kłamstwach na taki-to-a-taki temat? Właśnie tyle zostaje z nie- dojrzałych przyjaźni. To, co dwadzieścia lat temu było pełne wdzięku, teraz jest zawracaniem głowy. Człowiek dorasta. Ale nie wszyscy jego przyjaciele. Oni się nie zmieniają. Pozostają tacy sami. Najpierw stają się dużymi dziećmi, a potem nudzia- rzami. I wtedy człowiek się z tego wszystkiego wyłącza.
Nie podobał mi się sposób, w jaki twarz Lucka się rozjaś- niła, a Bryant nagle rzucił mi kose spojrzenie. - Eeee... Proszę pana... W kwestii tego „wyłączania się" - bąknął Bryant. - Czy ma pan tu na myśli dosłowne wyłącza nie? Telefonu? Wyjęcie wtyczki z kontaktu? Bo zdaje się właśnie dokładnie to pan zrobił pierwszego sierpnia, panie Cranmer? I dopiero po pełnych trzech tygodniach nawiązał pan ponownie kontakt z zewnętrznym światem - po otrzy maniu nowego numeru. Miałem już tego naprawdę dość. Natychmiast wystrzeliłem: - Inspektorze Bryant, sierżancie Luck, chyba już wystar- czy tego wszystkiego. Jesteście niby ogromnie pochłonięci śledztwem w sprawie zaginionej osoby, a w następnej chwili zadajecie mnóstwo bzdurnych i obraźliwych pytań o jakieś nieetyczne kontakty w czasach, gdy byłem urzędnikiem pań- stwowym, o moje poglądy polityczne, czy nie stanowię za- grożenia bezpieczeństwa państwa i dlaczego zmieniłem i za- strzegłem swój numer telefonu. - A dlaczego pan to zrobił? - wtrącił Luck. - Bo byłem molestowany. - Przez kogo? - Nikogo, kto choćby w najmniejszym stopniu was intere- sował. Teraz przyszła kolej na Bryanta. - Eeee... Proszę pana, skoro doszło do czegoś takiego, to dlaczego nie zwrócił się pan do policji? Z przyjemnością zajmujemy się telefonicznym molestowaniem, niezależnie od tego, czy to pogróżki, czy obscena. Oczywiście we współ- pracy z British Telecom. Nie było więc potrzeby odcinania się od świata na trzy tygodnie. - Telefony, które mi przeszkadzały, nie były ani pogróż- kami, ani obscenami. - Ach, tak? Czymże więc były, jeśli można spytać? - Nie były pańskim interesem. I nadal nie są. - A zaczerp- nąwszy powietrza dodałem jeszcze: - Poza tym trzy tygodnie bez telefonu to kuracja wypoczynkowa. Bryant grzebał w wewnątrznej kieszeni. Wydobył wreszcie czarny notes, zdjął elastyczną opaskę i rozłożył go na kolanie. - Tylko widzi pan, panie Cranmer, ja i tu obecny Oliver dość dokładnie się zorientowaliśmy w rozmowach telefoni cznych doktora Pettifera. Podczas całego jego pobytu w Bath
- dodał tonem wyjaśnienia. - Na nasze szczęście doktor miał szkocką gospodynię i korzystał z tej samej co ona linii tele- fonicznej. Wszystkie rozmowy wychodzące były zapisywane - czas trwania i godzina. Świętej pamięci małżonek pani Macarthur tak robił, a ona kontynuuje jego przyzwyczajenia. Bryant poślinił palec i przewrócił stronę. - Do doktora często telefonowano, wiele z tych rozmów było z bardzo odległych miejsc, sądząc po jakości połącze nia, i nieraz bywały przerywane. Nierzadko doktor Pettifer używał tego języka, którego pani Macarthur nie jest w stanie rozpoznać. Ale jeśli chodzi o rozmowy wychodzące, rzecz się ma zupełnie inaczej. Według pani Macarthur aż do pierw szego sierpnia tego roku pan był niezaprzeczalnie gwiazdą pośród telefonicznych rozmówców doktora. Tylko w ciągu maja i czerwca doktor Pettifer przekonferował z panem sześć godzin i dwadzieścia minut. Urwał, choć i tak nie próbowałem mu przerwać. Usiłowa- łem rozegrać partię niemożliwą do zagrania kartą i przegra- łem. Robiłem co mogłem w nadziei, że zadowolę tych ludzi półprawdami. Ale wobec tak dobrze zaplanowanego ataku byłem bez szans obrony. Wychodzi na to, że muszę świecić oczami za Biuro w charakterze kozła ofiarnego. Jeśli ci głu- pcy w Biurze wiedzieli o zniknięciu Larry'ego, to dlaczego, do diabła, nie ostrzegli mnie wcześniej? Musieli przecież wiedzieć, że policja go szuka! Dlaczego więc jej nie powstrzy- mali? A jeśli przypadkiem nie mogli tego zrobić, to dlaczego mnie zostawili wystawionego na strzał? Nikt mi nawet nie powiedział, kto, co i dlaczego! Moje ostatnie spotkanie z Jakiem Merrimanem, szefem personelu. Siedzi w swoim pokrytym drogimi dywanami ga- binecie, z oknami na Berkeley Square, i łamie biskwit Rich Tea na pół, nie przerywając jednocześnie wyrzekania na koło historii. Merriman tak długo odgrywał rolę pieprzonego an- gielskiego głupka, że już chyba nikt, z nim włącznie, nie wie na pewno, czy aby rzeczywiście nim nie jest. - Tim, zrobiłeś już swoje, stary - ględzi tym płaskim, bezdźwięcznym głosem. - Przeżyłeś wszystko, co mogłeś. Czy można zrobić więcej? Ja na to, że no właśnie, czy można, ale Merriman nie słyszy ironii, jeśli to nie on sam ironizuje.
- Było sobie to uosobienie zła, ty je szpiegowałeś do upadłego, a teraz pyf! i już go nie ma. To znaczy, tylko dlatego, że wygraliśmy, nie możemy po prostu stwierdzić, że nie było sensu walczyć. Lepiej już powiedzieć: hurra! Nako- paliśmy im! Komunistyczny brytan zdechł i już go pogrzeba- no! Czas iść na następną imprezę. - Zdobywa się na cień uśmiechu, łamie połówkę biskwita na jeszcze mniejsze części i zanurza je w swojej kawie. - Tyle że ja nie jestem już zaproszony na to następne przyjęcie, tak? - mówię. Merriman nigdy nie powie ci wprost złych wieści. Woli je wydobyć od ciebie. - No cóż, Timie, chyba nie - zgadza się ze mną i współ czująco pochyla na moment swą mięsistą głowę. - Mam na myśli, że dwadzieścia pięć lat aż nadto wystarcza na ukształ towanie umysłowości. Uważam nawet, że o wiele lepiej się będziesz czuł, jeśli uznasz, że odsłużyłeś już swoje, i ode jdziesz sam, poszukać trochę wytchnienia. W końcu nie jesteś biedakiem. Masz przecież piękny dom na wsi. Twój drogi wuj Robert był uprzejmy umrzeć, a to o wiele więcej, niż można powiedzieć o większości bogatych wujów. Cóż może być milsze? W Biurze mówią, że z Merrimanem trzeba ostrożnie, bo człowiek może przez nieuwagę sam się zwolnić, nie czekając na to, żeby go wywalono. - Wcale nie uważam, że jestem za stary na podjęcie nowych wyzwań - mówię. - Wojownicy Zimnej Wojny w wieku czterdziestu siedmiu lat nie nadają się do powtórnego wykorzystania. Wszyscy jesteście zbyt mili. Zbyt wieloma regułami się kierujecie. Powiesz Pettiferowi, dobrze? Lepiej, żeby to usłyszał od ciebie. - A co dokładnie mam mu powiedzieć? - No cóż, chyba to samo, co ja powiedziałem tobie. Chyba nie sądzisz, że możemy go wysłać przeciw terrorystom. Wiesz, ile on mnie kosztuje? Tylko pensja, bo na samą myśl o jego wydatkach dostaję cholery! - Owszem, to przecież moja sekcja go opłaca. - Wiesz, o co mi chodzi! Za co niby mu teraz tyle płacimy? Potrzebujemy tych pieniędzy na coś innego. Pettiferowie tego świata to przeżytek. Sam to przyznaj!
Jak zwykle zbyt pdźno zaczynam tracić panowanie nad sobą. - Szefostwo zupełnie inaczej widziało tę kwestię, kiedy ostatni raz ją rozpatrywano! Wszystkie strony się zgodziły, że zaczekamy spokojnie, czy aby Moskwa nie wymyśli dla niego jakiejś nowej roli! - Czekaliśmy i w końcu nas to znudziło. - Przesuwa w moim kierunku stronę wydartą z „The Guardian". - Pettifer potrzebuje zajęcia albo zacznie sprawiać kłopoty. Pogadaj z ludźmi. Uniwersytet Bath szuka lingwisty, który mógłby też prowadzić wykłady z czegoś, co nazywają „globalnym bez- pieczeństwem". Dla mnie to oksymoron. Nieważne, to ma być tymczasowe, ale da się przerobić na stałą pracę. Pan i władca tego uniwerku jest byłym pracownikiem Biura i ma przychylne nastawienie do naszych ludzi - zakładając, że Pettifer będzie się porządnie zachowywał, wszystko powinno być okay. - Urwał na chwilę, po czym dorzucił głucho: -Nie miałem pojęcia, że w Bath jest uniwersytet. Nikt mi nigdy nic nie mówi - poskarżył się. - Pewnie to jedna z tych prowincjonalnych niby-szkółek. To najgorszy moment w całym naszym dwudziestokil- kuletnim wspólnym życiu operacyjnym. Życie przyzwyczai- ło nas do siedzenia w samochodach na szczytach wzniesień, ale tym razem nasze auto stoi na wzgórzu przed Bath. Larry siedzi obok mnie z twarzą ukrytą w dłoniach. Ponad drzewa- mi dostrzegam szare zarysy budynków uniwersytetu, który dopiero co zwiedzaliśmy, i obu brudnych stalowych komi- nów, które tu wyglądają jak jakiś złowróżbny symbol. - To jak, w co mamy teraz wierzyć, Timbo? - Możesz to sobie nazywać pokojem, o który walczyłeś przez całe życie - podrzucam mu niepewnie. Jego milczenie jak zawsze jest gorsze od przekleństw. Larry wyciąga ręce do góry, ale zamiast wolnej przestrzeni napotyka dach samochodu. - To bezpieczny port - mówię. - Przez pół roku nudzisz się jak mops, a przez drugie pół jesteś wolny i możesz robić, co chcesz. A to o całe niebo lepiej, niż ma przeciętny czło- wiek na świecie. - Mnie nie można wytresować, Timbo. - Nikt nie będzie tego próbował.
- Nie chcę bezpiecznej przystani. Nigdy nie chciałem. Pieprzyć bezczynność. Pieprzyć wykładowców akademic- kich, waloryzowane emerytury i mycie samochodu co nie- dzielę. Ciebie też. - Pieprzyć historię, pieprzyć Biuro, pieprzyć życie i sta- rość - podpowiadam mu. Ale nie przeczę, w gardle narasta mi jakaś gula. Chciałbym położyć mu rękę na ramieniu, drżącym i gorącym od potu. Tyle że to nie w naszym stylu, aby się tak dotykać. - Słuchaj - odzywam się do niego po chwili. - Słuchasz mnie? Jesteś trzydzieści mil od Honeybrook. Możesz przy jeżdżać co niedzielę na lunch i herbatę. Będziesz mi opowia dał, jakie to wszystko jest do dupy. To najgorsze zaproszenie, jakie kiedykolwiek w życiu wo- bec kogokolwiek wygłosiłem. Zaznajamiając mnie z zapisami telefonicznych rozmów Larry'ego, Bryant trzymał notes przed oczami i przemawiał do mnie spoza niego. - Szanowny pan Cranmer, jak widzę, figuruje również w rubryce rozmów przychodzących. Nie wszystkie telefony pochodziły więc od jakichś dziwacznych cudzoziemców. Wykształcony dżentelmen, zawsze bardzo uprzejmy, mó wiący raczej jak BBC niż żywy człowiek - tak gospodyni opisuje pana. No cóż, dokładnie tak i ja bym pana opisał, bez urazy. - Znów poślinił palec i odwrócił stronę. - A potem nagle porzuca pan naszego pana doktora. No, no! Przez całe trzy tygodnie żadnych telefonów od pana i do pana. Można by to określić jako ciszę radiową. W gruncie rzeczy zatrzas nął mu pan drzwi przed nosem. Szanowny panie Cranmer, tu obecny Oliver i ja zastanawialiśmy się usilnie, dlaczego pan mu to zrobił. Myśleliśmy sobie, co się działo, zanim pan się od niego odciął, i czemu to odcięcie położyło kres. Czy nie tak właśnie było, Oliverze? Wciąż się uśmiechał. Gdybym stawiał teraz ostatnie kroki na szafot, jego uśmieszek także by się nie zmienił. Moja wściekłość na Merrimana gładko przeniosła się na osobę Bryanta. - Inspektorze - zacząłem, a w miarę jak mówiłem coraz bardziej się wściekałem. - Uważa się pan za urzędnika państwowego w służbie publicznej. A jednak o dziesiątej