CHARLOTTE LINK
ECHO WINY
(Das Echo der Schuld)
Z niemieckiego przełożyła Marta Archman
Wydanie polskie: 2008
Wydanie oryginalne: 2006
Prolog
Kwiecień 1995 roku
We śnie widział przed sobą tego małego chłopca. Iskrzące oczy. Promienny
uśmiech. Przerwy między zębami. Piegi, które zimą jaśnieją, żeby wraz z
pierwszymi promieniami słońca na wiosnę ponownie rozkwitnąć. Gęste czarne
włosy, niesfornie odstające we wszystkie strony.
Nawet słyszał jego głos. Bardzo dźwięczny, bardzo melodyjny. Miękki,
radosny dziecięcy głosik.
Czuł jego zapach. Była to niezwykle charakterystyczna woń, należąca
wyłącznie do tego chłopca. Nie potrafił opisać, co dokładnie wyczuwał, ponieważ
był to zapach jedyny w swoim rodzaju. Może mieszaniny soli, którą wiatr niósł
od morza daleko w głąb lądu i której subtelność z trudem dało się wychwycić. I
korzennych oparów wydartych korze drzewa przez promienie słońca. I traw
rosnących latem na skraju drogi.
Czasem zanurzał nos we włosach chłopca, żeby głęboko wdychać ten aromat.
We śnie znowu to robił i wręcz boleśnie odczuwał miłość do tego dziecka.
Potem obraz rozpromienionego chłopca zaczynał blaknąć. Nachodziły na
niego inne obrazy.
Jasnoszary asfalt na ulicy. Martwe ciało. Twarz biała jak wapno. Słońce na
błękitnym niebie, kwitnące narcyzy, wiosna.
Powoli usiadł na łóżku, z każdą chwilą coraz bardziej przytomny, zlany
potem. Serce waliło jak młot, głośno i szybko. Dziwił się, że śpiąca obok kobieta
nie obudziła się od tego łomotu. Ale tak działo się co noc, co noc od
nieszczęścia. Nie rozumiał, że mogła spać, kiedy jego dręczyły wizje i wyrywały
go ze snu. Ciągle te same obrazy: ulica, ciało, błękitne niebo, narcyzy. Nie
wiedzieć czemu, wiosna tylko wszystko komplikowała. Przyszła mu do głowy
zupełnie irracjonalna myśl, że łatwiej zniósłby te obrazy, gdyby ich tło stanowiły
brudne krawędzie ze śniegu na poboczach. Ale zapewne nic by to nie pomogło.
Tak czy inaczej, nie mógłby ich wytrzymać.
Cicho wstał, na palcach podkradł się do szafy i wyjął świeży T-shirt. Ten, który
miał na sobie, zupełnie mokry od potu, zdjął przez głowę i rzucił na podłogę.
Każdej nocy musiał zmieniać koszulkę. Ona nawet tego nie słyszała.
Za oknem sypialni nie było żadnych sklepów. Świecił księżyc, widział ją więc
całkiem dobrze. Wąską, mądrą twarz, długie blond włosy, rozłożone na całej
poduszce. Oddychała spokojnie i równomiernie. Patrzył na nią z czułością i
podobnie jak czynił to każdej bezsennej nocy zadawał sobie pytania: Czy
dlatego tak bardzo kochał chłopca, ponieważ nie potrafił zdobyć jej miłości? Czy
dlatego tak pożądliwie pochłaniał zapach dziecka, ponieważ ona stawała się
niecierpliwa, kiedy z zamkniętymi oczami próbował wąchać jej włosy i skórę?
Czy dlatego oczarował go śmiech dziecka, ponieważ ona już się do niego nie
uśmiechała?
„Być może” - myślał - „na próżno łamię sobie tym głowę”.
Ponieważ chłopiec i tak by umarł. Podczas tych bezsennych nocy był o tym
święcie przekonany. Za dnia jednak włączał rozsądek i mówił sobie, że nie
musiało tak być, że przynajmniej nie umiał tego przewidzieć. Ale nocami, gdy
tylko budził się ze snu, już nie rozum przemawiał do niego, tylko jakiś głos
podświadomości, którego nie potrafił zmusić do milczenia.
Chłopiec umrze.
I to twoja wina.
Zaczął cicho płakać. Płakał każdej nocy.
Nie miał zamiaru budzić pięknej blondynki w łóżku, a ona nie słyszała jego
płaczu, podobnie jak nie słyszała łomotu serca i przyśpieszonego oddechu. Tak
dawno już przestała się nim interesować, że nawet nie byłaby teraz w stanie do
tego wrócić. Tylko dlatego, że w jego życiu wydarzyła się katastrofa.
Pewnego razu, kilka nocy wcześniej, zastanawiał się, jak by to było po prostu
iść dalej. Zostawić dotychczasowe życie za sobą: dom, ogród, przyjaciół,
obiecującą karierę. Kobietę, która już nie poświęcała mu uwagi. Może nawet
swoje imię, tożsamość. Wszystko, co do niego należało. Najchętniej także
obrazy, które tak go dręczyły, ale tutaj akurat się nie łudził. Właśnie obrazów
nigdy by się nie pozbył. Chodziłyby za nim jak cień, zawsze tam, gdzie on. Ale
może lepiej by je znosił, jeśli ciągle byłby w ruchu, jeśli nie zatrzymywałby się
zbyt długo w jednym miejscu, jeśli nigdzie nie zagrzałby miejsca, nie zapuścił
korzeni.
Nie można było uciec przed własną winą.
Warto było jednak spróbować biec tak szybko, żeby nie musieć ciągle patrzeć
w jej powykrzywiane rysy.
Może to niezły pomysł.
Jeśli chłopiec umrze, tak właśnie zrobi - pójdzie.
Część pierwsza
Niedziela, 6 sierpnia 2006 roku
Rachel Cunningham dostrzegła tego mężczyznę, gdy skręcała z głównej ulicy
w ślepy zaułek, na którego końcu znajdował się kościół, a zaraz obok dom
parafialny. Pod pachą trzymał gazetę, stał w cieniu drzewa i obojętnie rozglądał
się po okolicy. Gdyby zeszłej niedzieli nie czekał w tym samym miejscu, w ogóle
nie rzuciłby jej się w oczy. Ale teraz pomyślała: „Dziwne. Znowu on!”.
Słyszała dochodzące z kościoła dudnienie organów i śpiew wspólnoty.
Dobrze, msza wciąż jeszcze trwała, miała więc czas do rozpoczęcia nabożeństwa
dla dzieci. Zajmował się tym Donald, młody, sympatyczny student teologii. Don,
jak nazywały go dzieci, podobał się Rachel, dlatego z przyjemnością
przychodziła trochę wcześniej, żeby zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Don
odprawiał nabożeństwa w domu parafialnym. Rachel zauważyła, że siedząc z
przodu, można było częściej się angażować i przejmować więcej obowiązków, na
przykład wytrzeć tablicę albo pomóc w obsłudze projektora do przeźroczy.
Zakochana Rachel skwapliwie pożądała tego rodzaju faworyzowania. Choć jej
przyjaciółka Julia uważała, że mając osiem lat, Rachel jest o wiele za młoda dla
dorosłego mężczyzny i nic nie wie o prawdziwej miłości.
„Jakby Julia potrafiła to osądzić!” - stwierdziła w myślach Rachel.
Co niedzielę chodziła na mszę dla dzieci, chyba że rodzice wcześniej
zaplanowali już coś innego. Właśnie w następną niedzielę siostra mamy ma
urodziny, dlatego wczesnym rankiem pojadą do niej do Downham Market.
Rachel westchnęła. Nie będzie Dona. Jałowy, nudny dzień z wieloma krewnymi,
którzy ciągle rozprawiają o rzeczach zupełnie dla niej nieinteresujących. A zaraz
potem wyjadą na wakacje. Na prawie dwa tygodnie. Do jakiegoś głupiego
domku wczasowego na wyspie Jersey.
- Cześć! - powiedział obcy mężczyzna, gdy obok niego przechodziła. - Co ci
tak zepsuło humor?
Wzdrygnęła się. Nie przypuszczała, że utrapienie tak wyraźnie odznacza się
na twarzy.
- Ach, nic - odparła, czując, że trochę się zarumieniła.
Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie. Wyglądał na miłego.
- Już dobrze. Obcym nie powinno się ufać od razu. Powiedz, idziesz do
kościoła? Bo już chyba trochę późno.
- Idę na nabożeństwo dla dzieci - wytłumaczyła - a ono zaczyna się dopiero
wtedy, gdy msza w kościele się skończy.
- Aha, rozumiem. Prowadzi je ten... No, jak on się nazywa...?
- Donald.
- Donald. Właśnie. Mój stary znajomy. Kilka razy się spotkaliśmy... Jestem
pastorem, wiesz? W Londynie.
Zastanawiała się, czy przystoi jej tak stać i rozmawiać z zupełnie obcym
mężczyzną. Rodzice zawsze powtarzali, że nie wolno odpowiadać na zaczepki
nieznanych osób, a jeśli ktoś próbuje nawiązać z nią rozmowę, to powinna iść
przed siebie i nie zwracać na niego uwagi. Z drugiej strony, ten mężczyzna
wydawał się taki sympatyczny, sytuacja zaś była całkowicie bezpieczna. Jasny,
słoneczny dzień. Śpiewy w kościele. Nieco dalej po ulicy przechadzali się
spacerowicze. Cóż złego mogłoby się wydarzyć?
- Wiesz co? - zaczął. - Szczerze mówiąc, to miałem nadzieję, że spotkam
kogoś, kto uczęszcza na nabożeństwa dla dzieci. Mianowicie kogoś, kto mi
pomoże. Ty wyglądasz mi na rozsądną osobę. Jak sądzisz, potrafiłabyś dla mnie
dochować tajemnicy?
Czy by potrafiła? Julia powierzyła jej już tyle tajemnic, a ona jeszcze ich nie
wypaplała.
- Oczywiście!
- Chodzi o to, że z chęcią zrobiłbym mojemu staremu przyjacielowi
Donaldowi niespodziankę - powiedział mężczyzna. - On nie przypuszcza, że tu
jestem. Przez długi czas byłem w Indiach. Znasz Indie?
Wiedziała, że to daleki, daleki kraj i że pochodzący stamtąd ludzie mają skórę
ciemniejszą niż Anglicy. Chodziła do klasy z dwiema indyjskimi dziewczynkami.
- Jeszcze nigdy tam nie byłam - rzuciła.
- Ale chyba chciałabyś zobaczyć zdjęcia z Indii, prawda? Zdjęcia dzieci z
wiosek? Jak żyją, jak się bawią i gdzie chodzą do szkoły. Czy to nie ciekawe?
- Tak! Bardzo!
- Widzisz. A ja mam mnóstwo przeźroczy z Indii. Z radością pokażę je
podczas waszego nabożeństwa. Ale potrzebuję kogoś, kto by mi asystował.
Tego słowa Rachel nie znała.
- Czyli kogoś, kto mi pomoże przynieść skrzynki ze slajdami. Powiesić ekran.
Myślisz, że dasz radę?
Najwyraźniej chodziło mu właśnie o czynności, które tak kochała.
Wyobrażała sobie, jak Don się zdziwi, kiedy ona wejdzie z jego starym
przyjacielem, a później będzie pokazywać slajdy z tego dalekiego kraju. Julia
pęknie z zazdrości!
- Na pewno dam radę. Oczywiście! Gdzie są przeźrocza?
- Poczekaj! - Zatrzymał ją. - Nie mam ich tutaj. Nie wiedziałem, że spotkam tu
taką zdolną, chętną do pomocy osóbkę jak ty. Miałem na myśli następną
niedzielę.
Zrobiło jej się słabo z przerażenia. Akurat następna niedziela! Ta, którą
spędzi z ciotką w Downham Market... Do tego wakacje na Jersey...
- Och, nie! To straszne! Za tydzień mnie tutaj nie ma! Moi rodzice...
- W takim razie będę musiał znaleźć kogoś innego - przerwał.
Nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
- Błagam! - zaklinała. - Nie może pan poczekać... - pospiesznie liczyła w
myślach - ...jeszcze trzech tygodni? Bo potem jedziemy na wakacje. Ale gdy tylko
wrócimy, na pewno panu pomogę! Na pewno!
- Hm... - Zastanowił się przez chwilę. - To bardzo długo - odrzekł na koniec.
- Proszę - nalegała Rachel.
- Myślisz, że naprawdę potrafisz tak długo dochować tajemnicy?
- Z całą pewnością! Nic nikomu nie powiem! Słowo honoru!
- Nie wolno ci nic powiedzieć Donaldowi, bo przecież chcesz mu zrobić
niespodziankę. Mamie i tacie też nie. Uważasz, że wytrzymasz?
- Mamie i tacie i tak bym nic nie powiedziała - stwierdziła. - Bo oni w ogóle się
mną nie przejmują.
Nie do końca była to prawda, wiedziała o tym. Ale od trzech lat, od czasu gdy
na świecie pojawiła się jej młodsza siostra Sue, siostra, której Rachel nigdy nie
chciała, wszystko się zmieniło. Wcześniej stanowiła dla rodziców centrum
zainteresowania. Teraz wszystko kręciło się wokół męczyduszy, na którą ciągle
trzeba było uważać.
- A twojej najlepszej przyjaciółce? - upewniał się mężczyzna. -Jej też nic nie
powiesz?
- Nie! Przysięgam!
- Już dobrze! Wierzę ci. Posłuchaj, spotkamy się za trzy tygodnie w niedzielę
niedaleko mojego domu. Pojedziemy do mnie, a ty pomożesz mi przenieść
rzeczy do samochodu. Mieszkasz w King's Lynn?
- Tak. Tu, w Gaywood.
- Dobrze. W takim razie na pewno znasz Chapman's Close?
Znała. To rejon nowych osiedli mieszkaniowych z powstającymi domami
wielorodzinnymi. Chapman's Close kończył się ścieżką polną. Dziwna okolica.
Czasem jeździły tam z Julią rowerami.
- Wiem, gdzie to jest - powiedziała.
- Za trzy tygodnie w niedzielę. Kwadrans po jedenastej?
- Dobrze. Będę na pewno!
- Sama?
- Oczywiście. Naprawdę może pan na mnie polegać.
- Wiem - odparł i ponownie uśmiechnął się do niej przyjaźnie. - Jesteś dużą,
mądrą dziewczynką.
Pożegnała się i poszła w kierunku domu parafialnego. Z piersią dumnie
wypiętą do przodu. Duża, mądra dziewczynka. Jeszcze trzy tygodnie. Nie mogła
się doczekać.
Poniedziałek, 7 sierpnia
W poniedziałek siódmego sierpnia zniknęło jedyne dziecko Liz Alby.
Był bezchmurny letni dzień. Bardzo gorący. Miało się wrażenie, że to Włochy
albo Hiszpania, ale na pewno nie Anglia. Chociaż Liz zawsze denerwowały
nieprzychylne uwagi na temat angielskiej pogody. Bo właściwie nie było aż tak
źle, po prostu ludzie obstawali przy swoich stereotypowych wyobrażeniach. W
każdym razie klimat zależał od regionu. Zachód, w którego kierunku napływały
chmury niesione tysiące kilometrów nad Atlantykiem, można było bez
wątpienia zaliczyć do terenów wilgotnych. Także na północy - w Yorkshire i
Northumberland - często padało. Natomiast na południu, w Kent, rolnicy
skarżyli się latem na susze. Również w ojczyźnie Liz, we wschodniej Anglii,
można się było w lipcu i sierpniu porządnie spocić. Liz lubiła Norfolk, nawet
jeśli polubienie swojego życia nie przychodziło jej łatwo. Tym bardziej że cztery
i pół roku wcześniej na świat przyszła Sara.
To tragedia zajść w ciążę w wieku osiemnastu lat, do tego z czystej głupoty,
ponieważ zaufało się jakiemuś typkowi, który obiecywał, że „będzie uważał”.
Mike Rapling najwyraźniej nie miał pojęcia o uważaniu, gdyż pierwsze
seksualne spotkanie Liz z tym chłopakiem okazało się strzałem w dziesiątkę.
Później Mike jeszcze na nią wrzeszczał, że go wrobiła, że chciała zmusić go do
małżeństwa, ale on nie da się w tak młodym wieku zakuć w kajdany.
Liz wylała potoki łez.
- A co z moją młodością? Mam teraz dziecko na karku i zniszczone życie!
Jak można było przypuszczać, Mike niespecjalnie się tym przejmował. Wręcz
wzbraniał się przed poślubieniem Liz, a gdy dziewczynka się urodziła i sprawa
alimentów stała się pilna, zażądał nawet testu na ojcostwo. W tym czasie
przynajmniej co do tego nie było wątpliwości. Płacił niechętnie, choć w miarę
regularnie, ale po dwóch, trzech krótkich wizytach stracił zainteresowanie córką.
Nie było też tak, żeby Sara obchodziła Liz, ale nie pozostało jej nic innego,
jak się nią jakoś opiekować. Liczyła na pomoc matki, u której ciągle jeszcze
mieszkała, ale Betsy Alby była tak zszokowana wizją tego, jak w niedalekiej
przyszłości w jej maleńkim mieszkaniu socjalnym w najbardziej beznadziejnej
dzielnicy King's Lynn będzie krzyczało niemowlę, że dała córce jednoznacznie
do zrozumienia, jak bardzo nie będzie zajmować się tym problemem.
- To twoje dziecko! I to twoje durne napalenie wpędziło cię w taką sytuację!
Nie myśl sobie, że ktoś ci pomoże przy tym szambie. Na pewno nie ja! Powinnaś
być cholernie szczęśliwa, że was nie wyrzuciłam na ulicę!
Krzyczała, klęła i nawet później, gdy mała była już na świecie, nie okazywała
żadnej babcinej czułości. Niezmordowanie powtarzała swoją groźbę, że „ani
razu nie spojrzy na tego bachora!”. Wprawdzie cały dzień siedziała w domu
przed telewizorem, jadła chipsy, a późnym - coraz częściej również wczesnym -
popołudniem zapijała się tanim winem, ale nawet gdy Liz wychodziła po zakupy,
nie mogła zostawić córki, tylko taszczyła do supermarketu ogromny wózek wraz
z wrzeszczącym dzieckiem. Liz nie miała żadnych wątpliwości: zupełnie sama
musiała ponieść konsekwencje jednej bezmyślnie zakochanej kwietniowej nocy.
Czasem była bliska załamania. Potem znowu brała się w garść, przysięgając
sobie, że nie pozwoli, żeby zrujnowano jej życie. Była młoda i atrakcyjna. Gdzieś
przecież musiał być mężczyzna, który potrafiłby wyobrazić sobie wspólne życie
z nią, mimo że niosła ze sobą taki bagaż.
Jedno wiedziała na pewno. Nie będzie całą wieczność siedzieć w tej ponurej
dziurze u matki, gdzie nawet w słoneczne letnie dni wczesnym rankiem
wszystkie rolety były zaciągnięte, żeby lepiej można było oglądać telewizję i
żeby do środka nie wpadało gorąco.
Betsy, która stale się pociła, bała się gorąca jak diabeł święconej wody. Liz
pragnęła ślicznego mieszkania, a najbardziej życzyła sobie małego balkonu do
uprawy kwiatów. Marzyła o sympatycznym mężczyźnie, od czasu do czasu
przynoszącym drobiazgi, ładną bieliznę albo perfumy, który poczułby się ojcem
Sary. Powinien zarabiać wystarczająco dużo, tak żeby nie musiała siedzieć w
drogerii przy kasie za marną zapłatę. W weekendy mogliby we troje jeździć na
wycieczki, urządzać pikniki albo przejażdżki rowerowe. Tak często widywała
szczęśliwe rodziny, które wspólnie organizowały jakieś wypady! Tymczasem ona
zawsze samotnie wałęsała się z tym kwilącym stworzeniem, ciągle uciekając od
skrzeczącego telewizora w domu, od widoku czterdziestoletniej matki, która
wyglądała na sześćdziesiąt lat i stanowiła najbardziej przerażający przykład
zmarnowanego życia.
Ów sierpniowy dzień już od rana zapowiadał się wspaniale. W przedszkolu,
do którego dotychczas chodziła Sara, była przerwa wakacyjna, dlatego Liz
musiała wziąć przymusowy urlop. Postanowiła spędzić ten dzień na plaży
Hunstanton, opalać się, kąpać, pokazać trochę swoją wyjątkowo ładną figurę.
Miała nadzieję, że ktoś zafascynuje się nią do tego stopnia, że nawet ta
czteroipółroczna markotna istota przy jej boku nie okaże się przeszkodą w
związku. Wprawdzie podjęła nieśmiałą próbę zwrócenia się o pomoc do matki i
zostawienia Sary w domu, ale Betsy Alby nie odrywając oczu od telewizora i
dalej automatycznie sięgając do torebki z chipsami, beznamiętnie odparła:
„Nie”.
Liz i Sara pojechały autobusem. Linia autobusowa obejmowała każdą wieś w
okolicach King's Lynn, toteż trwało dobrą godzinę, zanim dotarły do
Hunstanton. Pełna oczekiwania Liz miała jednak tak dobry humor, że nie robiło
jej to żadnej różnicy. Z każdym przejechanym kilometrem coraz silniej czuła
zapach morza, chociaż z pewnością było to tylko złudzenie, gdyż wokół niej
unosiła się wyłącznie woń benzyny z autobusu. Ale tak bardzo kochała morze,
że potrafiła je wyczuć, nawet jeśli było to fizycznie niemożliwe. A kiedy w końcu
je dostrzegła, nieogarnione i migoczące w słońcu, poczuła raptownie głęboką
radość i przez ułamek sekundy potrafiła być świadoma jedynie swojej młodości
oraz tego, że miała przed sobą całe życie, na chwilę zapomniała więc o kwilącym
brzemieniu.
Tymczasem Sara szybko o sobie przypomniała. Autobus wjechał na duży
parking w New Hunstanton - kąpielisko plażowe z budkami gastronomicznymi,
sklepikami z pamiątkami, karuzelami i sprzedawcami lodów. Na widok
drewnianych koników, na których można było za jednego funta kilka razy
pokręcić się w kółko, Sara zaczęła piszczeć.
- Nie! - stanowczo powiedziała Liz. Nie miała ochoty ciężko zarobionych
pieniędzy wydawać na podobne głupoty. - Zapomnij! Jeśli pozwolę ci na jedną
kolejkę, będziesz chciała następną i jeszcze następną, a na koniec i tak będziesz
wyć. Poszukamy sobie teraz jakiegoś dobrego miejsca, zanim zrobi się tłoczno.
Wakacje były nie tylko w Anglii, ale właściwie w całej Europie, na plażę
tłumnie ciągnęli więc zarówno miejscowi, jak i turyści. Liz chciała w miarę
szybko rozłożyć wszystkie swoje rzeczy, żeby nagle się nie okazało, że jest
wciśnięta między dwie liczne rodziny. Ale Sara obiema nogami zaparła się w
piasku.
- Mamo! Chcę.... chcę na karuzelę! - płakała.
Liz trzymała w jednej ręce torbę, kosz z wodą mineralną i kilkoma
kanapkami oraz mały szpadelek córki do kopania, drugą zaś próbowała ciągnąć
opierające się dziecko.
- Chodź, zbudujemy wielki zamek! - kusiła.
- Karuzela! - krzyczała Sara.
Najchętniej sprawiłaby jej porządne lanie, ale wokół było za dużo ludzi, poza
tym w dzisiejszych czasach rozwścieczona matka nie mogła już tak łatwo
przeciwstawić się własnemu dziecku.
- Może później - powiedziała. - Chodź już, Saro. Bądź grzeczna!
Ale Sara wcale nie miała zamiaru być grzeczna. Krzyczała, płakała i opierała
się matce. Tylko siłą i maleńkimi kroczkami można było ciągnąć ją do przodu.
Liz błyskawicznie oblała się potem, a dobry humor prysnął jak bańka mydlana.
Ten przeklęty Mike rzeczywiście zrujnował jej życie. To jasne, że nie znajdzie
innego faceta.
Jeśli ktoś ją zobaczy w podobnej jak dziś sytuacji, od razu ominie ją wielkim
łukiem, czego zresztą nikomu nie mogła wziąć za złe. Torba plażowa wyślizgnęła
się jej z ręki, ale jakiś uprzejmy mężczyzna podniósł ją i podał Liz. Miała
wrażenie, że patrzy na nią z politowaniem. Później jeszcze upadł szpadelek -
tym razem schyliła się po niego starsza pani. Nie po raz pierwszy Liz
stwierdziła, że inni ludzie mieli grzeczniejsze dzieci, w każdym razie nigdzie nie
widziała matki, która musiałaby tak walczyć jak ona. Przyszło jej do głowy, jak na
samym początku ciąży zastanawiała się nad aborcją. Nie była osobą religijną, a
jednak odczuwała niewytłumaczalny strach przed zemstą losu, jeśli
zdecydowałaby się zabić dziecko. Dziś, gdy zlana potem przedzierała się przez
plażę i ciągnęła ze sobą wrzeszczącego małego potworka, pomyślała nagle
żarliwie: „Trzeba to było zrobić! Gdybym tylko miała odwagę! Nieważne, jakie
zło by to na mnie ściągnęło, nie mogłoby być gorzej, niż jest!”.
W końcu dotarły do miejsca, które Liz wydało się w miarę odpowiednie na
spędzenie całego dnia. Rozłożyła swój ręcznik oraz ręcznik Sary i przygotowała
się do budowania zamku z piasku - żeby Sara się uspokoiła. Mała rzeczywiście
przestała krzyczeć i gorliwie pomagała w budowaniu. Liz odetchnęła z ulgą.
Może Sara zapomni o drewnianych konikach? Może jeszcze dzień okaże się
spokojny?
Założyła nowe bikini, wiedząc, że wspaniale w nim wygląda. Wprawdzie
kupiła je z przeceny, ale i tak okazało się za drogie na jej niskie zarobki. Nie
mogła mu się jednak oprzeć. Matka oczywiście nigdy się o nim nie dowie,
inaczej zaczęłaby krzyczeć, że w takim razie Liz powinna oddawać więcej
pieniędzy na dom, jeśli może sobie pozwolić na marnotrawstwo, wydając je na
luksusowe artykuły. Matka chciałaby pewnie, żeby Liz stale chodziła w tym
wyświechtanym czteroletnim stroju jednoczęściowym. Jeśli miała znaleźć
mężczyznę, który wyciągnie ją z nędzy, najpierw musiała trochę zainwestować.
Ale omawianie z matką takich rzeczy było zupełnie pozbawione sensu. Sara
ciągle z oddaniem budowała swój zamek. Liz wyciągnęła się na ręczniku i
zamknęła oczy.
Musiała spać dłuższą chwilę, bo gdy usiadła i rozejrzała się dookoła,
spostrzegła, że słońce stało już bardzo wysoko, co wskazywało na zbliżające się
południe. Plaża była jeszcze bardziej zaludniona niż nad ranem - wokół wprost
roiło się od ludzi. Niektórzy tylko leżeli na słońcu, inni grali w badmintona i w
kulki albo biegali do wody i z powrotem. Dzieci krzyczały i śmiały się, morze
szemrało cichutko. Z daleka dochodziło niewyraźne brzęczenie samolotu. Był
wspaniały dzień.
Paliła ją twarz. Za długo się smażyła, a wcześniej nawet nie posmarowała się
środkiem ochronnym. Na szczęście jej skóra potrafiła wiele znieść. Odwróciła
się i zobaczyła, że Sara także zasnęła. Najwyraźniej zmęczyła się krzyczeniem i
budowaniem zamku, oddychała głęboko i równomiernie, usta miała lekko
rozchylone.
„Dzięki Bogu” - pomyślała Liz. Najbardziej kochała swoją córkę śpiącą.
Zgłodniała, ale nie miała ochoty na własne kanapki z mdłą margaryną i
serem, który zawsze smakował jak mydło. Tuż obok przystanku autobusowego
stała budka. Można było tam kupić pyszne bagietki z grubą warstwą pomidorów
i mozzarelli. Obie z Sarą uwielbiały tę przekąskę. Do tego dobrze zmrożona cola
zamiast ciepłej wody mineralnej z koszyka... Wstała i wyszperała portmonetkę.
Chwilę popatrzyła na śpiące dziecko. Jeśli obudzi teraz małą i weźmie ją ze
sobą, Sara znowu zobaczy karuzelę z konikami. Trzeba ją będzie - spłakaną i
krzyczącą - zmuszać do powrotu na ręczniki.
„Jeśli się pośpieszę” - pomyślała Liz - „to zaraz wrócę i mała nic nie zauważy.
Tak głęboko przecież śpi...”.
Tyle ludzi wokoło, co mogłoby się stać? Nawet jeśli Sara się obudzi i pójdzie
do wody, nie utonie na oczach takiej liczby osób.
„Najpóźniej za dziesięć minut jestem z powrotem” - stwierdziła w myślach
Liz i pobiegła przed siebie.
Odcinek, jaki musiała pokonać, okazał się dłuższy, niż myślała, najwyraźniej
rano obie przeszły spory kawałek wzdłuż brzegu. Dobrze jednak było się
poruszać - dokładnie widziała wodzące za nią męskie spojrzenia. Mimo porodu
miała świetną figurę, a bikini leżało jak ulał, zauważyła to jeszcze w sklepie. Jeśli
ktoś ją teraz widział, nie przypuszczał nawet, że ma u boku krzyczące dziecko.
Po prostu wyglądała jak każda młoda, dwudziestotrzyletnia kobieta, atrakcyjna i
do wzięcia. Starała się wyglądać optymistycznie i radośnie. Odkąd tak często
płakała z powodu Sary, bała się, że dostanie worków pod oczami i że opadną jej
kąciki ust. Musiała koniecznie uważać na to, żeby nie można było po niej
poznać, że często bywa nieszczęśliwa.
Przy budce miała pecha, ponieważ przed nią wepchnęła się drużyna piłki
ręcznej. Do tego większość młodych mężczyzn z drużyny nie do końca
wiedziała, co chce zamówić - głośno się zastanawiali, często zmieniając zdanie.
Kilku z nich usilnie z nią flirtowało, co przyjmowała z radością i uszczypliwością,
z której była znana. Jak cudownie było stać pośród przystojnych, opalonych
mężczyzn i czuć, z jaką siłą przyciągania się na nich oddziaływuje. Gorączkowo
się zastanawiała, jak rozwiązać problem Sary, jeśli któryś zechce się z nią
umówić, gdy nagle trener drużyny zakończył te zaloty i przegonił
podopiecznych. Przez kilka sekund stała sama przed budką, dlatego spokojnie
kupiła bagietki i colę.
Wracając, stwierdziła, że od opuszczenia miejsca na plaży minęło dwadzieścia
pięć minut. Cholera jasna! Zanim wróci na miejsce, minie więcej niż pół godziny.
W żadnym razie nie chciała być tak długo nieobecna. Modliła się w nadziei, że
Sara się nie obudziła i płacząc, nie błądziła między obcymi. Już widziała pełne
wyrzutów spojrzenia ludzi. Oczywiście dobra matka nie robiła czegoś takiego -
nie zostawiała dziecka bez opieki, żeby spełniać jakieś swoje zachcianki. Dobra
matka w ogóle nie miewała zachcianek. Żyła wyłącznie dla dziecka i dbała o jego
pomyślność.
„Do diabła!” - myślała Liz. - „Nie mają zielonego pojęcia!”.
Teraz już nie snuła się pod spojrzeniem męskich oczu, teraz biegła. Kanapki
mocno przyciskała do siebie, cola bulgotała w butelce. Liz sapała i dostała kolki.
Trudno biegło się po piasku. Ciągle na nowo zadawała sobie pytanie, jak mogła
się tak pomylić w oszacowaniu odległości!
W końcu jej ręcznik. Torba. Szpadelek. Zamek, który zbudowała Sara. Ręcznik
dziecka - błękitny z żółtymi motylkami.
Ale Sary nie było.
Stanęła zdyszana, na chwilę zgięła się pod ukłuciem kolki, ale natychmiast się
wyprostowała i rozejrzała gorączkowo. Przecież leżała tutaj w głębokim śnie
jeszcze przed momentem.
Nie przed momentem. Przed około czterdziestoma minutami.
Czterdzieści minut!
Oczywiście nie mogła pójść daleko. Obudziła się, wpadła w popłoch, bo nie
zastała mamy, biega więc pewnie teraz gdzieś w pobliżu. Gdyby tylko nie było
takich tłumów. Roiło się od ludzi - Liz wydało się nawet, że z każdą minutą ich
przybywa. Jak miała znaleźć małe dziecko pośród takiej liczby nóg?
Kanapki i butelkę położyła na ręczniku, portmonetkę trzymała w ręku.
Przestała być głodna, przeciwnie - miała mdłości, nie potrafiła sobie wyobrazić,
że mogłaby przełknąć choćby kęs.
„Gdzie, do diabła, jest mała?”
W panice zapytała leżącą obok kobietę. Grubą, z czworgiem dzieci, które
wrzeszczały wokół niej.
- Przepraszam, widziała pani może moją córkę? Mniej więcej taka duża. -
Ręką pokazała wzrost Sary. - Ciemne włosy, ciemne oczy... Miała na sobie
niebieskie spodenki i koszulkę w paski...
Gruba kobieta wlepiła w nią oczy.
- Chodzi pani o dziecko, które tu spało?
- Tak, tak. Właśnie o nie. Spała głęboko i mocno, a ja... ja szybko poszłam po
coś do jedzenia, teraz wracam i...
To oczywiste, że gruba kobieta gardziła jej zachowaniem.
- Zostawiła pani dziecko samo i pobiegła aż do tych budek na parkingu?
- Ale zaraz byłam z powrotem - skłamała Liz. „Czterdzieści minut!” - dudniło
jej w głowie.
- Ostatni raz widziałam ją, jak tutaj spała. Potem już na nią nie uważałam, bo
mojemu Denisowi zrobiło się niedobrze. Za dużo słońca.
Denis kucał na piasku i rzeczywiście wyglądał blado i żałośnie. Ale
przynajmniej był na miejscu.
- Nie mogła odejść daleko - powiedziała Liz, żeby samej sobie dodać odwagi.
Gruba kobieta odwróciła się do znajomej siedzącej jeden ręcznik dalej.
- Widziałaś tę małą z ciemnymi włoskami, która tutaj spała? Matka poszła do
budek gastronomicznych, a teraz dzieciak zapadł się pod ziemię.
Oczywiście znajoma także musiała oburzyć się z powodu zachowania Liz.
- Aż do budek? Nie, nigdy bym dziecka nie zostawiła samego na tak długo!
„Głupia krowa” - pomyślała Liz z wściekłością.
Tak naprawdę nikt na Sarę nie patrzył. Gruba kobieta nie zwróciła na nią
uwagi, jej znajoma też nie. Nikt z osób wokoło, które Liz pytała, ogarnięta
paniką i zwątpieniem. Zataczała coraz szersze kręgi i wydawało się coraz mniej
prawdopodobne, że trafi na kogoś, kto mógłby jej cokolwiek powiedzieć o
zniknięciu małej. Pobiegła do wody, ale tam także nie znalazła żadnych śladów
Sary.
Nie mogła się utopić. Żadne dziecko nie utonie na oczach tylu ludzi.
A może jednak?
Z nową siłą zakiełkowała w niej nadzieja, gdy wpadła na pomysł, że Sara na
własną rękę poszła w stronę karuzeli z konikami. W końcu zwariowała na jej
punkcie. Ponownie przebiegła więc drogę do przystanku autobusowego i
rzeczywiście zastała mnóstwo dzieci przy karuzeli, ale Sary nie było pośród nich.
Zapytała właściciela karuzeli.
- Nie można jej nie zauważyć. Ma długie czarne włosy i bardzo ciemne oczy.
W niebieskich spodenkach i koszulce w paski.
Właściciel zastanowił się przez chwilę.
- Nie - odparł. - Nie, takiego dziecka dziś tutaj nie było. Tego jestem pewien.
Liz pobiegła z powrotem. Po drodze zaczęła płakać. Wszystko wydawało się
sennym koszmarem. Zachowała się zupełnie nieodpowiedzialnie, teraz więc
została najsurowiej za to ukarana. Ukarana za wszystko: za myśli o aborcji, za
łzy wściekłości, gdy po porodzie położono jej Sarę na ramieniu, za te wszystkie
razy, kiedy pragnęła, żeby tego dziecka nie było na świecie. Za wszelkie skargi i
złorzeczenia. Za brak uczuć macierzyńskich.
Gdy Liz wróciła na plażę, Sary nadal nie było. Widok jej małego ręcznika
sprawił jej nagle tyle bólu, że łzy, które do tej pory tak dzielnie powstrzymywała,
wytrysnęły z nową siłą. Obok ręczników leżała papierowa torebka z
nieszczęsnymi bagietkami w piasku i butelka coli. Jak nieważne były one teraz!
Godzinę temu jednak Liz miała na nie taką ochotę, że zaryzykowała
bezpieczeństwo własnego dziecka.
Gruba kobieta obok popatrzyła na nią ze współczuciem.
- Ani śladu?
- Nie - opowiedziała Liz przez łzy. - Ani śladu.
- Dlaczego wcześniej mnie pani nie zagadnęła? Popilnowałabym córki, a pani
przyniosłaby jedzenie.
Właśnie, dlaczego od razu tak nie postąpiła? Nie potrafiła zrozumieć samej
siebie. Cóż mogło być łatwiejszego niż poproszenie innej matki, żeby miała
baczenie na śpiące dziecko?
- Nie wiem - mruknęła. - Nie wiem...
- Musi pani zawiadomić policję - wmieszała się znajoma. Wyglądała na
wstrząśniętą, jednocześnie jednak można było odczuć, że uważała całą sytuację
za niezwykle intrygującą.
- I ochronę kąpieliska. Możliwe, że... - Najwyraźniej nie śmiała dokończyć
tego zdania.
Liz spojrzała na nią ze złością.
- Jak jakieś dziecko mogłoby tu utonąć? Tutaj, gdzie kąpie się blisko sto osób!
Wydaje mi się, że ktoś przecież by zauważył krzyczące i szamoczące się dziecko!
Gruba kobieta położyła Liz dłoń na ramieniu. Sprawiała wrażenie szczerze
współczującej.
- Mimo wszystko. Niech pani pójdzie teraz do ochrony. Tam będą wiedzieli,
co należy robić. Może uda się córkę wywołać przez megafon. Na pewno nie
pierwszy raz jakieś dziecko i rodzice gubią się w tym tłumie. Głowa do góry!
Przyjazne słowa kobiety sprawiły, że opanowanie Liz ostatecznie pękło.
Szlochała jak dziecko, upadła na piasek, zgięła się w pół i nie potrafiła wydobyć
z siebie ani jednego słowa. Czuła, że opuściły ją wszystkie siły.
Gruba kobieta westchnęła, schyliła się do Liz i wzięła ją za rękę.
- Niech pani pójdzie ze mną! Potowarzyszę pani. Elli popilnuje moich dzieci.
Jest pani zupełnie wykończona. Niech pani się jeszcze nie poddaje!
Liz bezwolnie pozwoliła się prowadzić. W tej chwili miała niewytłumaczalne
wrażenie, że nigdy więcej nie zobaczy Sary.
Środa, 16 sierpnia
Kiedy jej powiedział, że następny dzień spędzą na wodzie, żeglując, nie
wiedziała, czy się cieszyć czy smucić. Hebrydy to nie miejsce, gdzie można było
siedzieć tygodniami - klimat jej nie odpowiadał, brakowało kolorów lata. Nawet
sierpień okazał się tutaj, na wyspie Skye, bardzo chłodny i wietrzny, często padał
deszcz, przez co morze i niebo zlewały się w ołowianą szarzyznę, a piana
wzburzonej wody, która w czasie szturmu chlustała o ścianę portu Portree i
rozbryzgiwała się w powietrzu, pozostawiała na ustach zimne tchnienie. Gdzieś
tam trwało lato - soczysty błogi sierpień z dojrzałymi owocami, ciepłymi nocami,
spadającymi gwiazdami i późnymi różami. Pomyślała o rozgrzanej trawie pod
stopami. Czasem tęsknota za tym wszystkim sprawiała, że łzy cisnęły jej się do
oczu.
Dalsze żeglowanie oznaczało, że w końcu dotrą w cieplejsze rejony. Mieli
zamiar płynąć w dół, na Wyspy Kanaryjskie, tam uzupełnić prowiant i
przygotować się do przekroczenia Atlantyku. Nathan planował spędzić zimę na
Karaibach. Chciał dotrzeć tam przed rozpoczęciem sezonu huraganowego,
dlatego teraz tak naciskał. Ona natomiast bała się opuścić Europę, przerażała ją
perspektywa wielotygodniowego dryfowania po Atlantyku. Karaiby wydawały jej
się odległą, obcą krainą, która napawała ją dziwnym przerażeniem. Wolałaby
przezimować na Wyspach Normandzkich, na Jersey albo Guernsey, Nathan
wyjaśnił jej jednak, że wprawdzie zimy bywają tam łagodne, ale są bardzo
wilgotne. Żaglówka nie była najlepszym schronieniem podczas wielodniowych
ulew i gęstych mgieł, powstających z wody i tak zasłaniających widok, że nie
widziało się drugiego końca łodzi.
Spędziła cały tydzień na Skye i mimo złej pogody właśnie zaczęła trochę
przyzwyczajać się do wyspy. Bardzo ją smuciło, gdy myślała o odjeździe. Jeśli
chodziło o nią, to cały projekt opłynięcia świata szwankował, gdyż uderzał w jej
potrzebę posiadania bezpiecznego domu, niezmiennej podstawy w życiu.
Tęskniła za tym, żeby codziennie robić zakupy w tym samym supermarkecie,
chadzać znanymi ścieżkami, pielęgnować kontakty z tymi samymi przyjaciółmi i
znajomymi. Rankiem chciała kupować bułeczki u jednego piekarza, który
pytałby ją o stan zdrowia, i odwiedzać jednego fryzjera, u którego musiałaby
jedynie powiedzieć: „To co zwykle, proszę.” Jednostajność rzeczy była dla niej
ważna. Odkąd to utraciła, zdała sobie sprawę, jak bardzo ważna.
Nie chciała całego czasu spędzać na zakotwiczonym w zatoce Portree
Dandelionie, dlatego w ciągu sześciu dni trochę dorywczo pracowała. Właściwie to
umówili się z Nathanem, że w odwiedzanych portach każde będzie próbowało
znaleźć jakieś płatne zajęcie, gdyż ich kasę podróżną nawiedzały wieczne
odpływy. Wszystko co posiadali, Nathan włożył w kupno żaglówki. Z
niewiadomych powodów nie był jednak do końca przekonany o palącej
konieczności zarobienia pieniędzy.
- Skye stanowi dla mnie niesamowitą inspirację - wyjaśniał. - Muszę to
wykorzystać!
Twierdził, że pogoda jest właśnie taka, jakiej szukał. Cztery do pięciu
rodzajów wiatru północnego o różnej sile, chmury nadciągające ponad górami
na wyspie, deszcz, który dudnił w zbiornik na olej. Codziennie wiosłował
bączkiem na ląd, po czym sam wracał na statek, do połowy okrążał wyspę i
zaszywał się w swojej ulubionej zatoce Loch Harport. Co tam porabiał
godzinami, nie wiedziała. Pewnego razu, kiedy nie padało, wdrapał się po Black
Cuillins, jak opowiadał. Poza tym, jak zwykle, nic o sobie nie mówił.
Czasami, gdy późnym popołudniem wracała autobusem do Portree,
zastanawiała się, czy jeszcze go zastanie. Czy nie okaże się, że po prostu gdzieś
na zawsze odpłynął, bez niej. Nigdy do końca nie wiedziała, czy ewentualność
tają przerażała, czy też może coś w niej wręcz pragnęło, żeby się ziściła.
Znalazła pracę w domu letniskowym pewnej angielskiej rodziny w
Dunvegan, spory kawałek od stolicy wyspy, Portree, dokąd jednak bez kłopotu
można było dotrzeć autobusem. W supermarkecie przy porcie rodzina wywiesiła
ogłoszenie, że na czas swojego urlopu poszukuje pomocy do domu i ogrodu,
gdyż dotychczasowa gosposia zachorowała. Od razu do nich zadzwoniła. Nathan
był temu przeciwny. Uważał, że praca sprzątaczki jest naprawdę poniżej jej
poziomu, ponieważ jednak nie przyszedł mu do głowy lepszy pomysł na
zarobienie pieniędzy, w końcu się zgodził.
Dom leżał nieco poza Dunvegan i roztaczał się z niego cudowny widok na
zatokę. Był przestronny i przyjemny, dlatego bardzo dobrze się w nim czuła. Mili
ludzie, z którymi można było swobodnie porozmawiać, lekka praca, także ta w
dużym, pięknym ogrodzie. Pogoda w ogóle nie sprzyjała - tego lata tu, na górze,
wyjątkowo dużo padało, jak twierdzili miejscowi - a ona przez cały ten czas nie
umiała zrozumieć, dlaczego ktoś spędza wakacje w tej części kuli ziemskiej, od
razu jednak zauważyła, że inaczej to odbierała, mając pod stopami stały ląd,
ogród otoczony murem, kominek, jednym słowem: wszędobylski porządek.
Chętnie chodziła do tego domu, odkurzała parapety, do połysku szorowała
kamienne płytki, stawiała na dużym drewnianym stole w salonie wazon ze
świeżymi kwiatami. W porze bezdeszczowej od południowej strony domu
sadziła bluszcz, a w tylnej części ogrodu kosiła trawnik. Czuła się lepiej niż
przez ten cały czas wcześniej.
Do późnego popołudnia, kiedy wracała na łódź. To nie były ani Hebrydy, ani
Wyspy Normandzkie. Nie będzie też lepiej na Oceanie Spokojnym, na białych
piaszczystych plażach pod palmami. Nienawidziła portów. Nienawidziła podłogi
kołyszącej się pod stopami. Nienawidziła wiecznej wilgoci. Ciasnoty.
Nienawidziła nie mieć domu.
Następnego dnia ruszają.
Czwartek, 17 sierpnia
Nathan usadowił się wygodnie w kokpicie Dandeliona, przytulony do ściany
kajuty. Pół do dziesiątej wieczorem. Droga bielizna termiczna, którą miał na
sobie, okazała się tutaj na północy niezwykle przydatna - nawet w sierpniu.
Chłodne wieczorne powietrze morskie czuł jedynie na czubku nosa i na
policzkach. Gdy zdenerwowanie nieco osłabło, poczuł się trochę lepiej.
Był wściekły na Livię, a co gorsza - wściekły na samego siebie, bo kolejny raz
ustąpił. Często ustępował, po prostu żeby oszczędzić sobie jej płaczliwych
monologów. Zamierzał wczesnym rankiem, o szóstej, godzinę przed odpływem,
wyruszyć z Portree, żeby przełęcz Sound of Harris pokonać jeszcze za dnia.
Odkąd przybili do brzegów Skye, Livia narzekała na złą pogodę na wyspie, teraz
nagle zaczęła z tą samą intensywnością marudzić z powodu wyjazdu, chociaż
powinien być jej na rękę. Nathan przypuszczał, że chodziło jej tylko o to, żeby
polamentować. Nie była sobą, jeśli nie mogła się na coś poskarżyć.
Na koniec wymyśliła, że obiecała jeszcze raz pojawić się u rodziny, u której od
tygodnia sprzątała, dlatego pod żadnym pozorem nie-może tak po prostu
zniknąć. Nie chcąc, żeby znowu zaczęła wątpić, na co się zbierało, z ciężkim
sercem przesunął odjazd na późne popołudnie. Był święcie przekonany, że Livia
chce jedynie wytargować kilka godzin więcej na lądzie, ale nie potrafił jej tego
udowodnić.
Poszedł do pubu Pier Hotel, który odwiedzali głównie rybacy i pracownicy
portowi, i zaczął czytać gazetę kupioną w przystani. Bardzo późno się
zorientował, że dorwał jakieś stare wydanie, jeszcze z lutego tego roku. Nic, co
tam znalazł, nie było aktualne. Czy komuś to przeszkadzało? Na Hebrydach
zegary tykały inaczej, życie toczyło się rytmem różnym od rytmu reszty świata.
Przez cały pobyt usilnie się zastanawiał, jak ludzie mogą tak żyć. Zrobił na ten
temat mnóstwo notatek, spisał fragmenty myśli i napoczęte rozważania. Uważał,
że zaglądanie w życie innych osób jest fascynujące.
Około piątej po południu wreszcie ruszyli.
Począwszy od wczoraj, w końcu BBC w radiu oraz barometr na łodzi
powiadamiały o stabilnym wysokim ciśnieniu. Z worka na żagle wyjął genuę i
zamocował tak, żeby mieć przynajmniej dwa węzły, wytaczając jednocześnie na
mapie kurs poprzeczny na prawo od światła nawigacyjnego Rodeł. Być może w
resztkach dziennego światła uda im się jeszcze przepłynąć cieśninę morską.
Przez chwilę się zastanawiał, czy Livia czasem nie przedłużała odprawy,
ponieważ chciała go zmusić, żeby między wyspami Uist i Skye popłynął prosto
na południe, zamiast żeglować na otwarty Atlantyk. Na ten temat także
prowadzili już długie dyskusje. Najgorsze, że Livia tak panicznie bała się wody.
A jednak był zdecydowany, żeby obrać kurs poza Hebrydami.
Krótko przed dziewiątą zostawili za sobą niebezpieczną przełęcz. Livia
dawno znikła na dole w kajucie. Skarżyła się na zmęczenie i ból głowy. Nie był
smutny z tego powodu. Denerwowało go jej wiecznie cierpiętnicze spojrzenie.
Znad Atlantyku nadchodziła stara zachodnia fala. Znajdowali się właśnie pod
wpływem prądu pływowego, kierującego się w przeciwną stronę niż oni.
„Nieważne” - myślał. - „Jeden węzeł z prądem w przeciwną stronę, dwa węzły
robi łódź, zostaje jeden węzeł, który niesie nas na południowy zachód.”
Może wcale nie popłynie zgodnie z planem do portu Youghal w południowej
Irlandii, ale od razu w dół, do La Coruna. Nie miał ochoty na dalsze zbaczanie z
kursu. Byle jak najdalej od Europy. W końcu swobodna podróż po Atlantyku.
Karaiby. Białe plaże, słońce, palmy. Wprawdzie niemal mistyczna atmosfera
Skye, pełna deszczu i mgły, na wskroś go fascynowała, ale potrafił wyobrazić
sobie zimę w ciepłych krajach. Świetnie potrafił to sobie wyobrazić.
Siedział w kokpicie, rozkoszował się wolnością i przejrzystością nocy i
pogrążał się w myślach.
Zupełnie wyraźnie widział te światła. Zbliżały się od tyłu: dwa zielone, jedno
czerwone i jedno białe nad nimi. Najwyraźniej dwa frachtowce, które obrały ten
sam kurs co on. Był przekonany, że go widać - wcześniej włączył światła
nawigacyjne, do tego reflektor radarowy na maszcie powinien dać wyraźne echo.
O nic nie musiał się martwić. Po opuszczeniu Sound of Harris włączył
autopilota, a ten, cicho burcząc, czynił swoją powinność.
Czuł, że jego członki stają się coraz bardziej ociężałe. Głowa opadła mu do
przodu. Poderwał ją do góry, ziewnął. Co, u diabła, tak go usypiało? Był typem
nocnego marka, dopiero wieczorem, a właściwie w nocy, przechodził na
najwyższe obroty. Jednak wysoka wilgotność powietrza w ostatnich dniach,
dzisiejsze długie i wykańczające czekanie na wyjazd, trudna cieśnina
pokonywana po zmroku - wszystko to kosztowało go wiele sił. Głowa opadła mu
na piersi. Zmęczenie okazało się tak duże, tak elementarne, że nie było sensu
dalej z nim walczyć. Raz po raz zapadał w krótki sen trwający zaledwie, jak
później stwierdził, kilka minut. Jednakże minut decydujących.
Ocknął się tak szybko, jak zasnął.
Nie wiedział, czy był to odgłos cicho pukającego żagla, czy też uderzenie
szotu - prawdopodobnie ani jedno, ani drugie, tylko osobliwy, głośny dźwięk,
przypominający ogromny młot z trzaskiem uderzający o stalową płytę.
Spojrzał do góry i stwierdził, że łódź była poruszana już tylko falami oceanu.
Wiatr całkowicie ustał.
Ten dźwięk... Młot uderzający o stal...
„Te światła” - myślał.
W tym samym momencie znowu je zobaczył - tylko trzy: czerwone, zielone i
ponad nimi białe. Były oddalone od Dandeliona najwyżej pół mili morskiej.
Zmierzały wprost na jego łódź.
Podskoczył jak oparzony. „Kurwa, czy oni nas nie widzą?” - przeszło mu przez
głowę.
Pobiegł do steru i wyłączył autopilota. Natychmiast musiał włączyć silnik i
jak najszybciej posterować Dandelionem co najmniej sto metrów na bakburtę,
inaczej dojdzie do kolizji. Do kurwy nędzy, nie powinien był zasnąć! W tych
okolicach szlak bywał zbyt ruchliwy, żeby można było pozwolić sobie na krótką
drzemkę.
Dlaczego silnik nie zaskakiwał? Nawet wskaźnik się nie kręcił. Spróbował
jeszcze raz... Potem jeszcze raz. I nic.
Dziób jednego ze statków, wielokrotnie większego niż Dandelion, wyrósł przed
nim jak wieżowiec, po czym zaczął zbliżać się z przerażającą prędkością. Płynął
prosto na żaglówkę, która nagle stała się malutka jak skorupa orzecha. Było
jasne, że nie uda się uniknąć zderzenia i że za dwie, trzy minuty po Dandelionie
zostaną już tylko dryfujące szczątki.
Spod pokładu wynurzyła się głowa Livii. Widział jej potargane włosy i oczy
wytrzeszczone z przerażenia. Dźwięk silników ogromnego frachtowca
powodował piekielny hałas.
- Nathan! - krzyczała, ale on tkwił nieruchomo i patrzył na zbliżającego się
olbrzyma. Jednym ruchem zerwał spod siedzenia przy sterze tratwę
bezpieczeństwa.
CHARLOTTE LINK ECHO WINY (Das Echo der Schuld) Z niemieckiego przełożyła Marta Archman Wydanie polskie: 2008 Wydanie oryginalne: 2006
Prolog Kwiecień 1995 roku We śnie widział przed sobą tego małego chłopca. Iskrzące oczy. Promienny uśmiech. Przerwy między zębami. Piegi, które zimą jaśnieją, żeby wraz z pierwszymi promieniami słońca na wiosnę ponownie rozkwitnąć. Gęste czarne włosy, niesfornie odstające we wszystkie strony. Nawet słyszał jego głos. Bardzo dźwięczny, bardzo melodyjny. Miękki, radosny dziecięcy głosik. Czuł jego zapach. Była to niezwykle charakterystyczna woń, należąca wyłącznie do tego chłopca. Nie potrafił opisać, co dokładnie wyczuwał, ponieważ był to zapach jedyny w swoim rodzaju. Może mieszaniny soli, którą wiatr niósł od morza daleko w głąb lądu i której subtelność z trudem dało się wychwycić. I korzennych oparów wydartych korze drzewa przez promienie słońca. I traw rosnących latem na skraju drogi. Czasem zanurzał nos we włosach chłopca, żeby głęboko wdychać ten aromat. We śnie znowu to robił i wręcz boleśnie odczuwał miłość do tego dziecka. Potem obraz rozpromienionego chłopca zaczynał blaknąć. Nachodziły na niego inne obrazy. Jasnoszary asfalt na ulicy. Martwe ciało. Twarz biała jak wapno. Słońce na błękitnym niebie, kwitnące narcyzy, wiosna.
Powoli usiadł na łóżku, z każdą chwilą coraz bardziej przytomny, zlany potem. Serce waliło jak młot, głośno i szybko. Dziwił się, że śpiąca obok kobieta nie obudziła się od tego łomotu. Ale tak działo się co noc, co noc od nieszczęścia. Nie rozumiał, że mogła spać, kiedy jego dręczyły wizje i wyrywały go ze snu. Ciągle te same obrazy: ulica, ciało, błękitne niebo, narcyzy. Nie wiedzieć czemu, wiosna tylko wszystko komplikowała. Przyszła mu do głowy zupełnie irracjonalna myśl, że łatwiej zniósłby te obrazy, gdyby ich tło stanowiły brudne krawędzie ze śniegu na poboczach. Ale zapewne nic by to nie pomogło. Tak czy inaczej, nie mógłby ich wytrzymać. Cicho wstał, na palcach podkradł się do szafy i wyjął świeży T-shirt. Ten, który miał na sobie, zupełnie mokry od potu, zdjął przez głowę i rzucił na podłogę. Każdej nocy musiał zmieniać koszulkę. Ona nawet tego nie słyszała. Za oknem sypialni nie było żadnych sklepów. Świecił księżyc, widział ją więc całkiem dobrze. Wąską, mądrą twarz, długie blond włosy, rozłożone na całej poduszce. Oddychała spokojnie i równomiernie. Patrzył na nią z czułością i podobnie jak czynił to każdej bezsennej nocy zadawał sobie pytania: Czy dlatego tak bardzo kochał chłopca, ponieważ nie potrafił zdobyć jej miłości? Czy dlatego tak pożądliwie pochłaniał zapach dziecka, ponieważ ona stawała się niecierpliwa, kiedy z zamkniętymi oczami próbował wąchać jej włosy i skórę? Czy dlatego oczarował go śmiech dziecka, ponieważ ona już się do niego nie uśmiechała? „Być może” - myślał - „na próżno łamię sobie tym głowę”. Ponieważ chłopiec i tak by umarł. Podczas tych bezsennych nocy był o tym święcie przekonany. Za dnia jednak włączał rozsądek i mówił sobie, że nie musiało tak być, że przynajmniej nie umiał tego przewidzieć. Ale nocami, gdy tylko budził się ze snu, już nie rozum przemawiał do niego, tylko jakiś głos podświadomości, którego nie potrafił zmusić do milczenia. Chłopiec umrze. I to twoja wina. Zaczął cicho płakać. Płakał każdej nocy. Nie miał zamiaru budzić pięknej blondynki w łóżku, a ona nie słyszała jego płaczu, podobnie jak nie słyszała łomotu serca i przyśpieszonego oddechu. Tak dawno już przestała się nim interesować, że nawet nie byłaby teraz w stanie do tego wrócić. Tylko dlatego, że w jego życiu wydarzyła się katastrofa. Pewnego razu, kilka nocy wcześniej, zastanawiał się, jak by to było po prostu iść dalej. Zostawić dotychczasowe życie za sobą: dom, ogród, przyjaciół, obiecującą karierę. Kobietę, która już nie poświęcała mu uwagi. Może nawet
swoje imię, tożsamość. Wszystko, co do niego należało. Najchętniej także obrazy, które tak go dręczyły, ale tutaj akurat się nie łudził. Właśnie obrazów nigdy by się nie pozbył. Chodziłyby za nim jak cień, zawsze tam, gdzie on. Ale może lepiej by je znosił, jeśli ciągle byłby w ruchu, jeśli nie zatrzymywałby się zbyt długo w jednym miejscu, jeśli nigdzie nie zagrzałby miejsca, nie zapuścił korzeni. Nie można było uciec przed własną winą. Warto było jednak spróbować biec tak szybko, żeby nie musieć ciągle patrzeć w jej powykrzywiane rysy. Może to niezły pomysł. Jeśli chłopiec umrze, tak właśnie zrobi - pójdzie.
Część pierwsza
Niedziela, 6 sierpnia 2006 roku Rachel Cunningham dostrzegła tego mężczyznę, gdy skręcała z głównej ulicy w ślepy zaułek, na którego końcu znajdował się kościół, a zaraz obok dom parafialny. Pod pachą trzymał gazetę, stał w cieniu drzewa i obojętnie rozglądał się po okolicy. Gdyby zeszłej niedzieli nie czekał w tym samym miejscu, w ogóle nie rzuciłby jej się w oczy. Ale teraz pomyślała: „Dziwne. Znowu on!”. Słyszała dochodzące z kościoła dudnienie organów i śpiew wspólnoty. Dobrze, msza wciąż jeszcze trwała, miała więc czas do rozpoczęcia nabożeństwa dla dzieci. Zajmował się tym Donald, młody, sympatyczny student teologii. Don, jak nazywały go dzieci, podobał się Rachel, dlatego z przyjemnością przychodziła trochę wcześniej, żeby zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Don odprawiał nabożeństwa w domu parafialnym. Rachel zauważyła, że siedząc z przodu, można było częściej się angażować i przejmować więcej obowiązków, na przykład wytrzeć tablicę albo pomóc w obsłudze projektora do przeźroczy. Zakochana Rachel skwapliwie pożądała tego rodzaju faworyzowania. Choć jej przyjaciółka Julia uważała, że mając osiem lat, Rachel jest o wiele za młoda dla dorosłego mężczyzny i nic nie wie o prawdziwej miłości. „Jakby Julia potrafiła to osądzić!” - stwierdziła w myślach Rachel. Co niedzielę chodziła na mszę dla dzieci, chyba że rodzice wcześniej zaplanowali już coś innego. Właśnie w następną niedzielę siostra mamy ma urodziny, dlatego wczesnym rankiem pojadą do niej do Downham Market. Rachel westchnęła. Nie będzie Dona. Jałowy, nudny dzień z wieloma krewnymi, którzy ciągle rozprawiają o rzeczach zupełnie dla niej nieinteresujących. A zaraz potem wyjadą na wakacje. Na prawie dwa tygodnie. Do jakiegoś głupiego domku wczasowego na wyspie Jersey. - Cześć! - powiedział obcy mężczyzna, gdy obok niego przechodziła. - Co ci tak zepsuło humor?
Wzdrygnęła się. Nie przypuszczała, że utrapienie tak wyraźnie odznacza się na twarzy. - Ach, nic - odparła, czując, że trochę się zarumieniła. Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie. Wyglądał na miłego. - Już dobrze. Obcym nie powinno się ufać od razu. Powiedz, idziesz do kościoła? Bo już chyba trochę późno. - Idę na nabożeństwo dla dzieci - wytłumaczyła - a ono zaczyna się dopiero wtedy, gdy msza w kościele się skończy. - Aha, rozumiem. Prowadzi je ten... No, jak on się nazywa...? - Donald. - Donald. Właśnie. Mój stary znajomy. Kilka razy się spotkaliśmy... Jestem pastorem, wiesz? W Londynie. Zastanawiała się, czy przystoi jej tak stać i rozmawiać z zupełnie obcym mężczyzną. Rodzice zawsze powtarzali, że nie wolno odpowiadać na zaczepki nieznanych osób, a jeśli ktoś próbuje nawiązać z nią rozmowę, to powinna iść przed siebie i nie zwracać na niego uwagi. Z drugiej strony, ten mężczyzna wydawał się taki sympatyczny, sytuacja zaś była całkowicie bezpieczna. Jasny, słoneczny dzień. Śpiewy w kościele. Nieco dalej po ulicy przechadzali się spacerowicze. Cóż złego mogłoby się wydarzyć? - Wiesz co? - zaczął. - Szczerze mówiąc, to miałem nadzieję, że spotkam kogoś, kto uczęszcza na nabożeństwa dla dzieci. Mianowicie kogoś, kto mi pomoże. Ty wyglądasz mi na rozsądną osobę. Jak sądzisz, potrafiłabyś dla mnie dochować tajemnicy? Czy by potrafiła? Julia powierzyła jej już tyle tajemnic, a ona jeszcze ich nie wypaplała. - Oczywiście! - Chodzi o to, że z chęcią zrobiłbym mojemu staremu przyjacielowi Donaldowi niespodziankę - powiedział mężczyzna. - On nie przypuszcza, że tu jestem. Przez długi czas byłem w Indiach. Znasz Indie? Wiedziała, że to daleki, daleki kraj i że pochodzący stamtąd ludzie mają skórę ciemniejszą niż Anglicy. Chodziła do klasy z dwiema indyjskimi dziewczynkami. - Jeszcze nigdy tam nie byłam - rzuciła. - Ale chyba chciałabyś zobaczyć zdjęcia z Indii, prawda? Zdjęcia dzieci z wiosek? Jak żyją, jak się bawią i gdzie chodzą do szkoły. Czy to nie ciekawe? - Tak! Bardzo!
- Widzisz. A ja mam mnóstwo przeźroczy z Indii. Z radością pokażę je podczas waszego nabożeństwa. Ale potrzebuję kogoś, kto by mi asystował. Tego słowa Rachel nie znała. - Czyli kogoś, kto mi pomoże przynieść skrzynki ze slajdami. Powiesić ekran. Myślisz, że dasz radę? Najwyraźniej chodziło mu właśnie o czynności, które tak kochała. Wyobrażała sobie, jak Don się zdziwi, kiedy ona wejdzie z jego starym przyjacielem, a później będzie pokazywać slajdy z tego dalekiego kraju. Julia pęknie z zazdrości! - Na pewno dam radę. Oczywiście! Gdzie są przeźrocza? - Poczekaj! - Zatrzymał ją. - Nie mam ich tutaj. Nie wiedziałem, że spotkam tu taką zdolną, chętną do pomocy osóbkę jak ty. Miałem na myśli następną niedzielę. Zrobiło jej się słabo z przerażenia. Akurat następna niedziela! Ta, którą spędzi z ciotką w Downham Market... Do tego wakacje na Jersey... - Och, nie! To straszne! Za tydzień mnie tutaj nie ma! Moi rodzice... - W takim razie będę musiał znaleźć kogoś innego - przerwał. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. - Błagam! - zaklinała. - Nie może pan poczekać... - pospiesznie liczyła w myślach - ...jeszcze trzech tygodni? Bo potem jedziemy na wakacje. Ale gdy tylko wrócimy, na pewno panu pomogę! Na pewno! - Hm... - Zastanowił się przez chwilę. - To bardzo długo - odrzekł na koniec. - Proszę - nalegała Rachel. - Myślisz, że naprawdę potrafisz tak długo dochować tajemnicy? - Z całą pewnością! Nic nikomu nie powiem! Słowo honoru! - Nie wolno ci nic powiedzieć Donaldowi, bo przecież chcesz mu zrobić niespodziankę. Mamie i tacie też nie. Uważasz, że wytrzymasz? - Mamie i tacie i tak bym nic nie powiedziała - stwierdziła. - Bo oni w ogóle się mną nie przejmują. Nie do końca była to prawda, wiedziała o tym. Ale od trzech lat, od czasu gdy na świecie pojawiła się jej młodsza siostra Sue, siostra, której Rachel nigdy nie chciała, wszystko się zmieniło. Wcześniej stanowiła dla rodziców centrum zainteresowania. Teraz wszystko kręciło się wokół męczyduszy, na którą ciągle trzeba było uważać. - A twojej najlepszej przyjaciółce? - upewniał się mężczyzna. -Jej też nic nie powiesz?
- Nie! Przysięgam! - Już dobrze! Wierzę ci. Posłuchaj, spotkamy się za trzy tygodnie w niedzielę niedaleko mojego domu. Pojedziemy do mnie, a ty pomożesz mi przenieść rzeczy do samochodu. Mieszkasz w King's Lynn? - Tak. Tu, w Gaywood. - Dobrze. W takim razie na pewno znasz Chapman's Close? Znała. To rejon nowych osiedli mieszkaniowych z powstającymi domami wielorodzinnymi. Chapman's Close kończył się ścieżką polną. Dziwna okolica. Czasem jeździły tam z Julią rowerami. - Wiem, gdzie to jest - powiedziała. - Za trzy tygodnie w niedzielę. Kwadrans po jedenastej? - Dobrze. Będę na pewno! - Sama? - Oczywiście. Naprawdę może pan na mnie polegać. - Wiem - odparł i ponownie uśmiechnął się do niej przyjaźnie. - Jesteś dużą, mądrą dziewczynką. Pożegnała się i poszła w kierunku domu parafialnego. Z piersią dumnie wypiętą do przodu. Duża, mądra dziewczynka. Jeszcze trzy tygodnie. Nie mogła się doczekać.
Poniedziałek, 7 sierpnia W poniedziałek siódmego sierpnia zniknęło jedyne dziecko Liz Alby. Był bezchmurny letni dzień. Bardzo gorący. Miało się wrażenie, że to Włochy albo Hiszpania, ale na pewno nie Anglia. Chociaż Liz zawsze denerwowały nieprzychylne uwagi na temat angielskiej pogody. Bo właściwie nie było aż tak źle, po prostu ludzie obstawali przy swoich stereotypowych wyobrażeniach. W każdym razie klimat zależał od regionu. Zachód, w którego kierunku napływały chmury niesione tysiące kilometrów nad Atlantykiem, można było bez wątpienia zaliczyć do terenów wilgotnych. Także na północy - w Yorkshire i Northumberland - często padało. Natomiast na południu, w Kent, rolnicy skarżyli się latem na susze. Również w ojczyźnie Liz, we wschodniej Anglii, można się było w lipcu i sierpniu porządnie spocić. Liz lubiła Norfolk, nawet jeśli polubienie swojego życia nie przychodziło jej łatwo. Tym bardziej że cztery i pół roku wcześniej na świat przyszła Sara. To tragedia zajść w ciążę w wieku osiemnastu lat, do tego z czystej głupoty, ponieważ zaufało się jakiemuś typkowi, który obiecywał, że „będzie uważał”. Mike Rapling najwyraźniej nie miał pojęcia o uważaniu, gdyż pierwsze seksualne spotkanie Liz z tym chłopakiem okazało się strzałem w dziesiątkę. Później Mike jeszcze na nią wrzeszczał, że go wrobiła, że chciała zmusić go do małżeństwa, ale on nie da się w tak młodym wieku zakuć w kajdany. Liz wylała potoki łez. - A co z moją młodością? Mam teraz dziecko na karku i zniszczone życie! Jak można było przypuszczać, Mike niespecjalnie się tym przejmował. Wręcz wzbraniał się przed poślubieniem Liz, a gdy dziewczynka się urodziła i sprawa alimentów stała się pilna, zażądał nawet testu na ojcostwo. W tym czasie przynajmniej co do tego nie było wątpliwości. Płacił niechętnie, choć w miarę regularnie, ale po dwóch, trzech krótkich wizytach stracił zainteresowanie córką.
Nie było też tak, żeby Sara obchodziła Liz, ale nie pozostało jej nic innego, jak się nią jakoś opiekować. Liczyła na pomoc matki, u której ciągle jeszcze mieszkała, ale Betsy Alby była tak zszokowana wizją tego, jak w niedalekiej przyszłości w jej maleńkim mieszkaniu socjalnym w najbardziej beznadziejnej dzielnicy King's Lynn będzie krzyczało niemowlę, że dała córce jednoznacznie do zrozumienia, jak bardzo nie będzie zajmować się tym problemem. - To twoje dziecko! I to twoje durne napalenie wpędziło cię w taką sytuację! Nie myśl sobie, że ktoś ci pomoże przy tym szambie. Na pewno nie ja! Powinnaś być cholernie szczęśliwa, że was nie wyrzuciłam na ulicę! Krzyczała, klęła i nawet później, gdy mała była już na świecie, nie okazywała żadnej babcinej czułości. Niezmordowanie powtarzała swoją groźbę, że „ani razu nie spojrzy na tego bachora!”. Wprawdzie cały dzień siedziała w domu przed telewizorem, jadła chipsy, a późnym - coraz częściej również wczesnym - popołudniem zapijała się tanim winem, ale nawet gdy Liz wychodziła po zakupy, nie mogła zostawić córki, tylko taszczyła do supermarketu ogromny wózek wraz z wrzeszczącym dzieckiem. Liz nie miała żadnych wątpliwości: zupełnie sama musiała ponieść konsekwencje jednej bezmyślnie zakochanej kwietniowej nocy. Czasem była bliska załamania. Potem znowu brała się w garść, przysięgając sobie, że nie pozwoli, żeby zrujnowano jej życie. Była młoda i atrakcyjna. Gdzieś przecież musiał być mężczyzna, który potrafiłby wyobrazić sobie wspólne życie z nią, mimo że niosła ze sobą taki bagaż. Jedno wiedziała na pewno. Nie będzie całą wieczność siedzieć w tej ponurej dziurze u matki, gdzie nawet w słoneczne letnie dni wczesnym rankiem wszystkie rolety były zaciągnięte, żeby lepiej można było oglądać telewizję i żeby do środka nie wpadało gorąco. Betsy, która stale się pociła, bała się gorąca jak diabeł święconej wody. Liz pragnęła ślicznego mieszkania, a najbardziej życzyła sobie małego balkonu do uprawy kwiatów. Marzyła o sympatycznym mężczyźnie, od czasu do czasu przynoszącym drobiazgi, ładną bieliznę albo perfumy, który poczułby się ojcem Sary. Powinien zarabiać wystarczająco dużo, tak żeby nie musiała siedzieć w drogerii przy kasie za marną zapłatę. W weekendy mogliby we troje jeździć na wycieczki, urządzać pikniki albo przejażdżki rowerowe. Tak często widywała szczęśliwe rodziny, które wspólnie organizowały jakieś wypady! Tymczasem ona zawsze samotnie wałęsała się z tym kwilącym stworzeniem, ciągle uciekając od skrzeczącego telewizora w domu, od widoku czterdziestoletniej matki, która wyglądała na sześćdziesiąt lat i stanowiła najbardziej przerażający przykład zmarnowanego życia.
Ów sierpniowy dzień już od rana zapowiadał się wspaniale. W przedszkolu, do którego dotychczas chodziła Sara, była przerwa wakacyjna, dlatego Liz musiała wziąć przymusowy urlop. Postanowiła spędzić ten dzień na plaży Hunstanton, opalać się, kąpać, pokazać trochę swoją wyjątkowo ładną figurę. Miała nadzieję, że ktoś zafascynuje się nią do tego stopnia, że nawet ta czteroipółroczna markotna istota przy jej boku nie okaże się przeszkodą w związku. Wprawdzie podjęła nieśmiałą próbę zwrócenia się o pomoc do matki i zostawienia Sary w domu, ale Betsy Alby nie odrywając oczu od telewizora i dalej automatycznie sięgając do torebki z chipsami, beznamiętnie odparła: „Nie”. Liz i Sara pojechały autobusem. Linia autobusowa obejmowała każdą wieś w okolicach King's Lynn, toteż trwało dobrą godzinę, zanim dotarły do Hunstanton. Pełna oczekiwania Liz miała jednak tak dobry humor, że nie robiło jej to żadnej różnicy. Z każdym przejechanym kilometrem coraz silniej czuła zapach morza, chociaż z pewnością było to tylko złudzenie, gdyż wokół niej unosiła się wyłącznie woń benzyny z autobusu. Ale tak bardzo kochała morze, że potrafiła je wyczuć, nawet jeśli było to fizycznie niemożliwe. A kiedy w końcu je dostrzegła, nieogarnione i migoczące w słońcu, poczuła raptownie głęboką radość i przez ułamek sekundy potrafiła być świadoma jedynie swojej młodości oraz tego, że miała przed sobą całe życie, na chwilę zapomniała więc o kwilącym brzemieniu. Tymczasem Sara szybko o sobie przypomniała. Autobus wjechał na duży parking w New Hunstanton - kąpielisko plażowe z budkami gastronomicznymi, sklepikami z pamiątkami, karuzelami i sprzedawcami lodów. Na widok drewnianych koników, na których można było za jednego funta kilka razy pokręcić się w kółko, Sara zaczęła piszczeć. - Nie! - stanowczo powiedziała Liz. Nie miała ochoty ciężko zarobionych pieniędzy wydawać na podobne głupoty. - Zapomnij! Jeśli pozwolę ci na jedną kolejkę, będziesz chciała następną i jeszcze następną, a na koniec i tak będziesz wyć. Poszukamy sobie teraz jakiegoś dobrego miejsca, zanim zrobi się tłoczno. Wakacje były nie tylko w Anglii, ale właściwie w całej Europie, na plażę tłumnie ciągnęli więc zarówno miejscowi, jak i turyści. Liz chciała w miarę szybko rozłożyć wszystkie swoje rzeczy, żeby nagle się nie okazało, że jest wciśnięta między dwie liczne rodziny. Ale Sara obiema nogami zaparła się w piasku. - Mamo! Chcę.... chcę na karuzelę! - płakała.
Liz trzymała w jednej ręce torbę, kosz z wodą mineralną i kilkoma kanapkami oraz mały szpadelek córki do kopania, drugą zaś próbowała ciągnąć opierające się dziecko. - Chodź, zbudujemy wielki zamek! - kusiła. - Karuzela! - krzyczała Sara. Najchętniej sprawiłaby jej porządne lanie, ale wokół było za dużo ludzi, poza tym w dzisiejszych czasach rozwścieczona matka nie mogła już tak łatwo przeciwstawić się własnemu dziecku. - Może później - powiedziała. - Chodź już, Saro. Bądź grzeczna! Ale Sara wcale nie miała zamiaru być grzeczna. Krzyczała, płakała i opierała się matce. Tylko siłą i maleńkimi kroczkami można było ciągnąć ją do przodu. Liz błyskawicznie oblała się potem, a dobry humor prysnął jak bańka mydlana. Ten przeklęty Mike rzeczywiście zrujnował jej życie. To jasne, że nie znajdzie innego faceta. Jeśli ktoś ją zobaczy w podobnej jak dziś sytuacji, od razu ominie ją wielkim łukiem, czego zresztą nikomu nie mogła wziąć za złe. Torba plażowa wyślizgnęła się jej z ręki, ale jakiś uprzejmy mężczyzna podniósł ją i podał Liz. Miała wrażenie, że patrzy na nią z politowaniem. Później jeszcze upadł szpadelek - tym razem schyliła się po niego starsza pani. Nie po raz pierwszy Liz stwierdziła, że inni ludzie mieli grzeczniejsze dzieci, w każdym razie nigdzie nie widziała matki, która musiałaby tak walczyć jak ona. Przyszło jej do głowy, jak na samym początku ciąży zastanawiała się nad aborcją. Nie była osobą religijną, a jednak odczuwała niewytłumaczalny strach przed zemstą losu, jeśli zdecydowałaby się zabić dziecko. Dziś, gdy zlana potem przedzierała się przez plażę i ciągnęła ze sobą wrzeszczącego małego potworka, pomyślała nagle żarliwie: „Trzeba to było zrobić! Gdybym tylko miała odwagę! Nieważne, jakie zło by to na mnie ściągnęło, nie mogłoby być gorzej, niż jest!”. W końcu dotarły do miejsca, które Liz wydało się w miarę odpowiednie na spędzenie całego dnia. Rozłożyła swój ręcznik oraz ręcznik Sary i przygotowała się do budowania zamku z piasku - żeby Sara się uspokoiła. Mała rzeczywiście przestała krzyczeć i gorliwie pomagała w budowaniu. Liz odetchnęła z ulgą. Może Sara zapomni o drewnianych konikach? Może jeszcze dzień okaże się spokojny? Założyła nowe bikini, wiedząc, że wspaniale w nim wygląda. Wprawdzie kupiła je z przeceny, ale i tak okazało się za drogie na jej niskie zarobki. Nie mogła mu się jednak oprzeć. Matka oczywiście nigdy się o nim nie dowie, inaczej zaczęłaby krzyczeć, że w takim razie Liz powinna oddawać więcej
pieniędzy na dom, jeśli może sobie pozwolić na marnotrawstwo, wydając je na luksusowe artykuły. Matka chciałaby pewnie, żeby Liz stale chodziła w tym wyświechtanym czteroletnim stroju jednoczęściowym. Jeśli miała znaleźć mężczyznę, który wyciągnie ją z nędzy, najpierw musiała trochę zainwestować. Ale omawianie z matką takich rzeczy było zupełnie pozbawione sensu. Sara ciągle z oddaniem budowała swój zamek. Liz wyciągnęła się na ręczniku i zamknęła oczy. Musiała spać dłuższą chwilę, bo gdy usiadła i rozejrzała się dookoła, spostrzegła, że słońce stało już bardzo wysoko, co wskazywało na zbliżające się południe. Plaża była jeszcze bardziej zaludniona niż nad ranem - wokół wprost roiło się od ludzi. Niektórzy tylko leżeli na słońcu, inni grali w badmintona i w kulki albo biegali do wody i z powrotem. Dzieci krzyczały i śmiały się, morze szemrało cichutko. Z daleka dochodziło niewyraźne brzęczenie samolotu. Był wspaniały dzień. Paliła ją twarz. Za długo się smażyła, a wcześniej nawet nie posmarowała się środkiem ochronnym. Na szczęście jej skóra potrafiła wiele znieść. Odwróciła się i zobaczyła, że Sara także zasnęła. Najwyraźniej zmęczyła się krzyczeniem i budowaniem zamku, oddychała głęboko i równomiernie, usta miała lekko rozchylone. „Dzięki Bogu” - pomyślała Liz. Najbardziej kochała swoją córkę śpiącą. Zgłodniała, ale nie miała ochoty na własne kanapki z mdłą margaryną i serem, który zawsze smakował jak mydło. Tuż obok przystanku autobusowego stała budka. Można było tam kupić pyszne bagietki z grubą warstwą pomidorów i mozzarelli. Obie z Sarą uwielbiały tę przekąskę. Do tego dobrze zmrożona cola zamiast ciepłej wody mineralnej z koszyka... Wstała i wyszperała portmonetkę. Chwilę popatrzyła na śpiące dziecko. Jeśli obudzi teraz małą i weźmie ją ze sobą, Sara znowu zobaczy karuzelę z konikami. Trzeba ją będzie - spłakaną i krzyczącą - zmuszać do powrotu na ręczniki. „Jeśli się pośpieszę” - pomyślała Liz - „to zaraz wrócę i mała nic nie zauważy. Tak głęboko przecież śpi...”. Tyle ludzi wokoło, co mogłoby się stać? Nawet jeśli Sara się obudzi i pójdzie do wody, nie utonie na oczach takiej liczby osób. „Najpóźniej za dziesięć minut jestem z powrotem” - stwierdziła w myślach Liz i pobiegła przed siebie. Odcinek, jaki musiała pokonać, okazał się dłuższy, niż myślała, najwyraźniej rano obie przeszły spory kawałek wzdłuż brzegu. Dobrze jednak było się poruszać - dokładnie widziała wodzące za nią męskie spojrzenia. Mimo porodu
miała świetną figurę, a bikini leżało jak ulał, zauważyła to jeszcze w sklepie. Jeśli ktoś ją teraz widział, nie przypuszczał nawet, że ma u boku krzyczące dziecko. Po prostu wyglądała jak każda młoda, dwudziestotrzyletnia kobieta, atrakcyjna i do wzięcia. Starała się wyglądać optymistycznie i radośnie. Odkąd tak często płakała z powodu Sary, bała się, że dostanie worków pod oczami i że opadną jej kąciki ust. Musiała koniecznie uważać na to, żeby nie można było po niej poznać, że często bywa nieszczęśliwa. Przy budce miała pecha, ponieważ przed nią wepchnęła się drużyna piłki ręcznej. Do tego większość młodych mężczyzn z drużyny nie do końca wiedziała, co chce zamówić - głośno się zastanawiali, często zmieniając zdanie. Kilku z nich usilnie z nią flirtowało, co przyjmowała z radością i uszczypliwością, z której była znana. Jak cudownie było stać pośród przystojnych, opalonych mężczyzn i czuć, z jaką siłą przyciągania się na nich oddziaływuje. Gorączkowo się zastanawiała, jak rozwiązać problem Sary, jeśli któryś zechce się z nią umówić, gdy nagle trener drużyny zakończył te zaloty i przegonił podopiecznych. Przez kilka sekund stała sama przed budką, dlatego spokojnie kupiła bagietki i colę. Wracając, stwierdziła, że od opuszczenia miejsca na plaży minęło dwadzieścia pięć minut. Cholera jasna! Zanim wróci na miejsce, minie więcej niż pół godziny. W żadnym razie nie chciała być tak długo nieobecna. Modliła się w nadziei, że Sara się nie obudziła i płacząc, nie błądziła między obcymi. Już widziała pełne wyrzutów spojrzenia ludzi. Oczywiście dobra matka nie robiła czegoś takiego - nie zostawiała dziecka bez opieki, żeby spełniać jakieś swoje zachcianki. Dobra matka w ogóle nie miewała zachcianek. Żyła wyłącznie dla dziecka i dbała o jego pomyślność. „Do diabła!” - myślała Liz. - „Nie mają zielonego pojęcia!”. Teraz już nie snuła się pod spojrzeniem męskich oczu, teraz biegła. Kanapki mocno przyciskała do siebie, cola bulgotała w butelce. Liz sapała i dostała kolki. Trudno biegło się po piasku. Ciągle na nowo zadawała sobie pytanie, jak mogła się tak pomylić w oszacowaniu odległości! W końcu jej ręcznik. Torba. Szpadelek. Zamek, który zbudowała Sara. Ręcznik dziecka - błękitny z żółtymi motylkami. Ale Sary nie było. Stanęła zdyszana, na chwilę zgięła się pod ukłuciem kolki, ale natychmiast się wyprostowała i rozejrzała gorączkowo. Przecież leżała tutaj w głębokim śnie jeszcze przed momentem. Nie przed momentem. Przed około czterdziestoma minutami.
Czterdzieści minut! Oczywiście nie mogła pójść daleko. Obudziła się, wpadła w popłoch, bo nie zastała mamy, biega więc pewnie teraz gdzieś w pobliżu. Gdyby tylko nie było takich tłumów. Roiło się od ludzi - Liz wydało się nawet, że z każdą minutą ich przybywa. Jak miała znaleźć małe dziecko pośród takiej liczby nóg? Kanapki i butelkę położyła na ręczniku, portmonetkę trzymała w ręku. Przestała być głodna, przeciwnie - miała mdłości, nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby przełknąć choćby kęs. „Gdzie, do diabła, jest mała?” W panice zapytała leżącą obok kobietę. Grubą, z czworgiem dzieci, które wrzeszczały wokół niej. - Przepraszam, widziała pani może moją córkę? Mniej więcej taka duża. - Ręką pokazała wzrost Sary. - Ciemne włosy, ciemne oczy... Miała na sobie niebieskie spodenki i koszulkę w paski... Gruba kobieta wlepiła w nią oczy. - Chodzi pani o dziecko, które tu spało? - Tak, tak. Właśnie o nie. Spała głęboko i mocno, a ja... ja szybko poszłam po coś do jedzenia, teraz wracam i... To oczywiste, że gruba kobieta gardziła jej zachowaniem. - Zostawiła pani dziecko samo i pobiegła aż do tych budek na parkingu? - Ale zaraz byłam z powrotem - skłamała Liz. „Czterdzieści minut!” - dudniło jej w głowie. - Ostatni raz widziałam ją, jak tutaj spała. Potem już na nią nie uważałam, bo mojemu Denisowi zrobiło się niedobrze. Za dużo słońca. Denis kucał na piasku i rzeczywiście wyglądał blado i żałośnie. Ale przynajmniej był na miejscu. - Nie mogła odejść daleko - powiedziała Liz, żeby samej sobie dodać odwagi. Gruba kobieta odwróciła się do znajomej siedzącej jeden ręcznik dalej. - Widziałaś tę małą z ciemnymi włoskami, która tutaj spała? Matka poszła do budek gastronomicznych, a teraz dzieciak zapadł się pod ziemię. Oczywiście znajoma także musiała oburzyć się z powodu zachowania Liz. - Aż do budek? Nie, nigdy bym dziecka nie zostawiła samego na tak długo! „Głupia krowa” - pomyślała Liz z wściekłością. Tak naprawdę nikt na Sarę nie patrzył. Gruba kobieta nie zwróciła na nią uwagi, jej znajoma też nie. Nikt z osób wokoło, które Liz pytała, ogarnięta
paniką i zwątpieniem. Zataczała coraz szersze kręgi i wydawało się coraz mniej prawdopodobne, że trafi na kogoś, kto mógłby jej cokolwiek powiedzieć o zniknięciu małej. Pobiegła do wody, ale tam także nie znalazła żadnych śladów Sary. Nie mogła się utopić. Żadne dziecko nie utonie na oczach tylu ludzi. A może jednak? Z nową siłą zakiełkowała w niej nadzieja, gdy wpadła na pomysł, że Sara na własną rękę poszła w stronę karuzeli z konikami. W końcu zwariowała na jej punkcie. Ponownie przebiegła więc drogę do przystanku autobusowego i rzeczywiście zastała mnóstwo dzieci przy karuzeli, ale Sary nie było pośród nich. Zapytała właściciela karuzeli. - Nie można jej nie zauważyć. Ma długie czarne włosy i bardzo ciemne oczy. W niebieskich spodenkach i koszulce w paski. Właściciel zastanowił się przez chwilę. - Nie - odparł. - Nie, takiego dziecka dziś tutaj nie było. Tego jestem pewien. Liz pobiegła z powrotem. Po drodze zaczęła płakać. Wszystko wydawało się sennym koszmarem. Zachowała się zupełnie nieodpowiedzialnie, teraz więc została najsurowiej za to ukarana. Ukarana za wszystko: za myśli o aborcji, za łzy wściekłości, gdy po porodzie położono jej Sarę na ramieniu, za te wszystkie razy, kiedy pragnęła, żeby tego dziecka nie było na świecie. Za wszelkie skargi i złorzeczenia. Za brak uczuć macierzyńskich. Gdy Liz wróciła na plażę, Sary nadal nie było. Widok jej małego ręcznika sprawił jej nagle tyle bólu, że łzy, które do tej pory tak dzielnie powstrzymywała, wytrysnęły z nową siłą. Obok ręczników leżała papierowa torebka z nieszczęsnymi bagietkami w piasku i butelka coli. Jak nieważne były one teraz! Godzinę temu jednak Liz miała na nie taką ochotę, że zaryzykowała bezpieczeństwo własnego dziecka. Gruba kobieta obok popatrzyła na nią ze współczuciem. - Ani śladu? - Nie - opowiedziała Liz przez łzy. - Ani śladu. - Dlaczego wcześniej mnie pani nie zagadnęła? Popilnowałabym córki, a pani przyniosłaby jedzenie. Właśnie, dlaczego od razu tak nie postąpiła? Nie potrafiła zrozumieć samej siebie. Cóż mogło być łatwiejszego niż poproszenie innej matki, żeby miała baczenie na śpiące dziecko? - Nie wiem - mruknęła. - Nie wiem...
- Musi pani zawiadomić policję - wmieszała się znajoma. Wyglądała na wstrząśniętą, jednocześnie jednak można było odczuć, że uważała całą sytuację za niezwykle intrygującą. - I ochronę kąpieliska. Możliwe, że... - Najwyraźniej nie śmiała dokończyć tego zdania. Liz spojrzała na nią ze złością. - Jak jakieś dziecko mogłoby tu utonąć? Tutaj, gdzie kąpie się blisko sto osób! Wydaje mi się, że ktoś przecież by zauważył krzyczące i szamoczące się dziecko! Gruba kobieta położyła Liz dłoń na ramieniu. Sprawiała wrażenie szczerze współczującej. - Mimo wszystko. Niech pani pójdzie teraz do ochrony. Tam będą wiedzieli, co należy robić. Może uda się córkę wywołać przez megafon. Na pewno nie pierwszy raz jakieś dziecko i rodzice gubią się w tym tłumie. Głowa do góry! Przyjazne słowa kobiety sprawiły, że opanowanie Liz ostatecznie pękło. Szlochała jak dziecko, upadła na piasek, zgięła się w pół i nie potrafiła wydobyć z siebie ani jednego słowa. Czuła, że opuściły ją wszystkie siły. Gruba kobieta westchnęła, schyliła się do Liz i wzięła ją za rękę. - Niech pani pójdzie ze mną! Potowarzyszę pani. Elli popilnuje moich dzieci. Jest pani zupełnie wykończona. Niech pani się jeszcze nie poddaje! Liz bezwolnie pozwoliła się prowadzić. W tej chwili miała niewytłumaczalne wrażenie, że nigdy więcej nie zobaczy Sary.
Środa, 16 sierpnia Kiedy jej powiedział, że następny dzień spędzą na wodzie, żeglując, nie wiedziała, czy się cieszyć czy smucić. Hebrydy to nie miejsce, gdzie można było siedzieć tygodniami - klimat jej nie odpowiadał, brakowało kolorów lata. Nawet sierpień okazał się tutaj, na wyspie Skye, bardzo chłodny i wietrzny, często padał deszcz, przez co morze i niebo zlewały się w ołowianą szarzyznę, a piana wzburzonej wody, która w czasie szturmu chlustała o ścianę portu Portree i rozbryzgiwała się w powietrzu, pozostawiała na ustach zimne tchnienie. Gdzieś tam trwało lato - soczysty błogi sierpień z dojrzałymi owocami, ciepłymi nocami, spadającymi gwiazdami i późnymi różami. Pomyślała o rozgrzanej trawie pod stopami. Czasem tęsknota za tym wszystkim sprawiała, że łzy cisnęły jej się do oczu. Dalsze żeglowanie oznaczało, że w końcu dotrą w cieplejsze rejony. Mieli zamiar płynąć w dół, na Wyspy Kanaryjskie, tam uzupełnić prowiant i przygotować się do przekroczenia Atlantyku. Nathan planował spędzić zimę na Karaibach. Chciał dotrzeć tam przed rozpoczęciem sezonu huraganowego, dlatego teraz tak naciskał. Ona natomiast bała się opuścić Europę, przerażała ją perspektywa wielotygodniowego dryfowania po Atlantyku. Karaiby wydawały jej się odległą, obcą krainą, która napawała ją dziwnym przerażeniem. Wolałaby przezimować na Wyspach Normandzkich, na Jersey albo Guernsey, Nathan wyjaśnił jej jednak, że wprawdzie zimy bywają tam łagodne, ale są bardzo wilgotne. Żaglówka nie była najlepszym schronieniem podczas wielodniowych ulew i gęstych mgieł, powstających z wody i tak zasłaniających widok, że nie widziało się drugiego końca łodzi. Spędziła cały tydzień na Skye i mimo złej pogody właśnie zaczęła trochę przyzwyczajać się do wyspy. Bardzo ją smuciło, gdy myślała o odjeździe. Jeśli chodziło o nią, to cały projekt opłynięcia świata szwankował, gdyż uderzał w jej potrzebę posiadania bezpiecznego domu, niezmiennej podstawy w życiu. Tęskniła za tym, żeby codziennie robić zakupy w tym samym supermarkecie,
chadzać znanymi ścieżkami, pielęgnować kontakty z tymi samymi przyjaciółmi i znajomymi. Rankiem chciała kupować bułeczki u jednego piekarza, który pytałby ją o stan zdrowia, i odwiedzać jednego fryzjera, u którego musiałaby jedynie powiedzieć: „To co zwykle, proszę.” Jednostajność rzeczy była dla niej ważna. Odkąd to utraciła, zdała sobie sprawę, jak bardzo ważna. Nie chciała całego czasu spędzać na zakotwiczonym w zatoce Portree Dandelionie, dlatego w ciągu sześciu dni trochę dorywczo pracowała. Właściwie to umówili się z Nathanem, że w odwiedzanych portach każde będzie próbowało znaleźć jakieś płatne zajęcie, gdyż ich kasę podróżną nawiedzały wieczne odpływy. Wszystko co posiadali, Nathan włożył w kupno żaglówki. Z niewiadomych powodów nie był jednak do końca przekonany o palącej konieczności zarobienia pieniędzy. - Skye stanowi dla mnie niesamowitą inspirację - wyjaśniał. - Muszę to wykorzystać! Twierdził, że pogoda jest właśnie taka, jakiej szukał. Cztery do pięciu rodzajów wiatru północnego o różnej sile, chmury nadciągające ponad górami na wyspie, deszcz, który dudnił w zbiornik na olej. Codziennie wiosłował bączkiem na ląd, po czym sam wracał na statek, do połowy okrążał wyspę i zaszywał się w swojej ulubionej zatoce Loch Harport. Co tam porabiał godzinami, nie wiedziała. Pewnego razu, kiedy nie padało, wdrapał się po Black Cuillins, jak opowiadał. Poza tym, jak zwykle, nic o sobie nie mówił. Czasami, gdy późnym popołudniem wracała autobusem do Portree, zastanawiała się, czy jeszcze go zastanie. Czy nie okaże się, że po prostu gdzieś na zawsze odpłynął, bez niej. Nigdy do końca nie wiedziała, czy ewentualność tają przerażała, czy też może coś w niej wręcz pragnęło, żeby się ziściła. Znalazła pracę w domu letniskowym pewnej angielskiej rodziny w Dunvegan, spory kawałek od stolicy wyspy, Portree, dokąd jednak bez kłopotu można było dotrzeć autobusem. W supermarkecie przy porcie rodzina wywiesiła ogłoszenie, że na czas swojego urlopu poszukuje pomocy do domu i ogrodu, gdyż dotychczasowa gosposia zachorowała. Od razu do nich zadzwoniła. Nathan był temu przeciwny. Uważał, że praca sprzątaczki jest naprawdę poniżej jej poziomu, ponieważ jednak nie przyszedł mu do głowy lepszy pomysł na zarobienie pieniędzy, w końcu się zgodził. Dom leżał nieco poza Dunvegan i roztaczał się z niego cudowny widok na zatokę. Był przestronny i przyjemny, dlatego bardzo dobrze się w nim czuła. Mili ludzie, z którymi można było swobodnie porozmawiać, lekka praca, także ta w dużym, pięknym ogrodzie. Pogoda w ogóle nie sprzyjała - tego lata tu, na górze,
wyjątkowo dużo padało, jak twierdzili miejscowi - a ona przez cały ten czas nie umiała zrozumieć, dlaczego ktoś spędza wakacje w tej części kuli ziemskiej, od razu jednak zauważyła, że inaczej to odbierała, mając pod stopami stały ląd, ogród otoczony murem, kominek, jednym słowem: wszędobylski porządek. Chętnie chodziła do tego domu, odkurzała parapety, do połysku szorowała kamienne płytki, stawiała na dużym drewnianym stole w salonie wazon ze świeżymi kwiatami. W porze bezdeszczowej od południowej strony domu sadziła bluszcz, a w tylnej części ogrodu kosiła trawnik. Czuła się lepiej niż przez ten cały czas wcześniej. Do późnego popołudnia, kiedy wracała na łódź. To nie były ani Hebrydy, ani Wyspy Normandzkie. Nie będzie też lepiej na Oceanie Spokojnym, na białych piaszczystych plażach pod palmami. Nienawidziła portów. Nienawidziła podłogi kołyszącej się pod stopami. Nienawidziła wiecznej wilgoci. Ciasnoty. Nienawidziła nie mieć domu. Następnego dnia ruszają.
Czwartek, 17 sierpnia Nathan usadowił się wygodnie w kokpicie Dandeliona, przytulony do ściany kajuty. Pół do dziesiątej wieczorem. Droga bielizna termiczna, którą miał na sobie, okazała się tutaj na północy niezwykle przydatna - nawet w sierpniu. Chłodne wieczorne powietrze morskie czuł jedynie na czubku nosa i na policzkach. Gdy zdenerwowanie nieco osłabło, poczuł się trochę lepiej. Był wściekły na Livię, a co gorsza - wściekły na samego siebie, bo kolejny raz ustąpił. Często ustępował, po prostu żeby oszczędzić sobie jej płaczliwych monologów. Zamierzał wczesnym rankiem, o szóstej, godzinę przed odpływem, wyruszyć z Portree, żeby przełęcz Sound of Harris pokonać jeszcze za dnia. Odkąd przybili do brzegów Skye, Livia narzekała na złą pogodę na wyspie, teraz nagle zaczęła z tą samą intensywnością marudzić z powodu wyjazdu, chociaż powinien być jej na rękę. Nathan przypuszczał, że chodziło jej tylko o to, żeby polamentować. Nie była sobą, jeśli nie mogła się na coś poskarżyć. Na koniec wymyśliła, że obiecała jeszcze raz pojawić się u rodziny, u której od tygodnia sprzątała, dlatego pod żadnym pozorem nie-może tak po prostu zniknąć. Nie chcąc, żeby znowu zaczęła wątpić, na co się zbierało, z ciężkim sercem przesunął odjazd na późne popołudnie. Był święcie przekonany, że Livia chce jedynie wytargować kilka godzin więcej na lądzie, ale nie potrafił jej tego udowodnić. Poszedł do pubu Pier Hotel, który odwiedzali głównie rybacy i pracownicy portowi, i zaczął czytać gazetę kupioną w przystani. Bardzo późno się zorientował, że dorwał jakieś stare wydanie, jeszcze z lutego tego roku. Nic, co tam znalazł, nie było aktualne. Czy komuś to przeszkadzało? Na Hebrydach zegary tykały inaczej, życie toczyło się rytmem różnym od rytmu reszty świata. Przez cały pobyt usilnie się zastanawiał, jak ludzie mogą tak żyć. Zrobił na ten temat mnóstwo notatek, spisał fragmenty myśli i napoczęte rozważania. Uważał, że zaglądanie w życie innych osób jest fascynujące.
Około piątej po południu wreszcie ruszyli. Począwszy od wczoraj, w końcu BBC w radiu oraz barometr na łodzi powiadamiały o stabilnym wysokim ciśnieniu. Z worka na żagle wyjął genuę i zamocował tak, żeby mieć przynajmniej dwa węzły, wytaczając jednocześnie na mapie kurs poprzeczny na prawo od światła nawigacyjnego Rodeł. Być może w resztkach dziennego światła uda im się jeszcze przepłynąć cieśninę morską. Przez chwilę się zastanawiał, czy Livia czasem nie przedłużała odprawy, ponieważ chciała go zmusić, żeby między wyspami Uist i Skye popłynął prosto na południe, zamiast żeglować na otwarty Atlantyk. Na ten temat także prowadzili już długie dyskusje. Najgorsze, że Livia tak panicznie bała się wody. A jednak był zdecydowany, żeby obrać kurs poza Hebrydami. Krótko przed dziewiątą zostawili za sobą niebezpieczną przełęcz. Livia dawno znikła na dole w kajucie. Skarżyła się na zmęczenie i ból głowy. Nie był smutny z tego powodu. Denerwowało go jej wiecznie cierpiętnicze spojrzenie. Znad Atlantyku nadchodziła stara zachodnia fala. Znajdowali się właśnie pod wpływem prądu pływowego, kierującego się w przeciwną stronę niż oni. „Nieważne” - myślał. - „Jeden węzeł z prądem w przeciwną stronę, dwa węzły robi łódź, zostaje jeden węzeł, który niesie nas na południowy zachód.” Może wcale nie popłynie zgodnie z planem do portu Youghal w południowej Irlandii, ale od razu w dół, do La Coruna. Nie miał ochoty na dalsze zbaczanie z kursu. Byle jak najdalej od Europy. W końcu swobodna podróż po Atlantyku. Karaiby. Białe plaże, słońce, palmy. Wprawdzie niemal mistyczna atmosfera Skye, pełna deszczu i mgły, na wskroś go fascynowała, ale potrafił wyobrazić sobie zimę w ciepłych krajach. Świetnie potrafił to sobie wyobrazić. Siedział w kokpicie, rozkoszował się wolnością i przejrzystością nocy i pogrążał się w myślach. Zupełnie wyraźnie widział te światła. Zbliżały się od tyłu: dwa zielone, jedno czerwone i jedno białe nad nimi. Najwyraźniej dwa frachtowce, które obrały ten sam kurs co on. Był przekonany, że go widać - wcześniej włączył światła nawigacyjne, do tego reflektor radarowy na maszcie powinien dać wyraźne echo. O nic nie musiał się martwić. Po opuszczeniu Sound of Harris włączył autopilota, a ten, cicho burcząc, czynił swoją powinność. Czuł, że jego członki stają się coraz bardziej ociężałe. Głowa opadła mu do przodu. Poderwał ją do góry, ziewnął. Co, u diabła, tak go usypiało? Był typem nocnego marka, dopiero wieczorem, a właściwie w nocy, przechodził na najwyższe obroty. Jednak wysoka wilgotność powietrza w ostatnich dniach, dzisiejsze długie i wykańczające czekanie na wyjazd, trudna cieśnina
pokonywana po zmroku - wszystko to kosztowało go wiele sił. Głowa opadła mu na piersi. Zmęczenie okazało się tak duże, tak elementarne, że nie było sensu dalej z nim walczyć. Raz po raz zapadał w krótki sen trwający zaledwie, jak później stwierdził, kilka minut. Jednakże minut decydujących. Ocknął się tak szybko, jak zasnął. Nie wiedział, czy był to odgłos cicho pukającego żagla, czy też uderzenie szotu - prawdopodobnie ani jedno, ani drugie, tylko osobliwy, głośny dźwięk, przypominający ogromny młot z trzaskiem uderzający o stalową płytę. Spojrzał do góry i stwierdził, że łódź była poruszana już tylko falami oceanu. Wiatr całkowicie ustał. Ten dźwięk... Młot uderzający o stal... „Te światła” - myślał. W tym samym momencie znowu je zobaczył - tylko trzy: czerwone, zielone i ponad nimi białe. Były oddalone od Dandeliona najwyżej pół mili morskiej. Zmierzały wprost na jego łódź. Podskoczył jak oparzony. „Kurwa, czy oni nas nie widzą?” - przeszło mu przez głowę. Pobiegł do steru i wyłączył autopilota. Natychmiast musiał włączyć silnik i jak najszybciej posterować Dandelionem co najmniej sto metrów na bakburtę, inaczej dojdzie do kolizji. Do kurwy nędzy, nie powinien był zasnąć! W tych okolicach szlak bywał zbyt ruchliwy, żeby można było pozwolić sobie na krótką drzemkę. Dlaczego silnik nie zaskakiwał? Nawet wskaźnik się nie kręcił. Spróbował jeszcze raz... Potem jeszcze raz. I nic. Dziób jednego ze statków, wielokrotnie większego niż Dandelion, wyrósł przed nim jak wieżowiec, po czym zaczął zbliżać się z przerażającą prędkością. Płynął prosto na żaglówkę, która nagle stała się malutka jak skorupa orzecha. Było jasne, że nie uda się uniknąć zderzenia i że za dwie, trzy minuty po Dandelionie zostaną już tylko dryfujące szczątki. Spod pokładu wynurzyła się głowa Livii. Widział jej potargane włosy i oczy wytrzeszczone z przerażenia. Dźwięk silników ogromnego frachtowca powodował piekielny hałas. - Nathan! - krzyczała, ale on tkwił nieruchomo i patrzył na zbliżającego się olbrzyma. Jednym ruchem zerwał spod siedzenia przy sterze tratwę bezpieczeństwa.