Część pierwsza
Nad Stanbury zawisła osobliwa cisza.
Ogromna, wszechogarniająca cisza, jakby świat nagle wstrzymał oddech.
Przypuszczalnie, pomyślała Jessica, wszyscy wyszli. Pewnie na zakupy.
Chociaż to byłoby akurat dziwne, gdyż rano nikt nie wspomniał o tym ani słowem, a
tego rodzaju wyprawy zazwyczaj wcześniej omawiano. Zresztą zawsze wszystko ze sobą
omawiali. Oprócz spraw, które mogłyby zachwiać podstawami ich przyjaźni. Ale przecież
nie zaliczało się do nich wyjście na zakupy.
Jednakże ta cisza oznaczała coś głębszego.
Jessica zastanawiała się, co jest inaczej, ale nie mogła sobie tego uzmysłowić. Może
również wskutek ogromnego zmęczenia. Wydarzenia ostatnich dni, nękające ją raz po raz
mdłości spowodowane ciążą, niesamowite ciepło. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek w
kwietniu utrzymywała się bez przerwy taka ładna pogoda. Już jakiś czas temu zanosiło się
na lekkie ochłodzenie, ale przytłaczająca duszność niestety wróciła.
Jessica zawędrowała dalej, niż zamierzała, obeszła prawie całą posiadłość, lasek na
zachodzie i wzgórza na południu. I dopiero teraz spostrzegła, że bardzo się spociła, ma
mokrą twarz, włosy zlepione na karku, i że dostała zadyszki. Barney jej szczeniak,
podskakiwał przed nią jak gumowa piłeczka i był tak dziarski, jakby tego dnia nie biegał
jeszcze
ani pięciu minut. Na ogół ona też nie narzekała na kondycję, ale tej nocy dręczyły ją złe
sny, a w minionych tygodniach często wymiotowała. Teraz, pod koniec trzeciego miesiąca,
wydawało się, że jest już lepiej, nadal jednak czuła się bardzo osłabiona.
Zresztą była po prostu zbyt ciepło ubrana. Kurtkę przewiązała wokół bioder już
wcześniej, jeszcze kiedy ciężko stąpała po wysoko położonych łąkach. Kilka razy przyłapała
się na tym, że ostrożnie ogląda się za siebie. Podczas długich samotnych spacerów
wielokrotnie go spotykała. Jakby na nią czekał jakby był pewien, że przyjdzie. Wyczuł w
niej sojuszniczkę i może nawet aż tak bardzo się nie mylił. Co oczywiście oznaczało, że
naruszała najwyższy nakaz grupy, ale od kilku dni i tak zadawała sobie pytanie, czy ta
grupa nadał jest dla niej ważna, albo lepiej: czy ona jeszcze chce do niej należeć.
Minęła wysoką bramę z kutego żelaza prowadzącą do posiadłości. Często była otwarta,
również teraz. Ponieważ mur, który otaczał majątek, skruszał na wielu odcinkach albo w
ogóle się rozpadł, zbytnia akuratność i tak nie miała tutaj sensu.
Rozejrzała się z nadzieją: skoro wszyscy gdzieś wyjechali, to może ktoś właśnie wraca i
podwiezie ją od bramy podjazdowej do domu. Droga wiła się tu prawie na przestrzeni
kilometra, ciągle lekko się wznosząc. Jeszcze rok temu po obu jej stronach rosło wiele cienistych
drzew, ale niektóre zachorowały i trzeba je było wyciąć. To sprawiło, że podjazd stracił wiele ze
swojego uroku: pniaki wyglądały bardzo smutno, a gąszcz za nimi, wprowadzający zawsze
romantyczny nastrój, sprawiał naraz wrażenie straszliwego zaniedbania.
Bardzo to wszystko tu podupada, pomyślała Jessica.
Jak okiem sięgnąć, nie było nikogo, przystanęła więc jeszcze raz na chwilę, aby
głęboko zaczerpnąć powietrza, po czym zaczęła pokonywać ostatni etap trasy. Bawełniany
sweter, który miała na sobie, lepił się do pleców, czuła też, że rozgrzane stopy w
trampkach mocno napuchły. Myśl o prysznicu i o szklance lodowatego soku
pomarańczowego nabrała naraz obsesyjnego charakteru.
A potem, przez resztę dnia, będzie trzymała nogi w górze i nie ruszy się z szezlonga.
Chociaż spacer był piękny, naprawdę piękny. Wiosną w Anglii aż serce rośnie. Jessica
powiodła wzrokiem za niewielkimi poszarpanymi obłoczkami sunącymi po jasnobłękitnym
niebie i wchłonęła w nozdrza łagodny wiatr, kryjący w sobie wiele obietnic, niosący zapach
kwiatów, głaskała owieczki, które swobodnie biegały po torfowiskach i ufnie się do niej
zbliżały. W dolinach i na stokach kwitły żonkile, zalewając świetliście żółtym kolorem całą tę
skąpo porośniętą okolicę. Ptaki śpiewały, świergotały radośnie, ćwierkały we wszystkich
tonacjach...
Ptaki!
Przystanęła. Naraz zrozumiała, skąd wzięła się nad Stanbury ta nierzeczywista cisza.
Ptaki zamilkły. Co do jednego.
Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek doświadczyła tak absolutnej ciszy.
Pot na jej skórze w jednej chwili wy chłódł, poczuła zimne dreszcze i uniosła ramiona.
Co sprawiło, że takiego pięknego, słonecznego dnia ptaki nagłe zamilkły? Coś musiało
zakłócić ich spokój, tak gwałtownie i długotrwałe, że zapodziała się gdzieś radość, którą
potrafiły wyśpiewać. Może to kot, zbójecki, żądny krwi kot pochwycił jednego z nich i zabił,
a śmiertelne krzyki ptaka utonęły w tej ciążącej, zapierającej dech ciszy?
Chociaż nadal czulą się wyczerpana, zaczęła iść szybciej. Poczuła pierwsze ukłucie w
boku, chętnie biegłaby tak szybko jak Barney, ale nie miała siły. Jeszcze kilka miesięcy i będzie
niekształtnie opuchnięta, a na dodatek prawdopodobnie zacznie chodzić, kołysząc się niczym
kaczka. Czy jednak potem znów schudnie i będzie wyglądać jak dawniej? Na ostatnich
metrach dzielących ją od domu ta myśl, chociaż bezsensowna, nie chciała jej wyjść z
głowy, mimo iż Jessica właściwie wiedziała, że kwestia figury w tym momencie w ogóle
nie ma dla niej znaczenia. Było raczej tak, że to ona sama wysuwała ją niejako na
pierwszy plan, aby nie musieć myśleć o czymś innym. O tym, dlaczego marznie, chociaż
jest jej gorąco, dlaczego swędzi ją skóra głowy i dlaczego naraz odnosi wrażenie, że tak
bardzo musi się śpieszyć.
Także o tym, dlaczego ten jasny wiosenny dzień nagle nie jest już taki jasny.
Dostrzegła szczyt domu, część pięknej fasady zbudowanej w angielskim stylu
późnogotyckim, refleksy promieni słonecznych kładły się na szybach ze szkła ołowiowego.
Z nawyku przeliczyła okna na poddaszu - robiła to zawsze, idąc pod górę; czwarte od lewej
strony było oknem ich małżeńskiej sypialni - i udało jej się dostrzec niewyraźny zarys
bukietu żonkili, które zerwała jeszcze wczoraj wieczorem i wstawiła do wazonu.
Przystanęła, a jej twarz opromienił uśmiech.
Widok kwiatów przywrócił jej spokój ducha.
Wtedy na środku brukowanego dziedzińca spostrzegła Patricię klęczącą przy
drewnianym korycie. Przy korycie, z którego ongiś piły owce czy krowy, a które ktoś przed
laty znalazł na terenie Stanbury i przeniósł tutaj. Od tej pory sadzono w nim kwiaty,
wiosenne, letnie, jesienne, zimą zaś wtykano do środka gałęzie jodły, wokół których wił się
łańcuch lampek.
- Hej - powiedziała - czy nie masz wrażenia, że nagłe bardzo się ociepliło?
Patricia najwyraźniej jej nie usłyszała, bo nie odpowiedziała, a jej szczupłe ciało nawet
nie drgnęło, sprawiające wrażenie bardzo dziecinnego ciała, odziane w powypychane
dżinsy, koszulę w biało-niebieską kratkę i gumowe rękawice.
Barney warknął cicho i nagle stanął jak wryty.
Jessica podeszła kilka kroków bliżej.
Patricia nie klęczała przy korycie, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka, tylko była
przewieszona przez jego krawędź, głową do dołu, z twarzą w świeżej wilgotnej ziemi. Jej
lewa ręka opadła na bok, sprawiając wrażenie wykręconej. Druga spoczywała obok głowy,
z palcami wbitymi w ziemię, jakby tam znajdowało się jakieś oparcie albo coś, czego warto
się było przytrzymać.
Wokół martwego ciała, na kocich łbach, utworzyła się kałuża krwi, co kłóciło się z
pierwszym, mimowolnym wrażeniem, że Patricia mogła doznać nagłego zaburzenia
krążenia lub mdłości.
Stało się coś o wiełe straszliwszego. Coś, co było zbyt straszne, aby w ogóle można
było pomyśleć tę myśl do końca.
Jessica czuła, że musi sprawdzić, co zrobiono Patricii, ostrożnie odciągnęła więc ciało
od koryta, co nie było trudne, gdyż Patricia nie była od niej wyższa i ważyła niewiele więcej
niż nastolatka. Głowa przechyliła się na bok, jak gdyby wisiała jedynie na jedwabnej nitce.
Wszystko było powołane krwią, koszula, długie włosy, koryto; również ziemia wydawała się
wilgotna i ciężka od krwi.
Ktoś poderżnął Patricii gardło i zostawił leżącą tam, gdzie właśnie pracowała, usuwając
pozostałe po Bożym Narodzeniu gałęzie jodły i napełniając koryto świeżą ziemią; tam,
gdzie akurat sadziła świeże kwiaty. Udusiła się, wykrwawiła, w śmiertelnej walce wpiła
palce w ziemię.
W powietrzu czuło się krew.
Ptaki z przerażenia przestały śpiewać.
Cisza tej chwiłi, pomyślała Jessica, już nigdy nie opuści Stanbury. Żadne głośne słowo
nie będzie tu już nigdy na miejscu, nie mówiąc o śmiechu czy o radosnej wrzawie dzieci...
Na myśl o tym mimo woli pogładziła się po brzuchu, zadając sobie pytanie, jaką
krzywdę wy rządzi płodowi fakt, że matka przeżyła szok - a przeżyła go na pewno, szok
bowiem to najmniejsze, co można przeżyć, gdy w dawnym poidle dla owiec znajduje się
przyjaciółkę z poderżniętym gardłem - i czy aby nie straci dziecka.
Dopiero później zaczęła się zastanawiać, czy sprawca zniknął, czy też może kręci się
jeszcze gdzieś w pobliżu. Ta myśl sprawiła, że nogi nagłe odmówiły jej posłuszeństwa.
Stała jak sparaliżowana, a w tej śmiertelnej ciszy słyszała jedynie swój własny,
przepełniony strachem, zasapany oddech.
Sobota 12 kwietnia - czwartek 24 kwietnia
1
Phillip Bowen z absolutnym zdumieniem stwierdził, że jeszcze nigdy w życiu tak
naprawdę nie żywił do nikogo uczucia nienawiści. Chociaż oczywiście dawniej wydawało
mu się już kilkakrotnie, że jednak nienawidzi - na przykład Sheili, kiedy mimo wszystkich
jej obietnic i zapewnień raz po raz przyłapywał ją z igłą wbitą w ramię - to jednak dopiero
teraz zrozumiał, iż owe emocje najpewniej wiązały się z wściekłością, bólem, gniewem i
smutkiem, a nie z nienawiścią.
Tę bowiem poczuł dopiero teraz, stojąc przed domem, z którego ani jedna cegła nie
należała do niego, a było to uczucie tak silne i przemożne, że odbierał je jako całkowicie
nowe. Uczucie, które przeżywał po raz pierwszy w życiu.
Budynek miał prostą konstrukcję o zwyczajnej, czytelnej linii, Był skromny, bez
zdobień i dokładnie taki, jak Phillip wyobraża sobie swój wymarzony dom, gdyby
kiedykolwiek znalazł się w sytuacji skłaniającej go do myślenia o jego posiadaniu. Piętro i
poddasze z małymi wykuszami i okienkami ze szkła ołowiowego. Obok ciężkich dębowych
drzwi wejściowych piął się bluszcz, niknący później gdzieś w kutej z żelaza kracie
balkoniku na piętrze.
Obchodząc dom dookoła, natrafiało się na taras, który robił spore wrażenie. Ciągnął
się wzdłuż tylnej ściany, był ograniczony balustradą z piaskowca, otwartą z przodu i
ustępującą miejsca okazałym schodom. Cztery podłużne stopnie prowadziły do ogrodu, a
właściwie rozległego parku pełnego łąk i lasków i otoczonego bardzo starym kamiennym
murem, który jednak kruszał, a nawet zanikał w tylu miejscach, że często trudno było
powiedzieć, gdzie właściwie przebiega granica tej parceli. Phillip wszystko dokładnie
obejrzał. Okrążył cały teren, całą posiadłość, co zajęło mu prawie cztery godziny. A teraz
wszedł po schodach na taras, starając się sobie wyobrazić, jak to musi być, gdy dzień w
dzień człowiek niedbale wbiega po nich i wybiega, wiedząc, że jak okiem sięgnąć,
wszystko to należy tylko do niego.
W ocienionym rogu werandy zobaczył cztery donice z terakoty, w których tkwiły
zeschłe kwiaty, co wskazywało na to, że posiadłość służyła jako letnisko, a tylko z rzadka,
raz na jakiś czas, pielęgnowali ją ogrodnik i sprzątaczka. Również trawa na dole, w części
przylegającej bezpośrednio do parku, wybujała wysoko. We wsi udzielono Phillipowi
informacji. Rozmawiał z właścicielką sklepu wielobranżowego, która niezwykle chętnie
dzieliła się posiadaną wiedzą.
- Moja siostra tam sprząta i co trzy tygodnie sprawdza, czy wszystko jest w porządku. A
zanim państwo przyjadą, wietrzy dokładnie i wyciera kurze, czasem też wstawia świeże
kwiaty do pokojów. Jest jeszcze Steve, ogrodnik. No, on właściwie nie jest ogrodnikiem,
pracuje w jakiejś firmie w Leeds... ale oczywiście pieniędzy nigdy nie wystarcza, zawsze
jest wdzięczny, jak może sobie gdzieś trochę dorobić. No więc kosi trawnik i dogląda
parceli...
Phillip szybko jej przerwał, gdyż historia ogrodnika Steve'a nieszczególnie go
interesowała.
- Ta posiadłość należy do Niemców, prawda?
- Tak, ale oni są bardzo mili. - Sprzedawczyni, jak oszacował Phillip, była kobietą w
wieku około sześćdziesięciu pięciu lat, przeżyła więc wojnę jako dziecko i pewnie, co
wynikało z jej odpowiedzi, miała swoje zastrzeżenia wobec Niemców. - Właściwie nie tak
wiele się o nich wie. Oczywiście przychodzą tu do mnie po zakupy, ale nie zdradzają
ochoty do rozmowy. Może to zresztą kwestia języka. Całkiem czym innym jest poprosić o
chleb lub masło, a czym innym prowadzić prawdziwą rozmowę, no nie? Tylko jedna
kobieta czasem ze mną rozmawiała... Myślę, że nieraz chciała pogadać także z innymi
ludźmi, a nie tylko z tymi ze swojej sfery. To była bardzo miła osoba. Hiszpanka.
Czarnowłosa, bardzo atrakcyjna. Ale już dawno jej tu nie ma... Steve opowiadał mi kiedyś,
że mąż się z nią rozwiódł. Od ubiegłego roku ma nową żonę. Sympatyczną kobietę, trzeba
przyznać.
- Przyjeżdżają tu trzy małżeństwa?
- Tak. Zawsze, na wszystkie ferie i wakacje, i zawsze wszyscy razem. Są z nimi jeszcze
trzy dziewczynki, ale czyje one są... Jedna jest już starsza, duża ładna dziewczyna, może ma
z piętnaście lat... już dość... no tak... - Oburącz opisała wydatny biust, z czego Phillip
wywnioskował, że dziewczyna jest bardzo dobrze rozwinięta. - Kiedyś - dodała kobieta,
zniżając głos - przyszła latem na święto do wsi, zdaje mi się, że to było w tamtym roku.
Rob - mój syn, musi pan wiedzieć - przyłapał ją z młodym Keithem Mallorym w jego
stodole, czyli w tej, która stoi w zagrodzie Roba, i był bardzo wściekły. Czy coś się stało,
tego naturalnie nie wiedział. W każdym razie poinformował o tym pana Mallory'ego, ojca
Keitha, a potem chciał się jeszcze pofatygować do ojca tej dziewczyny, ale ja mu to
odradziłam. W końcu to nie nasza sprawa, a człowiek nigdy nie wie... to są cudzoziemcy,
nie wiadomo, jakim skandalem mogłoby się to skończyć dla chłopaka! Przedtem na placu,
gdzie trwało święto, Keith ostro przystawiał się do tej dziewczyny, tak w każdym razie
mówili ci, którzy ich widzieli. Ale cała ta historia chyba nie pociągnęła za sobą żadnych
konsekwencji, bo inaczej na pewno coś byśmy o tym wiedzieli.
Phillipa podobne opowieści raczej nie interesowały, było jednak jasne, że jego
rozmówczyni wręcz delektuje się tego rodzaju pikantnymi anegdotkami.
- Czy zna pani bliżej jedną z tych kobiet? Nazywa się Patricia Roth. - Wymówił to
nazwisko z niemiecka, bo zapewne i ona tak to robiła. - Jest właścicielką tej posiadłości.
- Tak, tak mówią. Była to jakaś zagmatwana historia spadkowa. Stary McGowan chciał
zapisać posiadłość synowi, który mieszka w Niemczech, ale on nie był tym zainteresowany,
więc wszystko przeszło bezpośrednio na wnuczkę... To chyba jest ta kobieta, którą ma pan
na myśli.
Patricia Roth - zastanowiła się - zdaje mi się, że wiem, która to jest. Taka drobna, bardzo
delikatna. Moim zdaniem ona jest matką tych dwóch dziewczynek. Jedna ma pewnie z
dziesięć, a druga ze dwanaście lat. Miłe stworzenia. Towarzyszy im czasem do Sullivanów
mieszkających po drugiej stronie, to ten dworek zaraz na skraju wsi. Jeżdżą tam na
kucykach.
Phillip myślał o tej rozmowie, stojąc na tarasie, patrząc w górę i licząc okna, chociaż
nie miał pojęcia, dlaczego to robi. Nadal nie mógł wyobrazić sobie Patricii. To, że jest
drobna i delikatna, prowadziło go może o krok dalej, ale nie obdarzało tej kobiety twarzą
ani głosem. Kobiety, o której istnieniu dowiedział się niespełna dwa lata temu. Tego lata,
kiedy jego matka nagle zaczęła opowiadać...
Za dwa dni, zdradziła mu sprzedawczyni, wszyscy mają się znowu zjechać na dwa
tygodnie ferii wielkanocnych. Wie to od siostry, którą wynajęto do sprzątania.
Na pewno, pomyślał Phillip, odwracając się i rzucając spojrzenie na ogród, wezwano
również ogrodnika Steve'a.
Trawa rzeczywiście wyrosła dość wysoko i należało ją co rychlej skosić. Marzec i
pierwsze dwa tygodnie kwietnia przyniosły na zmianę dużo słońca i deszczu. Przyroda aż
buchnęła.
Zachodnie Yorkshire. Kraina sióstr Brontë. Uśmiechnął się szyderczo. Nie do wiary, że
los przygnał go aż tutaj. Że stoi przed domem, który pragnie posiąść. On, londyńczyk z krwi
i kości. Który nigdy nie potrafił sobie wyobrazić, że mógłby mieszkać poza Londynem, co
najwyżej w jakiejś innej metropolii: w Nowym Jorku, Paryżu lub Madrycie. W tych trzech
miastach czuł się w pewnych okresach swojego życia jak u siebie w domu, a jednak w
głębi serca tęsknił wtedy za Londynem, przynajmniej troszkę.
Teraz zaś, w wieku czterdziestu jeden lat, stoi w Stanbury, wsi, która nie jest
zaznaczona na prawie żadnej mapie świata, i zdążył się już zakochać w tym domu i pewnej
wizji życia, choć taka możliwość nigdy wcześniej nie przyszłaby mu do głowy.
Zajrzał przez jakieś okno do wnętrza, ale niczego nie dało się zobaczyć przez ciężkie
zasłony. Prawdę mówiąc, zastanawiał się już, jak by
tu wejść do środka - może któreś z okien piwnicy nie jest dobrze zamknięte albo może są
jakieś boczne drzwi, których zamek da się z łatwością wyłamać - wtedy jednak usłyszał, że
po drugiej stronie na podjeździe przed głównym wejściem hamuje samochód. Phillip
szybko obszedł dom dookoła i ujrzał starszą panią wysiadającą z małego, dość
rozklekotanego auta. Miała na sobie kwiecisty kombinezon bez rękawów, a w ręce
trzymała koszyk z bliżej nieokreślonymi przyborami, domyślił się więc, że jest to
sprzątaczka.
Podszedł bliżej, a ona najwyraźniej się wystraszyła i nieufnie zmierzyła go od góry do
dołu.
- Słucham - powiedziała, jakby wcześniej odezwał się choć słowem.
Phillip się uśmiechnął. Wiedział, że potrafi zrobić wrażenie mężczyzny szarmanckiego i
budzącego zaufanie.
- Jak to dobrze, że pani przyjechała - powiedział. - Robi tu pani porządki, prawda?
Rozmawiałem już z pani siostrą.
Z twarzy kobiety zniknęło napięcie. To, że ten obcy przybysz zna jej siostrę, sprawiło,
że natychmiast wydał się jej mniej podejrzany.
- Jestem Phillip Bowen - przedstawił się i wyciągnął do niej rękę - krewny Patricii
Roth.
- Ach? Nie wiedziałam, że pani Roth ma krewnych w Anglii. - Ujęła jego rękę. - Ja się
nazywam Collins. Chcę wysprzątać dom.
- Wskazała na koszyk, w którym znajdowały się wszystkie możliwe środki czyszczące.
- Państwo przyjeżdżają już pojutrze.
- Naprawdę bardzo się cieszę, że akurat tu panią spotykam. Patricia już kilka tygodni
temu prosiła mnie, żebym sprawdził ogrzewanie... Podczas ostatniego urlopu coś tam
podobno było nie w porządku, a może się zdarzyć, że w kwietniu będzie jeszcze
potrzebne...
- Uśmiechnął się znów, młodzieńczo i z lekkim poczuciem winy. Pośród wielu
podejmowanych przez niego prób stworzenia sobie jakichś podstaw życia zawodowego
znalazły się również studia aktorskie. Jednak i tam nie wytrwał oczywiście do końca,
chociaż nauczyciele stale podkreślali, że ma talent, zwłaszcza gdy chodzi o umiejętności
mimiczne. -
Ale jak to bywa, odsuwałem tę powinność aż do ostatniej chwili...
Teraz ona odwzajemniła jego uśmiech.
- Znam to. Człowiek zawsze myśli, że ma jeszcze dużo czasu, a potem nagle trzeba się
porządnie naganiać. Czy jest pan hydraulikiem?
- Nie, nie. Ale trochę się na tym znam. W każdym razie Patricia tak sądzi! - Wiedział,
że znakomicie udało mu się sprowadzić rozmowę na tę płaszczyznę, którą lubią proste
kobiety pokroju pani Collins. - Rzecz w tym.... że nie mogę znaleźć klucza! Wywróciłem
kieszenie, przeszukałem samochód i... nic!
Pani Collins prawie niepostrzeżenie znów się odrobinę wycofała.
- Ma pan klucz?
- Tak, ale jeszcze nigdy go nie używałem. Wydawało mi się, że mam go w samochodzie.
Do diabła! - Podrapał się po głowie. - Patricia się na mnie wścieknie! Jak nagle się
ochłodzi, a ogrzewanie nie będzie działało...
- Chciałby pan, żebym wpuściła pana do środka? - wysnuła wniosek pani Collins, a on
byłby prawie powiedział: brawo!
- To byłoby naprawdę miłe z pani strony.
- No cóż... sama nie wiem...
- Przecież będzie pani cały czas w domu. Nie myślę, żeby mi się udało przejść obok
pani i wynieść jakieś cenne przedmioty. Naprawdę tylko szybko sprawdzę, co się dzieje z
tym ogrzewaniem.
Po twarzy pani Collins poznał, że przez jej głowę przemykają oglądane niegdyś filmy i
różne zasłyszane historie o mężczyznach, którzy zjednują sobie zaufanie starszych kobiet, a
później walą je młotkiem w głowę i ulatniają się ze wszystkim, co tylko da się wynieść.
Nie mógł jej tego brać za złe. Gazety są pełne podobnych opowieści.
- No cóż - powiedział - nie będę nalegać. Nie zna mnie pani i na pewno ma pani
słuszność, zachowując ostrożność. Sprawdzę... - Nie dokończył zdania i zebrał się do
odejścia.
Pani Collins się przezwyciężyła.
- Stop. Proszę zaczekać. Nie powinno się przecież od razu wszystkich podejrzewać,
prawda? - Wygrzebała klucz z kieszeni kombinezonu. - Proszę ze mną. Wejdziemy do
środka.
Zszedł najpierw do piwnicy i zajął się czymś w kotłowni, powodując głośne zgrzyty,
po chwili jednak wszedł na górę i powiedział do pani Collins, która właśnie ścierała kurze
w jadalni:
- Muszę odkręcić kaloryfery we wszystkich pomieszczeniach.
Nie ma pani nic przeciw temu?
Wydawało się, że pani Collins wyzbyła się wobec niego wszelkich podejrzeń.
- Niech pan odkręca - powiedziała.
Stwierdził, że w tym domu nikt bynajmniej nie pławi się w luksusie. Stało tu kilka
pięknych starych mebli, które prawdopodobnie kupił jeszcze stary Kevin McGowan i wraz
z całą posiadłością zapisał spadkobiercom, zasadniczo jednak urządzono dom raczej
prosto: wyposażono go w wygodne, ale z całą pewnością niedrogie fotele i sofy, w wiele
poduszek i lamp do czytania oraz w surowo ociosane półki pełne książek. Phillip
wyobrażał sobie, jak w chłodne zimowe dni albo w mokre burzowe wieczory wiosenne
wszyscy siedzą w salonie przy kominku, czytają, prowadzą ciche rozmowy, a wokół stoją
kieliszki do wina. Może dzieci bawią się u stóp tych osób i...
Dość! Skrzywił twarz w cynicznym uśmiechu, gdy uświadomił sobie, jak bardzo
uwiódł go charakter przytulnego gniazdka w tym starym dworku i jak już zaczął
odmalowywać sobie w myślach obraz kompletnie idiotycznej sielanki. Może rzeczywistość
nie wygląda tak idealnie. Tak czy inaczej dowiedział się, że jedna z dziewcząt nocami
obściskuje się w cudzych stodołach, zamiast hołdować życiu rodzinnemu przy kominku.
Może więc i te trzy zaprzyjaźnione pary małżeńskie nie są wcale ze sobą bez przerwy takie
szczęśliwe. Dom jest przestronny, ale i tak jedno całymi tygodniami obija się o drugie, a
kiedy pada deszcz, musi być jeszcze
gorzej. Jest tylko jedna kuchnia, jedna jadalnia, jeden salon, co oznacza, że sześcioro
dorosłych i troje dzieci musi w istocie wspólnie układać plan dnia.
- Idę na górę - powiedział Phillip do pani Collins, która skinęła potakująco głową,
czyszcząc politurę stołu jadalnego.
Schody prowadziły z okazałego hallu wejściowego na górę, skąd od galerii odchodziły
liczne drzwi, a także swego rodzaju wąska drabinka służąca zapewne do wejścia na
poddasze.
Phillip na chybił trafił otworzył drzwi znajdujące się najbliżej schodów i znalazł się w
nader romantycznie urządzonej sypialni, w której było łoże z baldachimem, mnóstwo świec
stojących na starej, bardzo pięknie odnowionej umywalce i gdzie wisiały ciężkie
brokatowe zasłony na oknach. W szafie natomiast znajdowało się kilka ekskluzywnych
kostiumów, które jak przypuszczał, musiały kosztować niezłe pieniądze. Przez chwilę
zastanawiał się, czy rzeczywiście należą do Patricii, szybko jednak stwierdził, że to
niemożliwe. Opisano mu ją jako osobę szczególnie drobną i delikatną. Tymczasem te
kostiumy pasowałyby raczej na tęgą kobietę o okazałej posturze.
Wyjrzawszy szybko przez okno, spostrzegł, że rozciąga się stąd widok na drogę wijącą
się do wsi, najpierw biegnącą wzdłuż łąki, a później znikającą w dzikim lasku, którego
nieliczne drzewa pokryły się delikatną wiosenną zielenią.
Śliczniutka sypialnia, pomyślał, oglądając łazienkę z wejściem przez dyskretnie ukryte
pod tapetą drzwi, niezwykle nowoczesną i wygodną. To musi być miłe uczucie budzić się
tutaj rano, słuchać świergotu ptaków w parku, a potem brać boski, ciepły prysznic.
Oczyma wyobraźni zobaczył własną sypialnię, która nawet nie zasługuje na to
określenie, gdyż jego mieszkanie, znajdujące się w jednej z najokropniejszych dzielnic
Londynu, składało się z jednego pokoju i wnęki kuchennej, kiedy więc Phillip chciał iść
spać, musiał rozkładać sofę i wyciągać pościel z szafy. W ogóle nie ma tam prawdziwej
łazienki, tylko prysznic za przepierzeniem pod skośnym sufitem. Na klatce schodowej jest
toaleta, którą dzieli z pięcioma innymi lokatorami. Zafajdane życie bez najmniejszych
widoków na poprawę.
Owszem. Z jednym maleńkim. Już wkrótce.
W kolejnej sypialni, przylegającej do pierwszej, zaczął się nieomal potykać o Patricię,
która spoglądała na niego przynajmniej z kilkunastu fotografii rozmieszczonych na
ścianach, stolikach i półkach. Nigdy nie była sama, na zdjęciach zawsze widać było
rodzinę w komplecie: zdumiewająco drobna, delikatna kobieta o jaśniutkich włosach,
bardzo atrakcyjna, przeważnie w objęciach wysokiego przystojnego mężczyzny, a obok
dwie dziewczynki, równie ładne i jasnowłose jak matka, siedzące prawie zawsze na
kucykach albo tulące nieporadne szczeniaczki. Phillip czuł, że nie są to zdjęcia robione
spontanicznie, lecz starannie upozowane sceny, z taką intensywnością ukazujące obraz
rodzinnej idylli, że wyglądało to aż nieprawdopodobnie.
Ona chce, pomyślał, za wszelką cenę coś zainscenizować. Spójrzcie, jacy jesteśmy
szczęśliwi! Na jakim wspaniałym świecie żyjemy! Idealny mąż. Idealna żona. Idealne
dzieci.
Kiedy ktoś robi takie pokazówki? zastanawiał się Phillip. Przeważnie wtedy, gdy coś
nie gra.
Jeszcze raz przyjrzał się rysom kobiety. Musiała niedawno skończyć trzydziestkę. Ta
twarz nie ma jeszcze za sobą liftingu, ale uśmiech zastygł na niej tak, jak to się często
zdarza w przypadku twarzy po operacjach plastycznych. W oczach kobiety nie było
promiennej radości. Tylko żelazna wola. Twarda dyscyplina.
Nie będzie łatwą przeciwniczką.
Phillip wszedł do trzeciego pokoju, którego wygląd nie pozwolił mu jednak wyciągnąć
żadnych wniosków na temat jego lokatorów. Żadnych zdjęć ani ubrań w szafie. Na stojaku
w garderobie wisiał samotny biały szlafrok. Ten pokój robił wrażenie pustego i zimnego - z
wyjątkiem czerwonych zasłon na oknach, które sprawiały, że wyglądał bardziej kolorowo.
Jakby ktoś usunął wszystko, co kiedyś czyniło ten pokój przytulnym, i do tej pory nie zadbał
o wstawienie tu nowych, miłych przedmiotów. Phillipowi przyszedł na myśl ów
rozwodnik, który całkiem niedawno ponownie się ożenił. Założyłby się, że to ta para
mieszka w tym pokoju.
Właśnie zamierzał wejść na drabinkę, aby jeszcze rzucić okiem na pomieszczenia
dzieci, kiedy w hallu zadzwonił telefon.
Psiakrew, pomyślał.
Pani Collins szybkim krokiem ruszyła w stronę aparatu. Phillip słyszał jej kroki na
posadzce.
- Tak, halo? - dobiegł go jej głos, a potem zaraz: - O, pani Roth... co u pani słychać?...
Tak... tak...
Przez dłuższą chwilę tylko słuchała i jedynie od czasu do czasu mówiła do słuchawki
„tak” albo „w porządku”.
Doskonała Patricia wystrzeliła prawdopodobnie całą salwę wskazówek, pouczając
panią Collins, w jaki sposób należy uporządkować dom i jak życzy sobie wszystko zastać.
Ale przecież w którymś momencie pani Collins uda się przekazać jej informację, że
usłużny kuzyn, wujek, bratanek, czy kto to akurat jest, właśnie naprawia ogrzewanie. I
najpóźniej w tej chwili on powinien się stąd ulotnić.
Poza tym, przyszło mu na myśl, czeka na niego Geraldine. Już od ponad pół godziny.
Wprawdzie przywykła do czekania, ale mimo wszystko nie powinien nadużywać jej
cierpliwości.
Możliwie najspokojniej zszedł do hallu. Pani Collins do pewnego stopnia
przypominała jagnię ofiarne. Phillip nie rozumiał, co mówiła Patricia, ale słyszał jej głos
w telefonie. Mówiła głośno, wyraźnie i szybko.
Skończyłem, dał bezgłośnie pani Collins do zrozumienia, wychodzę!
Ale ta szmata nie mogła sobie tego oczywiście odpuścić. Może zresztą ucieszyła się, że
ma sposobność przerwać potok słów Patricii.
- Pani Roth - powiedziała szybko - ach, pani Roth, jest tu zresztą pani krewny. Ten,
który miał naprawić ogrzewanie. Wpuściłam go. Już wszystko zreperował.
Patricia najwyraźniej zaniemówiła, gdyż przez chwilę po drugiej stronie przewodu
trwała cisza.
Później kobieta coś powiedziała, a pani Collins wlepiła przerażony wzrok w Phillipa.
- Słucham? - zapytała. - Nie ma pani krewnych w Anglii?
Phillip uznał, że w gadaninie dochodzącej ze słuchawki pobrzmiewa lekka histeria.
- Ogrzewanie wcale nie jest zepsute? - powtórzyła za nią pani Collins.
W oczach sprzątaczki pojawiło się nerwowe migotanie. Najwyraźniej oczekiwała, że
zostanie powalona na ziemię, zadźgana lub zgwałcona. A przecież, pomyślał Phillip, który
znalazł się już prawie przy drzwiach, powinna właściwie zauważyć, że chcę tylko stąd
wyjść.
Pani Collins opuściła słuchawkę, w której nadal słychać było głos Patricii.
- Kim pan jest? - zapytała.
Trzymając rękę na klamce, Phillip uśmiechnął się miło do pani Collins. - Jestem
spokrewniony z panią Roth - odpowiedział - tyle że ona jeszcze o tym nie wie.
Zostawił panią Collins z wyrazem zdumienia na twarzy i wyszedł w ciepły wiosenny
dzień.
Miał już pewien ogląd sytuacji.
2
Dziennik Ricardy
13 kwietnia. W poniedziałek rano jadę do taty, a potem razem z nim do Stanbury. Nikt
nie wie, jak strasznie mi brak taty. Nawet mama, bo gdyby się dowiedziała, pomyślałaby
sobie, że z nią nie lubię być i byłaby bardzo nieszczęśliwa. Wtedy jak odeszła od taty,
zapytała mnie, z kim wolałabym mieszkać, i wyglądała tak smutno i samotnie, że
powiedziałam: Z tobą, mamo. Ale to nie była prawda. W głębi serca cały czas wołałam: z
tatą, z tatą! Mama oczywiście tego nie słyszała, a ja miałam takie
wyrzuty sumienia, że objęłam ją i mocno się do niej przytuliłam. Później jednak już nigdy
m nie o to nie pytała.
Nie jest źle mieszkać z mamą, ale z tatą to po prostu coś całkiem szczególnego, i nikt na
świecie go nie zastąpi. Wszystko oddałabym za to, żeby tylko móc być z nim zawsze. Pod
jednym warunkiem: że nie ożeniłby się z tą ohydną babą.
Nienawidzę jej, nienawidzę, nienawidzę!
Jest naprawdę taka obrzydliwa! Nie ma drugiej takiej! Młodsza od mamy, ale uważam, że
nawet w połowie nie jest taka ładna! Prowadzi samochód, mając okulary na nosie, i
wygląda wtedy jak nauczycielka. Jest lekarzem weterynarii! Tata próbował mnie na to
nabrać.
- Ricardo, wyobraź sobie, że ona leczy zwierzęta! A ty przecież, jak dorośniesz, też
chcesz być lekarzem weterynarii! Jessica będzie ci mogła wiele o tym opowiedzieć. I na
pewno zabierze cię ze sobą do swojego gabinetu!
Dzięki, nie mam ochoty! Tata po prostu nie widzi, że jestem już trochę starsza!
Lekarzem weterynarii chciałam zostać, jak miałam dziewięć czy dziesięć lat. Chcą tego
wszystkie małe dziewczynki, nawet teraz Sophie i Diane. To typowe. Ale w tej chwili
wcale nie wiem, kim pragnę zostać. Najlepiej nikim. Chcę po prostu żyć. Poznać siebie i
świat.
I zapomnieć o wszystkim. O tym całym gównie z rodzicami. Czy ludzie naprawdę nie
mogą się wcześniej zastanowić nad tym, czy rzeczywiście chcą ze sobą być? No, jeszcze
zanim wydadzą na świat niewinne dzieci? Powinno istnieć prawo, które zabraniałoby
ludziom rozwodzenia się, jeśli już mają dzieci. Dopiero jakby dzieci skończyły szkołę,
rodzice mogliby się rozstać. Może wielu z nich jakoś by ze sobą wytrzymało.
Kiedy mama powiedziała mi, że tata się żeni, powiedziałam, że już nigdy nie pojadę z
nim do Stanbury. I że nie chcę go więcej widzieć.
Mama nie potraktowała moich słów poważnie, nigdy tego nie robi, a ja oczywiście nie
dotrzymałam słowa. Nie dałam rady. Nigdy już nie zobaczyć taty, to byłoby zbyt wielkie
cierpienie, nie wytrzymałabym tego. Najgorsze jest tylko to, że on ciągle jest z tą J. Ona
udaje taką cholernie miłą, wyrozumiałą i na pewno bardzo by chciała, żebym zwierzała się
jej ze swoich problemów czy coś takiego, ale niedoczekanie jej. To już wolałabym
opowiedzieć coś Evelin albo Patricii. No, Patricii może
nie. Jest zimna jak zdechła ryba i ciągle się uśmiecha, jakby reklamowała pastę do zębów.
JednakEvelinjest naprawdę miła. Trochę głupia, ale ona też ma bardzo trudne życie.
Najbardziej chciałabym pojechać z tatą na wakacje zupełnie sama. Bez nikogo innego.
Tylko on i ja. Pragnęłabym przejechać z nim samochodem z przyczepą całą Kanadę. To jest
moje marzenie. Wieczorami siadalibyśmy przy ognisku, prażylibyśmy pianki cukrowe
marshmallow i patrzylibyśmy w gwiazdy. A w dzień udałoby się nam może zobaczyć
niedźwiedzia grizzly. I łosie.
Od tej chwili będę to pisała na wszystkich kartkach ze swoimi życzeniami. Na Boże
Narodzenie, na Wielkanoc i na urodziny. Będę pisać wyłącznie tak: M o i m życzeni em
są w akacj e w Kanadzi e - w ył ączni e j a i tata.
Tata kiedyś spełni to moje pragnienie.
Ale te ferie wielkanocne spędzę znowu w Stanbury. Nienawidzę go.
Nienawidzę J.
Nienawidzę swojego życia.
3
Pierwszego wieczoru w Stanbury jedli zawsze spaghetti. Była to wieloletnia tradycja, a
tradycji przestrzegano z żelazną konsekwencją. Na ogół trzy kobiety gotowały wspólnie
makaron, a potem wszyscy razem jedli w jadalni, wypijając do tego dwie butelki
szampana. Następnego wieczoru gotowali mężczyźni, potem znów kobiety, i tak dalej.
Tylko od czasu do czasu szli do pubu.
Gdy Jessica zeszła z góry, była zdumiona, że nie spotkała nikogo w kuchni. Po
przyjeździe wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, żeby rozpakować walizki, ale
uzgodnili, że o siódmej zaczną gotować. A teraz było już kwadrans po siódmej.
Wszystko jedno, pomyślała, w takim razie zacznę sama.
Upewniła się, że szampan stoi w lodówce, i zaczęła nalewać wody do dużego garnka. Z
okna miała widok na park, który opromieniało łagodne, złote wieczorne słońce. Tuż po
wylądowaniu w południe na Leeds
Bradford International Airport stwierdzili, że jak na kwiecień jest niezwykle ciepło.
Odebrali dwa wypożyczone samochody, a w drodze z Yeadon do Stanbury wszyscy
pozdejmowali kurtki i płaszcze. Wszędzie kwitły żonkile, a kilka drzew okryło się już
jasną świeżą zielenią.
Jessica ujrzała Leona i Tima idących obok siebie po trawniku; wydawało się, że są
pogrążeni w bardzo poważnej rozmowie, gdyż obaj mieli zmarszczone czoła i doprawdy
nie wyglądali na szczęśliwych.
Leon był mężem Patricii, a jego przyjaciele zachowywali się przeważnie tak, jakby to
on był właścicielem Stanbury, chociaż posiadłość dostała w spadku jego żona. Prawdę
mówiąc, Leon nie miał tu nic do powiedzenia, a kiedy ktoś omawiał z nim coś, co
dotyczyło domu, wiedziano, że zaraz pójdzie do Patricii, by posłuchać jej wskazówek.
Jessica posoliła wodę, postawiła garnek na kuchence i włączyła gaz. Były to jej drugie
ferie wielkanocne w Stanbury, a ogółem szósty pobyt, gdyż byli tu już także w Zielone
Świątki, latem, jesienią i w Boże Narodzenie. Czuła się więc swobodnie w kuchni i
niewątpliwie polubiła ten dom i okolicę. A mimo to myślała niekiedy, że byłoby pięknie
pojechać z mężem, Alexandrem, w jakieś inne miejsce. Tylko z nim.
Co jak na ironię było pragnieniem, które dzieliła z piętnastoletnią córką Alexandra, i
niewątpliwie tylko to je łączyło. Jessica wiedziała, że Ricarda bezgranicznie jej
nienawidzi. Wcześniej, w sypialni, gdy rozpakowywali walizki, Alexander wyjął kartkę z
kieszeni spodni i podał ją Jessice.
- Masz. Przeczytaj. Kartka z życzeniem Ricardy. Na Wielkanoc.
Była to kartka z perforacją, bezpardonowo wyrwana z kołonotatnika. Poza tym Ricarda nie
zadała sobie najmniejszego trudu, żeby napisać te zdania ładnym i wyraźnym pismem.
Na samej górze nabazgrała: Kartka z moim życzeniem, a pod spodem olbrzymimi
literami, mocno przyciskając długopis: Moim życzeniem są wakacje w Kanadzie -
wyłącznie ja i tata. Słowo „wyłącznie” było trzykrotnie podkreślone grubą krechą.
- A gdybyś istotnie wyjechał kiedyś tylko z nią? - zapytała Jessica, oddając mu kartkę. -
Może to by wam dobrze zrobiło. Ona całkiem
najwyraźniej nie radzi sobie z waszym rozwodem, twoim i Eleny. A już
na pewno nie z faktem, że ponownie się ożeniłeś. Może powinieneś dać
jej poczucie, że pewna cząstka twojego serca nadal należy do niej, wyłącznie do niej.
Alexander pokręcił głową.
- Nie chcę całymi tygodniami być bez ciebie.
- Zrozumiałabym to. I może wszystkich nas posunęłoby to o krok dalej.
- Ricarda musiałaby najpierw zacząć się inaczej zachowywać. Bo jej stosunek do
ciebie nie zasługuje na najmniejszą nagrodę. Jeśli teraz spełnię jej życzenie, uwierzy, że
może pozwolić sobie na wszystko. Znam swoją córkę.
Ponieważ Ricarda oznajmiła już w samochodzie, że nie ma mowy, aby uczestniczyła we
wspólnej kolacji, Alexander wszedł teraz na poddasze, żeby z nią porozmawiać. Jessica
była ciekawa, czyjej mąż coś wskóra.
Drzwi otworzyły się z impetem i do kuchni wpadła zdyszana Evelin. Przebrała się do
kolacji, wkładając jak zwykle nieco zbyt luksusowy strój. Tę suknię z lazurowego
jedwabiu, skrojoną tak, że niedbale opływała figurę, Jessica włożyłaby co najwyżej do
teatru. Tutaj, w Stanbury, nosiła prawie wyłącznie dżinsy i podkoszulki.
- Trochę się spóźniłam - powiedziała Evelin, nie sprawiając wrażenia dorosłej kobiety,
tylko raczej uczennicy, która wstydzi się, że czegoś zaniedbała - bardzo mi przykro.
Zapomniałam o czasie... - Z pośpiechu wystąpiły jej czerwone plamy na twarzy. - Gdzie
jest Patricia?
- Pewnie też zapomniała o czasie - odparła Jessica z pełnym spokojem. - Nie martw
się. Zanim woda się zagotuje i tak minie parę minut.
- W ogóle nie wiem, gdzie podział się Tim.
Jessica wskazała ręką okno.
- Jest z Leonem na dworze. Wyglądają na pogrążonych w jakiejś
nadzwyczaj ważnej rozmowie.
Evelin usiadła na krześle.
- Pokroić pomidory?
- Lepiej, żebyś nie robiła tego w tej sukni. Poza tym... twoja ręka!
Evelin miała zabandażowaną lewą rękę - wypadek podczas gry
w tenisa, o czym poinformowała wszystkich rano w chwili wyjazdu. Evelin regularnie
grywała w tenisa i codziennie chodziła do fitness clubu,
uprawiała jogging i uczestniczyła w kursie aerobiku, ale była w ogóle nie wysportowana,
niezdarna i często się kaleczyła. Nic dziwnego, myślała nieraz Jessica, z jej figurą!
Evelin nie miała okazałej postury, tylko była po prostu tłusta, i zdawało się, że ciągle
przybiera na wadze. Ćwiczenia sportowe nie mogły zrównoważyć faktu, że od rana do wieczora
dostarczała swojemu organizmowi mnóstwa kalorii w postaci tortów, czekolad i nazbyt wielu
kieliszków prosecco. Mimo małżeństwa wyglądającego na wzorowe i posiadania pięknego
domu, w którym mieszkała, nie sprawiała wrażenia szczęśliwej. Nie pracowała zawodowo,
nie miała dzieci, a jej mąż całymi dniami przesiadywał w gabinecie psychoterapeutycznym,
gdzie z powodzeniem prowadził prywatną praktykę, co przynosiło mu mnóstwo pieniędzy.
Evelin przez wiele czasu była sama. I emanowała tą samotnością i uczuciemprzybicia.
- Sześć lat temu - opowiadała kiedyś Patricia - poroniła w szóstym miesiącu i zdaje się,
że od tej pory nie może ponownie zajść w ciążę. Myślę, że to ją bardzo przygnębia.
- Co będziesz robić w te ferie? - spytała Evelin. - Znowu tak dużo chodzić?
Jessica od samego początku zdumiewała przyjaciół swoim zamiłowaniem do
nieskończenie długich samotnych spacerów. Wychodziła przynajmniej na dwie albo trzy
godziny, niezależnie od tego, czy padał deszcz, czy świeciło słońce. Czasem całymi dniami
nie widywała się z resztą domowników. Doszło już do uszu Jessiki, że Patricia utyskuje z
tego powodu: Jessica za bardzo się izoluje i zbyt często chadza własnymi drogami.
Opowiedział jej o tym Alexander.
- Może powinnaś poprosić ją albo Evelin, żeby ci towarzyszyły - powiedział - albo
przyłączyć się do nich. W przeciwnym razie nabiorą przekonania, że zbytnio ich nie
polubiłaś.
- Mogę lubić ludzi, co wcale nie znaczy, że muszę przebywać z nimi dwadzieścia cztery
godziny na dobę. Patricia i Evelin wystają ciągle na skraju łąki, przyglądając się, jak córki
Patricii jeżdżą na kucykach. To naprawdę nie jest zajęcie dla mnie.
- Myślę po prostu, że mogłabyś to zrobić r a z na jakiś czas. Aby stworzyć pewne
poczucie wspólnoty.
Jessica kilkakrotnie w przeszłości próbowała spełnić życzenie Alexandra, ale
zanudziła się przy tym prawie na śmierć. Diane i Sophie jeździły w kółko na kucykach, a
Patricia komentowała każdy ruch córek i opowiadała mnóstwo anegdot z życia obu
dziewczynek. To było jej ulubione zajęcie. Nie znała innego tematu rozmów. Tylko rodzina.
Jej dzieci, jej mąż. Jej mąż, jej dzieci. Od czasu do czasu mówiła jeszcze o przyjaciołach
albo o nauczycielach dzieci, a niekiedy też o procesach męża, który był adwokatem, i to -
jeśli dać wiarę słowom Patricii - jednym z najznakomitszych i odnoszących największe
sukcesy w całym Monachium. Świat tej kobiety był tak nieskazitelny, że normalny człowiek
tego nie wytrzymywał. Jessica była pełna nieufności wobec owej niedoścignionej
perfekcji, poza tym nieustanne chełpienie się dziećmi uważała za nietaktowne w stosunku
do Evelin, jeśli wziąć pod uwagę traumę, którą ta przeżyła. Początkowo Jessica nie mogła
zrozumieć, dlaczego Evelin mimo to czuje się tak bardzo związana z Patricią, z biegiem
czasu jednak zaczęła się domyślać, że podczas wspólnie spędzanych chwil Evelin stara się
utożsamić z przyjaciółką. Chyba Patricią stanowiła dla niej wzór, ideał. Dlatego też sama
próbowała uprawiać wszystkie rodzaje sportów, które uprawiała tamta. Tyle że Patricia w
tym błyszczała, a Evelin zachowywała się jak ostatnia niezdara. Przyglądając się, jak
siedzi na krześle kuchennym w tej opływającej figurę sukni, gruba i ociężała, Jessica
pomyślała: ze wszystkich tutaj obecnych ona jest najnieszczęśliwsza. Ma takie smutne oczy
i chyba nikt z nią nigdy naprawdę nie rozmawia.
W spontanicznym odruchu już chciała podejść do niej, usiąść obok, objąć ją ramieniem
i zapytać, co ją tak bardzo przygnębia, ale właśnie w tym momencie gwałtownie otworzyły
się drzwi i do kuchni weszła Patricią. Jak zawsze, gdy tylko znalazła się w jakimś
pomieszczeniu, wydawało się i tym razem, że natychmiast wzięła je w posiadanie i
całkowicie sobą wypełniła - mimo metra sześćdziesięciu wzrostu i kruchej, dziecięcej
figury. Bez względu na to, co robiła, zawsze była niezmiernie dynamiczna, i wielu ludzi
uważało ją za strasznie męczącą.
- Spóźniłam się - powiedziała - bardzo mi przykro.
Jej długie jasne włosy lśniły we wpadających do kuchni promieniach wieczornego
słońca. Miała na sobie obcisłe spodnie i marynarkę w kolorze butelkowym, domowy strój
nadający się doskonale do tego, żeby w nim gotować, zarazem jednak wystarczająco
elegancki, aby później przy kolacji dobrze w nim wyglądać. Był to jeden z takich
fatałaszków, który w Jessice zawsze prowokował pytanie, skąd pewne kobiety umieją je
wytrzasnąć.
Patricia usiadła na stole, co było dla niej typowe. Nigdy nie klapnęłaby po prostu, jak
Evelin, na krześle. We wszystkim, co robiła, kryła się zawsze jakaś szczególna energia,
szczególna ruchliwość.
- Rozmawiałam jeszcze przez telefon z panią Collins. To jest naprawdę najmniej
odpowiedzialna osoba, jaką kiedykolwiek poznałam. Jak ona mogła pozwolić, żeby po
domu włóczył się jakiś absolutnie obcy facet tylko dlatego, że twierdził, iż jest ze mną
spokrewniony i musi zreperować ogrzewanie? Mogła przynajmniej najpierw do mnie
zadzwonić i spytać!
Jessica cicho westchnęła. Patricia już od kilku dni lamentowała na ten temat.
Bezpośrednio po tym zdarzeniu, kiedy od pani Collins dowiedziała się o tym obcym
mężczyźnie, zadzwoniła do przyjaciół i wszystko im opowiedziała. Rozprawiała o tym
również bez przerwy w trakcie lotu z Monachium do Leeds. Strasznie się denerwowała,
szczególnie tym, że jej mąż przyjął tę wiadomość dosyć spokojnie.
- Nie rozumiem, skąd u Leona tyle opanowania! - powtarzała ciągle w samolocie. -
Przecież taki typek może być niebezpieczny. Jakiś kryminalista, zboczeniec... czyja wiem?
Mamy dwie małe córeczki... o Boże, przez całe te ferie nie zaznam ani chwili spokoju!
Jeszcze do teraz nie mogła się uspokoić.
- Pani Collins mówi, że budził zaufanie swoim wyglądem. Naprawdę nie wiem, jak
człowiek może być tak głupi. Jakby można było kierować się czyjąś powierzchownością!
Co ta stara baba sobie myśli? Że zbrodniarze noszą czarną klapkę na oku i trzydniowy
zarost? Gdybym tylko wiedziała, czego ten typek tutaj szukał!
- W każdym razie najwyraźniej niczego nie ukradł - powiedziała Evelin.
To stwierdzenie Jessica usłyszała dzisiaj już po raz piąty albo szósty. Mimo to byłoby
chyba błędem wnioskować z tego o czyimś braku inteligencji. Mówiąc o tajemniczym
nieznajomym, wszyscy ciągle się powtarzali, gdyż sfera domysłów była tu ograniczona. I
naprawdę już od dłuższego czasu wałkowanie tego w kółko straciło sens. Było jednak
jasne, że Patricia tak szybko sobie tej sprawy nie odpuści.
- Szpiegował tu - powiedziała - to pewne. Może próbował wy-niuchać, którędy
najlepiej dostać się w nocy do domu. Albo otworzył sobie okno w piwnicy, żeby później
móc wejść do środka.
- Można to przecież sprawdzić - powiedziała Jessica.
- A jak myślisz, co zrobiłam od razu po przyjeździe? Zajrzałam do każdej możliwej
dziury i potrząsnęłam każdym oknem. Sprawdziłam też zamki w drzwiach. - Patricia się
wzdrygnęła. - Boże, ile tam na dole jest kurzu! I jaka rupieciarnia. Od pokoleń nikt tego nie
uprzątał.
- Ja uważam ten pomysł za nielogiczny - powiedziała Jessica. - Dom stoi pusty od
Bożego Narodzenia. Na zupełnym uboczu. Gdyby ktoś za wszelką cenę chciał się do niego
dostać, to i tak by tu wszedł. Po co miałby czekać, aż wszyscy się zjedziemy? Przecież to
byłoby niemądre. Dlaczego miałby się pokazać sprzątaczce i podać jej swoje nazwisko?
Skoro miał trzy miesiące na wyniesienie stąd wszystkiego przez nikogo nie niepokojony?
Gdyby tylko chciał? Pomijając już fakt, że nie ma tu zbyt wiele do wyniesienia.
- Ale on o tym nie wie. Kiedy nas nie ma, zasłony są zawsze zasunięte. Z zewnątrz
niczego nie widać.
- Wobec tego teraz już to wie. Bo z pewnością dokładnie się rozejrzał. Nie ma tu
niczego, co czyniłoby opłacalnym ryzyko włamania.
- Może on wcale nie chce niczego ukraść - upierała się Patricia - może to zboczeniec.
Jakiś perwersyjny typ, który pewnej nocy urządzi nam tu krwawą łaźnię!
Evelin zbladła.
- Nie opowiadaj takich strasznych rzeczy! - wykrzyknęła. - Bo
już chyba oka nie zmrużę!
Patricia obrzuciła ją chłodnym spojrzeniem.
- Negowanie takiej możliwości wcale nie uczyni cię bezpieczniejszą.
- Ale kiedy ty widzisz wszystko w takich czarnych barwach...
W obawie, że za moment wybuchnie kłótnia, Jessica wtrąciła się do rozmowy.
- A jeśli on rzeczywiście jest twoim krewnym? - zapytała spokojnie.
Patricia wlepiła w nią wzrok.
- Ja nie mam krewnych w Anglii.
- Nie wiesz tego. Przecież może to być twój kuzyn trzeciego lub czwartego stopnia...
albo ktoś, kto się wżenił... czyja wiem! Twój dziadek był Anglikiem. Musi więc być tutaj
jakaś rodzinna gałąź.
- Mój dziadek założył rodzinę w Niemczech. Spośród jego angielskich krewnych nikt
już nie żyje, dziadek bardzo często mi o tym opowiadał. Po powrocie do Anglii był
samotny. Nie może więc nikogo być.
- Ale może jednak ktoś pozostał? Właśnie ten mężczyzna. I może po prostu chce tylko
nawiązać z tobą kontakt?
- Bardzo osobliwy sposób nawiązywania kontaktów. Dlaczego nie przyjdzie tutaj, nie
przedstawi się? Moglibyśmy wspólnie wypić herbatę, i na tym by się skończyło.
- Może właśnie tego chciał. Przyszedł, a nas nie było. Przypadkiem trafił na panią
Collins. Skorzystał z okazji, żeby zapuścić żurawia w twoje życie. Pewnie pęka z
ciekawości, jak wygląda i żyje jego niemiecka... no, może kuzynka albo ktoś w tym
rodzaju?!
- Ale...
- Nie jest to najwytworniejszy sposób. Oczywiście, że nie powinno się robić czegoś
takiego. Ale to tylko teoria, bardzo jednak odległa od twojej wizji zboczeńca.
Patricia nie wydawała się przekonana.
- No tak... - powiedziała niepewnie.
Jessica podeszła do lodówki, otworzyła ją i wyciągnęła butelkę prosecco.
- Chodźcie - powiedziała - wypijmy po kieliszku. Bez mężczyzn.
Za nasz urlop i za to, żeby zboczeniec Patricii okazał się w rzeczywistości miłym
człowiekiem, z którym będziemy się dobrze rozumieć!
Na dworze dzień chylił się ku zachodowi. Spokojna cisza zaległa w kuchni. Woda na
spaghetti zaczęła wrzeć. Jessica wyjrzała na dwór. Leon i Tim wracali przez ogród.
Usta Tima wyglądały jak cienka kreska, tak mocno je zacisnął. Leon zaś perorował i
gestykulował.
Coś z nimi jest nie w porządku, pomyślała Jessica. Była zdumiona i zaniepokojona. Do
tej pory między tymi dwoma przyjaciółmi wszystko było zawsze okay! To ich wyróżniało.
Jakiekolwiek odstępstwo było nie do pomyślenia.
Ricarda istotnie nie zeszła na wspólną kolację. Alexander nie zdołał jednak z nią
porozmawiać, bo nie zastał córki w pokoju i nie mógł jej znaleźć w całym domu.
Siedział z grobową miną przy stole, podczas gdy Patricia przemawiała do niego w ten
swój męczący sposób.
- Nie możesz na to pozwolić! Dziewczynka ma dopiero piętnaście lat! To nadzwyczaj
niebezpieczny wiek. Może spotyka się z jakimś mężczyzną! Chcesz niedługo zostać
dziadkiem?
- Proszę cię! - powiedział znużony Alexander i potarł twarz dłonią. - Do tego naprawdę
jeszcze się nie posunęła!
- A skąd wiesz? Nie wiesz nawet, gdzie się podziewa. I już w ogóle nie masz na nią
żadnego wpływu. Bo jak byś miał mieć, skoro się rozwiodłeś. Wiesz, że nigdy nie miałam
dobrego zdania o wychowawczych metodach Eleny. Zawsze zostawiała Ricardzie zbyt
wiele swobody, przede wszystkim dlatego, żeby się przy tym dziecku zbytnio nie urobić.
Pomyśleć, jak ja się angażuję w wychowanie Diane i Sophie! Ale dla madame to byłoby
oczywiście nic!
Jessica dziwiła się często, jak ostro i z jaką pogardą przyjaciele Alexandra mówili o
jego byłej żonie. W końcu przez wiele lat należała do ich kręgu, spędzała z nimi wakacje w
Stanbury, mieszkała z nimi wszystkimi, rozmawiała, śmiała się, a może i nieraz otwierała
przed nimi duszę. W chwili rozwodu stała się najwyraźniej napiętnowana. Jessica wtrąciła
się, odnosiła bowiem wrażenie, że wobec wywodów Patricii trajkoczącej jak karabin
maszynowy Alexander stał się zupełnie bezbronny.
- Myślę, że nie powinniśmy wywoływać wilka z lasu - powiedziała. - To zupełnie
normalne, że dziewczynka w wieku Ricardy odsuwa się od rodziny i zaczyna chodzić
własnymi drogami. Ze mną było tak samo.
- Z moimi córkami tak nie będzie - powiedziała Patricia stanowczo, a dziewczynki,
które jak uważała Jessica, już dzisiaj były nadmiernie przekonane o swojej nieomylności,
uśmiechnęły się potakująco.
Leon wzniósł toast za nadchodzące ferie i wszyscy trącili się kieliszkami. W starym,
wyłożonym drewnem pomieszczeniu niewątpliwie dało się nagle odczuć ciepłe uczucie
przyjaźni, wzajemnej przynależności i zaufania. Jessica zrozumiała, że ci ludzie są złączeni
utrwalaną przez lata niemal rodzinną więzią. Przyglądała się trzem mężczyznom
zaprzyjaźnionym od dzieciństwa. Alexandrowi, Leonowi i Timowi.
- Nas mogłaś zawsze spotkać razem - opowiadał jej kiedyś Alexander - właściwie
wszystko robiliśmy wspólnie. I cieszymy się, że udało się nam zachować tę przyjaźń,
chociaż na uniwersytecie każdy z nas musiał z konieczności pójść własną drogą.
Tuż przed kolacją Jessica zagadnęła Leona o jego spór z Timem.
- Pokłóciliście się? Widziałam was idących przez ogród i...
Leon przerwał jej, uśmiechając się lekko.
- Boże broń! Źle sobie to wytłumaczyłaś. Nie kłóciliśmy się. Tim
opowiadał mi, nad czym właśnie pracuje, a ja przysłuchiwałem się
z zainteresowaniem. Może zinterpretowałaś sobie nasze skupienie
jako poirytowanie, ale to naprawdę nie było to.
Jessice nie wydawało się, by wzrok ją zmylił, ale po doświadczeniach, wprawdzie
nielicznych, z tą grupą przyjaciół wiedziała, iż drążenie sprawy nie miałoby sensu.
Teraz więc przy stole zwróciła się do Tima.
- Tim, słyszałam, że pracujesz nad czymś interesującym. Możesz już o tym coś
opowiedzieć?
- No cóż - powiedział Tim - nie pracuję nad żadnym konkretnym przypadkiem, jeśli to
masz na myśli. Zacząłem tylko przygotować się do promocji doktorskiej.
- Po co tak nagle chcesz się doktoryzować? - zapytała Patricia. - Twoja kariera
psychoterapeutyczna przebiega błyskotliwie, treningi podnoszące samoocenę pacjentów
również. Myślisz, że to będzie odgrywało jakąś rolę, jeśli przed nazwiskiem postawisz
sobie tytuł doktora?
- Droga Patricio - odparł Tim - myślę, że ogromny urok życia polega na wyzwaniach,
które podejmujemy i którym następnie oddajemy się z całym zaangażowaniem. W końcu nie
chodzi tylko o to, co jest nam nieodzownie potrzebne. Chodzi o posuwanie się do przodu, o
to, żeby za każdym razem odrobinę wyżej podnosić poprzeczkę.
- Jaki jest temat twojej pracy doktorskiej? - zapytała Jessica.
Timowi podobało się, że jego projekt znalazł się w centrum za
interesowania, dało się to po nim poznać.
- Zależność - odpowiedział.
- Zależność, która rodzi się między ludźmi?
- Tak, a poza tym wynikające z niej różne układy między sprawcą i ofiarą. Co prawie
zawsze dzieje się w stosunku zależności między dwojgiem ludzi. Kto i dlaczego przejmuje
daną rolę? Jakie korzyści czerpie z tego każda ze stron?
- To brzmi interesująco - przyznała Jessica.
- To jest interesujące - odparł Tim z zarozumiałą miną - ale też bardzo złożone i
wymaga niezwykle intensywnej pracy. Podczas tych ferii będę miał co robić.
- Dopiero zaczynasz? - zapytała Patricia.
Tim przytaknął.
- Prawdę mówiąc, przygotowuję się. Tworzę sobie kilka profili osobowości, na
podstawie których postaram się potem wyłożyć swoje teorie.
Patricia roześmiała się nieco za gwałtownie.
- O, wobec tego przebywanie blisko ciebie jest dość niebezpieczne. Jeszcze będzie
można odnaleźć się w twojej pracy jako przypadek.
- Tak się może zdarzyć - potwierdził Tim.
Patricia wpatrzyła się w niego.
- No cóż, mnie to właściwie nie dotyczy. Myślę, że mimo najlepszych chęci nikt nie
mógłby mi przypisać jakiejkolwiek formy zależności.
- Taka jesteś tego pewna? - zapytał Tim.
Oczy Patricii się zaiskrzyły.
- No, naprawdę chciałabym wiedzieć, gdzie mógłbyś we mnie znaleźć coś takiego!
- O, myślę, że wszyscy to natychmiast dostrzegają. Jesteś bezgranicznie uzależniona od
wizerunku, jaki pokazujesz na zewnątrz. Idealna Patricia. Idealna małżonka. Idealna matka.
Z idealnymi dziećmi i idealnym mężem w idealnym domu. Po prostu idealne życie. W ten
sposób popadasz w potworną zależność od Leona. Ponieważ sama nie zdołałabyś utrzymać
tego obrazu, jesteś zdana na jego współdziałanie z tobą, w zamian więc również ty musisz
okazywać mu... pewne zrozumienie.
Patricia dostała wypieków na policzkach. Siedziała na swoim miejscu wyprostowana i
tak napięta, jak stalowa sprężyna.
- Czy mógłbyś wyrazić się jaśniej? - zapytała ostrym tonem.
Tim z powrotem oddał się jedzeniu.
- Myślę, że się rozumiemy - odpowiedział, przeżuwając i nie okazując najmniejszych
emocji.
Przez kilka minut trwało przy stole nieco przykre milczenie, a potem wszyscy usłyszeli
trzask drzwi wejściowych.
- To na pewno Ricarda! - zawołała natychmiast Patricia, chcąc najwyraźniej odwrócić
uwagę od siebie jako przedmiotu rozmowy.
- Alexandrze, powinieneś zaraz pójść do niej i powiedzieć jej, co o tym myślisz.
Alexander już chciał wstać, ale Jessica szybko położyła mu dłoń na ramieniu.
- Nie. Bo tylko wszystko pogorszysz. Zostaw ją na razie w spokoju.
- Wcale nie chciałem iść do Ricardy - wyjaśnił Alexander. - Właściwie chciałem coś
oznajmić. - Ja...
W tym momencie Jessica wpiła mu paznokcie w ramię.
- Nie! Nie, proszę nie!
Wszyscy utkwili w niej wzrok.
- Co się dzieje? - spytała Evelin.
Alexander usiadł.
- Nie rozumiem cię - powiedział.
Jessica podniosła się szybko.
- Zajrzę do Ricardy - mruknęła.
Wiedziała, że spotka się z odrzuceniem. Mimo to szybkim krokiem opuściła kuchnię i
poszła schodami na piętro.
4
Jessica przebudziła się w środku nocy i nie od razu pojęła, co wyrwało ją ze snu.
Musiało to być coś głęboko niepokojącego, gdyż serce biło jej gwałtownie i miała
poczucie zagrożenia, chociaż zupełnie nie wiedziała, jakiego mogło być rodzaju. Chociaż
już kilka razy spędzała ferie w Stanbury, była to jednak od pewnego czasu pierwsza noc w
nie swoim łóżku, może więc to wytrąciło ją z równowagi. Później jednak zauważyła
promień światła przeświecający spod drzwi łazienki i w tym samym momencie zobaczyła
również, że łóżko obok niej jest puste.
Zrozumiała, co ją obudziło, i cicho westchnęła.
Od wielu tygodni nic złego się nie działo. Kiedyś więc taka noc nieuchronnie musiała
znów nadejść.
Jessica włączyła lampkę nocną, wysunęła nogi z łóżka i rzuciła okiem na budzik
radiowy, który stał na podłodze. Przed czwartą. Typowa pora.
Cicho zastukała do drzwi łazienki.
- Alexandrze?
Nie odpowiedział, weszła więc do środka. Stał przy umywalce, nabierał zimnej wody
w dłonie i skrapiał sobie twarz. Był śmiertelnie blady i zdawał się drżeć na całym ciele.
- Alexandrze! - Jessica podeszła do niego i położyła mu rękę
na ramieniu. - Znowu miałeś zły sen?
Skinął potakująco głową. Zakręcił kran, sięgnął po ręcznik, wytarł twarz i ręce. Nawet
lodowata woda nie zdołała zabarwić jego policzków.
- Przykro mi, jeśli cię obudziłem - powiedział. - Boję się, że znów krzyczałem albo
majaczyłem.
- Nie wiem. Obudziłam się dopiero przed chwilą. Nie ma to zresztą znaczenia. -
Przysiadła na brzegu wanny i delikatnie przyciągnęła go do siebie. - Nigdy mi nie
opowiesz, co ci się śni? Co cię tak bardzo gnębi?
Pokręcił przecząco głową.
- To by nic nie zmieniło. Wszystko zdarzyło się już tak dawno.
- Kiedy mówi się o pewnych sprawach, to zawsze coś to zmienia. Może właśnie
dlatego masz problemy, że wszystko zbyt głęboko skrywasz w sobie.
Znów pokręcił głową i przetarł oczy zaczerwienione od zmęczenia.
- Nie. Są sprawy... których lepiej nie ruszać. Niech spoczywają,
gdzie są... w przeszłości.
Jessica westchnęła.
- Ale nie spoczywają. I w tym cały szkopuł. Szaleją w twojej duszy. Dręczą cię. Nie
pozwalają się stłamsić.
Alexander znów pokręcił głową, po czym ukrył twarz w dłoniach, a Jessica dobrze
wiedziała, że ta rozmowa będzie miała podobny przebieg
jak wszystkie dotychczasowe i zakończy się niczym. Było już ileś takich nocy jak ta, kiedy
to siedzieli w domowej łazience, a czasem w kuchni lub obok siebie w łóżku. Alexander
budził się z krzykiem i potrzebował wiele czasu, żeby przyjść do siebie i uspokoić
rozdygotane ciało. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy - było to na kilka tygodni przed
ich ślubem - Jessica myślała, że to zmory senne, trapiące przecież od czasu do czasu wielu
ludzi. Jednakże już wtedy była przerażona gwałtownością ataków nękających Alexandra i
tym, że aż tyle czasu potrzebuje na otrząśnięcie się z tego złego snu. Oczywiście próbowała
się dowiedzieć, co go tak prześladuje, twierdził jednak, że nie pamięta dokładnie.
- Nie wiem, coś mnie prześladowało... rozpłynęło się.
Ale potem zaczęło się to przytrafiać coraz częściej, pewnego dnia Jessica pomyślała
więc, że muszą istnieć po temu głębsze powody. Jednak chociaż bardzo się starała, nie
mogła nic wydobyć z Alexandra - najmniejszej aluzji, najmniejszego napomknienia. A
potem znów twierdził, że po prostu wolałby tego nie drążyć.
- Jeśli nie chcesz rozmawiać o tym ze mną - powiedziała kiedyś - to zwierz się komuś
innemu. Od czego masz przyjaciół? Leona? Tima?
Prawie się rozzłościł.
- Bzdura. Mężczyźni nie rozmawiają ze sobą o takich sprawach. Opowiem ci o moich
zmorach nocnych, ty opowiesz mi o swoich... O, nie. W żadnym wypadku.
- A gdybyś pomówił z psychologiem?
Wtedy jednak rzucił żonie spojrzenie, które powiedziało jej, że traci czas, rozważając
taki pomysł.
Teraz podniósł głowę i popatrzył na Jessicę. Przynajmniej wargi mu się z powrotem
trochę zaróżowiły.
- Wracaj do łóżka - powiedział - zostanę tu jeszcze chwilę, a potem też przyjdę.
- Ale...
- Proszę. Wiesz przecież...
Wiedziała. Wiedziała, że w tych momentach chce być sam i odczuwa jej troskliwość
jako coś uciążliwego. Właśnie on, który zazwyczaj szuka jej bliskości i ciągle powtarza,
jak bardzo jej potrzebuje, ile ona znaczy w jego życiu, on, który zawsze pragnie z nią
kontaktu - akurat do tej sfery swoich przeżyć jej nie dopuszcza.
Wstała, pogładziła go po mokrych od potu, zmierzwionych włosach i wróciła do
sypialni. Przez otwarte okno wpływało jeszcze bardzo chłodne nocne powietrze, trzęsąc
się więc z zimna, wsunęła się głęboko pod kołdrę. Nasłuchiwała, czy z łazienki dochodzą
jakieś dźwięki, ale niczego nie słyszała. Alexander siedział tam teraz i czekał, aż uspokoi
się w nim to coś, co zna tylko on. Wróci później do łóżka, żeby do rana przewracać się z
boku na bok, a przez cały następny dzień będzie miał twarz szarą i zmęczoną. Jednak z
godziny na godzinę uczucie ulgi będzie się w nim potęgowało, w kimś, kto wie, że przeżył
coś, co znów na chwilę zniknie z jego życia.
Jessica przekręciła się na bok. Chociaż wydawało jej się, że czuwa, to jednak zasnęła,
zanim Alexander znów do niej wrócił.
5
Nazywała się Geraldine Roselaugh (Roselaugh - z ang. różany uśmiech.)
i sama uważała to nazwisko za dramatyczne; ale udawało się jej potwierdzać je swoim
wyglądem. Prawie nie było człowieka, który nie wpatrywałby się w nią zafascynowanym
wzrokiem. Miała sięgające bioder smoliście czarne włosy i lśniące zielone, na dodatek
nieco skośne oczy. Bardzo wystające kości policzkowe nadawały jej bladej twarzy
delikatności, pełne wargi czyniły ją zmysłową. Miała doskonałą figurę i jako fotomodelka
bez reszty zapełniony kalendarz zajęć. W wieku dwudziestu jeden lat wiedziała, że co
wieczór może spotkać się z innym zamożnym interesującym mężczyzną, wypić z nim
szampana i pozwolić się obdarować.
Zadawala sobie pytanie, dlaczego trafiła na Phillipa Bowena i nie może zostawić go w
spokoju.
Zwłaszcza że on sam nie robi właściwie nic, aby zjednać sobie jej sympatię.
Wyłącznie z jego powodu siedziała tego kwietniowego dnia, tuż przed Wielkanocą,
przy barze w hoteliku The Fox and The Lamb w West-Yorkshire, i czekała na niego. Przy
czym to ostatnie nie było dla niej niczym niezwykłym. Wręcz przeciwnie, Geraldine
niekiedy czuła, że jej życie - oprócz bardzo stresujących zajęć zawodowych - składa się
jedynie z czekania na Phillipa Bowena.
Nigdy wcześniej nie słyszała o miejscowości Stanbury i w ogóle nigdy dotąd nie była
w Yorkshire. Praca wiodła ją do różnych europejskich metropolii, czasem również do
Nowego Jorku, a urlopy spędzała zawsze na południu, gdzieś, gdzie są białe plaże, palmy i
błękitne niebo. Kiedyś była w Szkocji, która spodobała się jej w całej swojej
wspaniałości, i znalazła tam wiele niesamowicie romantycznych, ustronnych zakątków. Ale
Yorkshire...
Stanbury, maleńka wioska, leżała jedynie o rzut kamieniem od Haworth, wsi, która
zdobyła sławę dzięki siostrom Brontë. Plebania sióstr była otwarta dla zwiedzających i jak
zalecał to przewodnik turystyczny, można było, robiąc sobie wędrówkę po torfowiskach,
dotrzeć do ruiny dworku Top Withins, który podobno posłużył za wzorzec dla domostwa w
słynnych Wichrowych Wzgórz Emily Brontë. Geraldine zaplanowała sobie taką wycieczkę
na popołudnie, a Phillip obiecał, że dotrzyma jej towarzystwa. Phillip postanowił jeszcze
raz pojechać do Stanbury House, ale oczywiście nie wrócił na czas. Miał pół godziny
spóźnienia.
Geraldine nie wytrzymywała już na górze w pokoju i dlatego zeszła do baru, swego
rodzaju pubu, gdzie w południe oferowano bufet szwedzki. Wokół narożnego stołu zebrała
się jakaś rodzina, czworo hałaśliwych dzieci i zestresowani rodzice. Od kiedy Geraldine
się tam pojawiła, debatowali, co zjeść, ale nie doszli do porozumienia. Blada, wyczerpana
matka wyglądała tak, jakby tylko jeszcze raz pragnęła otrzymać w prezencie
ten okres życia, kiedy to ona i jej mąż nie byli obdarowani gromadką szalejącego
potomstwa i cieszyli się samotnością. Geraldine natomiast pomyślała, że chętnie by się z
nimi zamieniła.
Zawsze pragnęła założyć rodzinę. W gruncie rzeczy przez cały czas jej celem był
mieszczański styl życia. Kiedy skończyła szesnaście lat, odkryto ją w pewnej dyskotece
jako modelkę, ale Geraldine miała na tyle zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że nie jest to
zajęcie na całe życie. W wieku trzydziestu lat chciała mieć męża i zostać matką dwojga
dzieci. Teraz zaś wyglądało na to, że wszystko będzie inaczej.
Popijała zamówioną wodę mineralną, co chwila zerkając w stronę drzwi, ale Phillip
wciąż nie nadchodził. Od bufetu niosły się nęcące zapachy, ale Geraldine nie dopuszczała
do siebie myśli o jedzeniu. Figura stanowi jej kapitał, jeśli więc przez cały dzień będzie
stanowcza, nie odmówi sobie dziś wieczorem miłej kolacji z Phillipem, a może nawet
będzie mogła wypić kieliszek wina i trochę porozmawiać o przyszłości. Poza tym
chciałaby mu jeszcze raz powiedzieć, że z powodu podróży do Yorkshire zrezygnowała z
niezwykle lukratywnego zlecenia w Rzymie i pokłóciła się ze swoją agentką, a także...
Przerwała sobie ten tok myśli i uśmiechnęła się znużona. Phillip bowiem oczywiście
odpowie natychmiast, że w ogóle jej nie prosił, aby mu towarzyszyła, i będzie to prawda.
To ona znowu nie wytrzymała i nie pozwoliła mu wyjechać samemu. Lucy, jej agentka i
przyjaciółka, była tym razem naprawdę wściekła.
- Nie możesz sobie na to pozwolić! - powiedziała, uderzając dłonią w stół. - Nie jesteś
gwiazdą, raz wreszcie muszę ci to najwyraźniej uświadomić bez ogródek! Jesteś bardzo
dobrze opłacaną fotomodelką, i to wszystko. Poza tym skończyłaś dwadzieścia pięć lat!
Wiesz, ile siedemnasto- i osiemnastolatek depcze ci po piętach? Szczytowy punkt kariery
masz już za sobą, moja droga! Powinnaś teraz przyjmować wszystko jak leci, żebyś za dwa
czy trzy lata, kiedy nie będziesz już tak rozchwytywana, dysponowała przynajmniej
porządnym kontem bankowym.
Ale to w twojej sytuacji i tak jest wątpliwe, bo przecież w mniejszym lub większym
stopniu utrzymujesz tego pana!
Lucy jeszcze nigdy tak z nią nie rozmawiała, choć przecież wcale nie objawiła jej
żadnych nowych prawd. Geraldine sama dobrze wiedziała, jak się sprawy mają; nigdy nie
robiła sobie złudzeń.
- Lucy, nie umiem inaczej - powiedziała cicho - potrzebuję jego bliskości. Potrzebuję
go. On jest dla mnie naprawdę ważny.
- Ale odkąd go znasz, wciąż tylko cię zawodzi!
- Kiedyś...
- ...się zmieni? Geraldine, sama nie wierzysz w to, co mówisz! On skończył
trzydziestkę! Nie jest to młodziutki chłopak, o którym można by powiedzieć, że trochę się
wyszaleje i na koniec pójdzie po rozum do głowy. Z nim jest coś nie w porządku, moja
droga. I tak już zostanie.
Mimo to Geraldine oczywiście pojechała z nim do Yorkshire. I oczywiście wiedziała,
że popełnia błąd. Naturalnie było też dla niej jasne, że Phillip nie podziela jej marzeń
dotyczących przyszłości, których odzwierciedlenie odnajdowała teraz przy narożnym stole
z czworgiem rozwrzeszczanych dzieciaków.
Powinnam wstać, pomyślała, pójść na górę, spakować rzeczy i wrócić do Londynu.
Zacząć żyć własnym życiem i zapomnieć o tym facecie.
Otworzyły się drzwi baru i wszedł Phillip.
Ciemne włosy miał potargane od wiatru. Wniósł ze sobą woń słońca i ziemi, która
Charlotte Link PRZERWANE MILCZENIE Tytuł oryginału: AM ENDE DES SCHWEIGENS Copyright © 2003 by Blanvalet Verlag, a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, Miinchen, Germany.
Część pierwsza Nad Stanbury zawisła osobliwa cisza. Ogromna, wszechogarniająca cisza, jakby świat nagle wstrzymał oddech. Przypuszczalnie, pomyślała Jessica, wszyscy wyszli. Pewnie na zakupy. Chociaż to byłoby akurat dziwne, gdyż rano nikt nie wspomniał o tym ani słowem, a tego rodzaju wyprawy zazwyczaj wcześniej omawiano. Zresztą zawsze wszystko ze sobą omawiali. Oprócz spraw, które mogłyby zachwiać podstawami ich przyjaźni. Ale przecież nie zaliczało się do nich wyjście na zakupy. Jednakże ta cisza oznaczała coś głębszego. Jessica zastanawiała się, co jest inaczej, ale nie mogła sobie tego uzmysłowić. Może również wskutek ogromnego zmęczenia. Wydarzenia ostatnich dni, nękające ją raz po raz mdłości spowodowane ciążą, niesamowite ciepło. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek w kwietniu utrzymywała się bez przerwy taka ładna pogoda. Już jakiś czas temu zanosiło się na lekkie ochłodzenie, ale przytłaczająca duszność niestety wróciła. Jessica zawędrowała dalej, niż zamierzała, obeszła prawie całą posiadłość, lasek na zachodzie i wzgórza na południu. I dopiero teraz spostrzegła, że bardzo się spociła, ma mokrą twarz, włosy zlepione na karku, i że dostała zadyszki. Barney jej szczeniak, podskakiwał przed nią jak gumowa piłeczka i był tak dziarski, jakby tego dnia nie biegał jeszcze ani pięciu minut. Na ogół ona też nie narzekała na kondycję, ale tej nocy dręczyły ją złe sny, a w minionych tygodniach często wymiotowała. Teraz, pod koniec trzeciego miesiąca, wydawało się, że jest już lepiej, nadal jednak czuła się bardzo osłabiona. Zresztą była po prostu zbyt ciepło ubrana. Kurtkę przewiązała wokół bioder już wcześniej, jeszcze kiedy ciężko stąpała po wysoko położonych łąkach. Kilka razy przyłapała się na tym, że ostrożnie ogląda się za siebie. Podczas długich samotnych spacerów wielokrotnie go spotykała. Jakby na nią czekał jakby był pewien, że przyjdzie. Wyczuł w niej sojuszniczkę i może nawet aż tak bardzo się nie mylił. Co oczywiście oznaczało, że naruszała najwyższy nakaz grupy, ale od kilku dni i tak zadawała sobie pytanie, czy ta grupa nadał jest dla niej ważna, albo lepiej: czy ona jeszcze chce do niej należeć. Minęła wysoką bramę z kutego żelaza prowadzącą do posiadłości. Często była otwarta, również teraz. Ponieważ mur, który otaczał majątek, skruszał na wielu odcinkach albo w ogóle się rozpadł, zbytnia akuratność i tak nie miała tutaj sensu. Rozejrzała się z nadzieją: skoro wszyscy gdzieś wyjechali, to może ktoś właśnie wraca i podwiezie ją od bramy podjazdowej do domu. Droga wiła się tu prawie na przestrzeni kilometra, ciągle lekko się wznosząc. Jeszcze rok temu po obu jej stronach rosło wiele cienistych drzew, ale niektóre zachorowały i trzeba je było wyciąć. To sprawiło, że podjazd stracił wiele ze swojego uroku: pniaki wyglądały bardzo smutno, a gąszcz za nimi, wprowadzający zawsze romantyczny nastrój, sprawiał naraz wrażenie straszliwego zaniedbania. Bardzo to wszystko tu podupada, pomyślała Jessica. Jak okiem sięgnąć, nie było nikogo, przystanęła więc jeszcze raz na chwilę, aby
głęboko zaczerpnąć powietrza, po czym zaczęła pokonywać ostatni etap trasy. Bawełniany sweter, który miała na sobie, lepił się do pleców, czuła też, że rozgrzane stopy w trampkach mocno napuchły. Myśl o prysznicu i o szklance lodowatego soku pomarańczowego nabrała naraz obsesyjnego charakteru. A potem, przez resztę dnia, będzie trzymała nogi w górze i nie ruszy się z szezlonga. Chociaż spacer był piękny, naprawdę piękny. Wiosną w Anglii aż serce rośnie. Jessica powiodła wzrokiem za niewielkimi poszarpanymi obłoczkami sunącymi po jasnobłękitnym niebie i wchłonęła w nozdrza łagodny wiatr, kryjący w sobie wiele obietnic, niosący zapach kwiatów, głaskała owieczki, które swobodnie biegały po torfowiskach i ufnie się do niej zbliżały. W dolinach i na stokach kwitły żonkile, zalewając świetliście żółtym kolorem całą tę skąpo porośniętą okolicę. Ptaki śpiewały, świergotały radośnie, ćwierkały we wszystkich tonacjach... Ptaki! Przystanęła. Naraz zrozumiała, skąd wzięła się nad Stanbury ta nierzeczywista cisza. Ptaki zamilkły. Co do jednego. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek doświadczyła tak absolutnej ciszy. Pot na jej skórze w jednej chwili wy chłódł, poczuła zimne dreszcze i uniosła ramiona. Co sprawiło, że takiego pięknego, słonecznego dnia ptaki nagłe zamilkły? Coś musiało zakłócić ich spokój, tak gwałtownie i długotrwałe, że zapodziała się gdzieś radość, którą potrafiły wyśpiewać. Może to kot, zbójecki, żądny krwi kot pochwycił jednego z nich i zabił, a śmiertelne krzyki ptaka utonęły w tej ciążącej, zapierającej dech ciszy? Chociaż nadal czulą się wyczerpana, zaczęła iść szybciej. Poczuła pierwsze ukłucie w boku, chętnie biegłaby tak szybko jak Barney, ale nie miała siły. Jeszcze kilka miesięcy i będzie niekształtnie opuchnięta, a na dodatek prawdopodobnie zacznie chodzić, kołysząc się niczym kaczka. Czy jednak potem znów schudnie i będzie wyglądać jak dawniej? Na ostatnich metrach dzielących ją od domu ta myśl, chociaż bezsensowna, nie chciała jej wyjść z głowy, mimo iż Jessica właściwie wiedziała, że kwestia figury w tym momencie w ogóle nie ma dla niej znaczenia. Było raczej tak, że to ona sama wysuwała ją niejako na pierwszy plan, aby nie musieć myśleć o czymś innym. O tym, dlaczego marznie, chociaż jest jej gorąco, dlaczego swędzi ją skóra głowy i dlaczego naraz odnosi wrażenie, że tak bardzo musi się śpieszyć. Także o tym, dlaczego ten jasny wiosenny dzień nagle nie jest już taki jasny. Dostrzegła szczyt domu, część pięknej fasady zbudowanej w angielskim stylu późnogotyckim, refleksy promieni słonecznych kładły się na szybach ze szkła ołowiowego. Z nawyku przeliczyła okna na poddaszu - robiła to zawsze, idąc pod górę; czwarte od lewej strony było oknem ich małżeńskiej sypialni - i udało jej się dostrzec niewyraźny zarys bukietu żonkili, które zerwała jeszcze wczoraj wieczorem i wstawiła do wazonu. Przystanęła, a jej twarz opromienił uśmiech. Widok kwiatów przywrócił jej spokój ducha. Wtedy na środku brukowanego dziedzińca spostrzegła Patricię klęczącą przy drewnianym korycie. Przy korycie, z którego ongiś piły owce czy krowy, a które ktoś przed laty znalazł na terenie Stanbury i przeniósł tutaj. Od tej pory sadzono w nim kwiaty, wiosenne, letnie, jesienne, zimą zaś wtykano do środka gałęzie jodły, wokół których wił się
łańcuch lampek. - Hej - powiedziała - czy nie masz wrażenia, że nagłe bardzo się ociepliło? Patricia najwyraźniej jej nie usłyszała, bo nie odpowiedziała, a jej szczupłe ciało nawet nie drgnęło, sprawiające wrażenie bardzo dziecinnego ciała, odziane w powypychane dżinsy, koszulę w biało-niebieską kratkę i gumowe rękawice. Barney warknął cicho i nagle stanął jak wryty. Jessica podeszła kilka kroków bliżej. Patricia nie klęczała przy korycie, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka, tylko była przewieszona przez jego krawędź, głową do dołu, z twarzą w świeżej wilgotnej ziemi. Jej lewa ręka opadła na bok, sprawiając wrażenie wykręconej. Druga spoczywała obok głowy, z palcami wbitymi w ziemię, jakby tam znajdowało się jakieś oparcie albo coś, czego warto się było przytrzymać. Wokół martwego ciała, na kocich łbach, utworzyła się kałuża krwi, co kłóciło się z pierwszym, mimowolnym wrażeniem, że Patricia mogła doznać nagłego zaburzenia krążenia lub mdłości. Stało się coś o wiełe straszliwszego. Coś, co było zbyt straszne, aby w ogóle można było pomyśleć tę myśl do końca. Jessica czuła, że musi sprawdzić, co zrobiono Patricii, ostrożnie odciągnęła więc ciało od koryta, co nie było trudne, gdyż Patricia nie była od niej wyższa i ważyła niewiele więcej niż nastolatka. Głowa przechyliła się na bok, jak gdyby wisiała jedynie na jedwabnej nitce. Wszystko było powołane krwią, koszula, długie włosy, koryto; również ziemia wydawała się wilgotna i ciężka od krwi. Ktoś poderżnął Patricii gardło i zostawił leżącą tam, gdzie właśnie pracowała, usuwając pozostałe po Bożym Narodzeniu gałęzie jodły i napełniając koryto świeżą ziemią; tam, gdzie akurat sadziła świeże kwiaty. Udusiła się, wykrwawiła, w śmiertelnej walce wpiła palce w ziemię. W powietrzu czuło się krew. Ptaki z przerażenia przestały śpiewać. Cisza tej chwiłi, pomyślała Jessica, już nigdy nie opuści Stanbury. Żadne głośne słowo nie będzie tu już nigdy na miejscu, nie mówiąc o śmiechu czy o radosnej wrzawie dzieci... Na myśl o tym mimo woli pogładziła się po brzuchu, zadając sobie pytanie, jaką krzywdę wy rządzi płodowi fakt, że matka przeżyła szok - a przeżyła go na pewno, szok bowiem to najmniejsze, co można przeżyć, gdy w dawnym poidle dla owiec znajduje się przyjaciółkę z poderżniętym gardłem - i czy aby nie straci dziecka. Dopiero później zaczęła się zastanawiać, czy sprawca zniknął, czy też może kręci się jeszcze gdzieś w pobliżu. Ta myśl sprawiła, że nogi nagłe odmówiły jej posłuszeństwa. Stała jak sparaliżowana, a w tej śmiertelnej ciszy słyszała jedynie swój własny, przepełniony strachem, zasapany oddech.
Sobota 12 kwietnia - czwartek 24 kwietnia 1 Phillip Bowen z absolutnym zdumieniem stwierdził, że jeszcze nigdy w życiu tak naprawdę nie żywił do nikogo uczucia nienawiści. Chociaż oczywiście dawniej wydawało mu się już kilkakrotnie, że jednak nienawidzi - na przykład Sheili, kiedy mimo wszystkich jej obietnic i zapewnień raz po raz przyłapywał ją z igłą wbitą w ramię - to jednak dopiero teraz zrozumiał, iż owe emocje najpewniej wiązały się z wściekłością, bólem, gniewem i smutkiem, a nie z nienawiścią. Tę bowiem poczuł dopiero teraz, stojąc przed domem, z którego ani jedna cegła nie należała do niego, a było to uczucie tak silne i przemożne, że odbierał je jako całkowicie nowe. Uczucie, które przeżywał po raz pierwszy w życiu. Budynek miał prostą konstrukcję o zwyczajnej, czytelnej linii, Był skromny, bez zdobień i dokładnie taki, jak Phillip wyobraża sobie swój wymarzony dom, gdyby kiedykolwiek znalazł się w sytuacji skłaniającej go do myślenia o jego posiadaniu. Piętro i poddasze z małymi wykuszami i okienkami ze szkła ołowiowego. Obok ciężkich dębowych drzwi wejściowych piął się bluszcz, niknący później gdzieś w kutej z żelaza kracie balkoniku na piętrze. Obchodząc dom dookoła, natrafiało się na taras, który robił spore wrażenie. Ciągnął się wzdłuż tylnej ściany, był ograniczony balustradą z piaskowca, otwartą z przodu i ustępującą miejsca okazałym schodom. Cztery podłużne stopnie prowadziły do ogrodu, a właściwie rozległego parku pełnego łąk i lasków i otoczonego bardzo starym kamiennym murem, który jednak kruszał, a nawet zanikał w tylu miejscach, że często trudno było powiedzieć, gdzie właściwie przebiega granica tej parceli. Phillip wszystko dokładnie obejrzał. Okrążył cały teren, całą posiadłość, co zajęło mu prawie cztery godziny. A teraz wszedł po schodach na taras, starając się sobie wyobrazić, jak to musi być, gdy dzień w dzień człowiek niedbale wbiega po nich i wybiega, wiedząc, że jak okiem sięgnąć, wszystko to należy tylko do niego. W ocienionym rogu werandy zobaczył cztery donice z terakoty, w których tkwiły zeschłe kwiaty, co wskazywało na to, że posiadłość służyła jako letnisko, a tylko z rzadka, raz na jakiś czas, pielęgnowali ją ogrodnik i sprzątaczka. Również trawa na dole, w części przylegającej bezpośrednio do parku, wybujała wysoko. We wsi udzielono Phillipowi informacji. Rozmawiał z właścicielką sklepu wielobranżowego, która niezwykle chętnie dzieliła się posiadaną wiedzą. - Moja siostra tam sprząta i co trzy tygodnie sprawdza, czy wszystko jest w porządku. A zanim państwo przyjadą, wietrzy dokładnie i wyciera kurze, czasem też wstawia świeże kwiaty do pokojów. Jest jeszcze Steve, ogrodnik. No, on właściwie nie jest ogrodnikiem, pracuje w jakiejś firmie w Leeds... ale oczywiście pieniędzy nigdy nie wystarcza, zawsze jest wdzięczny, jak może sobie gdzieś trochę dorobić. No więc kosi trawnik i dogląda parceli... Phillip szybko jej przerwał, gdyż historia ogrodnika Steve'a nieszczególnie go
interesowała. - Ta posiadłość należy do Niemców, prawda? - Tak, ale oni są bardzo mili. - Sprzedawczyni, jak oszacował Phillip, była kobietą w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat, przeżyła więc wojnę jako dziecko i pewnie, co wynikało z jej odpowiedzi, miała swoje zastrzeżenia wobec Niemców. - Właściwie nie tak wiele się o nich wie. Oczywiście przychodzą tu do mnie po zakupy, ale nie zdradzają ochoty do rozmowy. Może to zresztą kwestia języka. Całkiem czym innym jest poprosić o chleb lub masło, a czym innym prowadzić prawdziwą rozmowę, no nie? Tylko jedna kobieta czasem ze mną rozmawiała... Myślę, że nieraz chciała pogadać także z innymi ludźmi, a nie tylko z tymi ze swojej sfery. To była bardzo miła osoba. Hiszpanka. Czarnowłosa, bardzo atrakcyjna. Ale już dawno jej tu nie ma... Steve opowiadał mi kiedyś, że mąż się z nią rozwiódł. Od ubiegłego roku ma nową żonę. Sympatyczną kobietę, trzeba przyznać. - Przyjeżdżają tu trzy małżeństwa? - Tak. Zawsze, na wszystkie ferie i wakacje, i zawsze wszyscy razem. Są z nimi jeszcze trzy dziewczynki, ale czyje one są... Jedna jest już starsza, duża ładna dziewczyna, może ma z piętnaście lat... już dość... no tak... - Oburącz opisała wydatny biust, z czego Phillip wywnioskował, że dziewczyna jest bardzo dobrze rozwinięta. - Kiedyś - dodała kobieta, zniżając głos - przyszła latem na święto do wsi, zdaje mi się, że to było w tamtym roku. Rob - mój syn, musi pan wiedzieć - przyłapał ją z młodym Keithem Mallorym w jego stodole, czyli w tej, która stoi w zagrodzie Roba, i był bardzo wściekły. Czy coś się stało, tego naturalnie nie wiedział. W każdym razie poinformował o tym pana Mallory'ego, ojca Keitha, a potem chciał się jeszcze pofatygować do ojca tej dziewczyny, ale ja mu to odradziłam. W końcu to nie nasza sprawa, a człowiek nigdy nie wie... to są cudzoziemcy, nie wiadomo, jakim skandalem mogłoby się to skończyć dla chłopaka! Przedtem na placu, gdzie trwało święto, Keith ostro przystawiał się do tej dziewczyny, tak w każdym razie mówili ci, którzy ich widzieli. Ale cała ta historia chyba nie pociągnęła za sobą żadnych konsekwencji, bo inaczej na pewno coś byśmy o tym wiedzieli. Phillipa podobne opowieści raczej nie interesowały, było jednak jasne, że jego rozmówczyni wręcz delektuje się tego rodzaju pikantnymi anegdotkami. - Czy zna pani bliżej jedną z tych kobiet? Nazywa się Patricia Roth. - Wymówił to nazwisko z niemiecka, bo zapewne i ona tak to robiła. - Jest właścicielką tej posiadłości. - Tak, tak mówią. Była to jakaś zagmatwana historia spadkowa. Stary McGowan chciał zapisać posiadłość synowi, który mieszka w Niemczech, ale on nie był tym zainteresowany, więc wszystko przeszło bezpośrednio na wnuczkę... To chyba jest ta kobieta, którą ma pan na myśli. Patricia Roth - zastanowiła się - zdaje mi się, że wiem, która to jest. Taka drobna, bardzo delikatna. Moim zdaniem ona jest matką tych dwóch dziewczynek. Jedna ma pewnie z dziesięć, a druga ze dwanaście lat. Miłe stworzenia. Towarzyszy im czasem do Sullivanów mieszkających po drugiej stronie, to ten dworek zaraz na skraju wsi. Jeżdżą tam na kucykach. Phillip myślał o tej rozmowie, stojąc na tarasie, patrząc w górę i licząc okna, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego to robi. Nadal nie mógł wyobrazić sobie Patricii. To, że jest
drobna i delikatna, prowadziło go może o krok dalej, ale nie obdarzało tej kobiety twarzą ani głosem. Kobiety, o której istnieniu dowiedział się niespełna dwa lata temu. Tego lata, kiedy jego matka nagle zaczęła opowiadać... Za dwa dni, zdradziła mu sprzedawczyni, wszyscy mają się znowu zjechać na dwa tygodnie ferii wielkanocnych. Wie to od siostry, którą wynajęto do sprzątania. Na pewno, pomyślał Phillip, odwracając się i rzucając spojrzenie na ogród, wezwano również ogrodnika Steve'a. Trawa rzeczywiście wyrosła dość wysoko i należało ją co rychlej skosić. Marzec i pierwsze dwa tygodnie kwietnia przyniosły na zmianę dużo słońca i deszczu. Przyroda aż buchnęła. Zachodnie Yorkshire. Kraina sióstr Brontë. Uśmiechnął się szyderczo. Nie do wiary, że los przygnał go aż tutaj. Że stoi przed domem, który pragnie posiąść. On, londyńczyk z krwi i kości. Który nigdy nie potrafił sobie wyobrazić, że mógłby mieszkać poza Londynem, co najwyżej w jakiejś innej metropolii: w Nowym Jorku, Paryżu lub Madrycie. W tych trzech miastach czuł się w pewnych okresach swojego życia jak u siebie w domu, a jednak w głębi serca tęsknił wtedy za Londynem, przynajmniej troszkę. Teraz zaś, w wieku czterdziestu jeden lat, stoi w Stanbury, wsi, która nie jest zaznaczona na prawie żadnej mapie świata, i zdążył się już zakochać w tym domu i pewnej wizji życia, choć taka możliwość nigdy wcześniej nie przyszłaby mu do głowy. Zajrzał przez jakieś okno do wnętrza, ale niczego nie dało się zobaczyć przez ciężkie zasłony. Prawdę mówiąc, zastanawiał się już, jak by tu wejść do środka - może któreś z okien piwnicy nie jest dobrze zamknięte albo może są jakieś boczne drzwi, których zamek da się z łatwością wyłamać - wtedy jednak usłyszał, że po drugiej stronie na podjeździe przed głównym wejściem hamuje samochód. Phillip szybko obszedł dom dookoła i ujrzał starszą panią wysiadającą z małego, dość rozklekotanego auta. Miała na sobie kwiecisty kombinezon bez rękawów, a w ręce trzymała koszyk z bliżej nieokreślonymi przyborami, domyślił się więc, że jest to sprzątaczka. Podszedł bliżej, a ona najwyraźniej się wystraszyła i nieufnie zmierzyła go od góry do dołu. - Słucham - powiedziała, jakby wcześniej odezwał się choć słowem. Phillip się uśmiechnął. Wiedział, że potrafi zrobić wrażenie mężczyzny szarmanckiego i budzącego zaufanie. - Jak to dobrze, że pani przyjechała - powiedział. - Robi tu pani porządki, prawda? Rozmawiałem już z pani siostrą. Z twarzy kobiety zniknęło napięcie. To, że ten obcy przybysz zna jej siostrę, sprawiło, że natychmiast wydał się jej mniej podejrzany. - Jestem Phillip Bowen - przedstawił się i wyciągnął do niej rękę - krewny Patricii Roth. - Ach? Nie wiedziałam, że pani Roth ma krewnych w Anglii. - Ujęła jego rękę. - Ja się nazywam Collins. Chcę wysprzątać dom. - Wskazała na koszyk, w którym znajdowały się wszystkie możliwe środki czyszczące. - Państwo przyjeżdżają już pojutrze.
- Naprawdę bardzo się cieszę, że akurat tu panią spotykam. Patricia już kilka tygodni temu prosiła mnie, żebym sprawdził ogrzewanie... Podczas ostatniego urlopu coś tam podobno było nie w porządku, a może się zdarzyć, że w kwietniu będzie jeszcze potrzebne... - Uśmiechnął się znów, młodzieńczo i z lekkim poczuciem winy. Pośród wielu podejmowanych przez niego prób stworzenia sobie jakichś podstaw życia zawodowego znalazły się również studia aktorskie. Jednak i tam nie wytrwał oczywiście do końca, chociaż nauczyciele stale podkreślali, że ma talent, zwłaszcza gdy chodzi o umiejętności mimiczne. - Ale jak to bywa, odsuwałem tę powinność aż do ostatniej chwili... Teraz ona odwzajemniła jego uśmiech. - Znam to. Człowiek zawsze myśli, że ma jeszcze dużo czasu, a potem nagle trzeba się porządnie naganiać. Czy jest pan hydraulikiem? - Nie, nie. Ale trochę się na tym znam. W każdym razie Patricia tak sądzi! - Wiedział, że znakomicie udało mu się sprowadzić rozmowę na tę płaszczyznę, którą lubią proste kobiety pokroju pani Collins. - Rzecz w tym.... że nie mogę znaleźć klucza! Wywróciłem kieszenie, przeszukałem samochód i... nic! Pani Collins prawie niepostrzeżenie znów się odrobinę wycofała. - Ma pan klucz? - Tak, ale jeszcze nigdy go nie używałem. Wydawało mi się, że mam go w samochodzie. Do diabła! - Podrapał się po głowie. - Patricia się na mnie wścieknie! Jak nagle się ochłodzi, a ogrzewanie nie będzie działało... - Chciałby pan, żebym wpuściła pana do środka? - wysnuła wniosek pani Collins, a on byłby prawie powiedział: brawo! - To byłoby naprawdę miłe z pani strony. - No cóż... sama nie wiem... - Przecież będzie pani cały czas w domu. Nie myślę, żeby mi się udało przejść obok pani i wynieść jakieś cenne przedmioty. Naprawdę tylko szybko sprawdzę, co się dzieje z tym ogrzewaniem. Po twarzy pani Collins poznał, że przez jej głowę przemykają oglądane niegdyś filmy i różne zasłyszane historie o mężczyznach, którzy zjednują sobie zaufanie starszych kobiet, a później walą je młotkiem w głowę i ulatniają się ze wszystkim, co tylko da się wynieść. Nie mógł jej tego brać za złe. Gazety są pełne podobnych opowieści. - No cóż - powiedział - nie będę nalegać. Nie zna mnie pani i na pewno ma pani słuszność, zachowując ostrożność. Sprawdzę... - Nie dokończył zdania i zebrał się do odejścia. Pani Collins się przezwyciężyła. - Stop. Proszę zaczekać. Nie powinno się przecież od razu wszystkich podejrzewać, prawda? - Wygrzebała klucz z kieszeni kombinezonu. - Proszę ze mną. Wejdziemy do środka. Zszedł najpierw do piwnicy i zajął się czymś w kotłowni, powodując głośne zgrzyty, po chwili jednak wszedł na górę i powiedział do pani Collins, która właśnie ścierała kurze
w jadalni: - Muszę odkręcić kaloryfery we wszystkich pomieszczeniach. Nie ma pani nic przeciw temu? Wydawało się, że pani Collins wyzbyła się wobec niego wszelkich podejrzeń. - Niech pan odkręca - powiedziała. Stwierdził, że w tym domu nikt bynajmniej nie pławi się w luksusie. Stało tu kilka pięknych starych mebli, które prawdopodobnie kupił jeszcze stary Kevin McGowan i wraz z całą posiadłością zapisał spadkobiercom, zasadniczo jednak urządzono dom raczej prosto: wyposażono go w wygodne, ale z całą pewnością niedrogie fotele i sofy, w wiele poduszek i lamp do czytania oraz w surowo ociosane półki pełne książek. Phillip wyobrażał sobie, jak w chłodne zimowe dni albo w mokre burzowe wieczory wiosenne wszyscy siedzą w salonie przy kominku, czytają, prowadzą ciche rozmowy, a wokół stoją kieliszki do wina. Może dzieci bawią się u stóp tych osób i... Dość! Skrzywił twarz w cynicznym uśmiechu, gdy uświadomił sobie, jak bardzo uwiódł go charakter przytulnego gniazdka w tym starym dworku i jak już zaczął odmalowywać sobie w myślach obraz kompletnie idiotycznej sielanki. Może rzeczywistość nie wygląda tak idealnie. Tak czy inaczej dowiedział się, że jedna z dziewcząt nocami obściskuje się w cudzych stodołach, zamiast hołdować życiu rodzinnemu przy kominku. Może więc i te trzy zaprzyjaźnione pary małżeńskie nie są wcale ze sobą bez przerwy takie szczęśliwe. Dom jest przestronny, ale i tak jedno całymi tygodniami obija się o drugie, a kiedy pada deszcz, musi być jeszcze gorzej. Jest tylko jedna kuchnia, jedna jadalnia, jeden salon, co oznacza, że sześcioro dorosłych i troje dzieci musi w istocie wspólnie układać plan dnia. - Idę na górę - powiedział Phillip do pani Collins, która skinęła potakująco głową, czyszcząc politurę stołu jadalnego. Schody prowadziły z okazałego hallu wejściowego na górę, skąd od galerii odchodziły liczne drzwi, a także swego rodzaju wąska drabinka służąca zapewne do wejścia na poddasze. Phillip na chybił trafił otworzył drzwi znajdujące się najbliżej schodów i znalazł się w nader romantycznie urządzonej sypialni, w której było łoże z baldachimem, mnóstwo świec stojących na starej, bardzo pięknie odnowionej umywalce i gdzie wisiały ciężkie brokatowe zasłony na oknach. W szafie natomiast znajdowało się kilka ekskluzywnych kostiumów, które jak przypuszczał, musiały kosztować niezłe pieniądze. Przez chwilę zastanawiał się, czy rzeczywiście należą do Patricii, szybko jednak stwierdził, że to niemożliwe. Opisano mu ją jako osobę szczególnie drobną i delikatną. Tymczasem te kostiumy pasowałyby raczej na tęgą kobietę o okazałej posturze. Wyjrzawszy szybko przez okno, spostrzegł, że rozciąga się stąd widok na drogę wijącą się do wsi, najpierw biegnącą wzdłuż łąki, a później znikającą w dzikim lasku, którego nieliczne drzewa pokryły się delikatną wiosenną zielenią. Śliczniutka sypialnia, pomyślał, oglądając łazienkę z wejściem przez dyskretnie ukryte pod tapetą drzwi, niezwykle nowoczesną i wygodną. To musi być miłe uczucie budzić się tutaj rano, słuchać świergotu ptaków w parku, a potem brać boski, ciepły prysznic. Oczyma wyobraźni zobaczył własną sypialnię, która nawet nie zasługuje na to
określenie, gdyż jego mieszkanie, znajdujące się w jednej z najokropniejszych dzielnic Londynu, składało się z jednego pokoju i wnęki kuchennej, kiedy więc Phillip chciał iść spać, musiał rozkładać sofę i wyciągać pościel z szafy. W ogóle nie ma tam prawdziwej łazienki, tylko prysznic za przepierzeniem pod skośnym sufitem. Na klatce schodowej jest toaleta, którą dzieli z pięcioma innymi lokatorami. Zafajdane życie bez najmniejszych widoków na poprawę. Owszem. Z jednym maleńkim. Już wkrótce. W kolejnej sypialni, przylegającej do pierwszej, zaczął się nieomal potykać o Patricię, która spoglądała na niego przynajmniej z kilkunastu fotografii rozmieszczonych na ścianach, stolikach i półkach. Nigdy nie była sama, na zdjęciach zawsze widać było rodzinę w komplecie: zdumiewająco drobna, delikatna kobieta o jaśniutkich włosach, bardzo atrakcyjna, przeważnie w objęciach wysokiego przystojnego mężczyzny, a obok dwie dziewczynki, równie ładne i jasnowłose jak matka, siedzące prawie zawsze na kucykach albo tulące nieporadne szczeniaczki. Phillip czuł, że nie są to zdjęcia robione spontanicznie, lecz starannie upozowane sceny, z taką intensywnością ukazujące obraz rodzinnej idylli, że wyglądało to aż nieprawdopodobnie. Ona chce, pomyślał, za wszelką cenę coś zainscenizować. Spójrzcie, jacy jesteśmy szczęśliwi! Na jakim wspaniałym świecie żyjemy! Idealny mąż. Idealna żona. Idealne dzieci. Kiedy ktoś robi takie pokazówki? zastanawiał się Phillip. Przeważnie wtedy, gdy coś nie gra. Jeszcze raz przyjrzał się rysom kobiety. Musiała niedawno skończyć trzydziestkę. Ta twarz nie ma jeszcze za sobą liftingu, ale uśmiech zastygł na niej tak, jak to się często zdarza w przypadku twarzy po operacjach plastycznych. W oczach kobiety nie było promiennej radości. Tylko żelazna wola. Twarda dyscyplina. Nie będzie łatwą przeciwniczką. Phillip wszedł do trzeciego pokoju, którego wygląd nie pozwolił mu jednak wyciągnąć żadnych wniosków na temat jego lokatorów. Żadnych zdjęć ani ubrań w szafie. Na stojaku w garderobie wisiał samotny biały szlafrok. Ten pokój robił wrażenie pustego i zimnego - z wyjątkiem czerwonych zasłon na oknach, które sprawiały, że wyglądał bardziej kolorowo. Jakby ktoś usunął wszystko, co kiedyś czyniło ten pokój przytulnym, i do tej pory nie zadbał o wstawienie tu nowych, miłych przedmiotów. Phillipowi przyszedł na myśl ów rozwodnik, który całkiem niedawno ponownie się ożenił. Założyłby się, że to ta para mieszka w tym pokoju. Właśnie zamierzał wejść na drabinkę, aby jeszcze rzucić okiem na pomieszczenia dzieci, kiedy w hallu zadzwonił telefon. Psiakrew, pomyślał. Pani Collins szybkim krokiem ruszyła w stronę aparatu. Phillip słyszał jej kroki na posadzce. - Tak, halo? - dobiegł go jej głos, a potem zaraz: - O, pani Roth... co u pani słychać?... Tak... tak... Przez dłuższą chwilę tylko słuchała i jedynie od czasu do czasu mówiła do słuchawki „tak” albo „w porządku”.
Doskonała Patricia wystrzeliła prawdopodobnie całą salwę wskazówek, pouczając panią Collins, w jaki sposób należy uporządkować dom i jak życzy sobie wszystko zastać. Ale przecież w którymś momencie pani Collins uda się przekazać jej informację, że usłużny kuzyn, wujek, bratanek, czy kto to akurat jest, właśnie naprawia ogrzewanie. I najpóźniej w tej chwili on powinien się stąd ulotnić. Poza tym, przyszło mu na myśl, czeka na niego Geraldine. Już od ponad pół godziny. Wprawdzie przywykła do czekania, ale mimo wszystko nie powinien nadużywać jej cierpliwości. Możliwie najspokojniej zszedł do hallu. Pani Collins do pewnego stopnia przypominała jagnię ofiarne. Phillip nie rozumiał, co mówiła Patricia, ale słyszał jej głos w telefonie. Mówiła głośno, wyraźnie i szybko. Skończyłem, dał bezgłośnie pani Collins do zrozumienia, wychodzę! Ale ta szmata nie mogła sobie tego oczywiście odpuścić. Może zresztą ucieszyła się, że ma sposobność przerwać potok słów Patricii. - Pani Roth - powiedziała szybko - ach, pani Roth, jest tu zresztą pani krewny. Ten, który miał naprawić ogrzewanie. Wpuściłam go. Już wszystko zreperował. Patricia najwyraźniej zaniemówiła, gdyż przez chwilę po drugiej stronie przewodu trwała cisza. Później kobieta coś powiedziała, a pani Collins wlepiła przerażony wzrok w Phillipa. - Słucham? - zapytała. - Nie ma pani krewnych w Anglii? Phillip uznał, że w gadaninie dochodzącej ze słuchawki pobrzmiewa lekka histeria. - Ogrzewanie wcale nie jest zepsute? - powtórzyła za nią pani Collins. W oczach sprzątaczki pojawiło się nerwowe migotanie. Najwyraźniej oczekiwała, że zostanie powalona na ziemię, zadźgana lub zgwałcona. A przecież, pomyślał Phillip, który znalazł się już prawie przy drzwiach, powinna właściwie zauważyć, że chcę tylko stąd wyjść. Pani Collins opuściła słuchawkę, w której nadal słychać było głos Patricii. - Kim pan jest? - zapytała. Trzymając rękę na klamce, Phillip uśmiechnął się miło do pani Collins. - Jestem spokrewniony z panią Roth - odpowiedział - tyle że ona jeszcze o tym nie wie. Zostawił panią Collins z wyrazem zdumienia na twarzy i wyszedł w ciepły wiosenny dzień. Miał już pewien ogląd sytuacji.
2 Dziennik Ricardy 13 kwietnia. W poniedziałek rano jadę do taty, a potem razem z nim do Stanbury. Nikt nie wie, jak strasznie mi brak taty. Nawet mama, bo gdyby się dowiedziała, pomyślałaby sobie, że z nią nie lubię być i byłaby bardzo nieszczęśliwa. Wtedy jak odeszła od taty, zapytała mnie, z kim wolałabym mieszkać, i wyglądała tak smutno i samotnie, że powiedziałam: Z tobą, mamo. Ale to nie była prawda. W głębi serca cały czas wołałam: z tatą, z tatą! Mama oczywiście tego nie słyszała, a ja miałam takie wyrzuty sumienia, że objęłam ją i mocno się do niej przytuliłam. Później jednak już nigdy m nie o to nie pytała. Nie jest źle mieszkać z mamą, ale z tatą to po prostu coś całkiem szczególnego, i nikt na świecie go nie zastąpi. Wszystko oddałabym za to, żeby tylko móc być z nim zawsze. Pod jednym warunkiem: że nie ożeniłby się z tą ohydną babą. Nienawidzę jej, nienawidzę, nienawidzę! Jest naprawdę taka obrzydliwa! Nie ma drugiej takiej! Młodsza od mamy, ale uważam, że nawet w połowie nie jest taka ładna! Prowadzi samochód, mając okulary na nosie, i wygląda wtedy jak nauczycielka. Jest lekarzem weterynarii! Tata próbował mnie na to nabrać. - Ricardo, wyobraź sobie, że ona leczy zwierzęta! A ty przecież, jak dorośniesz, też chcesz być lekarzem weterynarii! Jessica będzie ci mogła wiele o tym opowiedzieć. I na pewno zabierze cię ze sobą do swojego gabinetu! Dzięki, nie mam ochoty! Tata po prostu nie widzi, że jestem już trochę starsza! Lekarzem weterynarii chciałam zostać, jak miałam dziewięć czy dziesięć lat. Chcą tego wszystkie małe dziewczynki, nawet teraz Sophie i Diane. To typowe. Ale w tej chwili wcale nie wiem, kim pragnę zostać. Najlepiej nikim. Chcę po prostu żyć. Poznać siebie i świat. I zapomnieć o wszystkim. O tym całym gównie z rodzicami. Czy ludzie naprawdę nie mogą się wcześniej zastanowić nad tym, czy rzeczywiście chcą ze sobą być? No, jeszcze zanim wydadzą na świat niewinne dzieci? Powinno istnieć prawo, które zabraniałoby ludziom rozwodzenia się, jeśli już mają dzieci. Dopiero jakby dzieci skończyły szkołę, rodzice mogliby się rozstać. Może wielu z nich jakoś by ze sobą wytrzymało. Kiedy mama powiedziała mi, że tata się żeni, powiedziałam, że już nigdy nie pojadę z nim do Stanbury. I że nie chcę go więcej widzieć. Mama nie potraktowała moich słów poważnie, nigdy tego nie robi, a ja oczywiście nie dotrzymałam słowa. Nie dałam rady. Nigdy już nie zobaczyć taty, to byłoby zbyt wielkie cierpienie, nie wytrzymałabym tego. Najgorsze jest tylko to, że on ciągle jest z tą J. Ona udaje taką cholernie miłą, wyrozumiałą i na pewno bardzo by chciała, żebym zwierzała się jej ze swoich problemów czy coś takiego, ale niedoczekanie jej. To już wolałabym opowiedzieć coś Evelin albo Patricii. No, Patricii może nie. Jest zimna jak zdechła ryba i ciągle się uśmiecha, jakby reklamowała pastę do zębów.
JednakEvelinjest naprawdę miła. Trochę głupia, ale ona też ma bardzo trudne życie. Najbardziej chciałabym pojechać z tatą na wakacje zupełnie sama. Bez nikogo innego. Tylko on i ja. Pragnęłabym przejechać z nim samochodem z przyczepą całą Kanadę. To jest moje marzenie. Wieczorami siadalibyśmy przy ognisku, prażylibyśmy pianki cukrowe marshmallow i patrzylibyśmy w gwiazdy. A w dzień udałoby się nam może zobaczyć niedźwiedzia grizzly. I łosie. Od tej chwili będę to pisała na wszystkich kartkach ze swoimi życzeniami. Na Boże Narodzenie, na Wielkanoc i na urodziny. Będę pisać wyłącznie tak: M o i m życzeni em są w akacj e w Kanadzi e - w ył ączni e j a i tata. Tata kiedyś spełni to moje pragnienie. Ale te ferie wielkanocne spędzę znowu w Stanbury. Nienawidzę go. Nienawidzę J. Nienawidzę swojego życia. 3 Pierwszego wieczoru w Stanbury jedli zawsze spaghetti. Była to wieloletnia tradycja, a tradycji przestrzegano z żelazną konsekwencją. Na ogół trzy kobiety gotowały wspólnie makaron, a potem wszyscy razem jedli w jadalni, wypijając do tego dwie butelki szampana. Następnego wieczoru gotowali mężczyźni, potem znów kobiety, i tak dalej. Tylko od czasu do czasu szli do pubu. Gdy Jessica zeszła z góry, była zdumiona, że nie spotkała nikogo w kuchni. Po przyjeździe wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, żeby rozpakować walizki, ale uzgodnili, że o siódmej zaczną gotować. A teraz było już kwadrans po siódmej. Wszystko jedno, pomyślała, w takim razie zacznę sama. Upewniła się, że szampan stoi w lodówce, i zaczęła nalewać wody do dużego garnka. Z okna miała widok na park, który opromieniało łagodne, złote wieczorne słońce. Tuż po wylądowaniu w południe na Leeds Bradford International Airport stwierdzili, że jak na kwiecień jest niezwykle ciepło. Odebrali dwa wypożyczone samochody, a w drodze z Yeadon do Stanbury wszyscy pozdejmowali kurtki i płaszcze. Wszędzie kwitły żonkile, a kilka drzew okryło się już jasną świeżą zielenią. Jessica ujrzała Leona i Tima idących obok siebie po trawniku; wydawało się, że są pogrążeni w bardzo poważnej rozmowie, gdyż obaj mieli zmarszczone czoła i doprawdy nie wyglądali na szczęśliwych. Leon był mężem Patricii, a jego przyjaciele zachowywali się przeważnie tak, jakby to on był właścicielem Stanbury, chociaż posiadłość dostała w spadku jego żona. Prawdę mówiąc, Leon nie miał tu nic do powiedzenia, a kiedy ktoś omawiał z nim coś, co dotyczyło domu, wiedziano, że zaraz pójdzie do Patricii, by posłuchać jej wskazówek. Jessica posoliła wodę, postawiła garnek na kuchence i włączyła gaz. Były to jej drugie ferie wielkanocne w Stanbury, a ogółem szósty pobyt, gdyż byli tu już także w Zielone Świątki, latem, jesienią i w Boże Narodzenie. Czuła się więc swobodnie w kuchni i niewątpliwie polubiła ten dom i okolicę. A mimo to myślała niekiedy, że byłoby pięknie
pojechać z mężem, Alexandrem, w jakieś inne miejsce. Tylko z nim. Co jak na ironię było pragnieniem, które dzieliła z piętnastoletnią córką Alexandra, i niewątpliwie tylko to je łączyło. Jessica wiedziała, że Ricarda bezgranicznie jej nienawidzi. Wcześniej, w sypialni, gdy rozpakowywali walizki, Alexander wyjął kartkę z kieszeni spodni i podał ją Jessice. - Masz. Przeczytaj. Kartka z życzeniem Ricardy. Na Wielkanoc. Była to kartka z perforacją, bezpardonowo wyrwana z kołonotatnika. Poza tym Ricarda nie zadała sobie najmniejszego trudu, żeby napisać te zdania ładnym i wyraźnym pismem. Na samej górze nabazgrała: Kartka z moim życzeniem, a pod spodem olbrzymimi literami, mocno przyciskając długopis: Moim życzeniem są wakacje w Kanadzie - wyłącznie ja i tata. Słowo „wyłącznie” było trzykrotnie podkreślone grubą krechą. - A gdybyś istotnie wyjechał kiedyś tylko z nią? - zapytała Jessica, oddając mu kartkę. - Może to by wam dobrze zrobiło. Ona całkiem najwyraźniej nie radzi sobie z waszym rozwodem, twoim i Eleny. A już na pewno nie z faktem, że ponownie się ożeniłeś. Może powinieneś dać jej poczucie, że pewna cząstka twojego serca nadal należy do niej, wyłącznie do niej. Alexander pokręcił głową. - Nie chcę całymi tygodniami być bez ciebie. - Zrozumiałabym to. I może wszystkich nas posunęłoby to o krok dalej. - Ricarda musiałaby najpierw zacząć się inaczej zachowywać. Bo jej stosunek do ciebie nie zasługuje na najmniejszą nagrodę. Jeśli teraz spełnię jej życzenie, uwierzy, że może pozwolić sobie na wszystko. Znam swoją córkę. Ponieważ Ricarda oznajmiła już w samochodzie, że nie ma mowy, aby uczestniczyła we wspólnej kolacji, Alexander wszedł teraz na poddasze, żeby z nią porozmawiać. Jessica była ciekawa, czyjej mąż coś wskóra. Drzwi otworzyły się z impetem i do kuchni wpadła zdyszana Evelin. Przebrała się do kolacji, wkładając jak zwykle nieco zbyt luksusowy strój. Tę suknię z lazurowego jedwabiu, skrojoną tak, że niedbale opływała figurę, Jessica włożyłaby co najwyżej do teatru. Tutaj, w Stanbury, nosiła prawie wyłącznie dżinsy i podkoszulki. - Trochę się spóźniłam - powiedziała Evelin, nie sprawiając wrażenia dorosłej kobiety, tylko raczej uczennicy, która wstydzi się, że czegoś zaniedbała - bardzo mi przykro. Zapomniałam o czasie... - Z pośpiechu wystąpiły jej czerwone plamy na twarzy. - Gdzie jest Patricia? - Pewnie też zapomniała o czasie - odparła Jessica z pełnym spokojem. - Nie martw się. Zanim woda się zagotuje i tak minie parę minut. - W ogóle nie wiem, gdzie podział się Tim. Jessica wskazała ręką okno. - Jest z Leonem na dworze. Wyglądają na pogrążonych w jakiejś nadzwyczaj ważnej rozmowie. Evelin usiadła na krześle. - Pokroić pomidory? - Lepiej, żebyś nie robiła tego w tej sukni. Poza tym... twoja ręka! Evelin miała zabandażowaną lewą rękę - wypadek podczas gry
w tenisa, o czym poinformowała wszystkich rano w chwili wyjazdu. Evelin regularnie grywała w tenisa i codziennie chodziła do fitness clubu, uprawiała jogging i uczestniczyła w kursie aerobiku, ale była w ogóle nie wysportowana, niezdarna i często się kaleczyła. Nic dziwnego, myślała nieraz Jessica, z jej figurą! Evelin nie miała okazałej postury, tylko była po prostu tłusta, i zdawało się, że ciągle przybiera na wadze. Ćwiczenia sportowe nie mogły zrównoważyć faktu, że od rana do wieczora dostarczała swojemu organizmowi mnóstwa kalorii w postaci tortów, czekolad i nazbyt wielu kieliszków prosecco. Mimo małżeństwa wyglądającego na wzorowe i posiadania pięknego domu, w którym mieszkała, nie sprawiała wrażenia szczęśliwej. Nie pracowała zawodowo, nie miała dzieci, a jej mąż całymi dniami przesiadywał w gabinecie psychoterapeutycznym, gdzie z powodzeniem prowadził prywatną praktykę, co przynosiło mu mnóstwo pieniędzy. Evelin przez wiele czasu była sama. I emanowała tą samotnością i uczuciemprzybicia. - Sześć lat temu - opowiadała kiedyś Patricia - poroniła w szóstym miesiącu i zdaje się, że od tej pory nie może ponownie zajść w ciążę. Myślę, że to ją bardzo przygnębia. - Co będziesz robić w te ferie? - spytała Evelin. - Znowu tak dużo chodzić? Jessica od samego początku zdumiewała przyjaciół swoim zamiłowaniem do nieskończenie długich samotnych spacerów. Wychodziła przynajmniej na dwie albo trzy godziny, niezależnie od tego, czy padał deszcz, czy świeciło słońce. Czasem całymi dniami nie widywała się z resztą domowników. Doszło już do uszu Jessiki, że Patricia utyskuje z tego powodu: Jessica za bardzo się izoluje i zbyt często chadza własnymi drogami. Opowiedział jej o tym Alexander. - Może powinnaś poprosić ją albo Evelin, żeby ci towarzyszyły - powiedział - albo przyłączyć się do nich. W przeciwnym razie nabiorą przekonania, że zbytnio ich nie polubiłaś. - Mogę lubić ludzi, co wcale nie znaczy, że muszę przebywać z nimi dwadzieścia cztery godziny na dobę. Patricia i Evelin wystają ciągle na skraju łąki, przyglądając się, jak córki Patricii jeżdżą na kucykach. To naprawdę nie jest zajęcie dla mnie. - Myślę po prostu, że mogłabyś to zrobić r a z na jakiś czas. Aby stworzyć pewne poczucie wspólnoty. Jessica kilkakrotnie w przeszłości próbowała spełnić życzenie Alexandra, ale zanudziła się przy tym prawie na śmierć. Diane i Sophie jeździły w kółko na kucykach, a Patricia komentowała każdy ruch córek i opowiadała mnóstwo anegdot z życia obu dziewczynek. To było jej ulubione zajęcie. Nie znała innego tematu rozmów. Tylko rodzina. Jej dzieci, jej mąż. Jej mąż, jej dzieci. Od czasu do czasu mówiła jeszcze o przyjaciołach albo o nauczycielach dzieci, a niekiedy też o procesach męża, który był adwokatem, i to - jeśli dać wiarę słowom Patricii - jednym z najznakomitszych i odnoszących największe sukcesy w całym Monachium. Świat tej kobiety był tak nieskazitelny, że normalny człowiek tego nie wytrzymywał. Jessica była pełna nieufności wobec owej niedoścignionej perfekcji, poza tym nieustanne chełpienie się dziećmi uważała za nietaktowne w stosunku do Evelin, jeśli wziąć pod uwagę traumę, którą ta przeżyła. Początkowo Jessica nie mogła zrozumieć, dlaczego Evelin mimo to czuje się tak bardzo związana z Patricią, z biegiem czasu jednak zaczęła się domyślać, że podczas wspólnie spędzanych chwil Evelin stara się utożsamić z przyjaciółką. Chyba Patricią stanowiła dla niej wzór, ideał. Dlatego też sama
próbowała uprawiać wszystkie rodzaje sportów, które uprawiała tamta. Tyle że Patricia w tym błyszczała, a Evelin zachowywała się jak ostatnia niezdara. Przyglądając się, jak siedzi na krześle kuchennym w tej opływającej figurę sukni, gruba i ociężała, Jessica pomyślała: ze wszystkich tutaj obecnych ona jest najnieszczęśliwsza. Ma takie smutne oczy i chyba nikt z nią nigdy naprawdę nie rozmawia. W spontanicznym odruchu już chciała podejść do niej, usiąść obok, objąć ją ramieniem i zapytać, co ją tak bardzo przygnębia, ale właśnie w tym momencie gwałtownie otworzyły się drzwi i do kuchni weszła Patricią. Jak zawsze, gdy tylko znalazła się w jakimś pomieszczeniu, wydawało się i tym razem, że natychmiast wzięła je w posiadanie i całkowicie sobą wypełniła - mimo metra sześćdziesięciu wzrostu i kruchej, dziecięcej figury. Bez względu na to, co robiła, zawsze była niezmiernie dynamiczna, i wielu ludzi uważało ją za strasznie męczącą. - Spóźniłam się - powiedziała - bardzo mi przykro. Jej długie jasne włosy lśniły we wpadających do kuchni promieniach wieczornego słońca. Miała na sobie obcisłe spodnie i marynarkę w kolorze butelkowym, domowy strój nadający się doskonale do tego, żeby w nim gotować, zarazem jednak wystarczająco elegancki, aby później przy kolacji dobrze w nim wyglądać. Był to jeden z takich fatałaszków, który w Jessice zawsze prowokował pytanie, skąd pewne kobiety umieją je wytrzasnąć. Patricia usiadła na stole, co było dla niej typowe. Nigdy nie klapnęłaby po prostu, jak Evelin, na krześle. We wszystkim, co robiła, kryła się zawsze jakaś szczególna energia, szczególna ruchliwość. - Rozmawiałam jeszcze przez telefon z panią Collins. To jest naprawdę najmniej odpowiedzialna osoba, jaką kiedykolwiek poznałam. Jak ona mogła pozwolić, żeby po domu włóczył się jakiś absolutnie obcy facet tylko dlatego, że twierdził, iż jest ze mną spokrewniony i musi zreperować ogrzewanie? Mogła przynajmniej najpierw do mnie zadzwonić i spytać! Jessica cicho westchnęła. Patricia już od kilku dni lamentowała na ten temat. Bezpośrednio po tym zdarzeniu, kiedy od pani Collins dowiedziała się o tym obcym mężczyźnie, zadzwoniła do przyjaciół i wszystko im opowiedziała. Rozprawiała o tym również bez przerwy w trakcie lotu z Monachium do Leeds. Strasznie się denerwowała, szczególnie tym, że jej mąż przyjął tę wiadomość dosyć spokojnie. - Nie rozumiem, skąd u Leona tyle opanowania! - powtarzała ciągle w samolocie. - Przecież taki typek może być niebezpieczny. Jakiś kryminalista, zboczeniec... czyja wiem? Mamy dwie małe córeczki... o Boże, przez całe te ferie nie zaznam ani chwili spokoju! Jeszcze do teraz nie mogła się uspokoić. - Pani Collins mówi, że budził zaufanie swoim wyglądem. Naprawdę nie wiem, jak człowiek może być tak głupi. Jakby można było kierować się czyjąś powierzchownością! Co ta stara baba sobie myśli? Że zbrodniarze noszą czarną klapkę na oku i trzydniowy zarost? Gdybym tylko wiedziała, czego ten typek tutaj szukał! - W każdym razie najwyraźniej niczego nie ukradł - powiedziała Evelin. To stwierdzenie Jessica usłyszała dzisiaj już po raz piąty albo szósty. Mimo to byłoby chyba błędem wnioskować z tego o czyimś braku inteligencji. Mówiąc o tajemniczym
nieznajomym, wszyscy ciągle się powtarzali, gdyż sfera domysłów była tu ograniczona. I naprawdę już od dłuższego czasu wałkowanie tego w kółko straciło sens. Było jednak jasne, że Patricia tak szybko sobie tej sprawy nie odpuści. - Szpiegował tu - powiedziała - to pewne. Może próbował wy-niuchać, którędy najlepiej dostać się w nocy do domu. Albo otworzył sobie okno w piwnicy, żeby później móc wejść do środka. - Można to przecież sprawdzić - powiedziała Jessica. - A jak myślisz, co zrobiłam od razu po przyjeździe? Zajrzałam do każdej możliwej dziury i potrząsnęłam każdym oknem. Sprawdziłam też zamki w drzwiach. - Patricia się wzdrygnęła. - Boże, ile tam na dole jest kurzu! I jaka rupieciarnia. Od pokoleń nikt tego nie uprzątał. - Ja uważam ten pomysł za nielogiczny - powiedziała Jessica. - Dom stoi pusty od Bożego Narodzenia. Na zupełnym uboczu. Gdyby ktoś za wszelką cenę chciał się do niego dostać, to i tak by tu wszedł. Po co miałby czekać, aż wszyscy się zjedziemy? Przecież to byłoby niemądre. Dlaczego miałby się pokazać sprzątaczce i podać jej swoje nazwisko? Skoro miał trzy miesiące na wyniesienie stąd wszystkiego przez nikogo nie niepokojony? Gdyby tylko chciał? Pomijając już fakt, że nie ma tu zbyt wiele do wyniesienia. - Ale on o tym nie wie. Kiedy nas nie ma, zasłony są zawsze zasunięte. Z zewnątrz niczego nie widać. - Wobec tego teraz już to wie. Bo z pewnością dokładnie się rozejrzał. Nie ma tu niczego, co czyniłoby opłacalnym ryzyko włamania. - Może on wcale nie chce niczego ukraść - upierała się Patricia - może to zboczeniec. Jakiś perwersyjny typ, który pewnej nocy urządzi nam tu krwawą łaźnię! Evelin zbladła. - Nie opowiadaj takich strasznych rzeczy! - wykrzyknęła. - Bo już chyba oka nie zmrużę! Patricia obrzuciła ją chłodnym spojrzeniem. - Negowanie takiej możliwości wcale nie uczyni cię bezpieczniejszą. - Ale kiedy ty widzisz wszystko w takich czarnych barwach... W obawie, że za moment wybuchnie kłótnia, Jessica wtrąciła się do rozmowy. - A jeśli on rzeczywiście jest twoim krewnym? - zapytała spokojnie. Patricia wlepiła w nią wzrok. - Ja nie mam krewnych w Anglii. - Nie wiesz tego. Przecież może to być twój kuzyn trzeciego lub czwartego stopnia... albo ktoś, kto się wżenił... czyja wiem! Twój dziadek był Anglikiem. Musi więc być tutaj jakaś rodzinna gałąź. - Mój dziadek założył rodzinę w Niemczech. Spośród jego angielskich krewnych nikt już nie żyje, dziadek bardzo często mi o tym opowiadał. Po powrocie do Anglii był samotny. Nie może więc nikogo być. - Ale może jednak ktoś pozostał? Właśnie ten mężczyzna. I może po prostu chce tylko nawiązać z tobą kontakt? - Bardzo osobliwy sposób nawiązywania kontaktów. Dlaczego nie przyjdzie tutaj, nie przedstawi się? Moglibyśmy wspólnie wypić herbatę, i na tym by się skończyło.
- Może właśnie tego chciał. Przyszedł, a nas nie było. Przypadkiem trafił na panią Collins. Skorzystał z okazji, żeby zapuścić żurawia w twoje życie. Pewnie pęka z ciekawości, jak wygląda i żyje jego niemiecka... no, może kuzynka albo ktoś w tym rodzaju?! - Ale... - Nie jest to najwytworniejszy sposób. Oczywiście, że nie powinno się robić czegoś takiego. Ale to tylko teoria, bardzo jednak odległa od twojej wizji zboczeńca. Patricia nie wydawała się przekonana. - No tak... - powiedziała niepewnie. Jessica podeszła do lodówki, otworzyła ją i wyciągnęła butelkę prosecco. - Chodźcie - powiedziała - wypijmy po kieliszku. Bez mężczyzn. Za nasz urlop i za to, żeby zboczeniec Patricii okazał się w rzeczywistości miłym człowiekiem, z którym będziemy się dobrze rozumieć! Na dworze dzień chylił się ku zachodowi. Spokojna cisza zaległa w kuchni. Woda na spaghetti zaczęła wrzeć. Jessica wyjrzała na dwór. Leon i Tim wracali przez ogród. Usta Tima wyglądały jak cienka kreska, tak mocno je zacisnął. Leon zaś perorował i gestykulował. Coś z nimi jest nie w porządku, pomyślała Jessica. Była zdumiona i zaniepokojona. Do tej pory między tymi dwoma przyjaciółmi wszystko było zawsze okay! To ich wyróżniało. Jakiekolwiek odstępstwo było nie do pomyślenia. Ricarda istotnie nie zeszła na wspólną kolację. Alexander nie zdołał jednak z nią porozmawiać, bo nie zastał córki w pokoju i nie mógł jej znaleźć w całym domu. Siedział z grobową miną przy stole, podczas gdy Patricia przemawiała do niego w ten swój męczący sposób. - Nie możesz na to pozwolić! Dziewczynka ma dopiero piętnaście lat! To nadzwyczaj niebezpieczny wiek. Może spotyka się z jakimś mężczyzną! Chcesz niedługo zostać dziadkiem? - Proszę cię! - powiedział znużony Alexander i potarł twarz dłonią. - Do tego naprawdę jeszcze się nie posunęła! - A skąd wiesz? Nie wiesz nawet, gdzie się podziewa. I już w ogóle nie masz na nią żadnego wpływu. Bo jak byś miał mieć, skoro się rozwiodłeś. Wiesz, że nigdy nie miałam dobrego zdania o wychowawczych metodach Eleny. Zawsze zostawiała Ricardzie zbyt wiele swobody, przede wszystkim dlatego, żeby się przy tym dziecku zbytnio nie urobić. Pomyśleć, jak ja się angażuję w wychowanie Diane i Sophie! Ale dla madame to byłoby oczywiście nic! Jessica dziwiła się często, jak ostro i z jaką pogardą przyjaciele Alexandra mówili o jego byłej żonie. W końcu przez wiele lat należała do ich kręgu, spędzała z nimi wakacje w Stanbury, mieszkała z nimi wszystkimi, rozmawiała, śmiała się, a może i nieraz otwierała przed nimi duszę. W chwili rozwodu stała się najwyraźniej napiętnowana. Jessica wtrąciła się, odnosiła bowiem wrażenie, że wobec wywodów Patricii trajkoczącej jak karabin maszynowy Alexander stał się zupełnie bezbronny. - Myślę, że nie powinniśmy wywoływać wilka z lasu - powiedziała. - To zupełnie
normalne, że dziewczynka w wieku Ricardy odsuwa się od rodziny i zaczyna chodzić własnymi drogami. Ze mną było tak samo. - Z moimi córkami tak nie będzie - powiedziała Patricia stanowczo, a dziewczynki, które jak uważała Jessica, już dzisiaj były nadmiernie przekonane o swojej nieomylności, uśmiechnęły się potakująco. Leon wzniósł toast za nadchodzące ferie i wszyscy trącili się kieliszkami. W starym, wyłożonym drewnem pomieszczeniu niewątpliwie dało się nagle odczuć ciepłe uczucie przyjaźni, wzajemnej przynależności i zaufania. Jessica zrozumiała, że ci ludzie są złączeni utrwalaną przez lata niemal rodzinną więzią. Przyglądała się trzem mężczyznom zaprzyjaźnionym od dzieciństwa. Alexandrowi, Leonowi i Timowi. - Nas mogłaś zawsze spotkać razem - opowiadał jej kiedyś Alexander - właściwie wszystko robiliśmy wspólnie. I cieszymy się, że udało się nam zachować tę przyjaźń, chociaż na uniwersytecie każdy z nas musiał z konieczności pójść własną drogą. Tuż przed kolacją Jessica zagadnęła Leona o jego spór z Timem. - Pokłóciliście się? Widziałam was idących przez ogród i... Leon przerwał jej, uśmiechając się lekko. - Boże broń! Źle sobie to wytłumaczyłaś. Nie kłóciliśmy się. Tim opowiadał mi, nad czym właśnie pracuje, a ja przysłuchiwałem się z zainteresowaniem. Może zinterpretowałaś sobie nasze skupienie jako poirytowanie, ale to naprawdę nie było to. Jessice nie wydawało się, by wzrok ją zmylił, ale po doświadczeniach, wprawdzie nielicznych, z tą grupą przyjaciół wiedziała, iż drążenie sprawy nie miałoby sensu. Teraz więc przy stole zwróciła się do Tima. - Tim, słyszałam, że pracujesz nad czymś interesującym. Możesz już o tym coś opowiedzieć? - No cóż - powiedział Tim - nie pracuję nad żadnym konkretnym przypadkiem, jeśli to masz na myśli. Zacząłem tylko przygotować się do promocji doktorskiej. - Po co tak nagle chcesz się doktoryzować? - zapytała Patricia. - Twoja kariera psychoterapeutyczna przebiega błyskotliwie, treningi podnoszące samoocenę pacjentów również. Myślisz, że to będzie odgrywało jakąś rolę, jeśli przed nazwiskiem postawisz sobie tytuł doktora? - Droga Patricio - odparł Tim - myślę, że ogromny urok życia polega na wyzwaniach, które podejmujemy i którym następnie oddajemy się z całym zaangażowaniem. W końcu nie chodzi tylko o to, co jest nam nieodzownie potrzebne. Chodzi o posuwanie się do przodu, o to, żeby za każdym razem odrobinę wyżej podnosić poprzeczkę. - Jaki jest temat twojej pracy doktorskiej? - zapytała Jessica. Timowi podobało się, że jego projekt znalazł się w centrum za interesowania, dało się to po nim poznać. - Zależność - odpowiedział. - Zależność, która rodzi się między ludźmi? - Tak, a poza tym wynikające z niej różne układy między sprawcą i ofiarą. Co prawie zawsze dzieje się w stosunku zależności między dwojgiem ludzi. Kto i dlaczego przejmuje daną rolę? Jakie korzyści czerpie z tego każda ze stron?
- To brzmi interesująco - przyznała Jessica. - To jest interesujące - odparł Tim z zarozumiałą miną - ale też bardzo złożone i wymaga niezwykle intensywnej pracy. Podczas tych ferii będę miał co robić. - Dopiero zaczynasz? - zapytała Patricia. Tim przytaknął. - Prawdę mówiąc, przygotowuję się. Tworzę sobie kilka profili osobowości, na podstawie których postaram się potem wyłożyć swoje teorie. Patricia roześmiała się nieco za gwałtownie. - O, wobec tego przebywanie blisko ciebie jest dość niebezpieczne. Jeszcze będzie można odnaleźć się w twojej pracy jako przypadek. - Tak się może zdarzyć - potwierdził Tim. Patricia wpatrzyła się w niego. - No cóż, mnie to właściwie nie dotyczy. Myślę, że mimo najlepszych chęci nikt nie mógłby mi przypisać jakiejkolwiek formy zależności. - Taka jesteś tego pewna? - zapytał Tim. Oczy Patricii się zaiskrzyły. - No, naprawdę chciałabym wiedzieć, gdzie mógłbyś we mnie znaleźć coś takiego! - O, myślę, że wszyscy to natychmiast dostrzegają. Jesteś bezgranicznie uzależniona od wizerunku, jaki pokazujesz na zewnątrz. Idealna Patricia. Idealna małżonka. Idealna matka. Z idealnymi dziećmi i idealnym mężem w idealnym domu. Po prostu idealne życie. W ten sposób popadasz w potworną zależność od Leona. Ponieważ sama nie zdołałabyś utrzymać tego obrazu, jesteś zdana na jego współdziałanie z tobą, w zamian więc również ty musisz okazywać mu... pewne zrozumienie. Patricia dostała wypieków na policzkach. Siedziała na swoim miejscu wyprostowana i tak napięta, jak stalowa sprężyna. - Czy mógłbyś wyrazić się jaśniej? - zapytała ostrym tonem. Tim z powrotem oddał się jedzeniu. - Myślę, że się rozumiemy - odpowiedział, przeżuwając i nie okazując najmniejszych emocji. Przez kilka minut trwało przy stole nieco przykre milczenie, a potem wszyscy usłyszeli trzask drzwi wejściowych. - To na pewno Ricarda! - zawołała natychmiast Patricia, chcąc najwyraźniej odwrócić uwagę od siebie jako przedmiotu rozmowy. - Alexandrze, powinieneś zaraz pójść do niej i powiedzieć jej, co o tym myślisz. Alexander już chciał wstać, ale Jessica szybko położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie. Bo tylko wszystko pogorszysz. Zostaw ją na razie w spokoju. - Wcale nie chciałem iść do Ricardy - wyjaśnił Alexander. - Właściwie chciałem coś oznajmić. - Ja... W tym momencie Jessica wpiła mu paznokcie w ramię. - Nie! Nie, proszę nie! Wszyscy utkwili w niej wzrok. - Co się dzieje? - spytała Evelin. Alexander usiadł.
- Nie rozumiem cię - powiedział. Jessica podniosła się szybko. - Zajrzę do Ricardy - mruknęła. Wiedziała, że spotka się z odrzuceniem. Mimo to szybkim krokiem opuściła kuchnię i poszła schodami na piętro. 4 Jessica przebudziła się w środku nocy i nie od razu pojęła, co wyrwało ją ze snu. Musiało to być coś głęboko niepokojącego, gdyż serce biło jej gwałtownie i miała poczucie zagrożenia, chociaż zupełnie nie wiedziała, jakiego mogło być rodzaju. Chociaż już kilka razy spędzała ferie w Stanbury, była to jednak od pewnego czasu pierwsza noc w nie swoim łóżku, może więc to wytrąciło ją z równowagi. Później jednak zauważyła promień światła przeświecający spod drzwi łazienki i w tym samym momencie zobaczyła również, że łóżko obok niej jest puste. Zrozumiała, co ją obudziło, i cicho westchnęła. Od wielu tygodni nic złego się nie działo. Kiedyś więc taka noc nieuchronnie musiała znów nadejść. Jessica włączyła lampkę nocną, wysunęła nogi z łóżka i rzuciła okiem na budzik radiowy, który stał na podłodze. Przed czwartą. Typowa pora. Cicho zastukała do drzwi łazienki. - Alexandrze? Nie odpowiedział, weszła więc do środka. Stał przy umywalce, nabierał zimnej wody w dłonie i skrapiał sobie twarz. Był śmiertelnie blady i zdawał się drżeć na całym ciele. - Alexandrze! - Jessica podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. - Znowu miałeś zły sen? Skinął potakująco głową. Zakręcił kran, sięgnął po ręcznik, wytarł twarz i ręce. Nawet lodowata woda nie zdołała zabarwić jego policzków. - Przykro mi, jeśli cię obudziłem - powiedział. - Boję się, że znów krzyczałem albo majaczyłem. - Nie wiem. Obudziłam się dopiero przed chwilą. Nie ma to zresztą znaczenia. - Przysiadła na brzegu wanny i delikatnie przyciągnęła go do siebie. - Nigdy mi nie opowiesz, co ci się śni? Co cię tak bardzo gnębi? Pokręcił przecząco głową. - To by nic nie zmieniło. Wszystko zdarzyło się już tak dawno. - Kiedy mówi się o pewnych sprawach, to zawsze coś to zmienia. Może właśnie dlatego masz problemy, że wszystko zbyt głęboko skrywasz w sobie. Znów pokręcił głową i przetarł oczy zaczerwienione od zmęczenia. - Nie. Są sprawy... których lepiej nie ruszać. Niech spoczywają, gdzie są... w przeszłości. Jessica westchnęła. - Ale nie spoczywają. I w tym cały szkopuł. Szaleją w twojej duszy. Dręczą cię. Nie pozwalają się stłamsić.
Alexander znów pokręcił głową, po czym ukrył twarz w dłoniach, a Jessica dobrze wiedziała, że ta rozmowa będzie miała podobny przebieg jak wszystkie dotychczasowe i zakończy się niczym. Było już ileś takich nocy jak ta, kiedy to siedzieli w domowej łazience, a czasem w kuchni lub obok siebie w łóżku. Alexander budził się z krzykiem i potrzebował wiele czasu, żeby przyjść do siebie i uspokoić rozdygotane ciało. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy - było to na kilka tygodni przed ich ślubem - Jessica myślała, że to zmory senne, trapiące przecież od czasu do czasu wielu ludzi. Jednakże już wtedy była przerażona gwałtownością ataków nękających Alexandra i tym, że aż tyle czasu potrzebuje na otrząśnięcie się z tego złego snu. Oczywiście próbowała się dowiedzieć, co go tak prześladuje, twierdził jednak, że nie pamięta dokładnie. - Nie wiem, coś mnie prześladowało... rozpłynęło się. Ale potem zaczęło się to przytrafiać coraz częściej, pewnego dnia Jessica pomyślała więc, że muszą istnieć po temu głębsze powody. Jednak chociaż bardzo się starała, nie mogła nic wydobyć z Alexandra - najmniejszej aluzji, najmniejszego napomknienia. A potem znów twierdził, że po prostu wolałby tego nie drążyć. - Jeśli nie chcesz rozmawiać o tym ze mną - powiedziała kiedyś - to zwierz się komuś innemu. Od czego masz przyjaciół? Leona? Tima? Prawie się rozzłościł. - Bzdura. Mężczyźni nie rozmawiają ze sobą o takich sprawach. Opowiem ci o moich zmorach nocnych, ty opowiesz mi o swoich... O, nie. W żadnym wypadku. - A gdybyś pomówił z psychologiem? Wtedy jednak rzucił żonie spojrzenie, które powiedziało jej, że traci czas, rozważając taki pomysł. Teraz podniósł głowę i popatrzył na Jessicę. Przynajmniej wargi mu się z powrotem trochę zaróżowiły. - Wracaj do łóżka - powiedział - zostanę tu jeszcze chwilę, a potem też przyjdę. - Ale... - Proszę. Wiesz przecież... Wiedziała. Wiedziała, że w tych momentach chce być sam i odczuwa jej troskliwość jako coś uciążliwego. Właśnie on, który zazwyczaj szuka jej bliskości i ciągle powtarza, jak bardzo jej potrzebuje, ile ona znaczy w jego życiu, on, który zawsze pragnie z nią kontaktu - akurat do tej sfery swoich przeżyć jej nie dopuszcza. Wstała, pogładziła go po mokrych od potu, zmierzwionych włosach i wróciła do sypialni. Przez otwarte okno wpływało jeszcze bardzo chłodne nocne powietrze, trzęsąc się więc z zimna, wsunęła się głęboko pod kołdrę. Nasłuchiwała, czy z łazienki dochodzą jakieś dźwięki, ale niczego nie słyszała. Alexander siedział tam teraz i czekał, aż uspokoi się w nim to coś, co zna tylko on. Wróci później do łóżka, żeby do rana przewracać się z boku na bok, a przez cały następny dzień będzie miał twarz szarą i zmęczoną. Jednak z godziny na godzinę uczucie ulgi będzie się w nim potęgowało, w kimś, kto wie, że przeżył coś, co znów na chwilę zniknie z jego życia. Jessica przekręciła się na bok. Chociaż wydawało jej się, że czuwa, to jednak zasnęła, zanim Alexander znów do niej wrócił.
5 Nazywała się Geraldine Roselaugh (Roselaugh - z ang. różany uśmiech.) i sama uważała to nazwisko za dramatyczne; ale udawało się jej potwierdzać je swoim wyglądem. Prawie nie było człowieka, który nie wpatrywałby się w nią zafascynowanym wzrokiem. Miała sięgające bioder smoliście czarne włosy i lśniące zielone, na dodatek nieco skośne oczy. Bardzo wystające kości policzkowe nadawały jej bladej twarzy delikatności, pełne wargi czyniły ją zmysłową. Miała doskonałą figurę i jako fotomodelka bez reszty zapełniony kalendarz zajęć. W wieku dwudziestu jeden lat wiedziała, że co wieczór może spotkać się z innym zamożnym interesującym mężczyzną, wypić z nim szampana i pozwolić się obdarować. Zadawala sobie pytanie, dlaczego trafiła na Phillipa Bowena i nie może zostawić go w spokoju. Zwłaszcza że on sam nie robi właściwie nic, aby zjednać sobie jej sympatię. Wyłącznie z jego powodu siedziała tego kwietniowego dnia, tuż przed Wielkanocą, przy barze w hoteliku The Fox and The Lamb w West-Yorkshire, i czekała na niego. Przy czym to ostatnie nie było dla niej niczym niezwykłym. Wręcz przeciwnie, Geraldine niekiedy czuła, że jej życie - oprócz bardzo stresujących zajęć zawodowych - składa się jedynie z czekania na Phillipa Bowena. Nigdy wcześniej nie słyszała o miejscowości Stanbury i w ogóle nigdy dotąd nie była w Yorkshire. Praca wiodła ją do różnych europejskich metropolii, czasem również do Nowego Jorku, a urlopy spędzała zawsze na południu, gdzieś, gdzie są białe plaże, palmy i błękitne niebo. Kiedyś była w Szkocji, która spodobała się jej w całej swojej wspaniałości, i znalazła tam wiele niesamowicie romantycznych, ustronnych zakątków. Ale Yorkshire... Stanbury, maleńka wioska, leżała jedynie o rzut kamieniem od Haworth, wsi, która zdobyła sławę dzięki siostrom Brontë. Plebania sióstr była otwarta dla zwiedzających i jak zalecał to przewodnik turystyczny, można było, robiąc sobie wędrówkę po torfowiskach, dotrzeć do ruiny dworku Top Withins, który podobno posłużył za wzorzec dla domostwa w słynnych Wichrowych Wzgórz Emily Brontë. Geraldine zaplanowała sobie taką wycieczkę na popołudnie, a Phillip obiecał, że dotrzyma jej towarzystwa. Phillip postanowił jeszcze raz pojechać do Stanbury House, ale oczywiście nie wrócił na czas. Miał pół godziny spóźnienia. Geraldine nie wytrzymywała już na górze w pokoju i dlatego zeszła do baru, swego rodzaju pubu, gdzie w południe oferowano bufet szwedzki. Wokół narożnego stołu zebrała się jakaś rodzina, czworo hałaśliwych dzieci i zestresowani rodzice. Od kiedy Geraldine się tam pojawiła, debatowali, co zjeść, ale nie doszli do porozumienia. Blada, wyczerpana matka wyglądała tak, jakby tylko jeszcze raz pragnęła otrzymać w prezencie ten okres życia, kiedy to ona i jej mąż nie byli obdarowani gromadką szalejącego potomstwa i cieszyli się samotnością. Geraldine natomiast pomyślała, że chętnie by się z nimi zamieniła. Zawsze pragnęła założyć rodzinę. W gruncie rzeczy przez cały czas jej celem był
mieszczański styl życia. Kiedy skończyła szesnaście lat, odkryto ją w pewnej dyskotece jako modelkę, ale Geraldine miała na tyle zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że nie jest to zajęcie na całe życie. W wieku trzydziestu lat chciała mieć męża i zostać matką dwojga dzieci. Teraz zaś wyglądało na to, że wszystko będzie inaczej. Popijała zamówioną wodę mineralną, co chwila zerkając w stronę drzwi, ale Phillip wciąż nie nadchodził. Od bufetu niosły się nęcące zapachy, ale Geraldine nie dopuszczała do siebie myśli o jedzeniu. Figura stanowi jej kapitał, jeśli więc przez cały dzień będzie stanowcza, nie odmówi sobie dziś wieczorem miłej kolacji z Phillipem, a może nawet będzie mogła wypić kieliszek wina i trochę porozmawiać o przyszłości. Poza tym chciałaby mu jeszcze raz powiedzieć, że z powodu podróży do Yorkshire zrezygnowała z niezwykle lukratywnego zlecenia w Rzymie i pokłóciła się ze swoją agentką, a także... Przerwała sobie ten tok myśli i uśmiechnęła się znużona. Phillip bowiem oczywiście odpowie natychmiast, że w ogóle jej nie prosił, aby mu towarzyszyła, i będzie to prawda. To ona znowu nie wytrzymała i nie pozwoliła mu wyjechać samemu. Lucy, jej agentka i przyjaciółka, była tym razem naprawdę wściekła. - Nie możesz sobie na to pozwolić! - powiedziała, uderzając dłonią w stół. - Nie jesteś gwiazdą, raz wreszcie muszę ci to najwyraźniej uświadomić bez ogródek! Jesteś bardzo dobrze opłacaną fotomodelką, i to wszystko. Poza tym skończyłaś dwadzieścia pięć lat! Wiesz, ile siedemnasto- i osiemnastolatek depcze ci po piętach? Szczytowy punkt kariery masz już za sobą, moja droga! Powinnaś teraz przyjmować wszystko jak leci, żebyś za dwa czy trzy lata, kiedy nie będziesz już tak rozchwytywana, dysponowała przynajmniej porządnym kontem bankowym. Ale to w twojej sytuacji i tak jest wątpliwe, bo przecież w mniejszym lub większym stopniu utrzymujesz tego pana! Lucy jeszcze nigdy tak z nią nie rozmawiała, choć przecież wcale nie objawiła jej żadnych nowych prawd. Geraldine sama dobrze wiedziała, jak się sprawy mają; nigdy nie robiła sobie złudzeń. - Lucy, nie umiem inaczej - powiedziała cicho - potrzebuję jego bliskości. Potrzebuję go. On jest dla mnie naprawdę ważny. - Ale odkąd go znasz, wciąż tylko cię zawodzi! - Kiedyś... - ...się zmieni? Geraldine, sama nie wierzysz w to, co mówisz! On skończył trzydziestkę! Nie jest to młodziutki chłopak, o którym można by powiedzieć, że trochę się wyszaleje i na koniec pójdzie po rozum do głowy. Z nim jest coś nie w porządku, moja droga. I tak już zostanie. Mimo to Geraldine oczywiście pojechała z nim do Yorkshire. I oczywiście wiedziała, że popełnia błąd. Naturalnie było też dla niej jasne, że Phillip nie podziela jej marzeń dotyczących przyszłości, których odzwierciedlenie odnajdowała teraz przy narożnym stole z czworgiem rozwrzeszczanych dzieciaków. Powinnam wstać, pomyślała, pójść na górę, spakować rzeczy i wrócić do Londynu. Zacząć żyć własnym życiem i zapomnieć o tym facecie. Otworzyły się drzwi baru i wszedł Phillip. Ciemne włosy miał potargane od wiatru. Wniósł ze sobą woń słońca i ziemi, która