Nr 5744
WSTĘP
Gdy polityka - jak w Polsce - jest marnej jakości, a politycy są mierni, niedojrzali i
nadpobudliwi, bardzo cierpią nie tylko ludzie. Cierpią także słowa. Bo niedostatek myśli
kompensowany jest nadmiarem słów. Bo brak czynów jest zagadywany. Bo nieporadność w
zmienianiu rzeczywistości wymaga jej zaklinania. Albo zakłamywania. A najczęściej jednego
i drugiego.
Słowa dostają strasznie w kość za sprawą naszych polityków. Bo większość z nich ma
potworne kompleksy, więc nie ma szacunku dla siebie. Ponieważ nie szanują siebie, nie
szanują też wyborców. Ponieważ nie szanują wyborców, mówią, co im przyjdzie do głowy. A
ponieważ zwykle nie przychodzi im nic nadzwyczajnego, mamy psucie polityki, któremu
towarzyszy psucie języka.
Na pomysł napisania tej książki wpadłem, gdy nastała u nas nowa władza, czyli, jak chcą
niektórzy, u zarania IV RP Dlaczego wtedy? Bo od 1989 roku w żadnym mo-l mencie nie
zaprzęgnięto języka do realizacji celów czysto } politycznych. Bo w żadnym momencie w III
RP nie posługiwano się nim tak cynicznie do redefiniowania znanych pojęć, do piętnowania
wrogów, do odwracania kota ogo-
5
nem. W żadnym momencie też nie kłamano z taką energią i systematycznością. A wszystko
zaczęło się, gdy politycy, z którymi większość Polaków wiązała duże nadzieje, nadali
szyderczy wydźwięk słowu „popis" (PO-PiS, dokładniej). To było nieświadome i
niezamierzone, spowodowane genetyczną niezdolnością do zawierania kompromisów. Ale
potem doszło już do metodycznej akcji korumpowania języka. Pojawił się „układ", pojawiły
się „łże-elity", pojawił się „imposybilizm", pojawiły się „cieniasy". Brutalizacja języka zaczęła
się dużo wcześniej, a patronem akcji „mistrz niszczenia mowy polskiej" był późniejszy
wicemarszałek sejmu i wicepremier. Ale w jego wykonaniu miało to charakter spontaniczny.
Od roku natomiast ma charakter przemyślany. Język służy definiowaniu przeciwnika („łże-
elity" właśnie). Służy też ukrywaniu prawdy o swych zamiarach („imposybilizm"). Czasem
niszczeniu języka towarzyszy próba zawłaszczenia określonych słów - „patriotyzm" ma być
związany z określonymi siłami politycznymi, które mają mieć monopol na jego jedynie
słuszną interpretację. Epitetami stają się słowa, wcześniej mające zupełnie inny wydźwięk.
Przykłady -„salon" czy „autorytety".
Słowa, jak w PRL-u, stały się więc narzędziem ideologii. I spoważniały. Kiedyś miały więcej
wdzięku, nawet takie jak „oszołomy" czy „popaprańcy". Dziś są cięższe, siekierą ciosane -
„łże", „tchórz", „zwarty ordynek", mamy bowiem czas „wzmożenia moralnego" i „rewolucyjnej
czujności". Słowa poszły w kamasze.
Warto prześledzić, co się w ostatnich kilkunastu latach stało z naszym językiem politycznym,
jak zmieniały się słowa, jak zmieniał się ich sens. Czasem, obserwując ten proces, można
się uśmiechnąć, więcej jest jednak, niestety, powodów do smutku. Kolejna stracona szansa,
kolejna grupa zbawicieli, uważających, że oni tu są na wieki wie-
6
ków amen. Znowu tracimy czas, drepcząc w miejscu i patrząc, jak władza, zamiast być
narzędziem wielkiej modernizacji Polski, staje się lekiem na kompleksy i obsesje.
Skąd tytuł tej książki? I do kogo jest adresowany? Do nas wszystkich. Kolejne POPIS-y,
kolejne pokazy buty, kolejne akty błazenady budzą w nas często radość, a pogarda dla
polityków znajduje codzienną pożywkę. Jest tylko jeden, maleńki problem. To nie jest reality
show. To jest nasz kraj, który dostał największą szansę w historii. Jeśli jej teraz koncertowo
nie marnujemy, to na pewno robimy bardzo wiele, by jej nie wykorzystać. Jest tak, jak
chcieliśmy jeszcze całkiem niedawno? O czymś takim marzyliśmy? O takiej władzy? Więc
mówię do siebie, do nas, do władzy - „Polska, głupcze!". Clinton i jego ludzie, mówiąc:
„Gospodarka, głupcze", nikogo nie obrażali. Przypominali sobie, wypisując to hasło na
ścianie, o tym, co najważniejsze, by w chaosie nie zgubił się cel. I drogowskaz. Lepiej o nim
pamiętać, zanim na drodze pojawi się inny: „Ślepa ulica".
ANAN KOFANIKURWIKI
„Andrzej Lepper słał dokumenty do sekretarza generalnego ONZ Anana Kofana",
powiedziała w czasie dyskusji w Tygodniku Politycznym ]edynki posłanka Samoobrony
Renata Beger. Jej myśli szybują zresztą nieustannie, a w czasie lotu następują zrzuty pereł
dowcipu i intelektu. Kilka przykładów:
Fragment wywiadu dla „Super Expressu":
- Kolega twierdzi nawet, że mam kurwiki w oczach.
- Lubi pani seks?
- Jak koń owies.
A oto jak posłanka Beger broniła oskarżanego o zgwałcenie prostytutki eurodeputowanego
Samoobrony Golika:
Towarem jest prostytutka. I ten towar jest określony, jak on ma wyglądać i czy to ma być
miłość taka czy taka. Jeśli się chcą zabezpieczyć, to mówią o tym w chwili zamawiania, a nie
w momencie, gdy mężczyzna ma już ją posiąść.
I jak tu się nie zaśmiać, jak nie zarżeć, jak pani poseł nie i lubić? Występy Renat}' Beger
szybko zrobiły z niej sejmo-
1
! 9
wą maskotkę. Jest pani poseł, osoba zresztą miła i sympatyczna, źródłem radości milionów
rodaków. Jedni oglądali transmisję z obrad komisji śledczej badającej sprawę Rywina, by
zobaczyć, jak będą grillowali świadków posłowie Rokita i Ziobro. Inni czekali na kolejne
występy i wygłupy posłanki Beger, której dzielnie wtórowała posłanka SLD Anita Błochowiak.
Fragment przesłuchania Piotra Niem-czyckiego z Agory przez śledczą Błochowiak:
Anita Błochowiak: - Uhm, okej. Proszę mi powiedzieć: siedziba „Gazety Wyborczej" i biura
zarządu są na trzecim piętrze, tak, siedziby?
Piotr Niemczycki: - Siedziba...
- Biura zarządu - są na trzecim piętrze siedziby?
- Tak.
- Uhm. Mamy ciągi komunikacyjne w postaci schodów i wind?
- I korytarzy.
- I korytarzy. Pionowe. A proszę mi powiedzieć teraz...
- Poziome, korytarze poziome.
- Tam na tym korytarzu znajduje się szczęsna czy nieszczęsna toaleta.
- Wychodzi się z gabinetów prezesów, przechodzi się przez wspólny sekretariat, to, co się
nazywa coś w rodzaju open space, czyli to nie ma tutaj ścianek, ten nasz sekretariat nie jest
zamknięty. Idzie się kawałkiem korytarza, dochodzi się do schodów i tu, gdzie są schody,
jest następny korytarz i po lewej stronie znajduje się toaleta męska, po prawej stronie
znajduje się toaleta damska.
- I z niej mogą wszyscy korzystać, pracownicy czy też osoby, które...
- Tak, z niej mogą korzystać wszyscy.
- Także zarząd z niej korzysta.
- Bo to jest najbliższa toaleta.
10
I jeszcze fragment, tym razem z przesłuchania Adama Michnika:
Adam Michnik: - Z mojego punktu widzenia, kiedy i w jaki sposób zaprosiłem Lwa Rywina na
taras, czy zamówiłem kawę, czy wodę mineralną, jest kompletnie bez znaczenia...
- Wodę mineralną - sprecyzowała Błochowiak.
- Zapewnić mogę, że jutro pani nie będzie pamiętała, jaką pani dzisiaj piła wodę mineralną,
bo to dla pani nie jest istotne.
- Ale gdyby dzisiaj przy tej wodzie mineralnej Lew Rywin poprosił mnie o siedemnaście
milionów dolarów, na pewno bym pamiętała.
- I pamiętałaby pani, w jakich Lew Rywin był skarpetkach?
- Nie wiedziałam, że tak się tam panowie poznawaliście.
- Pani poseł, to już było naprawdę poniżej pasa.
- No bo skarpetki...
- Kolorowe skarpetki były symbolem walki ze stalinizmem. Wszyscy bikiniarze chodzili w
kolorowych skarpetkach.
- Mówi się, że pedały też - spuentowała posłanka Błochowiak.
Pośmialiśmy się już, wesoło? Bo mnie nie jest wesoło. Oto pierwsza w wolnej Polsce komisja
śledcza bada być może największą, a na pewno najgłośniejszą aferę III RP I w sporej części
przesłuchania zamieniają się w kiepski kabaret. Wyobraźmy sobie, że taki cyrk ma miejsce w
czasie jakichkolwiek przesłuchań w Kongresie. Na przykład w sprawie afery Watergate. I
lecą skarpetki przez ciągi komunikacyjne i pionowe korytarze. Byłby to zapewne
11
dobry materiał dla satyryków, ale w mediach podniósłby się rwetes. To absolutna
kompromitacja komisji, Izby Reprezentantów, Kongresu i amerykańskiej demokracji, sprawa
wymaga, by zajmowali się nią ludzie kompetentni, odpowiedzialni i poważni, Amerykanie
zasługują, by reprezentowali ich ludzie nieprzynoszący wstydu sobie i instytucji, w której
funkcjonują. Tak by mówiono w mediach, tak mówiliby zwykli ludzie. U nas podnoszono
problem podziałów politycznych w komisji, ale problem jakości ludzi, którzy w niej zasiadali,
uznawano za drugorzędny. A oprócz pań B. było jeszcze kilku panów, których występy były
absolutnie żenujące. Czy jest grubą przesadą, by domagać się, żeby oddzielić scenę
polityczną od sceny kabaretowej? Czy Daniec, Drozda i kabaret Mumio nie zaspokajają
naszej potrzeby kontaktu z satyrą? Rozumiem, że nasza demokracja jest młoda, ale czy ma
to być usprawiedliwieniem, że już na starcie jest ona deprawowana? Weźmy pod uwagę, że
gdy notowania Samoobrony rosły, a jej działacze oczami wyobraźni widzieli się w rządowych
gabinetach, Renata Beger, zapyta- < na, czy widzi i gdzie ewentualnie widzi dla siebie
miejsce w rządzie, tym razem z pełną powagą odpowiedziała: „Gdzieś w okolicach
ministerstwa finansów". Przewodniczący jest już wicepremierem i wprawdzie nie zrobił z pani
Beger ministra finansów (jak będzie premierem, to może zrobi), ale już wzmocnił tak dobrze
nam znane standardy rządzenia. Gdy pani Beger została skazana na karę więzienia w
zawieszeniu za oszustwo, stwierdził, że jego to nic nie obchodzi. No bo niby dlaczego
miałoby mu przeszkadzać, że w jego partii są oszuści. Przecież nie może być partii bez
członków.
W Polsce najbardziej kuriozalne pomysły stają się często rzeczywistością. Ponieważ mamy
złe zdanie o politykach i o instytucjach politycznych, czerpiemy satysfakcję i
12
ze wszystkiego, co potwierdza naszą złą opinię o nich. A ponieważ to, co widzimy, i straszne
jest, i śmieszne, nasze zdanie o politykach i instytucjach politycznych jest coraz gorsze. I
rośnie w nas przekonanie, że wszystko to błazenada i hucpa, dlatego nie kandydujemy i nie
idziemy głosować. A ponieważ nie kandydujemy i nie idziemy głosować, coraz mniej ludzi
wybiera coraz gorszych kandydatów, pieniądz gorszy wypiera lepszy. Zamiast dialogów
Niesiołowskiego i Oleksego mamy oratorskie popisy ze speluny. Przedstawiciele narodu
naród zabawiają za narodu pieniądze. A że instytucjami państwa pogardzamy, to i państwem
pogardzamy. Nie jest ono już może, jak kiedyś, wrogiem, ale jest niechciane, niekochane,
niesza-nowane. Rzecz staje się bardzo pospolita. Aż do bólu.
BALCEROWICZ MUSI ODEJŚĆ
Najczęściej powtarzane i najgłupsze hasło w III RE Podłe, niesłuszne i nieeleganckie.
Stanowiące dowód, jak niegodziwie potrafimy traktować w Polsce ludzi, którym
zawdzięczamy najwięcej. Hasło „Balcerowicz musi odejść" pierwszy zgłosił KPN. Potem
przejęła je Samoobrona i uczyniła osią swego programu, a właściwie jedynym tego programu
wyróżnikiem. Mówisz posłowi Samoobrony: „Dzień dobry", a on ci na to: „Balcerowicz musi
odejść". Czasem hasłu temu towarzyszyły takie inwektywy i oszczerstwa, że chyba tylko
jakiemuś specyficznemu autyzmowi Leszka Balcerowicza zawdzięczamy to, że nie spakował
walizek i nie został wykładowcą na jakimś amerykańskim uniwersytecie. Autyzmowi i pa-
13
triotyzmowi, bo zawsze zwyciężało w nim poczucie od- ; powiedzialności i powinności.
Chociaż, jak on to znosił, ; trudno powiedzieć. Na przykład co myślał, gdy słyszał \ takie
słowa, wypowiedziane przez Andrzeja Leppera \ z trybuny sejmowej 25 stycznia 2002 roku
(data, jak się ; później wyjaśni, istotna). „Wniosek skierujemy do orga- 'i nizacji
międzynarodowych o ściganie Balcerowicza jako i zbrodniarza, o ściganie jego jako winnego
ludobójstwa ';> z przyczyn ekonomicznych. Z pełną odpowiedzialnością, l po 1989 roku 3
tysiące ludzi popełnia w Polsce samobój- y stwa. Milośević, Afganistan, Jugosławia cała,
zbrodnia ludobójstwa (...). Dzisiaj widać, kto strzela do ludzi, ale ;; tego zbrodniarza, który
zaciska pętlę ekonomiczną ludziom na szyi, nie widać. On to robi w białych rękawicz- y
kach". Albo jeszcze mocniej - listopad 2001 (data też waż- y na): „Balcerowicz to kanalia,
która musi odejść i przestać niszczyć ten kraj". Takich wycieczek pod adresem Balcerowicza
było przez ostatnich kilkanaście lat setki. Opluwano go z wielu stron, pluto prosto w twarz,
nikogo bardziej przez te lata w Polsce nie opluto. A obrońcy Balcerowicza albo milczeli, albo
mówili cichutkim głosem, bo skoro upowszechniło się w narodzie, że przyczyną nieszczęść
wszelakich jest Balcerowicz, to jak go wziąć w obronę, jak uniewinnić, zbrodnie unieważnić,
zbrodniarza ułaskawić. A lud chce krwi.
Opluwanie Balcerowicza było aktem absolutnej głupoty, bo jeśli Polska jest dzisiaj w punkcie,
w którym jest, to w bardzo dużym stopniu dzięki niemu, a jeśli nie jest w tym, w którym
mogłaby być, to dlatego, że musiał się on zderzyć z falą populizmu, demagogii i ignorancji.
Tak łatwo zapomniano o tym, jak wyglądała Polska w 1989 roku? Jak łatwo nie dostrzegać,
ile w tym czasie nam się udało. Jak łatwo spoliczkować tego, któremu tyle zawdzięczamy.
14
Zróbmy to, co sugeruje przewodniczący Lepper, i sprawdźmy liczby.
1989 2005
Inflacja 639% 1%
PKB na głowę
mieszkańca 1800 USD 12 000 USD
Średnie zarobki 34 USD 797 USD
PKB Polski 68,3 miliarda USD 280 miliardów USD
I można by takich danych potwierdzających wielki skok, jakiego dokonała Polska, przytaczać
bez liku. Tylko po co? Żeby udowodnić to, co oczywiste, a w co niektórzy i tak nie uwierzą,
bo nie chcą? Ale, ale, czy swego poglądu w sprawie Balcerowicza nie zmienił właśnie jego
największy krytyk? Oto ten sam, co zawsze, choć nie taki sam Andrzej Lepper w listopadzie
2005 roku. Fragment wywiadu dla Pulsu Biznesu:
- Ale Balcerowicz musi odejść?
- Panowie, to takie hasło. Wcale nie musi odchodzić, on dobrze wykonuje to, co mu każe
ustawa. Na jego miejscu każdy ekonomista robiłby to samo.
- Święci pańscy! Lepper chwali Balcerowicza?
- Tak, wykonuje to, co mu nakazują przepisy. Ja go krytykuję za wszystko, co robił
wcześniej.
No i jesteśmy w domu. To takie hasło. Zdobywałem na tym haśle punkty, to je głosiłem, a co
tam. A że ludziom w głowach mieszałem, że opowiadając im brednie, traktowałem ich jak
stado idiotów, to już drobiazg. Andrzej Lepper - jak to powiedzieć, by procesu nie było - niech
będzie, że myli się, gdy mówi: „ja go krytykuję za wszystko, co robił wcześniej". Otóż w
cytowanej wyżej wypo-
15
wiedzi Lepper mówi o popełnianych przez Balcerowicza zbrodniach w czasie teraźniejszym.
A mówił to rok po objęciu przez Balcerowicza funkcji szefa banku centralnego, czyli w czasie,
gdy ten robił to, co „na jego miejscu każdy ekonomista by robił". Jak wiele takich lekcji
potrzebują Polacy, by przestać wierzyć ludziom, którzy prawdę mają za nic?
Leszek Balcerowicz, oprócz wielkich zasług, ponosi oczywiście pewną winę wynikającą z
jego profesorstwa. Bredniom i kłamstwom za rzadko i za słabo dawał odpór. Uważał, że
kłamstwo i demagogia pogrążają się same, więc nie trzeba z nimi polemizować, nie trzeba
ich z powłoki oszukaństwa odzierać. Że zasady ekonomii są, jakie są, i trzeba pozwolić im
funkcjonować, nie tracąc czasu na tłumaczenie ludziom, że 2 + 2 = 4. To błąd, wielki błąd,
który można było wybaczyć ekonomiście, ale nie politykowi. Parafrazując Lenina, zadaniem
polityka jest tłumaczyć, tłumaczyć i jeszcze raz tłumaczyć ludziom, dlaczego robimy to, co
robimy, dlaczego to jest słuszne, dlaczego im samym się to opłaca i dlaczego powinni nas
poprzeć. Polityk, który tego nie robi, traci poparcie, a tracąc poparcie, traci narzędzia, by
robić to, co słuszne. I to był błąd Balcerowicza. Inna sprawa, czy Balcerowicz zrobiłby to, co
udało mu się zrobić, gdyby zamiast robieniem zajął się głównie tłumaczeniem tego, co robił.
W 2005 roku, już w kampanii prezydenckiej, Lech Kaczyński, robiąc ukłon w stronę Andrzeja
Leppera i elektoratu Samoobrony, powiedział, że jeśli wygra wybory, to po upływie kadencji
obecnego prezesa NBP nie wysunie go ponownie na to stanowisko. Czyli „Balcerowicz musi
odejść", choć robi to, co zrobiłby każdy ekonomista. Głowa Balcerowicza za poparcie
Leppera, a właściwie obietnica nieprzedłużania z Balcerowiczem kontraktu za głosy
elektoratu Leppera? No i dobili targu. Potem wojenkę z Balcerowiczem zaczął
16
jeszcze PiS, bo nie ma w Polsce niezależnej instytucji i poważanego, niezależnego
człowieka, którego w PiS-sie nie uznano by za wroga.
W pewnym momencie okazało się jednak, że PiS Balcerowicza docenia. W reklamówce,
która pojawiła się w lipcu 2006 przed wyborami samorządowymi, PiS chwalił się najniższą w
Europie inflacją. Skoro jest to sukces, to chociaż jest to sukces Balcerowicza, na pewno nie
jest to sukces Balcerowicza. To wielkie osiągnięcie PiS-u.
BECIKOWE, SENIORALNE
Skądinąd rozsądny pomysł na pomoc matkom rodzącym dzieci, gdy trafił do sejmu, stał się,
oczywiście, substytutem systemowej i systematycznej polityki demograficznej państwa,
ilustracją trwającej w naszej polityce rywalizacji dobrych wujków, czyli kto da więcej z nie
swoich pieniędzy, pretekstem do wyjątkowo tandetnej i żenującej debaty parlamentarnej,
wreszcie okazją dla opozycji, by dołożyć PiS-owi. Na pomysł „becikowego" wpadł jesienią
2004 wójt Lelowa. Podchwyciła go (pomysł, nie wójta) Liga Polskich Rodzin. W wielu
miastach becikowego jednak nie wypłacono, bo sprzeciwiły się temu Regionalne Izby
Obrachunkowe (zgodnie z prawem gmina może wspierać najuboższych, ale nie wszystkich).
Becikowe wróciło po wyborach do sejmu jako jeden z warunków poparcia LPR-u dla rządu
Marcinkiewicza. Rząd chciał jednak przyznać becikowe jedynie rodzicom najuboższym, o
dochodzie poniżej 504 złotych w rodzi-
17
nie, LPR zaś wszystkim. Przy okazji pojawił się spór o to, kto ma prawo do dodatku dla
samotnych rodziców. Rząd, chcąc ograniczyć wyłudzanie zasiłków, uznał, że dodatek
powinien przysługiwać samotnym matkom tylko wtedy, gdy ojciec dziecka jest nieznany albo
nie żyje, a nieznany jest wyłącznie „ojciec dziecka, które zostało poczęte w wyniku czynu
zabronionego i nie ma możliwości ustalenia ojcostwa". Tu nie można nie zacytować
fragmentów jednego z najbardziej błyskotliwych sejmowych wystąpień ostatnich lat. Oto jak
proponowane przez rząd rozwiązanie uzasadniał poseł Tadeusz Cy-mański z PiS-u: „Do tej
pory przepisy pozwalały kierować pieniądze państwowe w formie świadczeń do kobiet, które
doskonale znają ojca swego dziecka. Ten ojciec może mieć w dodatku całkiem dobre
dochody. Co więcej, on może być posłem! (Dlaczego bycie posłem to «coś więcej» -
pozostanie tajemnicą posła Cymańskie-go - T.L.). Wiadomo, że kobieta podaje wtedy «ojciec
nieznanym bo dla takiego posła to polityczna śmierć. (Niestety, kilka innych, naprawdę
poważnych przewin, które w normalnie funkcjonującej demokracji byłyby przyczyną
«politycznej śmierci», u nas taką przyczyną nie jest -T.L.). Ale czy jej się należy zasiłek?
Więc ten zaproponowany przez rząd przepis ma pewną myśl obyczajową: że za historie
wakacyjnych miłości, które zaowocowały dzieckiem, państwo nie płaci. I na przykład na
wczasach, zanim ta historia się zacznie, to dobrze o nazwisko zapytać, gdzie pracuje, albo
nawet dowód osobisty zobaczyć". Abstrahując już od wakacyjnego romantyzmu a la
Cymański, warto zwrócić uwagę, że w pierwszej części wypowiedzi posła szło o
zapobieżenie wypłacaniu zasiłków samotnym matkom, które na to nie zasługują. W drugiej
pan poseł dokonał subtelnego podziału na
18
dzieci lepsze i gorsze. Doprawdy, poseł Cymański poszedł przynajmniej o jeden most za
daleko nawet jak na gust zachęcającego do rewolucji moralnej PiS-u. Prezes Kaczyński
przyznał, że protest Izabeli Jarugi-Nowackiej w sprawie wypowiedzi Tadeusza Cymańskiego
jest racjonalny i zaapelował, by nie głosować w sposób, który krzywdziłby dzieci. Posłowie
definicję ojca nieznanego wykreślili.
29 grudnia sejm przegłosował becikowe w wersji proponowanej przez LPR, który poparła
nawet Platforma Obywatelska. To, że na taki wydatek w budżecie pieniędzy nie było, nie
miało znaczenia. Opozycja szalała ze szczęścia. PiS dostał pstryczka w nos, Kaczyński z
Marcinkiewiczem potknęli się o becik. Tego dnia okazało się, co było oczywiste dla każdego
poza sejmem, że bez większości skutecznie rządzić się nie da. Pojawiła się więc alternatywa
- jakiś układ stabilizujący rząd lub wybory. W ramach debaty nad „paktem stabilizacyjnym"
LPR zgłosił pomysł „senioralnego". Dwa miliony najuboższych emerytów i rencistów miały co
roku w rocznicę śmierci Papieża dostawać 500 złotych. To dopiero kunszt polityczny - jedną
propozycją pokłonić się emerytom, Kościołowi, ojcu Rydzykowi i Radiu Maryja. Czy w
budżecie są na to pieniądze, nikt już nie pytał. Zresztą zgodnie ze złotą myślą premiera z
jego expose „nie stać nas na to, by nas nie było stać". No jak nas na to nie stać, to stać nas
na zgłoszenie każdej propozycji, która miałaby być sfinansowana z budżetu, czyli z niczego,
bo dla każdej opozycji w Polsce budżet jest bytem wirtualnym, cała zaś polityczna
działalność służy wyłącznie temu, by z nie swoich pieniędzy dać wyborcom więcej niż inni. W
tym sensie, niestety tylko w tym, jest to opozycja bardzo obiecująca.
19
BORÓWKI
'»,.
&, Tak nazywano członków SdPl Marka Borowskiego, która to partia, odcinając się w marcu
2004 roku od post--PZPR-owskiego pnia, miała stworzyć nową, prawdziwą lewicę, po czym
została wypluta przez historię i wyborców i, dla odmiany, przytuliła się do post-PZPR--
owskiego pnia. Ciekawe, że już w nazwie „borówki" było pewne nawiązanie do poziomek,
czyli do ludzi i struktur odrywających się w 1981 roku od PZPR--owskiego pnia. Borówki
zgasły i zwiędły tak jak poziomki, wśród nich panowie Nałęcz i Siemiątkowski, którzy chcieli
budować nowe, zanim się zorientowali, że nowe nie przeżyje bez opieki starego, i oparli się
znowu o pień. Szczególnie kształcące jest tu prześledzenie drogi Tomasza Nałęcza. PZPR,
poziomki, Unia Pracy, SLD, borówki, komitet wyborczy Włodzimierza Cimoszewicza, nicość.
Nicość ma oczywiście swój kres, pod warunkiem wszelako powrotu do postkomunistycznego
matecznika. Ale borówki, poziomki, rzodkiewki i inne owoce i warzywa poszły w końcu razem
- lewą marsz -do wyborów samorządowych. Czy da się ekshumować zwłoki? W Polsce?
Oczywiście.
}'%
BRUKSELA
T
Siedlisko zła, ucieleśnienie najkoszmarniejszych snów prawdziwych Polaków, kajdany
nałożone Polsce, nowy kat, który zastąpił Moskwę. Wszystko to słyszeliśmy
20
przez lata od wrogów wejścia Polski do Unii. Wiedzieli, co mówią, a dokładniej, dlaczego
mówią. Wiedzieli, że politycznie zginą, gdy tylko Polska przestanie być skansenem, gdy
Polacy zobaczą świat, nauczą się języków, wyleczą się z kompleksów. Takich
optymistycznie patrzących na świat Polaków nie będzie przecież można znowu ocyganić,
okłamać, przestraszyć, ogłupić. Ze strachu przed taką perspektywą kłamali więc, straszyli i
próbowali ogłupić, opowiadając o zdradzieckiej, biurokratycznej Unii, usiłującej pozbawić nas
tożsamości. Gdy się wspomni kampanię przed unijnym referendum i brednie wypowiadane
wtedy przez przeciwników członkostwa Polski w Unii Europejskiej, nie można się nie j
uśmiechnąć. Bo ten podszyty strachem i kompleksami j antyunijny ferwor miał w sobie wiele
elementów j komicznych. Wystarczy zajrzeć na stronę internetową LPR-u, by doznać
iluminacji i zorientować się, ile zła jest w Unii oraz jak potwornym jego siedliskiem jest
Bruksela. Ze strony tej wynika, że Bruksela to esencja zła wszelkiego, że w „zjednoczonej
Europie" chrześcijaństwo to margines, w kościołach propaguje się homoseksualizm, w
pozbawionych duszy wieżowcach kwitnie biurokracja. A jak tu zachować zmysły, gdy patrząc
na antyunij-ne spoty LPR-u, przekonujemy się nagle, że przywódcy wiodą nas wprost do
paszczy smoka, a tam spłoniemy, bo smok zionie złym ogniem. „Unijni urzędnicy naiwnie
myślą, że jak polskiemu chłopu każą nie zabijać świń w domach, to on posłucha", mówił w
spocie Maciej Giertych. On z Ligi Polskich Rodzin, więc na rodzinach się zna, i na chłopach
w rodzinach też. W spocie były także zdjęcia panów Szmajdzińskiego i Kwaśniewskiego, a
wybór Polski zilustrowano pytaniem „Moskwa czy Bruksela?". Odpowiedź wydaje się prosta,
ale widać według LPR-u prosta nie była, bo jak podpowiadano nam
w LPR-owskiej piosence: „Jak ufać tym, co kiedyś w związek republik wierzyli, teraz ślepo na
kolanach na Brukselę zamienili". Do antyunijnej propagandy dziarsko wzięli się walczący z
Brukselą i z trądzikiem wszech-polacy, wznosząc na demonstracjach hasła: „Unia
Europejska to banda złodziejska", „Nie dla mniejszości i innych naleciałości" oraz „Pedofile,
pederaści to są eu-roentuzjaści". Jak kogoś uderzał symplicyzm tych hase-łek i przyśpiewek,
mógł zaczerpnąć z krynicy intelektualnych przemyśleń przewodniczącego Leppera, który
prawił tak: „Bruksela leży tak samo daleko od Warszawy jak Moskwa. I ci sami ludzie,
potomkowie tych ludzi, którzy uwierzyli w Jałtę, ci sami ludzie dzisiaj próbują nas ciągnąć do
Brukseli. Mówicie, że nie utracimy suwerenności, a Unia nam pozwoli na wszystko. Nie
łudźcie się. My wiemy, że Unia nic nam nie da...". Przewodniczący mówił, że nie da, i
zapewne na znak protestu przeciw temu, że dała za mało, nie pobiera dopłat bezpośrednich.
A może je pobiera, by Unię osłabić. Naród oczywiście ogromną większością opowiedział się
za wejściem Polski do Unii, bo wiele rzeczy można Polakom zarzucić, ale nie skłonności
samobójcze. Naród ucieszył się też, że do 2013 roku Polska dostanie z Unii prawie 60
miliardów euro. Dzięki takiemu zastrzykowi pieniędzy będzie Polska innym krajem. W tym
innym kraju, zamieszkanym przez bogatszych, bardziej zadowolonych z siebie obywateli,
trudniej będzie skutecznie wciskać kit, jaki części ludzi wrogowie wejścia Polski do Unii
jednak wcisnęli. W styczniu 2006 roku, prawie dwa lata od wejścia naszego kraju do Unii
Europejskiej, przeprawa* dzono u nas sondaż - co myślimy o Polsce w Unii. Pozy* tywnie
członkostwo Polski w Unii odbiera 62% pytanych. Negatywnie 9%. 62% euroentuzjastów?
625St pedofili i pederastów? Stało się. Finis Poloniae! fci
22
BULTERIER, RATLEREK, KUNDELKI, BURA SUKA
Najczęściej spotykane określenia polskich polityków przy użyciu nazw ras i typów psów.
Określenia te występują w dwóch wariantach - jako autodefinicja i jako definicja politycznego
wroga.
Bulterierem (autodefinicja) Kaczyńskiego sam siebie nazwał Jacek Kurski z PiS-u. Ani co do
charakterystyki psa, ani co do odgrywanej przez niego roli nie miał chyba wątpliwości sam
Lech Kaczyński, który miał powiedzieć, że woli mieć tego „s... z sobą niż przeciw sobie".
Określenie „bulterier" nie było jednak całkowicie trafione. A właściwie było niemal zupełnie
nietrafione. By to stwierdzić, wystarczy przeczytać charakterystykę tej rasy, powstałej w
Anglii pod koniec XIX wieku. Bulterier wymaga doświadczonego i konsekwentnego hodowcy,
który będzie umiał zaspokoić potrzebę dużej aktywności ruchowej pieska. Tu się zgadza. Ale
dalej już nie. Okazuje się bowiem, że bulterier cieszy się dziś uznaniem jako pies obronny i
stróżujący, a tylko początkowo był używany do walk psów. Jacek Kurski nawiązywał więc,
nazywając się bulterierem, do funkcji, których ta rasa już nie pełni. A jeśli przeczyta się
charakterystykę bulteriera, to widać jak na dłoni, jak bardzo kulą w płot było porównanie z
bulterierem. Okazuje się, że jest to stworzenie zrównoważone, dające się podporządkować,
żywe i bystre. Może i żywe, może i bystre, ale zrównoważone i dające i się
podporządkować? Skąd!
j Ciekawe, że w pewnym momencie, gdy Kurski zarzu-
| cił Donaldowi Tuskowi przekręty billboardowe w czasie
kampanii prezydenckiej i lider Platformy stwierdził, że
Kaczyńscy znowu spuścili bulteriera ze smyczy, niektórzy
23
w okolicach PiS-u się obrazili, że to niedelikatnie. Czy jak bulterier by kogoś zagryzł, też by
mówili, że to niedelikatne? Zależy, kogo by zagryzł.
O ile Jacek Kurski nazwał się bulterierem, o tyle inny poseł PiS-u, Ludwik Dorn, o
dziennikarzu „Financial Times" powiedział, że ten łże jak bura suka, a posła Platformy
Obywatelskiej Bronisława Komorowskiego nazwał ratlerkiem. Czy Bronisław Komorowski jest
politycznym jastrzębiem Platformy, zapytali Dorna dziennikarze. „Jastrząb? Raczej ratlerek" -
odpowiedział Dorn. Wiadomo, do czego pił i w co chciał ugryźć ratlerka poseł Dorn, ale i tutaj
określenie, poza złośliwością odwołującą się do rzekomego psiego kalibru i odgłosów
wydawanych przez posła Platformy, chybione. Ratler, miniaturę pinscher, bywa wprawdzie
szczekliwy i duży nie jest - waga: 4-6 kilogramów. Ale jest to, jak się okazuje, pies o żywym
temperamencie, odważny, bystry, spostrzegawczy, pojętny, do tego znakomity kompan dla
dzieci i osób starszych. Jeśli więc zważyć niewielki całokształt ratlerka, poseł Dorn
zafundował posłowi Komorowskiemu komplement.
Oprócz bulterierów i ratlerków są jeszcze w polskiej polityce kundelki. A ponieważ psy dzieli
się na rodowodowe, rasowe bez rodowodu, mieszańce i kundelki, wiadomo, że kundelki to
najniższa klasa rozgrywkowa, gorzej niż mieszańce. Kundel bywa oczywiście psem dobrym
(„Kundel bury, kundel bury, kundel bury fajny jest"), ale tylko w piosenkach dziecięcych.
Kundelek to nawet gorzej niż kundel, a właśnie „ujadającymi podwórzowymi kundelkami"
nazwał w 1991 roku prymas Glemp osoby krytykujące zaangażowanie hierarchii kościelnej w
życie polityczne w Polsce. Poniekąd była to odpowiedź na słowa ówczesnego premiera Jana
Krzysztofa Bieleckiego, który o Józefie Glempie mówił per „pan prymas".
24
Nawiasem mówiąc, warto zauważyć, że postępującej brutalizacji naszego życia politycznego
towarzyszy postępujące cywilizowanie się stosunków między politykami a Kościołem i
hierarchami Kościoła. Jeszcze na początku lat 90. wielu polityków wręcz manifestowało swój
antyklerykalizm (Aleksander Kwaśniewski mówił na przykład o księżach „trzecia płeć").
Księża i biskupi z kolei czasem bezceremonialnie ingerowali w politykę i manifestowali swe
poparcie dla tej czy innej partii. Dziś politycy, inaczej niż w 1991 roku, na pewno nie
powiedzieliby na przykład, że pielgrzymka papieska jest za droga, dziś żaden polityk nie
wyraziłby się o prymasie „pan prymas", a żaden biskup nie mówiłby o krytykach Kościoła
wśród polityków - „kundelki". A jeśli zdarza się już politykowi koszmarna wpadka, jak szefowi
kancelarii prezydenckiej Andrzejowi Urbańskiemu, to larum jest na cały kraj. Urbański
potknął się, gdy w reakcji na słowa kardynała Dzi wiszą, który dostrzegł kolizję między
ewentualną pielgrzymką Benedykta XVI do Polski a kampanią wyborczą, powiedział, że nie
można ulegać quasi-terrorowi i że jeden kardynał nie będzie dyktował Polsce polityki.
Wygłupił się minister, zdarza się, ale było to raczej niegroźne odstępstwo od normy.
Niestety, w marszu w stronę cywilizowanych relacji między Kościołem a światem polityki,
obie strony nie powiedziały zawczasu „stop" i wpadły sobie w ramiona. Po ominięciu
przystanku „życzliwość" wielu polityków i wielu hierarchów doszło więc do punktu, w którym
ci pierwsi starają się do Kościoła przytulić i w jego blasku się ogrzać, a wielu spośród tych
drugich próbuje obstawiać polityków z kolejnej opcji politycznej. Prawie 20 lat po odzyskaniu
przez Polskę wolności powraca więc pytanie, czy respektowany jest u nas rozdział Kościoła
od państwa. Pytanie uzasadnione, skoro Watykan napomina
25
polski Kościół, a nuncjusz apostolski wydaje komunikat, w którym pisze, że duchowni i
zakonnicy muszą mieć pi-> semną zgodę biskupów na angażowanie się w działalność
publiczną. Komunikat dotyczył Radia Maryja, ale przecież nie tylko jego. Wróciliśmy więc
niemal do punktu wyjścia, co wskazuje, że pewne lekcje nie zostały do końca odrobione, że
pewnym pokusom wciąż nie można się oprzeć, że pewne błędy nadal się popełnia, choć na
własnych błędach można już się było tego i owego nauczyć.
;
i CHOCHOLI TANIEC
Tak, zupełnie słusznie, nazwał rozmowy pseudokoalicyj-ne albo agonalno-okołokoalicyjne
Jan Rokita. Spotkania> po których mówiono, że były udane, by kilka godzin później
oświadczyć, że zakończyły się całkowitym fiaskiem. Ogłaszanie, że będą się toczyły
rozmowy, choć żadne rozmowy toczyć się nie miały. Mówienie jednego dnia, że rozmowy się
nie udają, bo przeszkadza Tusk, a pomaga Rokita, a drugiego, że chyba się nie uda, bo
Tusk chce, ale Rokita przeszkadza. Spotykanie się przez PiS tego samego dnia z Platformą
w jednej sali, a z Samoobroną, LPR-em i PSL-em w drugiej. Wypowiedzi polityków PiS-u, że
bez większości będą wybory, i na tej samej fali, że z Platformą większości zbudować się nie
da; a z Samoobroną nie warto. Mówienie ludziom (to Jarosław Kaczyński), że albo będzie
koalicja z Platformą, al- = bo wybory, po czym podpisanie paktu z kimś innym, ca ; uznano
za powód, by wyborów nie było. Spotkania, po
26
których obie strony mówiły o ich przebiegu coś zupełnie innego. Wydawanie przez
Kancelarię Prezydenta (nie PiS-u, ale prezydenta) oświadczeń, że rozmowy nie przynoszą
efektu, bo Rokita bruździ. Nagrywanie w Pałacu Prezydenckim rozmowy z Tuskiem.
Wzajemne złośliwości i obelgi. Sugestie, że będzie koalicja parlamentarna z Samoobroną, by
za chwilę powiedzieć, że koalicji nie będzie, a Lepper jest przestępcą i do rządu nie wejdzie.
Deklaracje, że Giertych wchodzi, nie wchodzi, znowu wchodzi i znowu nie wchodzi, po czym
jednocześnie wchodzi i nie wchodzi, czyli jest w koalicji, ale parlamentarnej, bo w każdej
chwili może się od PiS-u odwrócić. Negocjacje, do jakich prowadzący je lider klubu
parlamentarnego PiS-u przygotowuje się, zgarniając na korytarzu w drodze na rozmowy
posłów, którzy mogliby w tych negocjacjach uczestniczyć. Zapewnienia, że Samoobrona z
LPR-em na pasku Kaczyńskiego nie pójdą, po czym rezygnacja obu partii ze wszystkich
istotnych postulatów. Mocne słowa Andrzeja Leppera, że „Kaczyński musi oprzytomnieć", i
Giertycha, że „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka", po czym za chwilę obaj bijący pokłony
przed liderem Prawa i Sprawiedliwości. Wszystko to „bez krępacji", na oczach milionów
Polaków, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. I wszystko to w ramach budowy IV RP, w
ramach „rewolucji moralnej" i „moralnego wzmożenia". W piaskownicy zwanej polską polityką
tak żałośnie jeszcze nie było. Chocholi taniec? Jak najbardziej. Wesele było. Wesoło nie
było.
27
CIEMNY LUD TO KUPI
Tak Jacek Kurski tłumaczył wciskanie ludziom „lipy z dziadkiem Tuska". Charakterystyczne
jest, że obrońcy zwykłych ludzi przed knowaniami łże-elit całkowicie instrumentalnie traktują
wypowiadane przez siebie słowa, wykazując tym nieskończoną pogardę dla swych
poddanych. Mistrzami w okłamywaniu ludzi byli komuniści, a sztukę wciskania bredni
„ciemnemu ludowi" sprawnie opanowali postkomuniści, ale nowy rozdział w dziedzinie
„wciskania ludziom ciemnoty" zapisują teraz ci, którzy uważają, że dobry PR wystarczy, by
biel stała się czernią, by 2 + 2 równało się 5, by zawładnąć emocjami i umysłami ludzi. Mówić
swoje, powtarzać to bez końca, oczerniać polit)'czną konkurencję metodycznie i bez
wytchnienia, szafować obietnicami i bezszelestnie się z nich wycofywać. Kto doprowadził do
kryzysu parlamentarnego i walki o laskę marszałkowską? Platforma Obywatelska. Nic to, że
kryzys wynikał z wniesienia przez rząd budżetowej autopoprawki, która kilka dni potem, gdy
marszałek sejmu odblokował jego pracę, okazała się zupełnie niepotrzebna. Kto jest totalną
opozycją, która nie poparła żadnego rządowego projektu? Platforma. Nic to, że już w
pierwszych stu dniach rządu Marcinkiewicza poparła ona kilkadziesiąt rządowych projektów.
Poparła? A, bo to są projekty rządu Belki. Kto nie wykorzystał szansy na wznowienie rozmów
o koalicji PO-PiS? Tusk, bo nie zareagował na odpowiednią propozycję prezesa
Kaczyńskiego. Nic to, że nie zareagował podobno w czasie rozmowy, po której szef PiS-u
powiedział, że była bardzo udana. Kto mówił, że termin na przyjęcie przez parlament
budżetu mija 19 lutego? Premier i marszałek sejmu. A właśnie, że nie, bo szef PiS-u i
prezydent uznali, iż mija on 31 stycz-
28
nia. Dlaczego prezes PiS-u nie powiedział tego premierowi i marszałkowi? Bo nie chciał, by
zmuszeni zostali do mówienia nieprawdy. Wszak wiadomo, że nawet gdyby wiedzieli, iż
według braci termin mijał 31 stycznia, to i tak wprowadzaliby parlament w błąd, mówiąc, że
19 lutego. Co z tego, że mówiliśmy, iż w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji nie będzie
posłów i członków partii? Są, ale to fachowcy, a w ogóle idzie o tanie państwo. Dlaczego,
skoro idzie o tanie państwo, budżet Rady zwiększono o 10 milionów? Rada musi zbudować
wolne media, a to wymaga pieniędzy. Zlikwidujemy podatek Belki od oszczędności. Nie
zlikwidowaliśmy? Przecież obiecywaliśmy to przed wyborami, a teraz jesteśmy po wyborach.
Zbudujemy trzy miliony nowych mieszkań. Cóż, to było przed wyborami. No to zbudujemy
300 tysięcy. Ten, kto będąc w Trybunale Konstytucyjnym, nie chciał uznać nielegalności
instrukcji 0015, to tchórz. Cóż, że nie mógł tego uczynić, bo wcześniej została ona uchylona,
a Trybunał nie może się zajmować przepisami, które nie obowiązują. Dlaczego dziennikarze
nie zostali wpuszczeni na podpisywanie paktu stabilizacyjnego? Ależ drzwi były otwarte, po
prostu nie chcieli wejść. A że próbowali, ale ich nie wpuszczono? Może źle próbowali.
Zresztą to nie było podpisywanie, tylko parafowanie. A że jakimś cudem na zdjęciach widać,
że nikt niczego nie parafował, bo wymaga to minipodpisów pod każdą stroną, a tych nie
składano? Było parafowanie i już. Cóż z tego, że Jarosław Kaczyński nazywał Kazimierza
Marcinkiewicza świetnym premierem? Skoro był świetny, to trzeba się go pozbyć. Cóż z
tego, że kilka godzin przed swą dymisją premier mówił, że jego sytuacja w obozie rządzącym
jest skomplikowana? Przecież nie kłamał, bo on nigdy nie kłamie. Tym bardziej że jego
sytuacja w istocie przestała się komplikować i zaczęła być boleśnie prosta. „Naszym
działaniom to-
29
warzyszy huragan kłamstw i pomówień", powiedział w słynnym sejmowym wystąpieniu w
debacie na temat 100 dni rządu Marcinkiewicza Jarosław Kaczyński. Trudno by z nim
polemizować. „Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio",
śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski. Nie zgadzam się. Może dadzą się oszukać raz, dwa, a
nawet sto razy. Ale w końcu powiedzą „dość".
CIENIASY, WALENTYNKO WA KONFERENCJA PRASOWA
„Cieniasy", tak członków gabinetu cieni Platformy Obywatelskiej zgrabnie nazwał Kazimierz
Marcinkiewicz. Był to kolejny kroczek w stronę budowy pełnej krasy klasy politycznej, w
stronę przywrócenia polskiej polityce dobrego stylu i smaku. Pierwsze milowe kroki zrobił w
tę stronę Andrzej Lepper, mówiąc o złodziejach, mordercach, szubrawcach i padalcach.
Ponieważ jednak Leppera uznawano za Jakuba Szelę polskiej demokracji, jego język nie do
końca się przyjął. Ale jego językowe skłonności zaczęli nagle podzielać politycy szlachetni i
prawi, ludzie mądrzy i patrioci, a nawet genetyczni patrioci. I tak to w naszym języku pojawiły
się łże-elity (to chyba o inteligencji), ratlerki (o Bronisławie Komorowskim), tchórze (o
Andrzeju Zollu) i cieniasy. Premier z właściwą sobie gracją, mówiąc o gabinecie cieni PO,
powiedział: „Jak na» żywa ich mój syn, cieniasy, przepraszam, cienie". Powiel dział to mniej
więcej tak spontanicznie i naturalnie, jalt kilka miesięcy wcześniej wykrzykiwał słynne „yes,
yesj
30
yes", a potem w czasie wizyty w Hiszpanii „gracias, gra-cias, gracias". Czy ćwiczył przed
lustrem, nie wiadomo. Wyglądało, jakby ćwiczył. Oczywiście Tony Blair nie nazwałby
brytyjskich konserwatystów cieniasami, a Angela Merkel nie nazwałaby cieniasami
socjaldemokratów, ale, jak wiadomo, różnica między stylem polskiej polityki a stylem polityki
brytyjskiej czy niemieckiej jest mniej więcej taka jak między izbą wytrzeźwień a Izbą Lordów.
Cieniasy oczywiście nie wszystkim się spodobały. Nie spodobały się nie tylko członkom
Platformy, ale także innym przedstawicielom łże-elit, które mają to do siebie, że w obronie
postkomunistów, agentów, esbeków, TW, liberałów, przestępców, złoczyńców, przekręciarzy
i całej reszty mętnych typów opowiadają się za kulturą słowa. Gdy dzień po tej wypowiedzi
zapytano Kazimierza Marcinkiewicza, czy użycie słowa „cieniasy" aby na pewno było na
miejscu, szef rządu z przepraszającą miną powiedział, że „było to takie sympatyczne
przejęzyczenie", a w ogóle to była taka „walentynkowa konferencja prasowa". Wielka szkoda,
że przejęzyczenie nie było jeszcze bardziej sympatyczne, bo wtedy członków gabinetu cieni
PO można by nazwać po prostu dupkami albo kretynami. Co zaś do „walentynkowatości"
konferencji prasowej po obradach rządu, cóż - warto zapoznać się z listą tematów, o których
mówił rząd, a na konferencji prasowej premier. Co my tu mamy? Informacja na temat
programu pozyskiwania nowych miejsc zakwaterowania w jednostkach penitencjarnych.
Informacja w sprawie ćwiczenia Zarządzania Kryzysowego Paktu Północnoatlantyckiego.
Projekt Narodowych Strategicznych Ram wspierających wzrost gospodarczy i zatrudnienie.
Współpraca Rady Ministrów z Sejmem i Senatem w sprawach związanych z członkostwem
RP w Unii Europejskiej. Jak widać nierząd, o, przepraszam, rząd (takie walentynkowe
sympatyczne
31
przejęzyczenie), zajmował się wyłącznie tematami lekkimi, sympatycznymi i typowo
walentynkowymi. A propos cieniasów. Jak na ironię to właśnie spotkanie z liderem cieniasów
było gwoździem do trumny Kazimierza Marcinkiewicza. Lider cieniasów bowiem po
spotkaniu powiedział, że premier uskarżał się na swą trudną sytuację i dawał do
zrozumienia, że w niektórych sprawach bliżej mu do Platformy niż do braci Kaczyńskich.
Poglądy mógł sobie mieć inne, bo w końcu był od uśmiechania się, a nie od podejmowania
decyzji. Ale żeby tak bez konsultacji spotkać się z wnukiem kogoś, „kto na ochotnika wstąpił
do Wehrmachtu"? Nie, patriotyczni bracia tego wybaczyć nie mogli. Nikt tego nie wie, ale
podobno gdy Marcinkiewicza usuwano, cieniasy szeptały „yes, yes, yes" i „gracias, gracias,
gracias".
CONSENSUS _______^
I
Żadne inne słowo nie zrobiło tak wielkiej kariery w po-* czątkach III RP, żadne nie było wtedy
tak często używane, żadne też nie okazało się w polskiej praktyce politycznej słowem tak
bardzo non grata. Krótko mówiąc, był consensus w gębie, ale nie w polityce. A consensusu
zwykle nie było, bo politycznego ususu jego zawierania też nie było., Consensus zrobił
karierę w okolicach Okrągłego Stohti W kąt poszły wcześniej używane, a jakże banalne:
„zgcM da", „porozumienie", „kompromis". Sam Okrągły Stół rzeczywiście stanowił
consensus, czyli układ osiągnięty w drodze negocjacji. Potem consensus się jednak niemal
całkowicie rozsypał. W praktyce politycznej przez lata
32 H
przetrwał właściwie wyłącznie w sprawie starań Polski o przyjęcie do NATO. Z przyjęciem do
Unii Europejskiej już tak dobrze nie było.
Consensus szybko wyszedł z mody, bo można było przypominać, jak to w 1980 roku
„rozmawialiśmy tak, jak rozmawia Polak z Polakiem", można było się chwalić tym, jak
wrogowie dogadali się przy Okrągłym Stole, ale emocjonalna gotowość zawierania
kompromisów miała jednak swoje granice. Standardem w polskiej polityce jest brak
szacunku dla polityków inaczej myślących. Uważa się ich za durniów, demagogów,
szaleńców albo frajerów. Ponieważ tak się ich też traktuje, trudno z nimi zawrzeć kompromis.
Jeśli uważam kogoś za durnia, demagoga albo frajera, nie chcę z nim zawierać kompromisu,
bo on by źle o mnie świadczył. Chcę oponenta podbić, zdominować, pognębić, załatwić,
zniszczyć, upokorzyć, wykończyć. Jeśli jestem za słaby, by to zrobić, mogę się z nim
dogadać, ale tylko na moment, bo gdy poczuję jego słabość, skoczę mu do gardła. Ciekawe,
że polityka w demokratycznej Polsce tak bardzo poddaje się leninowskiemu dylematowi „kto
kogo".
Consensus jest już więc poza ususem, a jeśli się pojawia, to w wersji „jestem gotowy na
consensus, wystarczy, że przyjmiecie wszystkie moje warunki". Marian Krzaklewski mówił na
przykład w 1996 roku, że on jest jak najbardziej za consensusem w sprawie konstytucji, pod
warunkiem, iż wszyscy się zgodzą, że Polska musi opierać swój system prawny na
wartościach chrześcijańskich. Nie mówię, że nie miał racji. Mówię tylko, że nie do końca
rozumiał sens słowa „consensus".
Consensus pozostał więc w sferze życzeń, a najczęściej pojawia się w wersji „potrzebny jest
consensus...". Owszem, potrzebny, ale ponieważ rozmawiamy jak Polak z Polakiem, na
żaden consensus nie ma szans.
33
CZARNA TECZKA
Przed drugą turą wyborów prezydenckich w 1990 roku w telewizyjnym studiu doszło do
debaty Wałęsa - Tymiński. W pewnej chwili kandydat zza oceanu oświadczył, że w stojącej
obok niego czarnej teczce są materiały kompromitujące Wałęsę. Lider Solidarności
zareagował natychmiast, domagając się, by Tymiński otworzył teczkę i pokazał, co w niej
ma. Ten jednak jej nie otworzył i niczego nie pokazał, co czyniło wielce prawdopodobnym, że
w środku nic nie było. Czarna teczka jest więc do dziś symbolem groźby, która nie jest
spełniona, bo spełniona być nie może. Półtora roku po wyborach Tymiński napisał zresztą do
już prezydenta Wałęsy list, w którym znowu groził. Tym razem padło ultimatum - jeśli Wałęsa
nie poda się do dymisji, zawartość teczki zostanie ujawniona. I tu ciekawostka. Wałęsa do
dymisji się nie podał. W marcu 1993 roku Stanisław Tymiński oznajmił, że w jego czarnej
teczce są dokumenty potwierdzające, iż Lech Wałęsa był agentem SB. Jakoś nie zrobiło to
na nikim wrażenia, tym bardziej że Bolka już rok wcześniej próbował z Wałęsy zrobić Antoni
Macierewicz. Ciekawa była natomiast odpowiedź Stanisława Tymińskiego na pytanie, czy
jego akcję należy łączyć z antyprezydencką kampanią Jarosława Kaczyńskiego. „To
największe nieszczęście być połączonym z braćmi Kaczyńskimi", wyjaśnił Tymiński.
34
CZARNI
O czarnych zaczęto mówić w latach 90. Budzeniem niechęci i pogardy dla „czarnych"
zajmował się głównie Jerzy Urban, wtłaczający ludziom do głów kalkę „byli czerwoni, a teraz
są czarni". W tamtym czasie toczyła się w Polsce ostra dyskusja ideologiczna, w której nie
oszczędzano nikogo i niczego. Późniejszy miłośnik Papieża, Aleksander Kwaśniewski,
nazywał księży trzecią płcią, głośne były zarzuty, że papieska pielgrzymka w 1991 roku
kosztuje Polaków za dużo. Często wulgarny antyklery-kalizm znajdował pożywkę w pewnych
działaniach Kościoła, który nie dość powściągał zapędy niektórych polityków, by do Kościoła
się przykleić i politycznie go wykorzystać. Późniejszy sekretarz Konferencji Episkopatu
Polski, arcybiskup Michalik, ekumenicznie wzywał wtedy, by w wyborach „katolik głosował na
katolika, Żyd na Żyda". Antyklerykalizm stopniał wraz z odchodzeniem Kościoła od polityki.
Po dojściu do władzy PiS-u w polityce pojawiło się jednak Kościoła dużo więcej. A już
ekspansja wpływów ojca Rydzyka spowodowała, że napłynęła nowa fala antyklerykalizmu. I
to antyklerykalizmu katolickiego. Rośnie bowiem liczba katolików, którzy czują się
niekomfortowo, patrząc na zbliżanie się i Kościoła do polityki, i polityki do Kościoła. Takie
opinie wyraża zresztą wielu księży, w tym niektórzy biskupi. Oskarżenia o budowanie w
Polsce państwa wyznaniowego są nadużyciem, ale nie wydaje się nadużyciem twierdzenie,
że mamy do czynienia z odchodzeniem od formuły państwa świeckiego. Jeśli w ramach
ochrony dziedzictwa narodowego znajdują się w budżecie pieniądze na Świątynię
Opatrzności Bożej, to widać, że narzędziem odchodzenia od świeckości państwa może być
nawet budżet. W Polsce
35
oprócz innych cudów zdarzają się oczywiście także cuda kolorystyczne. Okazało się
bowiem, że mamy nie tylko różne odcienie czerni, ale i różne odcienie purpury. Niektórzy
księża, a nawet biskupi, oskarżani są bowiem o ka-tolewicowość mającą kolor różowy. Są
więc księża i biskupi słuszni, wspierający linię ojca Tadeusza, oraz tacy, którzy ulegli
wdziękowi różowych oraz liberałów. „Nam z czarnymi dobrze", powiedział w swoim czasie
Jarosław Kaczyński. Nic w tym złego, że politykowi wierzącemu dobrze jest z księżmi.
Zaskakujące jest jednak to, jak dobrze. Intrygujący jest też flirt owego polityka i jego partii z
odcieniem czerni, któremu on sam zarzucał jeszcze niedawno prorosyjskość. Ale widocznie
prorosyjskość przestaje być prorosyjskością, gdy towarzyszy jej proPiSizm.i|
rf 4 »l
4 CZTERDZIEŚCI LAT SKROMNOŚCI ¦}
-----------------------------------------------------1
i To chyba najzabawniejsze hasło wyborcze w historii kampanii wyborczych we wszystkich
krajach umieścił w 1993 roku na swych plakatach Jan Parys, wcześniej, w rządzie Jana
Olszewskiego, minister obrony. Parys jako minister obrony z determinacją głosił słuszną
tezę, że Polska zdecydowanie powinna się starać o członkostwo w NATO. Niestety, była to
jedna z niewielu wypowiedzi wskazujących, że minister ma kontakt z rzeczywistością. Parys,
i tym razem nie poszło o piękną Helenę, w krótkim czasie skłócił się niemal ze wszystkimi i w
kwietniu zawiesił go sam premier. Rok odpoczynku od polityki, jaki minął od obalenia rządu
Olszewskiego, niestety, nie wpłynął na Parysa otrzeźwiająco. W kampanii 1993 roku zasłynął
nie
36
tylko reklamą swej skromności, ale też demonstracją swej dezynwoltury i
nieodpowiedzialności. Powiedział mianowicie, że „ZChN jest partią, która ma takie poglądy
jak Kiszczak i Jaruzelski. Oto są skutki tego, że na czele ZChN stoi komunistyczny kapuś".
Syn króla Troi Priama, brat Hektora i Kasandry, zwariował na punkcie Heleny. Parys polski -
na punkcie antykomunizmu. Nazwanie kapusiem profesora Wiesława Chrzanowskiego,
jednej z najpiękniejszych postaci współczesnej Polski, było jedną z najbardziej haniebnych
obelg wypowiedzianych przez osobę publiczną w III RP Podobno, jeśli Bóg chce kogoś
pokarać, odbiera mu rozum. Cóż, czasem odbiera mu też skromność. Jan Parys zniknął z
horyzontu na wiele lat. Pojawił się ponownie, gdy okazało się, że jako wiceprzewodniczący
Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, w której zarabiał 14 tysięcy złotych, przyznał sobie
około 100 tysięcy złotych premii. Oskarżany przez prasę o nieetyczne postępowanie
powiedział, że pieniędzy nie odda. Jak powiedział, tak nie oddał. Potem wylądował w
Miejskim Przedsiębiorstwie Taksówkowym. Zapewne ustanowiona tam została dla niego
specjalna ulgowa taryfa. Przypomnijmy tylko - Jan Parys był ministrem obrony w rządzie
przełomu w kraju zamieszkanym przez 38 milionów ludzi.
IV RP, KACZYZM
Termin IV RP, którą chce zbudować PiS, wymyślił człowiek Platformy Obywatelskiej Paweł
Śpiewak, komentując obraz Polski wyłaniający się z prac komisji do spraw
37
Rywina. „W mediach mowa jest o kryzysie zaufania do władzy, instytucji państwa, polityków.
I jest to fakt bezsprzecznie o znaczeniu podstawowym", pisał Śpiewak w styczniu 2003 roku.
Kilka lat minęło, budowa IV RP trwa, a diagnoza wciąż wydaje się trafna. Pod wieloma
względami zresztą odpowiada ona rzeczywistości jeszcze bardziej niż na początku 2003
roku. Oto jeszcze jeden fragment analizy przeprowadzonej przez znanego socjologa: „Nic się
nie zmieni, jeśli nie odbudujemy zaufania do instytucji państwa, prawa, parlamentu,
administracji, rynku gospodarczego. Coś ostatecznie pękło i się skończyło. Rzecz nie może
się sprowadzić do kolejnej fali morali-stycznych pouczeń i rad. Niewiele wynika z narzekania
i czarnowidztwa. Co najwyżej mogą zacierać ręce populiści i nacjonaliści, którzy będą
zdobywać poparcie wraz z narastającym rozczarowaniem polską demokracją". Jak widać,
profesor świetnie przepowiedział przyszłość, i to z kilkuletnim wyprzedzeniem.
Pomysł nazywania czegoś nowego, co w Polsce powstanie, pomysł numerowania nowego
porządku wydawał się dyskusyjny. A niektórym nawet groteskowy. Kilka tygodni po
wyborach parlamentarnych Stefan Niesiołowski mówił, że nie rozumie „powodów, dla których
nagle ma w Polsce nastać IV RP Bo władzę uzyskał Kaczyński? A jak ją straci, to będzie V
RP?". W pewnym sensie dowodem na to, że żadna nowa RP nie jest potrzebna, był sam fakt
przejęcia władzy w III RP przez ludzi, którzy ją kwestionowali. Nie jest aż tak źle z państwem,
w którym władzę niemal w bezszelestny sposób przejmują ludzie totalnie to państwo
krytykujący. Czy trzeba lepszego dowodu, że demokracja jest żywotna? Demokracja,
zdaniem wielu fasadowa, może i była ży- ! wotna, ale degrengolada rządów SLD w istocie
mogła \ stworzyć wrażenie, że chora nie jest już tylko jakaś par-
38
s
tia polityczna, lecz że śmiertelnie chore jest właśnie państwo. Ostrość diagnozy uzasadniała
przejęcie skalpela przez lekarza, który nie cierpi medycyny bezinwazyj-nej. On chce ciąć, a
ponieważ chce ciąć, musi przedstawić dramatyczny obraz stanu pacjenta. Skoro choroba
jest straszliwa, radykalne muszą być też kroki wymierzone w chorobę. Skoro rak zżera
organizm, komórki rakowe trzeba zeskrobać do końca. Im czarniejszy obraz Polski
malowano, tym bardziej prawdopodobne było, że władzę w Polsce przejmą radykałowie. A
ponieważ miliony Polaków miały dość codziennego serialu o aferach z politykami w roli
głównej, taką czarnym pędzlem namalowaną wizję Polski kupowały. Argumenty o potrzebie
zdecydowanej reformy państwa trafiały do przekonania, nawet jeśli padały nie ze strony
autorów pomysłu budowy IV RP, lecz ze strony tych, którzy to hasło przejęli. Czyż nie do
milionów patriotycznie nastawionych ludzi, świadomych dramatyzmu sytuacji, zwracał się
Jarosław Kaczyński, gdy w lipcu 2005 roku mówił, że „IV RP to oferta polityczna dla Polaków
o różnych poglądach politycznych, którzy chcą państwa uczciwego, zapewniającego im
bezpieczeństwo osobiste, bardziej sprawiedliwego, budującego przyszłość bez zapominania
o historii".
Był to czas, gdy Jarosław Kaczyński nie mówił językiem rewolucjonisty, lecz językiem,
owszem, radykalnego, ale idealisty. Kogoś, kto powiedziałby wtedy o niecnych intencjach
rewolucjonistów spod znaku IV RP, uznano by za komucha albo zwolennika komuchów. Ra-
dykalizacja poglądów i języka lidera PiS-u na skalę, jaką można było zaobserwować już kilka
miesięcy po przejęciu przez PiS władzy, była w tym czasie trudna do przewidzenia. Kto
powiedziałby wtedy, że zamiast nowych standardów rządzenia będzie TKM na nienotowa-
39
ną wcześniej w Polsce skalę? Zamiast uniezależnienia mediów publicznych nastąpi skok na
media, którego nie powstydziliby się panowie Kwiatkowski i Czarzasty? Zamiast budowania
wspólnoty obywateli będziemy mieli język podziału, sporu, awantury i wrogości? Zamiast
odwoływania się do nadziei będzie straszenie ludzi? Że rozpleni się na szczytach władzy
język brutalnego chamstwa i podłej insynuacji? Że zamiast metodycznej walki z biurokracją
będziemy mieli rozrost biurokracji? Że zamiast taniego państwa będziemy mieli państwo
jeszcze droższe? Że zamiast państwa obywateli będziemy mieli państwo partii? Jednej w
szczególności. Że zamiast konsekwentnej polityki rządu rozkwitnie konsekwentna
propaganda sukcesu? Zamiast wzmocnienia instytucji Polski obywatelskiej zobaczymy
wzmacnianie państwa kosztem obywateli? Zamiast społeczeństwa obywatelskiego zacznie
się budowa państwa hierarchicznego, a zamiast odbudowania rynku - odbudowa gospodarki
etatystycznej? Że zamiast krzewienia wolności słowa będziemy mieli - jak powiedział
Przemysław Gosiewski z PiS-u - „doskonalenie wolności słowa". Trudno się było
spodziewać, że zamiast budowy ducha kompromisu otrzymamy niemal codzienną porcję
awantur. Że duch współpracy zostanie prawie unicestwiony, Polacy niemal dzień w dzień
będą na siebie szczuci, a rządząca partia będzie słała narodowi przesłanie nienawiści do
wszystkiego, czego nie może kontrolować. Mamy więc nie ucieczkę od PRL-u, ale powrót do
ducha PRL-u w imię walki z pozostałościami po PRL-u. Mamy IV RP której symbolem w
takim samym stopniu co bracia Kaczyńscy stają się Andrzej Lepper, Roman Giertych i ojciec
Rydzyk. W 2005 roku posłanka Joanna Senyszyn swym aksamitnym głosem straszyła
Polaków wizją kaczyzmu. Wizja zamachu stanu i wprowadzenia faszystowskiej
40
IV RP była dość groteskowa. Ale pewne skłonności nowej władzy były niemal od razu
zauważalne. Odwoływanie się przez nowych rządzących do sanacyjnej tradycji supermocnej
władzy i maksymalnie marginalizowanej opozycji było czytelne. Podobnie jak prowadzenie
polityki historycznej, niezrozumienie przez nową władzę tego, czym jest Unia Europejska,
niezrozumienie, czym jest Europa, czym jest świat, jak żyją ludzie w krajach
demokratycznych od ponad pół wieku. Bracia Kaczyńscy przechowali swoje obsesje jeszcze
z początku lat 90. i myślenie o Polsce, jakby była to Polska lat 30. zeszłego stulecia. W tym
nowym państwie naczelną rolę najpierw miał sprawować człowiek, który był wybrany, ale na
posła. Nie był ani prezydentem, ani premierem, ani marszałkiem sejmu. Ale czyż demiurg
potrzebuje funkcji? Teoretycznie nie. Ale gdy demiurg zauważa, że wyznaczony przez niego
na figuranta człowiek figuran-tem do końca być nie chce, że bryka, a nawet się stawia, to
musi ów demiurg figuranta zgilotynować i zastąpić. Wtedy pojawia się bratni kraj.
Dziennikarze „Polityki" nazwali wizję państwa, jaką ma Jarosław Kaczyński, „wizją państwa
autorskiego". W tej wizji byłaby jedna, wodzowska, przeobrażająca Polskę partia, kierowana
przez superjednostkę. Ciężar realizacji wizji spoczął więc na barkach jednego człowieka.
Człowiek ten państwo swe i partię swą widzi ogromne. Problem w tym, że wizja ta
kompletnie nie przystaje do państwa nowoczesnego, a jej realizacja sprawi, iż wielki, prawie
40-milionowy kraj w środku Europy nie zdoła skorzystać z największej szansy, jaką dostał od
kilkuset lat. To szansa na dynamiczny rozwój gospodarki i społeczeństwa, które w dzisiejszej
Europie mogą się rozwijać tylko wtedy, gdy respektowane będą, a nie permanentnie
podważane, reguły i instytucje liberalnej demokracji. Można
41
oczywiście iść pod prąd, w przeciwnym kierunku do tego, w którym idzie normalny świat. Ale
kilkudziesięciu milionów ludzi nie stać na płacenie ceny za spełnienie czyjejś autorskiej wizji.
CZWOROKĄT, STOLIK DO BRYDŻA
Socjolog Tomasz Żukowski oznajmił, że w Polsce funkcjonuje czworokąt: „pewna część
polityków, pewna część środowisk biznesowych, pewna część służb specjalnych i pewna
część zorganizowanej przestępczości". Afera paliwowa w istocie może sugerować, że takie
powiązania w Polsce istnieją. Pytanie tylko - istnieją czy dominują. Otóż z wypowiedzi
polityków PiS-u wynika, że w czworokącie nie tylko dochodzi do przestępstw, które trzeba
zwalczać, a przestępców ukarać. Wynika z nich, że czworokąt jest wielkich rozmiarów, że
dzieją się rzeczy straszne na ogromną skalę i że w czworokącie tym Polska przegrywa swoją
szansę. Ponieważ czworokąt jako figura retoryczna nie był zbyt plastyczny, zastąpiono go
czymś bardziej działającym na wyobraźnię. W swym expose, w którym sprawy gospodarcze
znalazły się na miejscu dość odległym, premier Marcinkiewicz za najważniejsze zadanie
swego rządu uznał naprawę państwa. „Polacy pilnie potrzebują państwa - mówił -które nie
będzie stolikiem do brydża dla partii rozgrywanych między politykami, ludźmi biznesu,
aktualnymi i byłymi funkcjonariuszami służb specjalnych i pospolitymi gangsterami". Metaforę
tę rozwinął w - jak żartowano - właściwym expose Jarosław Kaczyński. Lider
42
PiS-u przekonywał, że polityczny projekt jego partii ma doprowadzić do wywrócenia tego
stolika, po czym wyjaśnił, że nigdy by się to nie udało, gdyby realizowany był program
Platformy Obywatelskiej. Ponieważ rząd popierany był wtedy przez Samoobronę i Ligę
Polskich Rodzin, jasne się stało, że Rokita i Tusk chcą, by stolik stał, natomiast w
wywróceniu pomogą Andrzej Lepper, który, w istocie, wydaje się godny jako pomocnik w
wywracaniu, i Roman Giertych, który chciałby jednocześnie wywrócić Okrągły Stół. Wkrótce
okazało się też, że drogą do rozbicia stolika do brydża jest gra przy stoliku do pokera.
Zaczęła się bowiem licytacja - nowe wybory, koalicja z PO (przecież z nimi nie da się
wywrócić stolika), pakt stabilizacyjny. Poprzez pokerową licytację należy więc, z pomocą
Andrzeja Leppera, doprowadzić do stabilizacji, a ta z kolei może doprowadzić do
destabilizacji, a potem do wywrócenia stolika brydżowego. Pomaga w tym Centralne Biuro
Antykorupcyjne, zwalczające związki polityków, także byłych, z biznesmenami, szczególnie z
trzema, panami Krauzem, Kulczykiem i Gudzowatym, i mogące sprawdzić skłonności
seksualne każdej osoby, bo, jak wiadomo, istnieje dowiedziona relacja między
heteroseksualizmem i homoseksualizmem a skłonnościami korupcyjnymi.
W czasach rządów SLD jak na dłoni widać było, oczywiście, chore związki polityki z
biznesem, patologiczne w swych skutkach ogromne wpływy Wojskowych Służb
Informacyjnych w biznesie i nici łączące świat przestępczy ze światem biznesu i polityki. Ale
między przekonaniem, że czas WSI się skończył, a twierdzeniem, że cała Polska jest w
rękach WSI, istnieje jednak pewna różnica.
Tuż przed wręczeniem Mariuszowi Kamińskiemu nominacji na pełnomocnika do spraw
organizacji CBA premier Marcinkiewicz powiedział, że uznał, iż w takim dniu
43
wypada założyć czerwony krawat. Dlaczego? Bo się premierowi misja CBA kojarzy z
czerwoną pajęczyną. Trzy dni później okazało się, że Marcinkiewicz nie jest już premierem.
Znowu czerwona pajęczyna? A może układ? Ale jaki? Jakiś nowy? Nie może być.
ĆWOK
Spośród pojawiających się w polskiej polityce epitetów „ćwok" nie jest ani najbardziej
dosadnym, ani najmniej eleganckim. Można być przecież oszołomem, złodziejem,
malwersantem, porno-grubasem, przygłupem. Jeśli „ćwok" zasługuje na uwagę, to dlatego,
że słowo to ma już nie tylko swoją słownikową definicję (pogardliwie o człowieku mało
inteligentnym, nieobytym). Ma także wdzięk i historię związanych z jego użyciem prawnych
interpretacji.
Najsłynniejszy ćwok to ćwok Lepper. Za ćwoka uznał Leppera Stefan Niesiołowski, gdy lider
Samoobrony pytany o podejrzenia, że eurodeputowany z jego partii zgwałcił prostytutkę, rżał
albo, ładniej rechotał, pytając: „Czy można zgwałcić prostytutkę?". „Ćwok" najwyraźniej jest
słowem obraźliwym, bo jeden z posłów Samoobrony podał Niesiołowskiego do sądu.
Oczywiście ćwokiem okazał się sam Niesiołowski, bo tyle gardłował przeciw ćwokowi
Lepperowi, a tu okazało się, że ćwok został wicepremierem. A co!
A propos ćwoka w sądzie. Ćwok pierwszy raz trafił do sądu już 13 lat wcześniej. Dwaj
funkcjonariusze straży miejskiej ze Zduńskiej Woli przeganiali wtedy chodniko-
44
wych handlarzy na pobliski bazar. Przechodzący obok obywatel nazwał owych
funkcjonariuszy ćwokami i zarzucił im bezprawne działanie. Ponieważ funkcjonariusze się
nie przejęli, dodał, że są ćwokami i głupkami. Pół roku później został skazany za
„znieważenie funkcjonariusza publicznego podczas i w związku z pełnionymi przez niego
obowiązkami" na osiem miesięcy więzienia z zawieszeniem na dwa lata i półtora miliona
starych złotych grzywny. Sąd apelacyjny darował obywatelowi grzywnę, ale nie karę
więzienia, obywatel odwołał się więc do Strasburga, uznając, że naruszono jego wolność
słowa. I przegrał. Wyrok zapadł stosunkiem głosów 12:4. Nie zgodził się z nim
przewodniczący składu, szwajcarski sędzia Wildhaber, który uznał, że słowa „ćwok" i
„głupek" były w tej sytuacji umiarkowanie obraźliwe.
Z tym ćwokiem to w ogóle trzeba uważać. Senator Kazimierz Kutz nie uważał i przegrał
proces z byłym szefem TVP Robertem Kwiatkowskim. Według Kutza, na Śląsku ćwok to
człowiek, który z pewnych powodów czegoś do końca nie może zrozumieć. W wywiadzie dla
„Przekroju" Kutz mówił, że jeśli człowiek nie zarazi się w młodości kulturą, to potem skutki
tego są zgubne, bo jest ćwokiem: „Jeśli człowiek w młodości ukształtuje się bez tego, to
potem jest ćwok, już to dla niego zawsze będzie obce. Prawdopodobnie prezes (Kwiatkowski
- T.L.), syn wojskowego, też w młodości został odcięty od kultury, wrażliwości estetycznej,
sam nie ma takich potrzeb. I roznosi to jak wirus". Sąd uznał, że Kutz przekroczył granice
dopuszczalnej krytyki. Czy przekroczył, to inna sprawa, według sądu tak. Jedno jest pewne,
wykładnia sądów idzie w taką stronę, że jasno podpowiada ostrożność z ćwokami. Jeśli więc
spotykamy ćwoka, na przykład ćwoka-polityka, możemy spokojnie nazwać go ćwokiem. Ale
w duchu. W duchu prawa.
45
DEBATA
Słowo pochodzi od francuskiego słowa debater, „obradować". Słowo w Polsce używane
często, choć desygnat, czyli to, co się za nim kryje, nie odpowiada specjalnie temu, co za
debatę uważane jest w dojrzałych demokracjach. Wystarczy, że podzielilibyśmy telewizyjny
ekran i po jednej stronie oglądalibyśmy debatę w Izbie Gmin, a po drugiej debatę w naszym
Sejmie. Tam ładnie formułowane zdania, celne riposty, błyskotliwe puenty, wystąpienie za
wystąpienie, zdanie za zdanie, słowo za słowo. Tu nudne wystąpienia, czasem przerywane
okrzykami z sali, długa kolejka zapisanych do dyskusji, modlących się, by zdążyli
powiedzieć, a najczęściej przeczytać to, co mają do przeczytania, zanim skończy się
transmisja telewizyjna. Jasne, nie każdy, jak Tony Blair, zdobywał szlify w oksfordzkim klubie
dyskusyjnym. Ale problem w tym, że pod względem poziomu sejmowych debat izba, zwana
ze względu na położenie stropu wysoką, wypada dużo gorzej niż jeszcze kilkanaście lat
temu. Bywały u nas debaty fascynujące, gdy ścierali się Niesiołowski z Oleksym, Geremek z
Kaczyńskim, Kuroń z Jurkiem, Kwaśniewski z Rokitą, a Korwin-Mikke ze wszystkimi. Dziś
jedni zmarli, inni awansowali, jeszcze inni zmienili izbę albo patrzą na mównicę z góry,
ewentualnie zostali wygłosowani z polityki przez niewdzięczny elektorat. Poziom polszczyzny
dramatycznie spadł i nie dziwi nikogo szef klubu parlamentarnego, który potyka się o zdania
proste, nie mówiąc już o złożonych, dykcję ma jak po spożyciu, a artykulację, jakby nie
skończył podstawówki, choć skończył studia. Czy można oczekiwać popisów erystycznych
od kogoś, kto mówi „som", „proszę panią", „psze pana", „ja myślem", „w jedny sprawie",
46
„schizofremnia" (to wszystko z jednego, krótkiego wywiadu), od kogoś, kto co trzy słowa
wtrąca zgrabny zwrot „w zakresie", a filipikę nazywa filipinką? Język naszych sejmowych
debat jest kompromitujący, ale nie idzie tylko o to, że większość pań posłanek i panów
posłów u Schopenhauera siedziałaby w oślej ławce albo wyleciałaby z klasy. Debaty są u
nas żałosne, bo nasi politycy na ogół nie debatują, tylko wygłaszają swe expose. A czynią
tak z dwóch względów. Po pierwsze, cierpią na autyzm. Nie słyszą tego, co mówią inni.
Może i słuchają, ale nie słyszą. Zresztą, jakby nawet usłyszeli, to i tak nie zwróciliby uwagi.
Po co się wsłuchiwać, weryfikować własne poglądy i polemizować, skoro można powiedzieć
swoje w poczuciu, że rzuca się złote myśli, nawet jeśli to straszne androny. Słowo nie jest
szpadą. Jest cepem. Poza tym, po co słuchać, skoro słuchanie mogłoby doprowadzić do
konieczności odpowiadania na to, co się słyszy, a tu, panie posłanki, panowie posłowie,
drogi elektoracie, wszystko jest od kropki do kropki napisane. W dodatku, a może przede
wszystkim, mamy w naszej polityce dojmujący brak szacunku jednych polityków dla innych
polityków i głębokie przekonanie większości z nich, że trzymają w garści kamień filozoficzny,
że pojmują to, czego inni pojąć nie są w stanie. Oni mają monopol na rację. Zamiast o
debacie powinno się więc mówić o serii monologów ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o De-
mostenesie i Cyceronie (ci dwaj fakt ten mogliby skomentować, mówiąc: „I dzięki Bogu,
nawzajem").
47
mr
DEBATY TELEWIZYJNE____________________^
n W Polsce do historii przeszły dwie: debata Wałęsa - Miodowicz, w 1988 roku, i debata
Wałęsa - Kwaśniewski, sześć lat później. W tej pierwszej lider Solidarności przywitał się z
Polakami po siedmiu latach przerwy i zmiażdżył rywala, ledwie „na dzień dobry" odwrócił się
od niego i powiedział wprost do kamery: „Dobry wieczór państwu". W tej drugiej
najciekawsze było to, co zdarzyło się tuż przed debatą i zaraz po niej. Aleksander
Kwaśniewski celowo spóźnił się do studia, w którym czekał już Lech Wałęsa, by prezydenta
zirytować. Na dokładkę już w czasie debaty wręczył mu swe oświadczenie majątkowe.
Prezydent do końca nie odzyskał rezonu i opuszczając studio, na wyciągniętą dłoń
Aleksandra Kwaśniewskiego odpowiedział, że kandydatowi SLD może jedynie „podać nogę".
O tym incydencie Kwaśniewski powiedział publicznie następnego dnia i natychmiast
powstało wrażenie, że oto nieokrzesany prowincjusz nie potrafił się zachować w kontakcie z
prawdziwym Europejczykiem (ludzie do dziś są przekonani, że o nodze usłyszeli w debacie).
Przed debatą Jan Nowak-Jeziorań-ski ostrzegał prezydenta Wałęsę, by był ostrożny, czujny i
elegancki, bo przeciwnik jest groźny. Usłyszał aroganckie „ja go znokautuję". Nie
znokautował. Na dodatek znokautował siebie. Powszechnie uznaje się, że właśnie „noga"
zdecydowała o wyniku wyborów prezydenckich. Zdecydowała też o tym, że panowie
Kwaśniewski i Wałęsa potrzebowali dziesięciu lat i śmierci Papieża, by podać sobie ręce.
W wyborach prezydenckich w 2005 roku żadna z debat nie miała szczególnego wpływu na
ich wynik. Ciekawsze niż debaty były manewry przed debatami. Jesz-
48
cze w lipcu, gdy Włodzimierz Cimoszewicz szybował w sondażach, Donald Tusk wzywał go
do debaty. Gdy sytuacja w sondażach się odwróciła, to Cimoszewicz chciał takiej debaty.
Doszło do niej 8 września w programie Co z tą Polską. Tydzień później miało dojść do
debaty Cimoszewicz - Kaczyński, ale kandydat SLD wycofał się z kampanii. Kandydat PiS-u
zapragnął wtedy debaty z liderem Platformy. Donald Tusk się ociągał. I obaj mieli rację. Lech
Kaczyński, bo tracił w sondażach i tę stratę chciał zniwelować. Tusk, bo mając 50%
poparcia, mógł na takiej debacie tylko stracić. Kandydat PiS-u na każdym kroku powtarzał
więc: „Chcę debaty z Tuskiem", co sprawiało wrażenie, że to on jest w natarciu, a rywal w
odwrocie. Sztab Tuska zamiast zaproponować negocjacje, kluczył, aż w końcu, pod presją,
ustąpił. Debata? OK. Ale gdzie? Do walki przystąpiły trzy stacje telewizyjne, a żaden z
kandydatów nie chciał wybrać jednej z nich, by nie urazić dwóch pozostałych. Pojawił się
więc pomysł, by -tak jak w Ameryce - debatę przeprowadzić na neutralnym gruncie z
udziałem dziennikarzy z różnych mediów, w tym konkretnym wypadku z TVP, TVN-u i
Polsatu. Eksperyment byłby ciekawy - i w ramach profesjonalizacji kampanii, i w ramach
cywilizowania się stosunków między telewizyjnymi nadawcami. Stacje się zresztą
porozumiały, sztaby kandydatów też, do debaty jednak nie doszło. Komitety wszystkich
partii, poza PO i PiS-em, zaprotestowały przeciw pomysłowi przeprowadzenia tuż przed
wyborami parlamentarnymi wielkiej debaty, w której ich przedstawiciele nie wzięliby udziału.
Pomysł więc upadł, i to nie do czasu wyborów parlamentarnych, ale na amen. Teraz każdy
chciał już mieć własną debatę we własnej telewizji. Chciał i miał. Mieliśmy więc sześć debat
prezydenckich w TVP, Polsacie i w TVN-ie, debatę w „Fakcie", debatę w „Gazecie
Wyborczej", dwie debaty
49
w Radiu Zet, może jeszcze jakieś inne debaty. Było ich dość, by wszystkie razem straciły
znaczenie i by pozbawić publikę oraz kampanię elektryzujących dwóch, trzech pojedynków. I
w tym sensie do dewaluacji hasła „debata kandydatów na prezydenta" doprowadzili, za
sprawą swych ambicji, dziennikarze telewizyjni i ich szefowie. Czyli jak w sejmie, debaty są,
jest ich nawet wiele, ale tak wiele, że tracą sens.
DEMEDIATYZACJA
Tę z kolei teorię wyłożył poseł PiS-u Artur Zawisza. Dał on wykładnię, zgodnie z którą
mediatyzacja polityki polega na tym, że media nie opisują rzeczywistości, ale ją kreują.
Demediatyzacja, dla odmiany, to sytuacja, w której, jak powiedział, „głos społeczeństwa
oddawany w wyborach nie jest infekowany przez media, służby specjalne, oligarchów itd.".
Ze straszliwymi skutkami me-diatyzacji mieliśmy do czynienia jesienią 2005 roku, gdy w
efekcie knowań mediów, oligarchów i służb specjalnych niemal całą władzę w Polsce przejął
PiS. Ale tylko pozornie podważa to słuszność teorii mediatyzacji i potrzebę demediatyzacji.
Gdyby bowiem nie knowania mediów, oligarchów i służb specjalnych, PiS zdobyłby
absolutną większość i demediatyzacja mogłaby nastąpić bez żadnych przeszkód.
Oczywiście, jeśli wybory wygrał PiS, a prezydentem został Lech Kaczyński, to albo
mediatyzacja jest nieskuteczna, albo daje efekty odwrotne do zamierzonych. Jest i trzecia
teoria, za którą nieśmiało się opowiadam, a nawet z trwogą ją przedstawię. Z tą me-
50
diatyzacją to bzdura, teoria wymyślona, by doprowadzić do demediatyzacji, czyli
podporządkowania sobie mediów tak bardzo, jak to możliwe, tak szybko, jak się da. Gdyby
teoria była prawdziwa, amerykańskim prezydentem nie zostałby od stu lat żaden
republikanin, SLD nie wygrałoby wyborów w 1993 roku, Aleksander Kwaśniewski nie
zostałby prezydentem w roku 1995, w 1997 roku wyborów nie wygrałby AWS, a w 2005 roku
nie zwyciężyliby bracia Kaczyńscy. Jest to jasne jak słońce. Ale ktoś, kto chce
podporządkować sobie media, musi wyczarować jakieś, najlepiej moralne, uzasadnienie
tego kroku. Nie robimy skoku na media, ale w imię społeczeństwa dokonujemy
demediatyzacji. Prawda, że to lepiej brzmi. Oczywiście, zwolennikom demediatyzacji nie
każda mediatyzacja przeszkadza. Drażni ich ona wyłącznie w przypadku mediów, których
nie kontrolują, bo te w ramach obiektywizmu nie idą na smyczy władzy i nie dają sobie
nałożyć kagańca. Pożądają natomiast mediatyzacji, jaka ma miejsce w mediach im
życzliwych. Krótko mówiąc, gdy w Radiu Maryja mówi się, że Tusk to Niemiec, a jego
dziadek był w Wehrmachcie, nie mamy do czynienia z mediatyzacja czy z infekowaniem
decyzji wyborczej ludzi, ale z egzemplifikacją wolności słowa, której nie chcemy przecież
ograniczać. A że to tak naprawdę jest infekcja bardzo poważna, tym się nie przejmujemy, bo
w końcu dokonuje się mediatyzacja naszego wroga, którego razem z ojcem Tadeuszem
chcemy zatopić. Natomiast drażni nas mediatyzacja, gdy oznacza to, że media są
obiektywne, nie mamy ich w garści, a podejrzewamy, że ten i ów dziennikarz lubi
Kwaśniewskiego albo, gorzej, Rokitę. Tak jak hasło „imposybilizm" symbolizuje wściekłość
na funkcjonowanie mechanizmów demokratycznych, tak mediatyzacja - złość na
niezależność mediów, a demediatyzacja to tłumaczona społeczną potrze-
51
bą chęć odebrania mediom tego, co jest ich istotą. Proste jak konstrukcja cepa. PiS, zgodnie
z przewidywaniami, doprowadził do demediatyzacji w TVP Wszystkie stanowiska zajęli w tej
firmie ludzie o poglądach identycznych z poglądami braci. Gdy już to nastąpiło - można było
sobie pozwolić na mediatyzację, czyli przekazywanie treści słusznych.
«:
t r,
ifi.
DESANT - ŚLĄSKI, GDAŃSKI, ŁÓDZKI
W polityce było trochę jak w piłkarskiej lidze. Jeden klub przeżywa czas świetności, drugi ma
chude lata. Potem następuje zmiana, bo gwiazdy mistrzowskiej drużyny gasną, a gwiazdy jej
rywala niespodziewanie zaczynają jaśnieć. W polityce wymiana kadr i awans na szczyty
następują zwykle gwałtowniej niż w piłkarskich ligach. Zamiast ewolucji - ostre cięcie. Nowe
czasy niosą nowe zadania, a nowe zadania wymagają nowych ludzi. Ci, którzy definiują
nowe zadania, chcą, by wykonywali je ich ludzie. Fala wynosi kogoś na szczyt, ale wraz z
przywódcą niesie wielu innych. W Polsce najgłośniejsza była śląska fala, co to według
towarzysza Gierka miała połamać kości wichrzycielom. Gdy I sekretarz KW w Katowicach
został w wyniku dziejowej burzy I sekretarzem KC w Warszawie, śląska fala przestała być
figurą retoryczną. Zaczął się śląski desant. Za Edwardem Gierkiem ruszyli na Warszawę
Edward Babiuch (późniejszy premier) i Zdzisław Grudzień (członek Biura Politycznego),
Paweł Bożyk (doradca sekretarza Gierka) i Maciej Szczepański, naczelny „Trybuny
Robotniczej", który już w okresie ka-
52
towickim udowadniał, że Polska jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata. Za towarzyszami i
prezesami poszli następni, od działaczy piłkarskich po znaną prezenterkę telewizyjną.
Polityczne Zagłębie Sosnowiec (ulubiony klub Gierka) okres świetności przeżyło w latach 70.
Potem w polityce najmocniejsze były Gwardia i Legia Warszawa. Po przełomie w 1989 roku
przez chwilę rządzili w lidze solidarnościowi gracze ze stolicy, choć już nie z klubów
resortowych. Zaraz potem nastąpił jednak triumf wyborczy Lecha Wałęsy, a w ślad za
Wałęsą poszedł desant gdański. Premierem został Jan Krzysztof Bielecki. Ministrami z
gdańskiego zaciągu byli też Janusz Lewandowski, Henryk Majewski, Robert Głębocki i
Andrzej Zarębski. Druga, słabsza fala z Wybrzeża dotarła do Warszawy w 1997 roku, gdy
głównym rozgrywającym polskiej polityki został stacjonujący od pewnego czasu w Gdańsku
Marian Krzaklewski, a marszałkiem sejmu Maciej Płażyński. Trzecia pomorska fala miała
Skąd tytut tej książki? I do kogo jest adresowany? Do nas wszystkich. Kolejne POPIS-y, kolejne pokazy buty, kolejne akty bfazenady budzą w nas często radość, a pogarda dla polityków znajduje codzienną pożywkę. Jest tylko jeden maleńki problem. To nie reality show. To jest nasz kraj, który dostał największą szansę w historii. Jeśli jej teraz koncertowo nie marnujemy, to na pewno robimy bardzo wiele, by jej nie wykorzystać. Jest tak, jak chcieliśmy jeszcze całkiem niedawno? O czymś takim POLSKA! GtUPCZE- mówię do siebie, do nas, do władzy: „Polska, głupcze!". Clinton i jego ludzie, mówiąc: „Gospodarka, głupcze", nikogo nie obrażali. Przypominali sobie, wypisując . to hasło na ścianie, o tym, co najważniejsze, by w chaosie nie zgubił się cel. I drogowskaz. Lepiej o nim pamiętać, zanim na drodze pojawi się inny: „Ślepa ulica". TOMASZ LIS POLSKA! GŁUPCZE! Świat Książki Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Elżbieta Jaroszuk Maciej Korbasiński Copyright O by Tomasz Lis, 2006 Copyright © by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2006 Świat Książki Warszawa 2006 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Piotr Trzebiecki Druk i oprawa GGP Media GmbH, Possneck ISBN 978-83-247-0457-6 ISBN 83-247-045^-4
Nr 5744 WSTĘP Gdy polityka - jak w Polsce - jest marnej jakości, a politycy są mierni, niedojrzali i nadpobudliwi, bardzo cierpią nie tylko ludzie. Cierpią także słowa. Bo niedostatek myśli kompensowany jest nadmiarem słów. Bo brak czynów jest zagadywany. Bo nieporadność w zmienianiu rzeczywistości wymaga jej zaklinania. Albo zakłamywania. A najczęściej jednego i drugiego. Słowa dostają strasznie w kość za sprawą naszych polityków. Bo większość z nich ma potworne kompleksy, więc nie ma szacunku dla siebie. Ponieważ nie szanują siebie, nie szanują też wyborców. Ponieważ nie szanują wyborców, mówią, co im przyjdzie do głowy. A ponieważ zwykle nie przychodzi im nic nadzwyczajnego, mamy psucie polityki, któremu towarzyszy psucie języka. Na pomysł napisania tej książki wpadłem, gdy nastała u nas nowa władza, czyli, jak chcą niektórzy, u zarania IV RP Dlaczego wtedy? Bo od 1989 roku w żadnym mo-l mencie nie zaprzęgnięto języka do realizacji celów czysto } politycznych. Bo w żadnym momencie w III RP nie posługiwano się nim tak cynicznie do redefiniowania znanych pojęć, do piętnowania wrogów, do odwracania kota ogo- 5 nem. W żadnym momencie też nie kłamano z taką energią i systematycznością. A wszystko zaczęło się, gdy politycy, z którymi większość Polaków wiązała duże nadzieje, nadali szyderczy wydźwięk słowu „popis" (PO-PiS, dokładniej). To było nieświadome i niezamierzone, spowodowane genetyczną niezdolnością do zawierania kompromisów. Ale potem doszło już do metodycznej akcji korumpowania języka. Pojawił się „układ", pojawiły się „łże-elity", pojawił się „imposybilizm", pojawiły się „cieniasy". Brutalizacja języka zaczęła się dużo wcześniej, a patronem akcji „mistrz niszczenia mowy polskiej" był późniejszy wicemarszałek sejmu i wicepremier. Ale w jego wykonaniu miało to charakter spontaniczny. Od roku natomiast ma charakter przemyślany. Język służy definiowaniu przeciwnika („łże- elity" właśnie). Służy też ukrywaniu prawdy o swych zamiarach („imposybilizm"). Czasem niszczeniu języka towarzyszy próba zawłaszczenia określonych słów - „patriotyzm" ma być związany z określonymi siłami politycznymi, które mają mieć monopol na jego jedynie słuszną interpretację. Epitetami stają się słowa, wcześniej mające zupełnie inny wydźwięk. Przykłady -„salon" czy „autorytety". Słowa, jak w PRL-u, stały się więc narzędziem ideologii. I spoważniały. Kiedyś miały więcej wdzięku, nawet takie jak „oszołomy" czy „popaprańcy". Dziś są cięższe, siekierą ciosane - „łże", „tchórz", „zwarty ordynek", mamy bowiem czas „wzmożenia moralnego" i „rewolucyjnej czujności". Słowa poszły w kamasze. Warto prześledzić, co się w ostatnich kilkunastu latach stało z naszym językiem politycznym, jak zmieniały się słowa, jak zmieniał się ich sens. Czasem, obserwując ten proces, można się uśmiechnąć, więcej jest jednak, niestety, powodów do smutku. Kolejna stracona szansa, kolejna grupa zbawicieli, uważających, że oni tu są na wieki wie- 6
ków amen. Znowu tracimy czas, drepcząc w miejscu i patrząc, jak władza, zamiast być narzędziem wielkiej modernizacji Polski, staje się lekiem na kompleksy i obsesje. Skąd tytuł tej książki? I do kogo jest adresowany? Do nas wszystkich. Kolejne POPIS-y, kolejne pokazy buty, kolejne akty błazenady budzą w nas często radość, a pogarda dla polityków znajduje codzienną pożywkę. Jest tylko jeden, maleńki problem. To nie jest reality show. To jest nasz kraj, który dostał największą szansę w historii. Jeśli jej teraz koncertowo nie marnujemy, to na pewno robimy bardzo wiele, by jej nie wykorzystać. Jest tak, jak chcieliśmy jeszcze całkiem niedawno? O czymś takim marzyliśmy? O takiej władzy? Więc mówię do siebie, do nas, do władzy - „Polska, głupcze!". Clinton i jego ludzie, mówiąc: „Gospodarka, głupcze", nikogo nie obrażali. Przypominali sobie, wypisując to hasło na ścianie, o tym, co najważniejsze, by w chaosie nie zgubił się cel. I drogowskaz. Lepiej o nim pamiętać, zanim na drodze pojawi się inny: „Ślepa ulica". ANAN KOFANIKURWIKI „Andrzej Lepper słał dokumenty do sekretarza generalnego ONZ Anana Kofana", powiedziała w czasie dyskusji w Tygodniku Politycznym ]edynki posłanka Samoobrony Renata Beger. Jej myśli szybują zresztą nieustannie, a w czasie lotu następują zrzuty pereł dowcipu i intelektu. Kilka przykładów: Fragment wywiadu dla „Super Expressu": - Kolega twierdzi nawet, że mam kurwiki w oczach. - Lubi pani seks? - Jak koń owies. A oto jak posłanka Beger broniła oskarżanego o zgwałcenie prostytutki eurodeputowanego Samoobrony Golika: Towarem jest prostytutka. I ten towar jest określony, jak on ma wyglądać i czy to ma być miłość taka czy taka. Jeśli się chcą zabezpieczyć, to mówią o tym w chwili zamawiania, a nie w momencie, gdy mężczyzna ma już ją posiąść. I jak tu się nie zaśmiać, jak nie zarżeć, jak pani poseł nie i lubić? Występy Renat}' Beger szybko zrobiły z niej sejmo- 1 ! 9 wą maskotkę. Jest pani poseł, osoba zresztą miła i sympatyczna, źródłem radości milionów rodaków. Jedni oglądali transmisję z obrad komisji śledczej badającej sprawę Rywina, by zobaczyć, jak będą grillowali świadków posłowie Rokita i Ziobro. Inni czekali na kolejne występy i wygłupy posłanki Beger, której dzielnie wtórowała posłanka SLD Anita Błochowiak. Fragment przesłuchania Piotra Niem-czyckiego z Agory przez śledczą Błochowiak: Anita Błochowiak: - Uhm, okej. Proszę mi powiedzieć: siedziba „Gazety Wyborczej" i biura zarządu są na trzecim piętrze, tak, siedziby? Piotr Niemczycki: - Siedziba...
- Biura zarządu - są na trzecim piętrze siedziby? - Tak. - Uhm. Mamy ciągi komunikacyjne w postaci schodów i wind? - I korytarzy. - I korytarzy. Pionowe. A proszę mi powiedzieć teraz... - Poziome, korytarze poziome. - Tam na tym korytarzu znajduje się szczęsna czy nieszczęsna toaleta. - Wychodzi się z gabinetów prezesów, przechodzi się przez wspólny sekretariat, to, co się nazywa coś w rodzaju open space, czyli to nie ma tutaj ścianek, ten nasz sekretariat nie jest zamknięty. Idzie się kawałkiem korytarza, dochodzi się do schodów i tu, gdzie są schody, jest następny korytarz i po lewej stronie znajduje się toaleta męska, po prawej stronie znajduje się toaleta damska. - I z niej mogą wszyscy korzystać, pracownicy czy też osoby, które... - Tak, z niej mogą korzystać wszyscy. - Także zarząd z niej korzysta. - Bo to jest najbliższa toaleta. 10 I jeszcze fragment, tym razem z przesłuchania Adama Michnika: Adam Michnik: - Z mojego punktu widzenia, kiedy i w jaki sposób zaprosiłem Lwa Rywina na taras, czy zamówiłem kawę, czy wodę mineralną, jest kompletnie bez znaczenia... - Wodę mineralną - sprecyzowała Błochowiak. - Zapewnić mogę, że jutro pani nie będzie pamiętała, jaką pani dzisiaj piła wodę mineralną, bo to dla pani nie jest istotne. - Ale gdyby dzisiaj przy tej wodzie mineralnej Lew Rywin poprosił mnie o siedemnaście milionów dolarów, na pewno bym pamiętała. - I pamiętałaby pani, w jakich Lew Rywin był skarpetkach? - Nie wiedziałam, że tak się tam panowie poznawaliście. - Pani poseł, to już było naprawdę poniżej pasa. - No bo skarpetki... - Kolorowe skarpetki były symbolem walki ze stalinizmem. Wszyscy bikiniarze chodzili w kolorowych skarpetkach. - Mówi się, że pedały też - spuentowała posłanka Błochowiak.
Pośmialiśmy się już, wesoło? Bo mnie nie jest wesoło. Oto pierwsza w wolnej Polsce komisja śledcza bada być może największą, a na pewno najgłośniejszą aferę III RP I w sporej części przesłuchania zamieniają się w kiepski kabaret. Wyobraźmy sobie, że taki cyrk ma miejsce w czasie jakichkolwiek przesłuchań w Kongresie. Na przykład w sprawie afery Watergate. I lecą skarpetki przez ciągi komunikacyjne i pionowe korytarze. Byłby to zapewne 11 dobry materiał dla satyryków, ale w mediach podniósłby się rwetes. To absolutna kompromitacja komisji, Izby Reprezentantów, Kongresu i amerykańskiej demokracji, sprawa wymaga, by zajmowali się nią ludzie kompetentni, odpowiedzialni i poważni, Amerykanie zasługują, by reprezentowali ich ludzie nieprzynoszący wstydu sobie i instytucji, w której funkcjonują. Tak by mówiono w mediach, tak mówiliby zwykli ludzie. U nas podnoszono problem podziałów politycznych w komisji, ale problem jakości ludzi, którzy w niej zasiadali, uznawano za drugorzędny. A oprócz pań B. było jeszcze kilku panów, których występy były absolutnie żenujące. Czy jest grubą przesadą, by domagać się, żeby oddzielić scenę polityczną od sceny kabaretowej? Czy Daniec, Drozda i kabaret Mumio nie zaspokajają naszej potrzeby kontaktu z satyrą? Rozumiem, że nasza demokracja jest młoda, ale czy ma to być usprawiedliwieniem, że już na starcie jest ona deprawowana? Weźmy pod uwagę, że gdy notowania Samoobrony rosły, a jej działacze oczami wyobraźni widzieli się w rządowych gabinetach, Renata Beger, zapyta- < na, czy widzi i gdzie ewentualnie widzi dla siebie miejsce w rządzie, tym razem z pełną powagą odpowiedziała: „Gdzieś w okolicach ministerstwa finansów". Przewodniczący jest już wicepremierem i wprawdzie nie zrobił z pani Beger ministra finansów (jak będzie premierem, to może zrobi), ale już wzmocnił tak dobrze nam znane standardy rządzenia. Gdy pani Beger została skazana na karę więzienia w zawieszeniu za oszustwo, stwierdził, że jego to nic nie obchodzi. No bo niby dlaczego miałoby mu przeszkadzać, że w jego partii są oszuści. Przecież nie może być partii bez członków. W Polsce najbardziej kuriozalne pomysły stają się często rzeczywistością. Ponieważ mamy złe zdanie o politykach i o instytucjach politycznych, czerpiemy satysfakcję i 12 ze wszystkiego, co potwierdza naszą złą opinię o nich. A ponieważ to, co widzimy, i straszne jest, i śmieszne, nasze zdanie o politykach i instytucjach politycznych jest coraz gorsze. I rośnie w nas przekonanie, że wszystko to błazenada i hucpa, dlatego nie kandydujemy i nie idziemy głosować. A ponieważ nie kandydujemy i nie idziemy głosować, coraz mniej ludzi wybiera coraz gorszych kandydatów, pieniądz gorszy wypiera lepszy. Zamiast dialogów Niesiołowskiego i Oleksego mamy oratorskie popisy ze speluny. Przedstawiciele narodu naród zabawiają za narodu pieniądze. A że instytucjami państwa pogardzamy, to i państwem pogardzamy. Nie jest ono już może, jak kiedyś, wrogiem, ale jest niechciane, niekochane, niesza-nowane. Rzecz staje się bardzo pospolita. Aż do bólu. BALCEROWICZ MUSI ODEJŚĆ Najczęściej powtarzane i najgłupsze hasło w III RE Podłe, niesłuszne i nieeleganckie. Stanowiące dowód, jak niegodziwie potrafimy traktować w Polsce ludzi, którym zawdzięczamy najwięcej. Hasło „Balcerowicz musi odejść" pierwszy zgłosił KPN. Potem przejęła je Samoobrona i uczyniła osią swego programu, a właściwie jedynym tego programu
wyróżnikiem. Mówisz posłowi Samoobrony: „Dzień dobry", a on ci na to: „Balcerowicz musi odejść". Czasem hasłu temu towarzyszyły takie inwektywy i oszczerstwa, że chyba tylko jakiemuś specyficznemu autyzmowi Leszka Balcerowicza zawdzięczamy to, że nie spakował walizek i nie został wykładowcą na jakimś amerykańskim uniwersytecie. Autyzmowi i pa- 13 triotyzmowi, bo zawsze zwyciężało w nim poczucie od- ; powiedzialności i powinności. Chociaż, jak on to znosił, ; trudno powiedzieć. Na przykład co myślał, gdy słyszał \ takie słowa, wypowiedziane przez Andrzeja Leppera \ z trybuny sejmowej 25 stycznia 2002 roku (data, jak się ; później wyjaśni, istotna). „Wniosek skierujemy do orga- 'i nizacji międzynarodowych o ściganie Balcerowicza jako i zbrodniarza, o ściganie jego jako winnego ludobójstwa ';> z przyczyn ekonomicznych. Z pełną odpowiedzialnością, l po 1989 roku 3 tysiące ludzi popełnia w Polsce samobój- y stwa. Milośević, Afganistan, Jugosławia cała, zbrodnia ludobójstwa (...). Dzisiaj widać, kto strzela do ludzi, ale ;; tego zbrodniarza, który zaciska pętlę ekonomiczną ludziom na szyi, nie widać. On to robi w białych rękawicz- y kach". Albo jeszcze mocniej - listopad 2001 (data też waż- y na): „Balcerowicz to kanalia, która musi odejść i przestać niszczyć ten kraj". Takich wycieczek pod adresem Balcerowicza było przez ostatnich kilkanaście lat setki. Opluwano go z wielu stron, pluto prosto w twarz, nikogo bardziej przez te lata w Polsce nie opluto. A obrońcy Balcerowicza albo milczeli, albo mówili cichutkim głosem, bo skoro upowszechniło się w narodzie, że przyczyną nieszczęść wszelakich jest Balcerowicz, to jak go wziąć w obronę, jak uniewinnić, zbrodnie unieważnić, zbrodniarza ułaskawić. A lud chce krwi. Opluwanie Balcerowicza było aktem absolutnej głupoty, bo jeśli Polska jest dzisiaj w punkcie, w którym jest, to w bardzo dużym stopniu dzięki niemu, a jeśli nie jest w tym, w którym mogłaby być, to dlatego, że musiał się on zderzyć z falą populizmu, demagogii i ignorancji. Tak łatwo zapomniano o tym, jak wyglądała Polska w 1989 roku? Jak łatwo nie dostrzegać, ile w tym czasie nam się udało. Jak łatwo spoliczkować tego, któremu tyle zawdzięczamy. 14 Zróbmy to, co sugeruje przewodniczący Lepper, i sprawdźmy liczby. 1989 2005 Inflacja 639% 1% PKB na głowę mieszkańca 1800 USD 12 000 USD Średnie zarobki 34 USD 797 USD PKB Polski 68,3 miliarda USD 280 miliardów USD I można by takich danych potwierdzających wielki skok, jakiego dokonała Polska, przytaczać bez liku. Tylko po co? Żeby udowodnić to, co oczywiste, a w co niektórzy i tak nie uwierzą, bo nie chcą? Ale, ale, czy swego poglądu w sprawie Balcerowicza nie zmienił właśnie jego największy krytyk? Oto ten sam, co zawsze, choć nie taki sam Andrzej Lepper w listopadzie 2005 roku. Fragment wywiadu dla Pulsu Biznesu:
- Ale Balcerowicz musi odejść? - Panowie, to takie hasło. Wcale nie musi odchodzić, on dobrze wykonuje to, co mu każe ustawa. Na jego miejscu każdy ekonomista robiłby to samo. - Święci pańscy! Lepper chwali Balcerowicza? - Tak, wykonuje to, co mu nakazują przepisy. Ja go krytykuję za wszystko, co robił wcześniej. No i jesteśmy w domu. To takie hasło. Zdobywałem na tym haśle punkty, to je głosiłem, a co tam. A że ludziom w głowach mieszałem, że opowiadając im brednie, traktowałem ich jak stado idiotów, to już drobiazg. Andrzej Lepper - jak to powiedzieć, by procesu nie było - niech będzie, że myli się, gdy mówi: „ja go krytykuję za wszystko, co robił wcześniej". Otóż w cytowanej wyżej wypo- 15 wiedzi Lepper mówi o popełnianych przez Balcerowicza zbrodniach w czasie teraźniejszym. A mówił to rok po objęciu przez Balcerowicza funkcji szefa banku centralnego, czyli w czasie, gdy ten robił to, co „na jego miejscu każdy ekonomista by robił". Jak wiele takich lekcji potrzebują Polacy, by przestać wierzyć ludziom, którzy prawdę mają za nic? Leszek Balcerowicz, oprócz wielkich zasług, ponosi oczywiście pewną winę wynikającą z jego profesorstwa. Bredniom i kłamstwom za rzadko i za słabo dawał odpór. Uważał, że kłamstwo i demagogia pogrążają się same, więc nie trzeba z nimi polemizować, nie trzeba ich z powłoki oszukaństwa odzierać. Że zasady ekonomii są, jakie są, i trzeba pozwolić im funkcjonować, nie tracąc czasu na tłumaczenie ludziom, że 2 + 2 = 4. To błąd, wielki błąd, który można było wybaczyć ekonomiście, ale nie politykowi. Parafrazując Lenina, zadaniem polityka jest tłumaczyć, tłumaczyć i jeszcze raz tłumaczyć ludziom, dlaczego robimy to, co robimy, dlaczego to jest słuszne, dlaczego im samym się to opłaca i dlaczego powinni nas poprzeć. Polityk, który tego nie robi, traci poparcie, a tracąc poparcie, traci narzędzia, by robić to, co słuszne. I to był błąd Balcerowicza. Inna sprawa, czy Balcerowicz zrobiłby to, co udało mu się zrobić, gdyby zamiast robieniem zajął się głównie tłumaczeniem tego, co robił. W 2005 roku, już w kampanii prezydenckiej, Lech Kaczyński, robiąc ukłon w stronę Andrzeja Leppera i elektoratu Samoobrony, powiedział, że jeśli wygra wybory, to po upływie kadencji obecnego prezesa NBP nie wysunie go ponownie na to stanowisko. Czyli „Balcerowicz musi odejść", choć robi to, co zrobiłby każdy ekonomista. Głowa Balcerowicza za poparcie Leppera, a właściwie obietnica nieprzedłużania z Balcerowiczem kontraktu za głosy elektoratu Leppera? No i dobili targu. Potem wojenkę z Balcerowiczem zaczął 16 jeszcze PiS, bo nie ma w Polsce niezależnej instytucji i poważanego, niezależnego człowieka, którego w PiS-sie nie uznano by za wroga. W pewnym momencie okazało się jednak, że PiS Balcerowicza docenia. W reklamówce, która pojawiła się w lipcu 2006 przed wyborami samorządowymi, PiS chwalił się najniższą w Europie inflacją. Skoro jest to sukces, to chociaż jest to sukces Balcerowicza, na pewno nie jest to sukces Balcerowicza. To wielkie osiągnięcie PiS-u.
BECIKOWE, SENIORALNE Skądinąd rozsądny pomysł na pomoc matkom rodzącym dzieci, gdy trafił do sejmu, stał się, oczywiście, substytutem systemowej i systematycznej polityki demograficznej państwa, ilustracją trwającej w naszej polityce rywalizacji dobrych wujków, czyli kto da więcej z nie swoich pieniędzy, pretekstem do wyjątkowo tandetnej i żenującej debaty parlamentarnej, wreszcie okazją dla opozycji, by dołożyć PiS-owi. Na pomysł „becikowego" wpadł jesienią 2004 wójt Lelowa. Podchwyciła go (pomysł, nie wójta) Liga Polskich Rodzin. W wielu miastach becikowego jednak nie wypłacono, bo sprzeciwiły się temu Regionalne Izby Obrachunkowe (zgodnie z prawem gmina może wspierać najuboższych, ale nie wszystkich). Becikowe wróciło po wyborach do sejmu jako jeden z warunków poparcia LPR-u dla rządu Marcinkiewicza. Rząd chciał jednak przyznać becikowe jedynie rodzicom najuboższym, o dochodzie poniżej 504 złotych w rodzi- 17 nie, LPR zaś wszystkim. Przy okazji pojawił się spór o to, kto ma prawo do dodatku dla samotnych rodziców. Rząd, chcąc ograniczyć wyłudzanie zasiłków, uznał, że dodatek powinien przysługiwać samotnym matkom tylko wtedy, gdy ojciec dziecka jest nieznany albo nie żyje, a nieznany jest wyłącznie „ojciec dziecka, które zostało poczęte w wyniku czynu zabronionego i nie ma możliwości ustalenia ojcostwa". Tu nie można nie zacytować fragmentów jednego z najbardziej błyskotliwych sejmowych wystąpień ostatnich lat. Oto jak proponowane przez rząd rozwiązanie uzasadniał poseł Tadeusz Cy-mański z PiS-u: „Do tej pory przepisy pozwalały kierować pieniądze państwowe w formie świadczeń do kobiet, które doskonale znają ojca swego dziecka. Ten ojciec może mieć w dodatku całkiem dobre dochody. Co więcej, on może być posłem! (Dlaczego bycie posłem to «coś więcej» - pozostanie tajemnicą posła Cymańskie-go - T.L.). Wiadomo, że kobieta podaje wtedy «ojciec nieznanym bo dla takiego posła to polityczna śmierć. (Niestety, kilka innych, naprawdę poważnych przewin, które w normalnie funkcjonującej demokracji byłyby przyczyną «politycznej śmierci», u nas taką przyczyną nie jest -T.L.). Ale czy jej się należy zasiłek? Więc ten zaproponowany przez rząd przepis ma pewną myśl obyczajową: że za historie wakacyjnych miłości, które zaowocowały dzieckiem, państwo nie płaci. I na przykład na wczasach, zanim ta historia się zacznie, to dobrze o nazwisko zapytać, gdzie pracuje, albo nawet dowód osobisty zobaczyć". Abstrahując już od wakacyjnego romantyzmu a la Cymański, warto zwrócić uwagę, że w pierwszej części wypowiedzi posła szło o zapobieżenie wypłacaniu zasiłków samotnym matkom, które na to nie zasługują. W drugiej pan poseł dokonał subtelnego podziału na 18 dzieci lepsze i gorsze. Doprawdy, poseł Cymański poszedł przynajmniej o jeden most za daleko nawet jak na gust zachęcającego do rewolucji moralnej PiS-u. Prezes Kaczyński przyznał, że protest Izabeli Jarugi-Nowackiej w sprawie wypowiedzi Tadeusza Cymańskiego jest racjonalny i zaapelował, by nie głosować w sposób, który krzywdziłby dzieci. Posłowie definicję ojca nieznanego wykreślili. 29 grudnia sejm przegłosował becikowe w wersji proponowanej przez LPR, który poparła nawet Platforma Obywatelska. To, że na taki wydatek w budżecie pieniędzy nie było, nie miało znaczenia. Opozycja szalała ze szczęścia. PiS dostał pstryczka w nos, Kaczyński z Marcinkiewiczem potknęli się o becik. Tego dnia okazało się, co było oczywiste dla każdego
poza sejmem, że bez większości skutecznie rządzić się nie da. Pojawiła się więc alternatywa - jakiś układ stabilizujący rząd lub wybory. W ramach debaty nad „paktem stabilizacyjnym" LPR zgłosił pomysł „senioralnego". Dwa miliony najuboższych emerytów i rencistów miały co roku w rocznicę śmierci Papieża dostawać 500 złotych. To dopiero kunszt polityczny - jedną propozycją pokłonić się emerytom, Kościołowi, ojcu Rydzykowi i Radiu Maryja. Czy w budżecie są na to pieniądze, nikt już nie pytał. Zresztą zgodnie ze złotą myślą premiera z jego expose „nie stać nas na to, by nas nie było stać". No jak nas na to nie stać, to stać nas na zgłoszenie każdej propozycji, która miałaby być sfinansowana z budżetu, czyli z niczego, bo dla każdej opozycji w Polsce budżet jest bytem wirtualnym, cała zaś polityczna działalność służy wyłącznie temu, by z nie swoich pieniędzy dać wyborcom więcej niż inni. W tym sensie, niestety tylko w tym, jest to opozycja bardzo obiecująca. 19 BORÓWKI '»,. &, Tak nazywano członków SdPl Marka Borowskiego, która to partia, odcinając się w marcu 2004 roku od post--PZPR-owskiego pnia, miała stworzyć nową, prawdziwą lewicę, po czym została wypluta przez historię i wyborców i, dla odmiany, przytuliła się do post-PZPR-- owskiego pnia. Ciekawe, że już w nazwie „borówki" było pewne nawiązanie do poziomek, czyli do ludzi i struktur odrywających się w 1981 roku od PZPR--owskiego pnia. Borówki zgasły i zwiędły tak jak poziomki, wśród nich panowie Nałęcz i Siemiątkowski, którzy chcieli budować nowe, zanim się zorientowali, że nowe nie przeżyje bez opieki starego, i oparli się znowu o pień. Szczególnie kształcące jest tu prześledzenie drogi Tomasza Nałęcza. PZPR, poziomki, Unia Pracy, SLD, borówki, komitet wyborczy Włodzimierza Cimoszewicza, nicość. Nicość ma oczywiście swój kres, pod warunkiem wszelako powrotu do postkomunistycznego matecznika. Ale borówki, poziomki, rzodkiewki i inne owoce i warzywa poszły w końcu razem - lewą marsz -do wyborów samorządowych. Czy da się ekshumować zwłoki? W Polsce? Oczywiście. }'% BRUKSELA T Siedlisko zła, ucieleśnienie najkoszmarniejszych snów prawdziwych Polaków, kajdany nałożone Polsce, nowy kat, który zastąpił Moskwę. Wszystko to słyszeliśmy 20 przez lata od wrogów wejścia Polski do Unii. Wiedzieli, co mówią, a dokładniej, dlaczego mówią. Wiedzieli, że politycznie zginą, gdy tylko Polska przestanie być skansenem, gdy Polacy zobaczą świat, nauczą się języków, wyleczą się z kompleksów. Takich optymistycznie patrzących na świat Polaków nie będzie przecież można znowu ocyganić, okłamać, przestraszyć, ogłupić. Ze strachu przed taką perspektywą kłamali więc, straszyli i próbowali ogłupić, opowiadając o zdradzieckiej, biurokratycznej Unii, usiłującej pozbawić nas tożsamości. Gdy się wspomni kampanię przed unijnym referendum i brednie wypowiadane wtedy przez przeciwników członkostwa Polski w Unii Europejskiej, nie można się nie j
uśmiechnąć. Bo ten podszyty strachem i kompleksami j antyunijny ferwor miał w sobie wiele elementów j komicznych. Wystarczy zajrzeć na stronę internetową LPR-u, by doznać iluminacji i zorientować się, ile zła jest w Unii oraz jak potwornym jego siedliskiem jest Bruksela. Ze strony tej wynika, że Bruksela to esencja zła wszelkiego, że w „zjednoczonej Europie" chrześcijaństwo to margines, w kościołach propaguje się homoseksualizm, w pozbawionych duszy wieżowcach kwitnie biurokracja. A jak tu zachować zmysły, gdy patrząc na antyunij-ne spoty LPR-u, przekonujemy się nagle, że przywódcy wiodą nas wprost do paszczy smoka, a tam spłoniemy, bo smok zionie złym ogniem. „Unijni urzędnicy naiwnie myślą, że jak polskiemu chłopu każą nie zabijać świń w domach, to on posłucha", mówił w spocie Maciej Giertych. On z Ligi Polskich Rodzin, więc na rodzinach się zna, i na chłopach w rodzinach też. W spocie były także zdjęcia panów Szmajdzińskiego i Kwaśniewskiego, a wybór Polski zilustrowano pytaniem „Moskwa czy Bruksela?". Odpowiedź wydaje się prosta, ale widać według LPR-u prosta nie była, bo jak podpowiadano nam w LPR-owskiej piosence: „Jak ufać tym, co kiedyś w związek republik wierzyli, teraz ślepo na kolanach na Brukselę zamienili". Do antyunijnej propagandy dziarsko wzięli się walczący z Brukselą i z trądzikiem wszech-polacy, wznosząc na demonstracjach hasła: „Unia Europejska to banda złodziejska", „Nie dla mniejszości i innych naleciałości" oraz „Pedofile, pederaści to są eu-roentuzjaści". Jak kogoś uderzał symplicyzm tych hase-łek i przyśpiewek, mógł zaczerpnąć z krynicy intelektualnych przemyśleń przewodniczącego Leppera, który prawił tak: „Bruksela leży tak samo daleko od Warszawy jak Moskwa. I ci sami ludzie, potomkowie tych ludzi, którzy uwierzyli w Jałtę, ci sami ludzie dzisiaj próbują nas ciągnąć do Brukseli. Mówicie, że nie utracimy suwerenności, a Unia nam pozwoli na wszystko. Nie łudźcie się. My wiemy, że Unia nic nam nie da...". Przewodniczący mówił, że nie da, i zapewne na znak protestu przeciw temu, że dała za mało, nie pobiera dopłat bezpośrednich. A może je pobiera, by Unię osłabić. Naród oczywiście ogromną większością opowiedział się za wejściem Polski do Unii, bo wiele rzeczy można Polakom zarzucić, ale nie skłonności samobójcze. Naród ucieszył się też, że do 2013 roku Polska dostanie z Unii prawie 60 miliardów euro. Dzięki takiemu zastrzykowi pieniędzy będzie Polska innym krajem. W tym innym kraju, zamieszkanym przez bogatszych, bardziej zadowolonych z siebie obywateli, trudniej będzie skutecznie wciskać kit, jaki części ludzi wrogowie wejścia Polski do Unii jednak wcisnęli. W styczniu 2006 roku, prawie dwa lata od wejścia naszego kraju do Unii Europejskiej, przeprawa* dzono u nas sondaż - co myślimy o Polsce w Unii. Pozy* tywnie członkostwo Polski w Unii odbiera 62% pytanych. Negatywnie 9%. 62% euroentuzjastów? 625St pedofili i pederastów? Stało się. Finis Poloniae! fci 22 BULTERIER, RATLEREK, KUNDELKI, BURA SUKA Najczęściej spotykane określenia polskich polityków przy użyciu nazw ras i typów psów. Określenia te występują w dwóch wariantach - jako autodefinicja i jako definicja politycznego wroga. Bulterierem (autodefinicja) Kaczyńskiego sam siebie nazwał Jacek Kurski z PiS-u. Ani co do charakterystyki psa, ani co do odgrywanej przez niego roli nie miał chyba wątpliwości sam Lech Kaczyński, który miał powiedzieć, że woli mieć tego „s... z sobą niż przeciw sobie". Określenie „bulterier" nie było jednak całkowicie trafione. A właściwie było niemal zupełnie nietrafione. By to stwierdzić, wystarczy przeczytać charakterystykę tej rasy, powstałej w
Anglii pod koniec XIX wieku. Bulterier wymaga doświadczonego i konsekwentnego hodowcy, który będzie umiał zaspokoić potrzebę dużej aktywności ruchowej pieska. Tu się zgadza. Ale dalej już nie. Okazuje się bowiem, że bulterier cieszy się dziś uznaniem jako pies obronny i stróżujący, a tylko początkowo był używany do walk psów. Jacek Kurski nawiązywał więc, nazywając się bulterierem, do funkcji, których ta rasa już nie pełni. A jeśli przeczyta się charakterystykę bulteriera, to widać jak na dłoni, jak bardzo kulą w płot było porównanie z bulterierem. Okazuje się, że jest to stworzenie zrównoważone, dające się podporządkować, żywe i bystre. Może i żywe, może i bystre, ale zrównoważone i dające i się podporządkować? Skąd! j Ciekawe, że w pewnym momencie, gdy Kurski zarzu- | cił Donaldowi Tuskowi przekręty billboardowe w czasie kampanii prezydenckiej i lider Platformy stwierdził, że Kaczyńscy znowu spuścili bulteriera ze smyczy, niektórzy 23 w okolicach PiS-u się obrazili, że to niedelikatnie. Czy jak bulterier by kogoś zagryzł, też by mówili, że to niedelikatne? Zależy, kogo by zagryzł. O ile Jacek Kurski nazwał się bulterierem, o tyle inny poseł PiS-u, Ludwik Dorn, o dziennikarzu „Financial Times" powiedział, że ten łże jak bura suka, a posła Platformy Obywatelskiej Bronisława Komorowskiego nazwał ratlerkiem. Czy Bronisław Komorowski jest politycznym jastrzębiem Platformy, zapytali Dorna dziennikarze. „Jastrząb? Raczej ratlerek" - odpowiedział Dorn. Wiadomo, do czego pił i w co chciał ugryźć ratlerka poseł Dorn, ale i tutaj określenie, poza złośliwością odwołującą się do rzekomego psiego kalibru i odgłosów wydawanych przez posła Platformy, chybione. Ratler, miniaturę pinscher, bywa wprawdzie szczekliwy i duży nie jest - waga: 4-6 kilogramów. Ale jest to, jak się okazuje, pies o żywym temperamencie, odważny, bystry, spostrzegawczy, pojętny, do tego znakomity kompan dla dzieci i osób starszych. Jeśli więc zważyć niewielki całokształt ratlerka, poseł Dorn zafundował posłowi Komorowskiemu komplement. Oprócz bulterierów i ratlerków są jeszcze w polskiej polityce kundelki. A ponieważ psy dzieli się na rodowodowe, rasowe bez rodowodu, mieszańce i kundelki, wiadomo, że kundelki to najniższa klasa rozgrywkowa, gorzej niż mieszańce. Kundel bywa oczywiście psem dobrym („Kundel bury, kundel bury, kundel bury fajny jest"), ale tylko w piosenkach dziecięcych. Kundelek to nawet gorzej niż kundel, a właśnie „ujadającymi podwórzowymi kundelkami" nazwał w 1991 roku prymas Glemp osoby krytykujące zaangażowanie hierarchii kościelnej w życie polityczne w Polsce. Poniekąd była to odpowiedź na słowa ówczesnego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, który o Józefie Glempie mówił per „pan prymas". 24 Nawiasem mówiąc, warto zauważyć, że postępującej brutalizacji naszego życia politycznego towarzyszy postępujące cywilizowanie się stosunków między politykami a Kościołem i hierarchami Kościoła. Jeszcze na początku lat 90. wielu polityków wręcz manifestowało swój antyklerykalizm (Aleksander Kwaśniewski mówił na przykład o księżach „trzecia płeć"). Księża i biskupi z kolei czasem bezceremonialnie ingerowali w politykę i manifestowali swe
poparcie dla tej czy innej partii. Dziś politycy, inaczej niż w 1991 roku, na pewno nie powiedzieliby na przykład, że pielgrzymka papieska jest za droga, dziś żaden polityk nie wyraziłby się o prymasie „pan prymas", a żaden biskup nie mówiłby o krytykach Kościoła wśród polityków - „kundelki". A jeśli zdarza się już politykowi koszmarna wpadka, jak szefowi kancelarii prezydenckiej Andrzejowi Urbańskiemu, to larum jest na cały kraj. Urbański potknął się, gdy w reakcji na słowa kardynała Dzi wiszą, który dostrzegł kolizję między ewentualną pielgrzymką Benedykta XVI do Polski a kampanią wyborczą, powiedział, że nie można ulegać quasi-terrorowi i że jeden kardynał nie będzie dyktował Polsce polityki. Wygłupił się minister, zdarza się, ale było to raczej niegroźne odstępstwo od normy. Niestety, w marszu w stronę cywilizowanych relacji między Kościołem a światem polityki, obie strony nie powiedziały zawczasu „stop" i wpadły sobie w ramiona. Po ominięciu przystanku „życzliwość" wielu polityków i wielu hierarchów doszło więc do punktu, w którym ci pierwsi starają się do Kościoła przytulić i w jego blasku się ogrzać, a wielu spośród tych drugich próbuje obstawiać polityków z kolejnej opcji politycznej. Prawie 20 lat po odzyskaniu przez Polskę wolności powraca więc pytanie, czy respektowany jest u nas rozdział Kościoła od państwa. Pytanie uzasadnione, skoro Watykan napomina 25 polski Kościół, a nuncjusz apostolski wydaje komunikat, w którym pisze, że duchowni i zakonnicy muszą mieć pi-> semną zgodę biskupów na angażowanie się w działalność publiczną. Komunikat dotyczył Radia Maryja, ale przecież nie tylko jego. Wróciliśmy więc niemal do punktu wyjścia, co wskazuje, że pewne lekcje nie zostały do końca odrobione, że pewnym pokusom wciąż nie można się oprzeć, że pewne błędy nadal się popełnia, choć na własnych błędach można już się było tego i owego nauczyć. ; i CHOCHOLI TANIEC Tak, zupełnie słusznie, nazwał rozmowy pseudokoalicyj-ne albo agonalno-okołokoalicyjne Jan Rokita. Spotkania> po których mówiono, że były udane, by kilka godzin później oświadczyć, że zakończyły się całkowitym fiaskiem. Ogłaszanie, że będą się toczyły rozmowy, choć żadne rozmowy toczyć się nie miały. Mówienie jednego dnia, że rozmowy się nie udają, bo przeszkadza Tusk, a pomaga Rokita, a drugiego, że chyba się nie uda, bo Tusk chce, ale Rokita przeszkadza. Spotykanie się przez PiS tego samego dnia z Platformą w jednej sali, a z Samoobroną, LPR-em i PSL-em w drugiej. Wypowiedzi polityków PiS-u, że bez większości będą wybory, i na tej samej fali, że z Platformą większości zbudować się nie da; a z Samoobroną nie warto. Mówienie ludziom (to Jarosław Kaczyński), że albo będzie koalicja z Platformą, al- = bo wybory, po czym podpisanie paktu z kimś innym, ca ; uznano za powód, by wyborów nie było. Spotkania, po 26 których obie strony mówiły o ich przebiegu coś zupełnie innego. Wydawanie przez Kancelarię Prezydenta (nie PiS-u, ale prezydenta) oświadczeń, że rozmowy nie przynoszą efektu, bo Rokita bruździ. Nagrywanie w Pałacu Prezydenckim rozmowy z Tuskiem. Wzajemne złośliwości i obelgi. Sugestie, że będzie koalicja parlamentarna z Samoobroną, by za chwilę powiedzieć, że koalicji nie będzie, a Lepper jest przestępcą i do rządu nie wejdzie. Deklaracje, że Giertych wchodzi, nie wchodzi, znowu wchodzi i znowu nie wchodzi, po czym
jednocześnie wchodzi i nie wchodzi, czyli jest w koalicji, ale parlamentarnej, bo w każdej chwili może się od PiS-u odwrócić. Negocjacje, do jakich prowadzący je lider klubu parlamentarnego PiS-u przygotowuje się, zgarniając na korytarzu w drodze na rozmowy posłów, którzy mogliby w tych negocjacjach uczestniczyć. Zapewnienia, że Samoobrona z LPR-em na pasku Kaczyńskiego nie pójdą, po czym rezygnacja obu partii ze wszystkich istotnych postulatów. Mocne słowa Andrzeja Leppera, że „Kaczyński musi oprzytomnieć", i Giertycha, że „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka", po czym za chwilę obaj bijący pokłony przed liderem Prawa i Sprawiedliwości. Wszystko to „bez krępacji", na oczach milionów Polaków, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. I wszystko to w ramach budowy IV RP, w ramach „rewolucji moralnej" i „moralnego wzmożenia". W piaskownicy zwanej polską polityką tak żałośnie jeszcze nie było. Chocholi taniec? Jak najbardziej. Wesele było. Wesoło nie było. 27 CIEMNY LUD TO KUPI Tak Jacek Kurski tłumaczył wciskanie ludziom „lipy z dziadkiem Tuska". Charakterystyczne jest, że obrońcy zwykłych ludzi przed knowaniami łże-elit całkowicie instrumentalnie traktują wypowiadane przez siebie słowa, wykazując tym nieskończoną pogardę dla swych poddanych. Mistrzami w okłamywaniu ludzi byli komuniści, a sztukę wciskania bredni „ciemnemu ludowi" sprawnie opanowali postkomuniści, ale nowy rozdział w dziedzinie „wciskania ludziom ciemnoty" zapisują teraz ci, którzy uważają, że dobry PR wystarczy, by biel stała się czernią, by 2 + 2 równało się 5, by zawładnąć emocjami i umysłami ludzi. Mówić swoje, powtarzać to bez końca, oczerniać polit)'czną konkurencję metodycznie i bez wytchnienia, szafować obietnicami i bezszelestnie się z nich wycofywać. Kto doprowadził do kryzysu parlamentarnego i walki o laskę marszałkowską? Platforma Obywatelska. Nic to, że kryzys wynikał z wniesienia przez rząd budżetowej autopoprawki, która kilka dni potem, gdy marszałek sejmu odblokował jego pracę, okazała się zupełnie niepotrzebna. Kto jest totalną opozycją, która nie poparła żadnego rządowego projektu? Platforma. Nic to, że już w pierwszych stu dniach rządu Marcinkiewicza poparła ona kilkadziesiąt rządowych projektów. Poparła? A, bo to są projekty rządu Belki. Kto nie wykorzystał szansy na wznowienie rozmów o koalicji PO-PiS? Tusk, bo nie zareagował na odpowiednią propozycję prezesa Kaczyńskiego. Nic to, że nie zareagował podobno w czasie rozmowy, po której szef PiS-u powiedział, że była bardzo udana. Kto mówił, że termin na przyjęcie przez parlament budżetu mija 19 lutego? Premier i marszałek sejmu. A właśnie, że nie, bo szef PiS-u i prezydent uznali, iż mija on 31 stycz- 28 nia. Dlaczego prezes PiS-u nie powiedział tego premierowi i marszałkowi? Bo nie chciał, by zmuszeni zostali do mówienia nieprawdy. Wszak wiadomo, że nawet gdyby wiedzieli, iż według braci termin mijał 31 stycznia, to i tak wprowadzaliby parlament w błąd, mówiąc, że 19 lutego. Co z tego, że mówiliśmy, iż w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji nie będzie posłów i członków partii? Są, ale to fachowcy, a w ogóle idzie o tanie państwo. Dlaczego, skoro idzie o tanie państwo, budżet Rady zwiększono o 10 milionów? Rada musi zbudować wolne media, a to wymaga pieniędzy. Zlikwidujemy podatek Belki od oszczędności. Nie zlikwidowaliśmy? Przecież obiecywaliśmy to przed wyborami, a teraz jesteśmy po wyborach. Zbudujemy trzy miliony nowych mieszkań. Cóż, to było przed wyborami. No to zbudujemy
300 tysięcy. Ten, kto będąc w Trybunale Konstytucyjnym, nie chciał uznać nielegalności instrukcji 0015, to tchórz. Cóż, że nie mógł tego uczynić, bo wcześniej została ona uchylona, a Trybunał nie może się zajmować przepisami, które nie obowiązują. Dlaczego dziennikarze nie zostali wpuszczeni na podpisywanie paktu stabilizacyjnego? Ależ drzwi były otwarte, po prostu nie chcieli wejść. A że próbowali, ale ich nie wpuszczono? Może źle próbowali. Zresztą to nie było podpisywanie, tylko parafowanie. A że jakimś cudem na zdjęciach widać, że nikt niczego nie parafował, bo wymaga to minipodpisów pod każdą stroną, a tych nie składano? Było parafowanie i już. Cóż z tego, że Jarosław Kaczyński nazywał Kazimierza Marcinkiewicza świetnym premierem? Skoro był świetny, to trzeba się go pozbyć. Cóż z tego, że kilka godzin przed swą dymisją premier mówił, że jego sytuacja w obozie rządzącym jest skomplikowana? Przecież nie kłamał, bo on nigdy nie kłamie. Tym bardziej że jego sytuacja w istocie przestała się komplikować i zaczęła być boleśnie prosta. „Naszym działaniom to- 29 warzyszy huragan kłamstw i pomówień", powiedział w słynnym sejmowym wystąpieniu w debacie na temat 100 dni rządu Marcinkiewicza Jarosław Kaczyński. Trudno by z nim polemizować. „Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio", śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski. Nie zgadzam się. Może dadzą się oszukać raz, dwa, a nawet sto razy. Ale w końcu powiedzą „dość". CIENIASY, WALENTYNKO WA KONFERENCJA PRASOWA „Cieniasy", tak członków gabinetu cieni Platformy Obywatelskiej zgrabnie nazwał Kazimierz Marcinkiewicz. Był to kolejny kroczek w stronę budowy pełnej krasy klasy politycznej, w stronę przywrócenia polskiej polityce dobrego stylu i smaku. Pierwsze milowe kroki zrobił w tę stronę Andrzej Lepper, mówiąc o złodziejach, mordercach, szubrawcach i padalcach. Ponieważ jednak Leppera uznawano za Jakuba Szelę polskiej demokracji, jego język nie do końca się przyjął. Ale jego językowe skłonności zaczęli nagle podzielać politycy szlachetni i prawi, ludzie mądrzy i patrioci, a nawet genetyczni patrioci. I tak to w naszym języku pojawiły się łże-elity (to chyba o inteligencji), ratlerki (o Bronisławie Komorowskim), tchórze (o Andrzeju Zollu) i cieniasy. Premier z właściwą sobie gracją, mówiąc o gabinecie cieni PO, powiedział: „Jak na» żywa ich mój syn, cieniasy, przepraszam, cienie". Powiel dział to mniej więcej tak spontanicznie i naturalnie, jalt kilka miesięcy wcześniej wykrzykiwał słynne „yes, yesj 30 yes", a potem w czasie wizyty w Hiszpanii „gracias, gra-cias, gracias". Czy ćwiczył przed lustrem, nie wiadomo. Wyglądało, jakby ćwiczył. Oczywiście Tony Blair nie nazwałby brytyjskich konserwatystów cieniasami, a Angela Merkel nie nazwałaby cieniasami socjaldemokratów, ale, jak wiadomo, różnica między stylem polskiej polityki a stylem polityki brytyjskiej czy niemieckiej jest mniej więcej taka jak między izbą wytrzeźwień a Izbą Lordów. Cieniasy oczywiście nie wszystkim się spodobały. Nie spodobały się nie tylko członkom Platformy, ale także innym przedstawicielom łże-elit, które mają to do siebie, że w obronie postkomunistów, agentów, esbeków, TW, liberałów, przestępców, złoczyńców, przekręciarzy i całej reszty mętnych typów opowiadają się za kulturą słowa. Gdy dzień po tej wypowiedzi zapytano Kazimierza Marcinkiewicza, czy użycie słowa „cieniasy" aby na pewno było na miejscu, szef rządu z przepraszającą miną powiedział, że „było to takie sympatyczne
przejęzyczenie", a w ogóle to była taka „walentynkowa konferencja prasowa". Wielka szkoda, że przejęzyczenie nie było jeszcze bardziej sympatyczne, bo wtedy członków gabinetu cieni PO można by nazwać po prostu dupkami albo kretynami. Co zaś do „walentynkowatości" konferencji prasowej po obradach rządu, cóż - warto zapoznać się z listą tematów, o których mówił rząd, a na konferencji prasowej premier. Co my tu mamy? Informacja na temat programu pozyskiwania nowych miejsc zakwaterowania w jednostkach penitencjarnych. Informacja w sprawie ćwiczenia Zarządzania Kryzysowego Paktu Północnoatlantyckiego. Projekt Narodowych Strategicznych Ram wspierających wzrost gospodarczy i zatrudnienie. Współpraca Rady Ministrów z Sejmem i Senatem w sprawach związanych z członkostwem RP w Unii Europejskiej. Jak widać nierząd, o, przepraszam, rząd (takie walentynkowe sympatyczne 31 przejęzyczenie), zajmował się wyłącznie tematami lekkimi, sympatycznymi i typowo walentynkowymi. A propos cieniasów. Jak na ironię to właśnie spotkanie z liderem cieniasów było gwoździem do trumny Kazimierza Marcinkiewicza. Lider cieniasów bowiem po spotkaniu powiedział, że premier uskarżał się na swą trudną sytuację i dawał do zrozumienia, że w niektórych sprawach bliżej mu do Platformy niż do braci Kaczyńskich. Poglądy mógł sobie mieć inne, bo w końcu był od uśmiechania się, a nie od podejmowania decyzji. Ale żeby tak bez konsultacji spotkać się z wnukiem kogoś, „kto na ochotnika wstąpił do Wehrmachtu"? Nie, patriotyczni bracia tego wybaczyć nie mogli. Nikt tego nie wie, ale podobno gdy Marcinkiewicza usuwano, cieniasy szeptały „yes, yes, yes" i „gracias, gracias, gracias". CONSENSUS _______^ I Żadne inne słowo nie zrobiło tak wielkiej kariery w po-* czątkach III RP, żadne nie było wtedy tak często używane, żadne też nie okazało się w polskiej praktyce politycznej słowem tak bardzo non grata. Krótko mówiąc, był consensus w gębie, ale nie w polityce. A consensusu zwykle nie było, bo politycznego ususu jego zawierania też nie było., Consensus zrobił karierę w okolicach Okrągłego Stohti W kąt poszły wcześniej używane, a jakże banalne: „zgcM da", „porozumienie", „kompromis". Sam Okrągły Stół rzeczywiście stanowił consensus, czyli układ osiągnięty w drodze negocjacji. Potem consensus się jednak niemal całkowicie rozsypał. W praktyce politycznej przez lata 32 H przetrwał właściwie wyłącznie w sprawie starań Polski o przyjęcie do NATO. Z przyjęciem do Unii Europejskiej już tak dobrze nie było. Consensus szybko wyszedł z mody, bo można było przypominać, jak to w 1980 roku „rozmawialiśmy tak, jak rozmawia Polak z Polakiem", można było się chwalić tym, jak wrogowie dogadali się przy Okrągłym Stole, ale emocjonalna gotowość zawierania kompromisów miała jednak swoje granice. Standardem w polskiej polityce jest brak szacunku dla polityków inaczej myślących. Uważa się ich za durniów, demagogów, szaleńców albo frajerów. Ponieważ tak się ich też traktuje, trudno z nimi zawrzeć kompromis. Jeśli uważam kogoś za durnia, demagoga albo frajera, nie chcę z nim zawierać kompromisu,
bo on by źle o mnie świadczył. Chcę oponenta podbić, zdominować, pognębić, załatwić, zniszczyć, upokorzyć, wykończyć. Jeśli jestem za słaby, by to zrobić, mogę się z nim dogadać, ale tylko na moment, bo gdy poczuję jego słabość, skoczę mu do gardła. Ciekawe, że polityka w demokratycznej Polsce tak bardzo poddaje się leninowskiemu dylematowi „kto kogo". Consensus jest już więc poza ususem, a jeśli się pojawia, to w wersji „jestem gotowy na consensus, wystarczy, że przyjmiecie wszystkie moje warunki". Marian Krzaklewski mówił na przykład w 1996 roku, że on jest jak najbardziej za consensusem w sprawie konstytucji, pod warunkiem, iż wszyscy się zgodzą, że Polska musi opierać swój system prawny na wartościach chrześcijańskich. Nie mówię, że nie miał racji. Mówię tylko, że nie do końca rozumiał sens słowa „consensus". Consensus pozostał więc w sferze życzeń, a najczęściej pojawia się w wersji „potrzebny jest consensus...". Owszem, potrzebny, ale ponieważ rozmawiamy jak Polak z Polakiem, na żaden consensus nie ma szans. 33 CZARNA TECZKA Przed drugą turą wyborów prezydenckich w 1990 roku w telewizyjnym studiu doszło do debaty Wałęsa - Tymiński. W pewnej chwili kandydat zza oceanu oświadczył, że w stojącej obok niego czarnej teczce są materiały kompromitujące Wałęsę. Lider Solidarności zareagował natychmiast, domagając się, by Tymiński otworzył teczkę i pokazał, co w niej ma. Ten jednak jej nie otworzył i niczego nie pokazał, co czyniło wielce prawdopodobnym, że w środku nic nie było. Czarna teczka jest więc do dziś symbolem groźby, która nie jest spełniona, bo spełniona być nie może. Półtora roku po wyborach Tymiński napisał zresztą do już prezydenta Wałęsy list, w którym znowu groził. Tym razem padło ultimatum - jeśli Wałęsa nie poda się do dymisji, zawartość teczki zostanie ujawniona. I tu ciekawostka. Wałęsa do dymisji się nie podał. W marcu 1993 roku Stanisław Tymiński oznajmił, że w jego czarnej teczce są dokumenty potwierdzające, iż Lech Wałęsa był agentem SB. Jakoś nie zrobiło to na nikim wrażenia, tym bardziej że Bolka już rok wcześniej próbował z Wałęsy zrobić Antoni Macierewicz. Ciekawa była natomiast odpowiedź Stanisława Tymińskiego na pytanie, czy jego akcję należy łączyć z antyprezydencką kampanią Jarosława Kaczyńskiego. „To największe nieszczęście być połączonym z braćmi Kaczyńskimi", wyjaśnił Tymiński. 34 CZARNI O czarnych zaczęto mówić w latach 90. Budzeniem niechęci i pogardy dla „czarnych" zajmował się głównie Jerzy Urban, wtłaczający ludziom do głów kalkę „byli czerwoni, a teraz są czarni". W tamtym czasie toczyła się w Polsce ostra dyskusja ideologiczna, w której nie oszczędzano nikogo i niczego. Późniejszy miłośnik Papieża, Aleksander Kwaśniewski, nazywał księży trzecią płcią, głośne były zarzuty, że papieska pielgrzymka w 1991 roku kosztuje Polaków za dużo. Często wulgarny antyklery-kalizm znajdował pożywkę w pewnych działaniach Kościoła, który nie dość powściągał zapędy niektórych polityków, by do Kościoła się przykleić i politycznie go wykorzystać. Późniejszy sekretarz Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskup Michalik, ekumenicznie wzywał wtedy, by w wyborach „katolik głosował na
katolika, Żyd na Żyda". Antyklerykalizm stopniał wraz z odchodzeniem Kościoła od polityki. Po dojściu do władzy PiS-u w polityce pojawiło się jednak Kościoła dużo więcej. A już ekspansja wpływów ojca Rydzyka spowodowała, że napłynęła nowa fala antyklerykalizmu. I to antyklerykalizmu katolickiego. Rośnie bowiem liczba katolików, którzy czują się niekomfortowo, patrząc na zbliżanie się i Kościoła do polityki, i polityki do Kościoła. Takie opinie wyraża zresztą wielu księży, w tym niektórzy biskupi. Oskarżenia o budowanie w Polsce państwa wyznaniowego są nadużyciem, ale nie wydaje się nadużyciem twierdzenie, że mamy do czynienia z odchodzeniem od formuły państwa świeckiego. Jeśli w ramach ochrony dziedzictwa narodowego znajdują się w budżecie pieniądze na Świątynię Opatrzności Bożej, to widać, że narzędziem odchodzenia od świeckości państwa może być nawet budżet. W Polsce 35 oprócz innych cudów zdarzają się oczywiście także cuda kolorystyczne. Okazało się bowiem, że mamy nie tylko różne odcienie czerni, ale i różne odcienie purpury. Niektórzy księża, a nawet biskupi, oskarżani są bowiem o ka-tolewicowość mającą kolor różowy. Są więc księża i biskupi słuszni, wspierający linię ojca Tadeusza, oraz tacy, którzy ulegli wdziękowi różowych oraz liberałów. „Nam z czarnymi dobrze", powiedział w swoim czasie Jarosław Kaczyński. Nic w tym złego, że politykowi wierzącemu dobrze jest z księżmi. Zaskakujące jest jednak to, jak dobrze. Intrygujący jest też flirt owego polityka i jego partii z odcieniem czerni, któremu on sam zarzucał jeszcze niedawno prorosyjskość. Ale widocznie prorosyjskość przestaje być prorosyjskością, gdy towarzyszy jej proPiSizm.i| rf 4 »l 4 CZTERDZIEŚCI LAT SKROMNOŚCI ¦} -----------------------------------------------------1 i To chyba najzabawniejsze hasło wyborcze w historii kampanii wyborczych we wszystkich krajach umieścił w 1993 roku na swych plakatach Jan Parys, wcześniej, w rządzie Jana Olszewskiego, minister obrony. Parys jako minister obrony z determinacją głosił słuszną tezę, że Polska zdecydowanie powinna się starać o członkostwo w NATO. Niestety, była to jedna z niewielu wypowiedzi wskazujących, że minister ma kontakt z rzeczywistością. Parys, i tym razem nie poszło o piękną Helenę, w krótkim czasie skłócił się niemal ze wszystkimi i w kwietniu zawiesił go sam premier. Rok odpoczynku od polityki, jaki minął od obalenia rządu Olszewskiego, niestety, nie wpłynął na Parysa otrzeźwiająco. W kampanii 1993 roku zasłynął nie 36 tylko reklamą swej skromności, ale też demonstracją swej dezynwoltury i nieodpowiedzialności. Powiedział mianowicie, że „ZChN jest partią, która ma takie poglądy jak Kiszczak i Jaruzelski. Oto są skutki tego, że na czele ZChN stoi komunistyczny kapuś". Syn króla Troi Priama, brat Hektora i Kasandry, zwariował na punkcie Heleny. Parys polski - na punkcie antykomunizmu. Nazwanie kapusiem profesora Wiesława Chrzanowskiego, jednej z najpiękniejszych postaci współczesnej Polski, było jedną z najbardziej haniebnych obelg wypowiedzianych przez osobę publiczną w III RP Podobno, jeśli Bóg chce kogoś pokarać, odbiera mu rozum. Cóż, czasem odbiera mu też skromność. Jan Parys zniknął z
horyzontu na wiele lat. Pojawił się ponownie, gdy okazało się, że jako wiceprzewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, w której zarabiał 14 tysięcy złotych, przyznał sobie około 100 tysięcy złotych premii. Oskarżany przez prasę o nieetyczne postępowanie powiedział, że pieniędzy nie odda. Jak powiedział, tak nie oddał. Potem wylądował w Miejskim Przedsiębiorstwie Taksówkowym. Zapewne ustanowiona tam została dla niego specjalna ulgowa taryfa. Przypomnijmy tylko - Jan Parys był ministrem obrony w rządzie przełomu w kraju zamieszkanym przez 38 milionów ludzi. IV RP, KACZYZM Termin IV RP, którą chce zbudować PiS, wymyślił człowiek Platformy Obywatelskiej Paweł Śpiewak, komentując obraz Polski wyłaniający się z prac komisji do spraw 37 Rywina. „W mediach mowa jest o kryzysie zaufania do władzy, instytucji państwa, polityków. I jest to fakt bezsprzecznie o znaczeniu podstawowym", pisał Śpiewak w styczniu 2003 roku. Kilka lat minęło, budowa IV RP trwa, a diagnoza wciąż wydaje się trafna. Pod wieloma względami zresztą odpowiada ona rzeczywistości jeszcze bardziej niż na początku 2003 roku. Oto jeszcze jeden fragment analizy przeprowadzonej przez znanego socjologa: „Nic się nie zmieni, jeśli nie odbudujemy zaufania do instytucji państwa, prawa, parlamentu, administracji, rynku gospodarczego. Coś ostatecznie pękło i się skończyło. Rzecz nie może się sprowadzić do kolejnej fali morali-stycznych pouczeń i rad. Niewiele wynika z narzekania i czarnowidztwa. Co najwyżej mogą zacierać ręce populiści i nacjonaliści, którzy będą zdobywać poparcie wraz z narastającym rozczarowaniem polską demokracją". Jak widać, profesor świetnie przepowiedział przyszłość, i to z kilkuletnim wyprzedzeniem. Pomysł nazywania czegoś nowego, co w Polsce powstanie, pomysł numerowania nowego porządku wydawał się dyskusyjny. A niektórym nawet groteskowy. Kilka tygodni po wyborach parlamentarnych Stefan Niesiołowski mówił, że nie rozumie „powodów, dla których nagle ma w Polsce nastać IV RP Bo władzę uzyskał Kaczyński? A jak ją straci, to będzie V RP?". W pewnym sensie dowodem na to, że żadna nowa RP nie jest potrzebna, był sam fakt przejęcia władzy w III RP przez ludzi, którzy ją kwestionowali. Nie jest aż tak źle z państwem, w którym władzę niemal w bezszelestny sposób przejmują ludzie totalnie to państwo krytykujący. Czy trzeba lepszego dowodu, że demokracja jest żywotna? Demokracja, zdaniem wielu fasadowa, może i była ży- ! wotna, ale degrengolada rządów SLD w istocie mogła \ stworzyć wrażenie, że chora nie jest już tylko jakaś par- 38 s tia polityczna, lecz że śmiertelnie chore jest właśnie państwo. Ostrość diagnozy uzasadniała przejęcie skalpela przez lekarza, który nie cierpi medycyny bezinwazyj-nej. On chce ciąć, a ponieważ chce ciąć, musi przedstawić dramatyczny obraz stanu pacjenta. Skoro choroba jest straszliwa, radykalne muszą być też kroki wymierzone w chorobę. Skoro rak zżera organizm, komórki rakowe trzeba zeskrobać do końca. Im czarniejszy obraz Polski malowano, tym bardziej prawdopodobne było, że władzę w Polsce przejmą radykałowie. A ponieważ miliony Polaków miały dość codziennego serialu o aferach z politykami w roli głównej, taką czarnym pędzlem namalowaną wizję Polski kupowały. Argumenty o potrzebie
zdecydowanej reformy państwa trafiały do przekonania, nawet jeśli padały nie ze strony autorów pomysłu budowy IV RP, lecz ze strony tych, którzy to hasło przejęli. Czyż nie do milionów patriotycznie nastawionych ludzi, świadomych dramatyzmu sytuacji, zwracał się Jarosław Kaczyński, gdy w lipcu 2005 roku mówił, że „IV RP to oferta polityczna dla Polaków o różnych poglądach politycznych, którzy chcą państwa uczciwego, zapewniającego im bezpieczeństwo osobiste, bardziej sprawiedliwego, budującego przyszłość bez zapominania o historii". Był to czas, gdy Jarosław Kaczyński nie mówił językiem rewolucjonisty, lecz językiem, owszem, radykalnego, ale idealisty. Kogoś, kto powiedziałby wtedy o niecnych intencjach rewolucjonistów spod znaku IV RP, uznano by za komucha albo zwolennika komuchów. Ra- dykalizacja poglądów i języka lidera PiS-u na skalę, jaką można było zaobserwować już kilka miesięcy po przejęciu przez PiS władzy, była w tym czasie trudna do przewidzenia. Kto powiedziałby wtedy, że zamiast nowych standardów rządzenia będzie TKM na nienotowa- 39 ną wcześniej w Polsce skalę? Zamiast uniezależnienia mediów publicznych nastąpi skok na media, którego nie powstydziliby się panowie Kwiatkowski i Czarzasty? Zamiast budowania wspólnoty obywateli będziemy mieli język podziału, sporu, awantury i wrogości? Zamiast odwoływania się do nadziei będzie straszenie ludzi? Że rozpleni się na szczytach władzy język brutalnego chamstwa i podłej insynuacji? Że zamiast metodycznej walki z biurokracją będziemy mieli rozrost biurokracji? Że zamiast taniego państwa będziemy mieli państwo jeszcze droższe? Że zamiast państwa obywateli będziemy mieli państwo partii? Jednej w szczególności. Że zamiast konsekwentnej polityki rządu rozkwitnie konsekwentna propaganda sukcesu? Zamiast wzmocnienia instytucji Polski obywatelskiej zobaczymy wzmacnianie państwa kosztem obywateli? Zamiast społeczeństwa obywatelskiego zacznie się budowa państwa hierarchicznego, a zamiast odbudowania rynku - odbudowa gospodarki etatystycznej? Że zamiast krzewienia wolności słowa będziemy mieli - jak powiedział Przemysław Gosiewski z PiS-u - „doskonalenie wolności słowa". Trudno się było spodziewać, że zamiast budowy ducha kompromisu otrzymamy niemal codzienną porcję awantur. Że duch współpracy zostanie prawie unicestwiony, Polacy niemal dzień w dzień będą na siebie szczuci, a rządząca partia będzie słała narodowi przesłanie nienawiści do wszystkiego, czego nie może kontrolować. Mamy więc nie ucieczkę od PRL-u, ale powrót do ducha PRL-u w imię walki z pozostałościami po PRL-u. Mamy IV RP której symbolem w takim samym stopniu co bracia Kaczyńscy stają się Andrzej Lepper, Roman Giertych i ojciec Rydzyk. W 2005 roku posłanka Joanna Senyszyn swym aksamitnym głosem straszyła Polaków wizją kaczyzmu. Wizja zamachu stanu i wprowadzenia faszystowskiej 40 IV RP była dość groteskowa. Ale pewne skłonności nowej władzy były niemal od razu zauważalne. Odwoływanie się przez nowych rządzących do sanacyjnej tradycji supermocnej władzy i maksymalnie marginalizowanej opozycji było czytelne. Podobnie jak prowadzenie polityki historycznej, niezrozumienie przez nową władzę tego, czym jest Unia Europejska, niezrozumienie, czym jest Europa, czym jest świat, jak żyją ludzie w krajach demokratycznych od ponad pół wieku. Bracia Kaczyńscy przechowali swoje obsesje jeszcze z początku lat 90. i myślenie o Polsce, jakby była to Polska lat 30. zeszłego stulecia. W tym nowym państwie naczelną rolę najpierw miał sprawować człowiek, który był wybrany, ale na
posła. Nie był ani prezydentem, ani premierem, ani marszałkiem sejmu. Ale czyż demiurg potrzebuje funkcji? Teoretycznie nie. Ale gdy demiurg zauważa, że wyznaczony przez niego na figuranta człowiek figuran-tem do końca być nie chce, że bryka, a nawet się stawia, to musi ów demiurg figuranta zgilotynować i zastąpić. Wtedy pojawia się bratni kraj. Dziennikarze „Polityki" nazwali wizję państwa, jaką ma Jarosław Kaczyński, „wizją państwa autorskiego". W tej wizji byłaby jedna, wodzowska, przeobrażająca Polskę partia, kierowana przez superjednostkę. Ciężar realizacji wizji spoczął więc na barkach jednego człowieka. Człowiek ten państwo swe i partię swą widzi ogromne. Problem w tym, że wizja ta kompletnie nie przystaje do państwa nowoczesnego, a jej realizacja sprawi, iż wielki, prawie 40-milionowy kraj w środku Europy nie zdoła skorzystać z największej szansy, jaką dostał od kilkuset lat. To szansa na dynamiczny rozwój gospodarki i społeczeństwa, które w dzisiejszej Europie mogą się rozwijać tylko wtedy, gdy respektowane będą, a nie permanentnie podważane, reguły i instytucje liberalnej demokracji. Można 41 oczywiście iść pod prąd, w przeciwnym kierunku do tego, w którym idzie normalny świat. Ale kilkudziesięciu milionów ludzi nie stać na płacenie ceny za spełnienie czyjejś autorskiej wizji. CZWOROKĄT, STOLIK DO BRYDŻA Socjolog Tomasz Żukowski oznajmił, że w Polsce funkcjonuje czworokąt: „pewna część polityków, pewna część środowisk biznesowych, pewna część służb specjalnych i pewna część zorganizowanej przestępczości". Afera paliwowa w istocie może sugerować, że takie powiązania w Polsce istnieją. Pytanie tylko - istnieją czy dominują. Otóż z wypowiedzi polityków PiS-u wynika, że w czworokącie nie tylko dochodzi do przestępstw, które trzeba zwalczać, a przestępców ukarać. Wynika z nich, że czworokąt jest wielkich rozmiarów, że dzieją się rzeczy straszne na ogromną skalę i że w czworokącie tym Polska przegrywa swoją szansę. Ponieważ czworokąt jako figura retoryczna nie był zbyt plastyczny, zastąpiono go czymś bardziej działającym na wyobraźnię. W swym expose, w którym sprawy gospodarcze znalazły się na miejscu dość odległym, premier Marcinkiewicz za najważniejsze zadanie swego rządu uznał naprawę państwa. „Polacy pilnie potrzebują państwa - mówił -które nie będzie stolikiem do brydża dla partii rozgrywanych między politykami, ludźmi biznesu, aktualnymi i byłymi funkcjonariuszami służb specjalnych i pospolitymi gangsterami". Metaforę tę rozwinął w - jak żartowano - właściwym expose Jarosław Kaczyński. Lider 42 PiS-u przekonywał, że polityczny projekt jego partii ma doprowadzić do wywrócenia tego stolika, po czym wyjaśnił, że nigdy by się to nie udało, gdyby realizowany był program Platformy Obywatelskiej. Ponieważ rząd popierany był wtedy przez Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin, jasne się stało, że Rokita i Tusk chcą, by stolik stał, natomiast w wywróceniu pomogą Andrzej Lepper, który, w istocie, wydaje się godny jako pomocnik w wywracaniu, i Roman Giertych, który chciałby jednocześnie wywrócić Okrągły Stół. Wkrótce okazało się też, że drogą do rozbicia stolika do brydża jest gra przy stoliku do pokera. Zaczęła się bowiem licytacja - nowe wybory, koalicja z PO (przecież z nimi nie da się wywrócić stolika), pakt stabilizacyjny. Poprzez pokerową licytację należy więc, z pomocą Andrzeja Leppera, doprowadzić do stabilizacji, a ta z kolei może doprowadzić do destabilizacji, a potem do wywrócenia stolika brydżowego. Pomaga w tym Centralne Biuro
Antykorupcyjne, zwalczające związki polityków, także byłych, z biznesmenami, szczególnie z trzema, panami Krauzem, Kulczykiem i Gudzowatym, i mogące sprawdzić skłonności seksualne każdej osoby, bo, jak wiadomo, istnieje dowiedziona relacja między heteroseksualizmem i homoseksualizmem a skłonnościami korupcyjnymi. W czasach rządów SLD jak na dłoni widać było, oczywiście, chore związki polityki z biznesem, patologiczne w swych skutkach ogromne wpływy Wojskowych Służb Informacyjnych w biznesie i nici łączące świat przestępczy ze światem biznesu i polityki. Ale między przekonaniem, że czas WSI się skończył, a twierdzeniem, że cała Polska jest w rękach WSI, istnieje jednak pewna różnica. Tuż przed wręczeniem Mariuszowi Kamińskiemu nominacji na pełnomocnika do spraw organizacji CBA premier Marcinkiewicz powiedział, że uznał, iż w takim dniu 43 wypada założyć czerwony krawat. Dlaczego? Bo się premierowi misja CBA kojarzy z czerwoną pajęczyną. Trzy dni później okazało się, że Marcinkiewicz nie jest już premierem. Znowu czerwona pajęczyna? A może układ? Ale jaki? Jakiś nowy? Nie może być. ĆWOK Spośród pojawiających się w polskiej polityce epitetów „ćwok" nie jest ani najbardziej dosadnym, ani najmniej eleganckim. Można być przecież oszołomem, złodziejem, malwersantem, porno-grubasem, przygłupem. Jeśli „ćwok" zasługuje na uwagę, to dlatego, że słowo to ma już nie tylko swoją słownikową definicję (pogardliwie o człowieku mało inteligentnym, nieobytym). Ma także wdzięk i historię związanych z jego użyciem prawnych interpretacji. Najsłynniejszy ćwok to ćwok Lepper. Za ćwoka uznał Leppera Stefan Niesiołowski, gdy lider Samoobrony pytany o podejrzenia, że eurodeputowany z jego partii zgwałcił prostytutkę, rżał albo, ładniej rechotał, pytając: „Czy można zgwałcić prostytutkę?". „Ćwok" najwyraźniej jest słowem obraźliwym, bo jeden z posłów Samoobrony podał Niesiołowskiego do sądu. Oczywiście ćwokiem okazał się sam Niesiołowski, bo tyle gardłował przeciw ćwokowi Lepperowi, a tu okazało się, że ćwok został wicepremierem. A co! A propos ćwoka w sądzie. Ćwok pierwszy raz trafił do sądu już 13 lat wcześniej. Dwaj funkcjonariusze straży miejskiej ze Zduńskiej Woli przeganiali wtedy chodniko- 44 wych handlarzy na pobliski bazar. Przechodzący obok obywatel nazwał owych funkcjonariuszy ćwokami i zarzucił im bezprawne działanie. Ponieważ funkcjonariusze się nie przejęli, dodał, że są ćwokami i głupkami. Pół roku później został skazany za „znieważenie funkcjonariusza publicznego podczas i w związku z pełnionymi przez niego obowiązkami" na osiem miesięcy więzienia z zawieszeniem na dwa lata i półtora miliona starych złotych grzywny. Sąd apelacyjny darował obywatelowi grzywnę, ale nie karę więzienia, obywatel odwołał się więc do Strasburga, uznając, że naruszono jego wolność słowa. I przegrał. Wyrok zapadł stosunkiem głosów 12:4. Nie zgodził się z nim przewodniczący składu, szwajcarski sędzia Wildhaber, który uznał, że słowa „ćwok" i „głupek" były w tej sytuacji umiarkowanie obraźliwe.
Z tym ćwokiem to w ogóle trzeba uważać. Senator Kazimierz Kutz nie uważał i przegrał proces z byłym szefem TVP Robertem Kwiatkowskim. Według Kutza, na Śląsku ćwok to człowiek, który z pewnych powodów czegoś do końca nie może zrozumieć. W wywiadzie dla „Przekroju" Kutz mówił, że jeśli człowiek nie zarazi się w młodości kulturą, to potem skutki tego są zgubne, bo jest ćwokiem: „Jeśli człowiek w młodości ukształtuje się bez tego, to potem jest ćwok, już to dla niego zawsze będzie obce. Prawdopodobnie prezes (Kwiatkowski - T.L.), syn wojskowego, też w młodości został odcięty od kultury, wrażliwości estetycznej, sam nie ma takich potrzeb. I roznosi to jak wirus". Sąd uznał, że Kutz przekroczył granice dopuszczalnej krytyki. Czy przekroczył, to inna sprawa, według sądu tak. Jedno jest pewne, wykładnia sądów idzie w taką stronę, że jasno podpowiada ostrożność z ćwokami. Jeśli więc spotykamy ćwoka, na przykład ćwoka-polityka, możemy spokojnie nazwać go ćwokiem. Ale w duchu. W duchu prawa. 45 DEBATA Słowo pochodzi od francuskiego słowa debater, „obradować". Słowo w Polsce używane często, choć desygnat, czyli to, co się za nim kryje, nie odpowiada specjalnie temu, co za debatę uważane jest w dojrzałych demokracjach. Wystarczy, że podzielilibyśmy telewizyjny ekran i po jednej stronie oglądalibyśmy debatę w Izbie Gmin, a po drugiej debatę w naszym Sejmie. Tam ładnie formułowane zdania, celne riposty, błyskotliwe puenty, wystąpienie za wystąpienie, zdanie za zdanie, słowo za słowo. Tu nudne wystąpienia, czasem przerywane okrzykami z sali, długa kolejka zapisanych do dyskusji, modlących się, by zdążyli powiedzieć, a najczęściej przeczytać to, co mają do przeczytania, zanim skończy się transmisja telewizyjna. Jasne, nie każdy, jak Tony Blair, zdobywał szlify w oksfordzkim klubie dyskusyjnym. Ale problem w tym, że pod względem poziomu sejmowych debat izba, zwana ze względu na położenie stropu wysoką, wypada dużo gorzej niż jeszcze kilkanaście lat temu. Bywały u nas debaty fascynujące, gdy ścierali się Niesiołowski z Oleksym, Geremek z Kaczyńskim, Kuroń z Jurkiem, Kwaśniewski z Rokitą, a Korwin-Mikke ze wszystkimi. Dziś jedni zmarli, inni awansowali, jeszcze inni zmienili izbę albo patrzą na mównicę z góry, ewentualnie zostali wygłosowani z polityki przez niewdzięczny elektorat. Poziom polszczyzny dramatycznie spadł i nie dziwi nikogo szef klubu parlamentarnego, który potyka się o zdania proste, nie mówiąc już o złożonych, dykcję ma jak po spożyciu, a artykulację, jakby nie skończył podstawówki, choć skończył studia. Czy można oczekiwać popisów erystycznych od kogoś, kto mówi „som", „proszę panią", „psze pana", „ja myślem", „w jedny sprawie", 46 „schizofremnia" (to wszystko z jednego, krótkiego wywiadu), od kogoś, kto co trzy słowa wtrąca zgrabny zwrot „w zakresie", a filipikę nazywa filipinką? Język naszych sejmowych debat jest kompromitujący, ale nie idzie tylko o to, że większość pań posłanek i panów posłów u Schopenhauera siedziałaby w oślej ławce albo wyleciałaby z klasy. Debaty są u nas żałosne, bo nasi politycy na ogół nie debatują, tylko wygłaszają swe expose. A czynią tak z dwóch względów. Po pierwsze, cierpią na autyzm. Nie słyszą tego, co mówią inni. Może i słuchają, ale nie słyszą. Zresztą, jakby nawet usłyszeli, to i tak nie zwróciliby uwagi. Po co się wsłuchiwać, weryfikować własne poglądy i polemizować, skoro można powiedzieć swoje w poczuciu, że rzuca się złote myśli, nawet jeśli to straszne androny. Słowo nie jest szpadą. Jest cepem. Poza tym, po co słuchać, skoro słuchanie mogłoby doprowadzić do
konieczności odpowiadania na to, co się słyszy, a tu, panie posłanki, panowie posłowie, drogi elektoracie, wszystko jest od kropki do kropki napisane. W dodatku, a może przede wszystkim, mamy w naszej polityce dojmujący brak szacunku jednych polityków dla innych polityków i głębokie przekonanie większości z nich, że trzymają w garści kamień filozoficzny, że pojmują to, czego inni pojąć nie są w stanie. Oni mają monopol na rację. Zamiast o debacie powinno się więc mówić o serii monologów ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o De- mostenesie i Cyceronie (ci dwaj fakt ten mogliby skomentować, mówiąc: „I dzięki Bogu, nawzajem"). 47 mr DEBATY TELEWIZYJNE____________________^ n W Polsce do historii przeszły dwie: debata Wałęsa - Miodowicz, w 1988 roku, i debata Wałęsa - Kwaśniewski, sześć lat później. W tej pierwszej lider Solidarności przywitał się z Polakami po siedmiu latach przerwy i zmiażdżył rywala, ledwie „na dzień dobry" odwrócił się od niego i powiedział wprost do kamery: „Dobry wieczór państwu". W tej drugiej najciekawsze było to, co zdarzyło się tuż przed debatą i zaraz po niej. Aleksander Kwaśniewski celowo spóźnił się do studia, w którym czekał już Lech Wałęsa, by prezydenta zirytować. Na dokładkę już w czasie debaty wręczył mu swe oświadczenie majątkowe. Prezydent do końca nie odzyskał rezonu i opuszczając studio, na wyciągniętą dłoń Aleksandra Kwaśniewskiego odpowiedział, że kandydatowi SLD może jedynie „podać nogę". O tym incydencie Kwaśniewski powiedział publicznie następnego dnia i natychmiast powstało wrażenie, że oto nieokrzesany prowincjusz nie potrafił się zachować w kontakcie z prawdziwym Europejczykiem (ludzie do dziś są przekonani, że o nodze usłyszeli w debacie). Przed debatą Jan Nowak-Jeziorań-ski ostrzegał prezydenta Wałęsę, by był ostrożny, czujny i elegancki, bo przeciwnik jest groźny. Usłyszał aroganckie „ja go znokautuję". Nie znokautował. Na dodatek znokautował siebie. Powszechnie uznaje się, że właśnie „noga" zdecydowała o wyniku wyborów prezydenckich. Zdecydowała też o tym, że panowie Kwaśniewski i Wałęsa potrzebowali dziesięciu lat i śmierci Papieża, by podać sobie ręce. W wyborach prezydenckich w 2005 roku żadna z debat nie miała szczególnego wpływu na ich wynik. Ciekawsze niż debaty były manewry przed debatami. Jesz- 48 cze w lipcu, gdy Włodzimierz Cimoszewicz szybował w sondażach, Donald Tusk wzywał go do debaty. Gdy sytuacja w sondażach się odwróciła, to Cimoszewicz chciał takiej debaty. Doszło do niej 8 września w programie Co z tą Polską. Tydzień później miało dojść do debaty Cimoszewicz - Kaczyński, ale kandydat SLD wycofał się z kampanii. Kandydat PiS-u zapragnął wtedy debaty z liderem Platformy. Donald Tusk się ociągał. I obaj mieli rację. Lech Kaczyński, bo tracił w sondażach i tę stratę chciał zniwelować. Tusk, bo mając 50% poparcia, mógł na takiej debacie tylko stracić. Kandydat PiS-u na każdym kroku powtarzał więc: „Chcę debaty z Tuskiem", co sprawiało wrażenie, że to on jest w natarciu, a rywal w odwrocie. Sztab Tuska zamiast zaproponować negocjacje, kluczył, aż w końcu, pod presją, ustąpił. Debata? OK. Ale gdzie? Do walki przystąpiły trzy stacje telewizyjne, a żaden z kandydatów nie chciał wybrać jednej z nich, by nie urazić dwóch pozostałych. Pojawił się więc pomysł, by -tak jak w Ameryce - debatę przeprowadzić na neutralnym gruncie z
udziałem dziennikarzy z różnych mediów, w tym konkretnym wypadku z TVP, TVN-u i Polsatu. Eksperyment byłby ciekawy - i w ramach profesjonalizacji kampanii, i w ramach cywilizowania się stosunków między telewizyjnymi nadawcami. Stacje się zresztą porozumiały, sztaby kandydatów też, do debaty jednak nie doszło. Komitety wszystkich partii, poza PO i PiS-em, zaprotestowały przeciw pomysłowi przeprowadzenia tuż przed wyborami parlamentarnymi wielkiej debaty, w której ich przedstawiciele nie wzięliby udziału. Pomysł więc upadł, i to nie do czasu wyborów parlamentarnych, ale na amen. Teraz każdy chciał już mieć własną debatę we własnej telewizji. Chciał i miał. Mieliśmy więc sześć debat prezydenckich w TVP, Polsacie i w TVN-ie, debatę w „Fakcie", debatę w „Gazecie Wyborczej", dwie debaty 49 w Radiu Zet, może jeszcze jakieś inne debaty. Było ich dość, by wszystkie razem straciły znaczenie i by pozbawić publikę oraz kampanię elektryzujących dwóch, trzech pojedynków. I w tym sensie do dewaluacji hasła „debata kandydatów na prezydenta" doprowadzili, za sprawą swych ambicji, dziennikarze telewizyjni i ich szefowie. Czyli jak w sejmie, debaty są, jest ich nawet wiele, ale tak wiele, że tracą sens. DEMEDIATYZACJA Tę z kolei teorię wyłożył poseł PiS-u Artur Zawisza. Dał on wykładnię, zgodnie z którą mediatyzacja polityki polega na tym, że media nie opisują rzeczywistości, ale ją kreują. Demediatyzacja, dla odmiany, to sytuacja, w której, jak powiedział, „głos społeczeństwa oddawany w wyborach nie jest infekowany przez media, służby specjalne, oligarchów itd.". Ze straszliwymi skutkami me-diatyzacji mieliśmy do czynienia jesienią 2005 roku, gdy w efekcie knowań mediów, oligarchów i służb specjalnych niemal całą władzę w Polsce przejął PiS. Ale tylko pozornie podważa to słuszność teorii mediatyzacji i potrzebę demediatyzacji. Gdyby bowiem nie knowania mediów, oligarchów i służb specjalnych, PiS zdobyłby absolutną większość i demediatyzacja mogłaby nastąpić bez żadnych przeszkód. Oczywiście, jeśli wybory wygrał PiS, a prezydentem został Lech Kaczyński, to albo mediatyzacja jest nieskuteczna, albo daje efekty odwrotne do zamierzonych. Jest i trzecia teoria, za którą nieśmiało się opowiadam, a nawet z trwogą ją przedstawię. Z tą me- 50 diatyzacją to bzdura, teoria wymyślona, by doprowadzić do demediatyzacji, czyli podporządkowania sobie mediów tak bardzo, jak to możliwe, tak szybko, jak się da. Gdyby teoria była prawdziwa, amerykańskim prezydentem nie zostałby od stu lat żaden republikanin, SLD nie wygrałoby wyborów w 1993 roku, Aleksander Kwaśniewski nie zostałby prezydentem w roku 1995, w 1997 roku wyborów nie wygrałby AWS, a w 2005 roku nie zwyciężyliby bracia Kaczyńscy. Jest to jasne jak słońce. Ale ktoś, kto chce podporządkować sobie media, musi wyczarować jakieś, najlepiej moralne, uzasadnienie tego kroku. Nie robimy skoku na media, ale w imię społeczeństwa dokonujemy demediatyzacji. Prawda, że to lepiej brzmi. Oczywiście, zwolennikom demediatyzacji nie każda mediatyzacja przeszkadza. Drażni ich ona wyłącznie w przypadku mediów, których nie kontrolują, bo te w ramach obiektywizmu nie idą na smyczy władzy i nie dają sobie nałożyć kagańca. Pożądają natomiast mediatyzacji, jaka ma miejsce w mediach im życzliwych. Krótko mówiąc, gdy w Radiu Maryja mówi się, że Tusk to Niemiec, a jego dziadek był w Wehrmachcie, nie mamy do czynienia z mediatyzacja czy z infekowaniem
decyzji wyborczej ludzi, ale z egzemplifikacją wolności słowa, której nie chcemy przecież ograniczać. A że to tak naprawdę jest infekcja bardzo poważna, tym się nie przejmujemy, bo w końcu dokonuje się mediatyzacja naszego wroga, którego razem z ojcem Tadeuszem chcemy zatopić. Natomiast drażni nas mediatyzacja, gdy oznacza to, że media są obiektywne, nie mamy ich w garści, a podejrzewamy, że ten i ów dziennikarz lubi Kwaśniewskiego albo, gorzej, Rokitę. Tak jak hasło „imposybilizm" symbolizuje wściekłość na funkcjonowanie mechanizmów demokratycznych, tak mediatyzacja - złość na niezależność mediów, a demediatyzacja to tłumaczona społeczną potrze- 51 bą chęć odebrania mediom tego, co jest ich istotą. Proste jak konstrukcja cepa. PiS, zgodnie z przewidywaniami, doprowadził do demediatyzacji w TVP Wszystkie stanowiska zajęli w tej firmie ludzie o poglądach identycznych z poglądami braci. Gdy już to nastąpiło - można było sobie pozwolić na mediatyzację, czyli przekazywanie treści słusznych. «: t r, ifi. DESANT - ŚLĄSKI, GDAŃSKI, ŁÓDZKI W polityce było trochę jak w piłkarskiej lidze. Jeden klub przeżywa czas świetności, drugi ma chude lata. Potem następuje zmiana, bo gwiazdy mistrzowskiej drużyny gasną, a gwiazdy jej rywala niespodziewanie zaczynają jaśnieć. W polityce wymiana kadr i awans na szczyty następują zwykle gwałtowniej niż w piłkarskich ligach. Zamiast ewolucji - ostre cięcie. Nowe czasy niosą nowe zadania, a nowe zadania wymagają nowych ludzi. Ci, którzy definiują nowe zadania, chcą, by wykonywali je ich ludzie. Fala wynosi kogoś na szczyt, ale wraz z przywódcą niesie wielu innych. W Polsce najgłośniejsza była śląska fala, co to według towarzysza Gierka miała połamać kości wichrzycielom. Gdy I sekretarz KW w Katowicach został w wyniku dziejowej burzy I sekretarzem KC w Warszawie, śląska fala przestała być figurą retoryczną. Zaczął się śląski desant. Za Edwardem Gierkiem ruszyli na Warszawę Edward Babiuch (późniejszy premier) i Zdzisław Grudzień (członek Biura Politycznego), Paweł Bożyk (doradca sekretarza Gierka) i Maciej Szczepański, naczelny „Trybuny Robotniczej", który już w okresie ka- 52 towickim udowadniał, że Polska jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata. Za towarzyszami i prezesami poszli następni, od działaczy piłkarskich po znaną prezenterkę telewizyjną. Polityczne Zagłębie Sosnowiec (ulubiony klub Gierka) okres świetności przeżyło w latach 70. Potem w polityce najmocniejsze były Gwardia i Legia Warszawa. Po przełomie w 1989 roku przez chwilę rządzili w lidze solidarnościowi gracze ze stolicy, choć już nie z klubów resortowych. Zaraz potem nastąpił jednak triumf wyborczy Lecha Wałęsy, a w ślad za Wałęsą poszedł desant gdański. Premierem został Jan Krzysztof Bielecki. Ministrami z gdańskiego zaciągu byli też Janusz Lewandowski, Henryk Majewski, Robert Głębocki i Andrzej Zarębski. Druga, słabsza fala z Wybrzeża dotarła do Warszawy w 1997 roku, gdy głównym rozgrywającym polskiej polityki został stacjonujący od pewnego czasu w Gdańsku Marian Krzaklewski, a marszałkiem sejmu Maciej Płażyński. Trzecia pomorska fala miała