kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 837 789
  • Obserwuję1 361
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 657 988

Lutz John - Psychopata - (08. Frank Quinn)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
L

Lutz John - Psychopata - (08. Frank Quinn) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu L LUTZ JOHN Cykl : Frank Quinn
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 336 stron)

Tytuł oryginału TWIST Copyright © 2013 by John Lutz All rights reserved Projekt okładki Anna Damasiewicz Zdjęcie na okładce © eric1513/stock.chroma.pl Redaktor prowadzący Adrian Markowski Redakcja Renata Bubrowiecka Korekta Małgorzata Denys ISBN 978-83-8069-913-7 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Dla Jamesa Richarda Pope’a – odszedł zbyt wcześnie

CZĘŚĆ PIERWSZA Cóż to za pani z nami o brzasku? Na czyjeśmy ciało wstąpili? Hart Crane, Portowy świt

Rozdział 1 Hrabstwo Medford, Kansas, 1984 Ufna, że z Bożą i forda pomocą jakoś dotrze na miejsce, Abbey Taylor wybierała się do Medford zrobić zakupy spożywcze. Weźmie starego rodzinnego pikapa. Coraz trudniej chodziło jej się po domu (a co dopiero mówić o wyjeździe do miasta!), postanowiła więc wykorzystać dobre samopoczucie w ten ładny słoneczny dzień i nakupić tyle, na ile będzie ją stać. Billy znów nie poszedł do roboty, odsypiał kolejną noc spędzoną z kumplami. A że mieli ze sobą sporo metamfetaminy, nie dał rady wybrać się dziś do warsztatu samochodowego w Medford, w którym pracował jako mechanik. Jedyne, czego chciał, to leżeć na winylowej kanapie i słuchać jakiegoś radiowego gaduły, narzekającego na oszukańcze praktyki rządu. Kurde, i tak wszyscy wiedzieli, że rząd kłamie. Zatem Abbey, która była w dziewiątym miesiącu ciąży, zostawiła Billy’ego jego anarchistycznym urojeniom i kiwając się jak kaczka, poszła do starej, zaparkowanej w cieniu furgonetki. Ponieważ furgonetka była czarna i absorbowała ciepło, Abbey opuściła szyby, gdy tylko się do niej wtarabaniła. Do środka dostał się miły wiaterek; niósł ze sobą zapach pobliskich sosen. Abbey przekręciła do połowy kluczyk w stacyjce. Ożyły igły wskaźników. Paliwomierz, zwykle dokładny, wskazywał pół baku. Wiedziała z doświadczenia, że tyle wystarczy na przejazd do miasta i z powrotem. Silnik kaszlnął, zaskoczył i zaczął dość równo pracować, chociaż trochę postukiwał. Zwolniła ręczny hamulec i wrzuciła pierwszy bieg. Samochodem szarpnęło raz i drugi, gdy kierowała się na nieutwardzoną drogę, ale w sekundę wyrównała ciąg. Cały czas jechała na jedynce, chcąc ominąć największe koleiny i wyboje. Jeden z wykrotów był tak duży, że lękała się o dziecko. Wkrótce znalazła się na asfalcie, zmieniła bieg na wyższy i gładko pomknęła przed siebie. Przejażdżka do miasta była urokliwa: pobocza porastały drzewa iglaste, stare platany i topole.

Wpadający przez okna ciepły podmuch wietrzył pikapa z unoszącego się od podłogi zapachu oleju i benzyny. Mniej więcej w połowie drogi, na niewielkim wzniesieniu, silnik zaczął się krztusić i tracić moc. Abbey wcisnęła sprzęgło i zredukowała bieg. Da jej to trochę mocy, choć na krótko. Wtedy silnik zadławił się i zgasł, a ona zjechała na spadziste pobocze. Sklęła się w duchu, że zaufała starej furgonetce. Martwiła się też, jak Billy zareaguje na wieść, że skończyła jej się benzyna na mało uczęszczanej lokalnej drodze do Medford. Usłyszała syk i zobaczyła parę unoszącą się spod maski. Uważniejsze spojrzenie na wskaźniki powiedziało jej, że paliwo wcale się nie skończyło. Pikap po prostu się przegrzał. Wspomniała Billy’ego leżącego w domu na kozetce. Gdzie ci mechanicy, kiedy są potrzebni? Przynajmniej spotkało ją to w miejscu, w którym mogła wprowadzić kapryśny pojazd w cień. Spróbowała ocenić, gdzie przyszło jej się zatrzymać. Niemal dokładnie w pół drogi – długi spacer dla każdego, a co dopiero dla kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży. Co, jeśli… Ale o tym Abbey nawet nie chciała myśleć. Odemknęła drzwi, pomogła im kopniakiem w otwarciu się do końca, po czym wygramoliła się bokiem zza kierownicy. Było to mniej kłopotliwe niż powinno, ponieważ samochód stał na zboczu i przechylał się w lewo. Musiała się przede wszystkim pilnować w momencie, w którym stopy zetkną się z podłożem, żeby nie sturlała się po stoku. Wyobraziła sobie, jak by to wyglądało, i mimo obaw prawie się uśmiechnęła. Przez chwilę zbierała się w sobie oparta o rozgrzany od słońca prawy błotnik, po czym kołyszącym się krokiem obeszła furgonetkę i stanęła przed maską. Wciąż dobywała się spod niej para, ale syczenie ucichło. Abbey zrozumiała, że pokpiła sprawę. Chciała sprawdzić, w czym problem, ale zapomniała zwolnić blokadę maski w kabinie. Wspierając się dla zachowania równowagi obiema rękami o karoserię, wracała do otwartych drzwi po stronie kierowcy. Przeszła już pół drogi, kiedy usłyszała warkot silnika. Więc ktoś jeszcze jedzie tą drogą! Abbey miała ochotę zaśpiewać z ulgi, ale zdała sobie sprawę, że może mieć kłopot. Kierowca zbliżającego się pojazdu nie musiał zauważyć furgonetki stojącej głęboko na poboczu. Spróbowała obejść auto, żeby znaleźć się przy drodze. Cały czas słyszała coraz głośniejszy silnik samochodu osobowego lub ciężarówki. Kurczę! A jednak ją minął! Pokryty pyłem biały van z przyciemnianymi szybami przemknął szybciej, niż pozwalały przepisy. Miał włączone

radio albo jakąś kasetę – Abbey usłyszała w przelocie dźwięki muzyki. Zaraz! Muzyka zabrzmiała wyraźniej. Kapela rockowa. Brzmiało to jak (I Can’t Get No) Satisfaction Stonesów. Czyż to nie święta prawda? pomyślała Abbey. Też nie miała wielkiej satysfakcji z tego życia. Warkot silnika narastał. Więc została dostrzeżona! Van zawracał. Mignął jej między drzewami, zanim wytoczył się tyłem zza łagodnego zakrętu i zwolnił. Zatrzymał się kilka metrów od niej. Mick Jagger wołał: I can’t get no…, I can’t get no…, gdy zza kierownicy niezgrabnie wysiadła uśmiechnięta kobieta słusznej postury i zatrzasnęła za sobą drzwi. Była równie masywna, jak wysoka. Skrzyżowała grube ramiona, popatrzyła na Abbey, potem na furgonetkę i kałużę pod przednim zderzakiem, a potem znowu na Abbey. Uśmiechnęła się promienniej, pokazując popsute zęby rozdzielone szerokimi szparami. Uśmiech wprawdzie rozpaczliwie wzywał dentysty, ale był taki, że Abbey z radością uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Kurna – powiedziała kobieta. – Masz problem, złociuchna. Ale coś zaradzimy. Głos miała piskliwy, mimo to władczy, a każde słowo brzmiało dobitnie. – Silnik po prostu stanął – wyjaśniła Abbey. – Przegrzał się. – I to porządnie. Znam ja się na tych sprawach. Pewnym krokiem podeszła do furgonetki, a podeszwy jej wytartych szarych adidasów chrzęściły na żwirze. – Wiesz, jak otworzyć maskę? Abbey wzruszyła ramionami. Kobieta podeszła do drzwi od strony kierowcy, otworzyła je i coś zrobiła. Maska samochodu podskoczyła na kilka centymetrów. Kobieta zatrzasnęła drzwi, obeszła pojazd i podniosła maskę na całą wysokość, odsłaniając silnik i parującą chłodnicę. – Wody pewnie ze sobą nie wieziesz – domyśliła się. Abbey pokręciła głową, że nie, nie wiezie. – Może powinnyśmy odkręcić korek chłodnicy – zaproponowała. – Tak szybciej ostygnie. – Oparzyłabyś sobie łapkę, złociuchna. Może nawet całe, kurna, ramię. Takie rzeczy zostawia się samym sobie. – Oparła pięści na biodrach i rozejrzała się po szosie. – Nieszczególnie uczęszczana trasa, co nie? – Jak zawsze – odpowiedziała Abbey. – A ty, w swoim błogosławionym stanie, winnaś zejść ze słońca.

– Trudno się z tym spierać. – Mildred jestem – oznajmiła kobieta. – Abigail Taylor. Albo Abbey. – Jechałaś do Medford? – Jechałam. – Ja w tą samą stronę, Albo Abbey. Podrzucę cię, załatwisz, co masz do załatwienia, i wrócimy tu z butelką lub dwiema wody. Co ty na to? Powinno starczyć na powrót do domu. Męża masz? To pytanie trochę Abbey zaskoczyło. – Pewnie. Śpi w domu, miał ciężką noc. – Chłopy! – rzuciła Mildred. – Pewnikiem ciągle się do ciebie dobiera. – Eee, nie – odrzekła Abbey. – Rozwiązanie za blisko. Z tym koniec aż do narodzin dziecka. – Zdrowe ono chociaż? Abbey musiała się uśmiechnąć. – Tak mówią doktorzy. Po drodze do vana Mildred na wszelki wypadek prowadziła ją pod ramię, a potem pomogła jej wsiąść na fotel pasażera. Podczas gdy Abbey mościła się na siedzeniu, Mildred uruchomiła silnik. Nie prowadziła zbyt płynnie, ale Abbey była zadowolona, że w ogóle się przemieszcza. – Muszę zajechać do chałupy i coś stamtąd zabrać – powiedziała Mildred. – Pasuje ci? – Oczywiście – odrzekła Abbey. Mildred ustawiła klimatyzację na najwyższą podziałkę i skierowała nawiew z deski rozdzielczej prosto na Abbey. – Nie za mocny? – zapytała. – W sam raz. Ostatecznie dzień nie okazał się totalną katastrofą. No i Abbey poznała nową koleżankę. Nie mogła bardziej się mylić.

Rozdział 2 Nowy Jork, dzisiaj Byli tacy, którzy prorokowali, że w Nowym Jorku już nigdy nie spadnie deszcz. Minął niemal miesiąc, od kiedy kropla wilgoci zetknęła się z ziemią. Na niebie praktycznie nie pojawiały się chmury. Budynki z cegły i kamienia, asfaltowe ulice oraz betonowe chodniki nagrzewały się jak ściany i podłogi pieca, który nie wystygł do końca przez noc. Quinn był całkowicie ubrany, nie miał tylko butów. Przysnęło mu się na sofie w domu z czerwonobrązowego piaskowca na Zachodniej Siedemdziesiątej Piątej Ulicy. Leżał na plecach, ramieniem chroniąc oczy przed snopem światła słonecznego wpadającym przez krzywo zaciągniętą zasłonę, który zdawał się go znajdować niezależnie od tego, jak Quinn się obrócił. Promień słońca przesunął się i z geometryczną precyzją ułożył się rozciągniętym prostokątem na samym środku dywanu. Budynek z piaskowca nie miał centralnego chłodzenia; wydajne klimatyzatory okienne pracowały niemal non stop, z trudem powstrzymując napór letniego upału. Quinn był dużym mężczyzną. Zajmował prawie całą sofę. Normalnie pracowałby tego popołudnia, ale w agencji Quinn i Zespół – Dochodzenia interes ostatnio się nie kręcił. Wiedział, że Pearl pilnuje spraw w biurze. Fedderman gadał z mieszkańcem Queens, któremu ciągle kradziono samochód. Sal Vitali i Harold Mishkin byli w New Jersey i mieli oko na rozrywkową małżonkę, której mąż wynajął QUiZ, aby się przekonać, czy go nie zdradza, chociaż sam ją zdradzał. Zdaniem Quinna obie strony potrzebowały poradni małżeńskiej, a nie agencji detektywistycznej. Widywał już takie rzeczy. Prawdopodobnie skończy się na tym, że Harold Mishkin zostanie ich pocieszycielem i doradcą. Był przyjacielem i rozjemcą całej ludzkości i w zasadzie w ogóle nie powinien zostać gliną. Wyglądało na to, że praca w nowojorskiej policji i pełne przemocy wielkomiejskie ulice ani go należycie nie ociosały, ani nie przydały mu mądrości. Całe szczęście, że dbał o niego jego partner, Sal Vitali. Może to przez upał i suszę odnosiło się wrażenie, że nowojorscy kryminaliści wzięli na

wstrzymanie. Aprobowane przez prawo matactwa bez wątpienia miały się dobrze, lecz z tych nielegalnych bardzo niewielki procent przekładał się na zlecenia dla QUiZ. Wzajemne zdrady małżonków i uparte kradzieże jednego samochodu – w tej chwili mieli tylko tyle. Quinn drgnął. Wyczuł, że ktoś wszedł do salonu. Jody Jason, córka Pearl i zastępcza córka Quinna, która mieszkała na górze. Nie poruszył ramieniem, nie otworzył oczu. – Hejka, Jody. – Skąd wiedziałeś, że to ja? – Perfumy. – Nie perfumowałam się. – Charakterystyczny odgłos butów na schodach. – Jestem tylko w pończochach. – No dobrze. – Quinn otworzył oczy i podźwignął się do pozycji siedzącej. – Poza nami nikogo nie ma w domu, więc to musiałaś być ty. – Nie popisałeś się, Sherlocku – odpowiedziała. Jody była szczupła, miała duże piersi jak matka i rude sprężynki na głowie, zupełnie niepodobne do kruczoczarnych włosów matki. Uśmiechnęła się do Quinna szeroko. W tym uśmiechu była Pearl, bez dwóch zdań. – Brzytwa Ockhama – powiedziała. Zdarzało jej się mądrzyć, co swoją drogą mogło być użyteczne w jej pracy. Była wspólnikiem w niedużej kancelarii prawniczej Prather and Pierce, która toczyła szczytne boje z ważnymi korporacjami, ważnymi politykami i w ogóle ze wszystkim, co ważne i bogate. Średni wiek prawników zatrudnionych w Prather and Pierce wynosił dwadzieścia pięć lat. – Nie wiedziałem, że Ockham chce się ogolić. – Zawsze chce. – Skierowała się do kuchni. – Kawy? – Nie, tylko mnie roztrzęsie. – Coś zimnego? – Brzmi sensowniej. Słyszał, jak krząta się po kuchni. Wyszła z niej, niosąc po kubku w każdej ręce. – Spokojnie – powiedziała. – W twoim jest sok pomarańczowy. Na obu kubkach było napisane: „Rusza się? Pozwij to!”. Podała mu picie, a potem usiadła w fotelu naprzeciwko, kuląc pod szczupłym ciałem nogi w dżinsach. – Interes znów się rozkręci – pocieszyła go.

– Nie, jeśli pewnemu facetowi nie przestaną kraść samochodu. – Hę? Quinn odchylił głowę i wypił połowę soku pomarańczowego. Chłodny smakował wspaniale. – Sprawa, którą zajmuje się Fedderman. Gość jest artystą od graffiti, używa farb w spreju i tak sobie upiększył brykę, że ciągle mu ją kradną. – Powinien strzelić kilka kolorowych fotek wozu i kłaść je na oknie pod wycieraczką. Może złodziejom wystarczy zdjęcie i zostawią samochód w spokoju. – Przekażę to Feddermanowi. – Feds zrozumie. – Jak Ockham. Jody skierowała spojrzenie w bok i myślała przez chwilę. – Nie – odpowiedziała. – Jak Feds. – Czasami – powiedział Quinn – robisz równie niesamowite wrażenie jak twoja matka. – To był komplement? – Ostrzeżenie. Upiła długi łyk kawy. – Interes znów się rozkręci – powtórzyła. – W tym mieście odchodzi tyle kradzieży i machlojek, które wymagają ukrócenia, że QUiZ na pewno dostanie swoją działkę. Może coś skapnie od twojego kumpla Renza. – Wolałbym bez Renza. Utrudnia życie. – Ale jest komisarzem policji – zauważyła Jody. – Ockham i jego broda – przypomniał Quinn. – Skrupułów nie da się zgolić brzytwą. – Aha – odpowiedziała Jody. – Tak byłoby w normalnym świecie. – O ile jest coś takiego – mruknął Quinn. Dopił sok i oblizał usta. – Zostało jeszcze trochę w lodówce? – Zero. Ze schłodzonych napojów tylko piwo i butelkowana woda. – Niech no się zastanowię – powiedział Quinn.

Rozdział 3 Hrabstwo Medford, 1984 Uch! To na pewno nie wyjdzie dziecku na dobre. Abbey przytrzymywała się podłokietnika i deski rozdzielczej, żeby tak się nie obijać. Mildred wjechała w wąską polną drogę, a potem zakurzony biały van ostro skręcił w lewo, na podjazd wijący się między drzewami ku szczytowi pagórka. Kamienie i grudy ziemi uderzały o wewnętrzną stronę błotników. Podjazd się wyrównał, a podskakujący na wybojach van wjechał na podwórze, składające się głównie z chwastów i gołej ziemi. Mildred zaparkowała w cieniu, przy walącej się chałupie, której orynnowanie ledwo się trzymało, a ganek był zbity z desek. Dom rozpaczliwie potrzebował malowania; nie sposób było określić koloru jego ścian. W pobliżu, na końcu biegnącej łukiem ścieżki wyłożonej kamieniami, stał drewniany wychodek. – Nie zwracaj na to uwagi – powiedziała Mildred. – Już od jakiegoś czasu mamy kibelek w środku. Abbey mogła tylko skinąć głową. – Silnik i klimę zostawię na chodzie, cobyś się dobrze czuła – dodała Mildred. Wydostała się z vana i zatrzasnęła za sobą drzwi. Abbey odprowadziła ją wzrokiem aż do domu. Niedługo później Mildred się z niego wyłoniła ze sporym kartonowym pudełkiem. Otworzyły się tylne drzwi vana. Jedno ich skrzydło głośno zaskrzypiało. Abbey wykręciła szyję, ciekawa, co się za nią dzieje, i odkryła, że przestrzeń ładunkowa została odgrodzona surową dyktą, która blokowała widok. Słyszała, jak Mildred porusza się z tyłu, ładując do samochodu pudełko lub samą jego zawartość. Po jakichś piętnastu minutach zachrzęścił żwir i zaszeleściły zeschłe liście. Mildred pojawiła się przy drzwiach po stronie Abbey i otworzyła je. – Wyskakuj, złociuchna – zakomenderowała. – Chcę ci coś pokazać. – Czy to ważne? – Abbey pamiętała, jak trudno wsiadało jej się do vana. – Nie powiem, że nie – uśmiechnęła się Mildred. Ze względu na dziecko Abbey nie zapięła pasów, przekręciła się więc niezgrabnie i kontrolowała oddech, podczas gdy silna dłoń Mildred pomagała jej opuścić samochód.

Stanęła pewnie na ziemi, a wtedy Mildred ujęła ją pod ramię i ostrożnie zaprowadziła na tył vana. Oba skrzydła drzwi były szeroko otwarte. Mildred ją obróciła, żeby pokazać, co znajduje się w środku. W pierwszej chwili Abbey nie wiedziała, co o tym myśleć. Tylne siedzenia zostały usunięte, a podłogę okrywała czarna płachta foliowa. Do ścian i dykty oddzielającej tył od przednich foteli przymocowano za pomocą taśmy klejącej nieprzezroczystą białą folię. Nic więcej w vanie nie było, pomijając średnich rozmiarów kartonowe pudło, przesunięte w głąb pod dyktę i folię. – Wsiadaj – powiedziała Mildred. Abbey pomyślała, że się przesłyszała. – Słu…? – Do środka! Mildred ją popchnęła, aż nogi ciężarnej zetknęły się z krawędzią podłogi vana. Położyła jej rękę na karku i naciskała dopóty, dopóki Abbey nie oparła się rękami o czarną folię. – Słuchaj no…! – zaczęła Abbey, ale uciszyło ją silne uderzenie w tył głowy. – Właź tam! – rozkazała Mildred. – Tylko uważaj mi na dziecko! – Ja nie… Kolejny cios w tył głowy. – Ruszże się, gruba macioro! I masz mi nie ciągnąć brzuchem po podłodze! Abbey z bólem wpełzła na tył vana. Mildred gramoliła się obok niej. Gdy wisiała nad Abbey, czuć było od niej zastarzały pot. – Chcesz sobie pokrzyczeć? – zapytała Mildred. – Śmiało, nikt cię tu nie usłyszy. – Chcę wiedzieć, co, do diab… Na ustach Abbey rozpłaszczył się szeroki prostokąt taśmy klejącej. Pchnięta do przodu, całym ciężarem oparła się na brzuchu. – Inaczej się nie da, złociuchna – powiedziała Mildred tytułem przeprosin. Rozległ się dźwięk prucia – więcej taśmy odrywanej od rolki. Mildred wykręciła ramiona Abbey na plecy i okleiła jej przeguby. – A teraz cię obrócim. Ze wskazującą na praktykę łatwością skrzyżowała jej kostki i przekręciła ją na plecy. Pod ciężarem brzucha Abbey bardzo rozbolały założone do tyłu ramiona. Mildred siłą odgięła jej lewą nogę i przymocowała ją taśmą do stalowego pierścienia przyśrubowanego do podłogi

vana. To samo zrobiła z prawą nogą. Abbey jeszcze nigdy nie czuła się taka bezbronna. Leżała z rozłożonymi nogami, niezdolna się poruszyć, a Mildred klęczała między jej kolanami. Ciężko oddychając z wysiłku, Mildred wyciągnęła rękę za głowę Abbey. Stęknęła, wspierając się częściowo o związaną kobietę. Abbey poczuła jej cuchnący oddech, gdy Mildred się naprężyła i przeciągnęła po folii kartonowe pudełko na tyle blisko, że mogła sięgnąć do środka. Abbey rozsadzał gniew. Gdyby mogła teraz zacisnąć ręce na tłustym gardle Mildred, zabiłaby ją! Naprawdę mogła zabić tę kobietę. Znów ohydny dech. Mildred cedziła słowa przez zaciśnięte zęby: – Ty bezmyślna zdziro, ty. W takim delikatnym stanie wyjechać jakimś rzęchem, co się przegrzewa! Nie zasługujesz na dziecko. Że też kary na takie nie ma. Abbey się w nią wpatrywała. Co to miało znaczyć, do diabła? Poprzez jej gniew zaczął sączyć się strach. Prawdziwy strach. Musiał się czaić w jakimś zakątku umysłu; czekał tam, jakby stroił się do odegrania życiowej roli. Teraz ogarnął każdą komórkę skrępowanego ciała Abbey. Znała ten rodzaj strachu. Oznaczał, że była świadoma czegoś jeszcze nie w pełni pojmowalnego, czemu bała się stawić czoła. Choć będzie musiała. Mildred wyjęła z pudełka i rozścieliła pod ścianą vana nieduży biały kocyk. Delikatnie go wygładziła. Potem wydobyła z kartonu nóż o ostrym czubku i długim ząbkowanym ostrzu. Abbey krzyknęła w taśmę klejącą tak mocno, że stłumiony dźwięk prawie przedostał się na zewnątrz furgonetki. Miała wrażenie, że pękną jej płuca. Mildred uniosła nóż, żeby Abbey mogła go sobie obejrzeć. – Wiesz, co się teraz stanie? Abbey wiedziała.

Rozdział 4 Nowy Jork, dzisiaj Był rzeczywisty. Znów się pojawił. Musiał wiedzieć, że skończyła pracę w Gowns ’n’ Gifts o siedemnastej, ponieważ dostrzegła go niedługo później. Wprawdzie trzymał się na dystans, ale chyba mu nie przeszkadzało, że go zobaczyła. Bonnie Anderson nie miała wątpliwości, że ktoś ją prześladuje. Trwało to ponad tydzień. Za każdym razem na jego widok bardziej się bała. Nie był wytworem jej wyobraźni, chociaż, prawdę mówiąc, nigdy dokładnie mu się nie przyjrzała. Zwykł pochylać głowę, więc daszek czapeczki, którą przeważnie nosił, zasłaniał bądź ocieniał jego twarz. Ale coś w sobie miał. Determinację. Wyczytała to z jego ruchów. Oto człowiek, który ma plan. Dotyczący mnie. Bonnie się wzdrygnęła i przeszła przez ulicę. Poszedł za nią, jakże by inaczej. Zatrzymała się. On też. Bonnie była pięknością o długich jasnych włosach, szczupłej i kształtnej figurze oraz twarzy, której gładzie i kąty intrygowały uczestników zajęć ze sztuk pięknych w college’u nie mniej niż reszta jej ciała. Aż nazbyt wyraźnie było to widać po męskiej części studentów, co zawsze Bonnie bawiło. Śledzący ją mężczyzna bez wątpienia był równie pobudzony, ale on Bonnie nie bawił. Budził w niej jakiś nieokreślony lęk, a odczucie to było podobne do stanu odurzenia po używkach. Na pewno chciał, żeby go widziała, żeby narastał w niej strach. Z sobie tylko znanych przyczyn pielęgnował jej trwogę. Obejrzała się przez ramię, a on oczywiście tam był. Stał na zatłoczonym chodniku jakieś trzydzieści metrów za nią, nieruchomy jak posąg, i patrzył spod cienistego łuku rzucanego przez daszek czapeczki. Dziwne, nie widziała jego oczu, ale czuła na sobie ich spojrzenie. Jej strach się zwiększył, a razem z nim wzrósł gniew. Ty draniu! Chcesz, żebym się bała! Okręciła się na obcasie i ruszyła prosto w jego stronę. Pokonasz strach, stawiając czoła temu, czego się boisz. Chyba się uśmiechnął – nie mogła mieć pewności – i niespiesznie

wszedł do delikatesów. Bez wahania podążyła za nim. Wewnątrz nie było o wiele chłodniej niż na dworze. Przez środek sklepu biegła gondola ekspozycyjna zastawiona tacami z podgrzewanym jedzeniem. Wzdłuż jednej ściany ciągnęły się półki z paczkowaną żywnością, a wzdłuż przeciwnej – rząd chłodziarek ze szklanymi drzwiami, zawierających puszkowane i butelkowane napoje oraz nabiał. Za chłodziarkami były następne półki z artykułami spożywczymi. Ludzie kłębili się przy ladzie, chłodziarkach i między półkami. Niektórzy nieśli druciane koszyki. Bonnie rozejrzała się w poszukiwaniu niebieskiej czapeczki, ale jej nie wypatrzyła. Drania nigdzie nie było. Udała się na tył delikatesów i szła wzdłuż wylotów alejek sklepowych, przystając i zaglądając do każdej z nich. Przepadł. Jakoś udało mu się zniknąć. Czyżby naprawdę był wytworem jej wyobraźni? Mirażem wywołanym przez upał? Prawdopodobnie chciał, żeby tak myślała. W sumie mógł się wymknąć na zewnątrz, kiedy szła alejką z chłodziarkami i na chwilę odwróciła się plecami do drzwi. Zdążyłby. Ledwo, ledwo. Wypadając ze sklepu na chodnik, Bonnie tak mocno zderzyła się z jakąś kobietą, że aż się zatoczyła. – Ja też przepraszam – burknęła kobieta. Wszyscy chodzili rozdrażnieni. To przez tę pogodę. – Może ze mną się zderzysz, kochana? – powiedział męski głos za Bonnie. Odwróciła się i zobaczyła mniej więcej szesnastoletniego chłopaka, który łypał na nią pożądliwie. Zrzedła mu mina i wycofał się, kiedy spiorunowała go wzrokiem. Potem ją wyminął i ruszył wzdłuż krawężnika, nie oglądając się za siebie. Żeby każdy dał się tak łatwo spławić… Suchy wiatr zmieniał miasto w kuchenkę konwekcyjną. Bonnie marzyła o deszczu, niechby tylko takim, który schłodzi całą tę cholerną miejską stal i beton. Podniosła wzrok ku niebu, mimo że nie oczekiwała, że zobaczy chociaż jedną chmurkę. Ale były – dwie malutkie. Wyglądały na suche jak bawełna. Bonnie dzieliło od mieszkania tylko kilka przecznic. Przemierzała je niespokojnie, mimo woli rozglądając się i usiłując ponownie wypatrzyć człowieka, który się za nią włóczył. Wiedziała, że go nie zobaczy. Skończył z nią na dzisiaj. Oby. Sal Vitali i Harold Mishkin siedzieli w samochodzie Sala przed motelem Blue Sparrow w New Jersey i czekali na Joan Plunket i jej nie-tak-znowu-sekretnego kochanka Fostera

Oaksa, którzy wynajęli tam pokój i powinni niedługo wyjść. Musieli niedługo wyjść. Detektywi wiedzieli, że Bob Plunket, mąż Joan, w tym samym czasie zabawiał się w hotelu na Manhattanie z Laurą Loodner, swoją nie-tak-znowu-sekretną kochanką. Oboje byli księgowymi. Mąż Laury Loodner, jubiler imieniem Marty, o niczym nie wiedział i kochał tylko swojego kota. Agencję QUiZ wynajął Bob Plunket, który chciał zdobyć kompromitujące informacje o swojej małżonce Joan. Zadaniem Sala i Harolda było nie pogubić się w tym matrymonialnym galimatiasie. Charakter sprawy wymagał częstych obserwacji, przesiadywania w samochodzie – tak jak teraz – i czekania. Sal nienawidził tego aspektu detektywistycznej roboty. On przeważnie prowadził auto. Harold przeważnie doprowadzał go do szaleństwa. Tak jak tego wieczoru, kiedy we dwóch tkwili w starym taurusie na parkingu Blue Sparrow i do znudzenia wpatrywali się w drzwi do pokoju numer dwieście pięćdziesiąt sześć. Były rdzawoczerwone, jak wszystkie inne w motelu, a znajdowały się na piętrze. Wiódł do nich podest z widokiem na basen, w którym swawoliła czwórka czy piątka nastolatków. Salowi zostało ćwierć baku paliwa, wobec czego woleli nie siedzieć przy zamkniętych oknach, włączonym silniku i klimatyzacji. Zamiast tego opuścili szyby i cieszyli się lekkim zefirkiem owiewającym wnętrze. Niski, ale mocno zbudowany Sal przez dwanaście lat był partnerem Harolda w nowojorskiej policji. Wtedy to wyrobił w sobie nawyk opiekowania się wrażliwym Haroldem, mającym w dodatku słaby żołądek. O Haroldzie można było powiedzieć jeszcze jedno: potrafił być równie mało lotny, co błyskotliwy, a już na pewno bywał cholernie denerwujący. Ale zżyli się ze sobą jak psy, które przez lata w jednej budzie strzegą się nawzajem przed pchłami. Byli na siebie skazani. Harold nie miał nic przeciwko temu. Sal owszem, ale pogodził się z losem. Hałasujące nastolatki do spółki z Haroldem irytowały znudzonego i nerwowego Sala. Dlatego zaparkował taurusa właśnie w tym miejscu, pod dającym cień drzewem, skąd nadal mieli widok na pokój dwieście pięćdziesiąt sześć, ale odgłosy zabawy na basenie były o wiele cichsze. Dzięki temu Sal musiał znosić jedynie Harolda. I tego było mu nadto. Obaj mieli dosyć słuchania muzyki, poza tym radio wyczerpywało akumulator. Sal je wyłączył i po prostu siedzieli, obserwując i modląc się, by drzwi do pokoju dwieście pięćdziesiąt sześć nareszcie się otworzyły. – Jak myślisz, co tam robią? – zapytał Harold.

Sal westchnął. – Najpewniej grają w scrabble. – Jego głos przypominał dźwięk, jaki wydają kamienie grzechoczące w metalowej beczce. – Moim zdaniem ten nasz klient ma coś z głową – powiedział Harold. – Jego żona jest dwa razy ładniejsza od tej laski z księgowości. – Razem pracują – odrzekł Sal. – Romans biurowy. – Para księgowych. – I weź to, człowieku, ogarnij. – Co mam wziąć i ogarnąć? – Nieważne. Sal pomyślał, że może rozmowa na razie się urwała, ale wtedy usłyszał odgłos, jakby coś się pruło. – Chciałem ci to pokazać – powiedział Harold. – Dostałem cynk od kuzyna Sedge’a, tego, który pracuje w reklamie, i pomyślałem, że sprzedam ci ten patent. Sal zerknął w bok i zobaczył, że Harold ma na ręce coś wyglądającego jak czarna rękawiczka z rzepami. – Nowy produkt – oznajmił Harold. – Czepna Rąsia. Sedge jest odpowiedzialny za kampanię reklamową. Zrobią akcję piętnującą i sprzedadzą miliony sztuk. – Co to w ogóle jest? I co to znaczy „akcja piętnująca”? – zapytał Sal. Popatrzył z nadzieją na pokój dwieście pięćdziesiąt sześć. Drzwi nawet nie drgnęły. – Czepna Rąsia przeznaczona jest dla osób z SWW. Sal ziewnął. – Co to takiego? – Syndrom wychodzących włosów. – Pierwsze słyszę. – Jeszcze usłyszysz. Po kampanii piętnującej. Sal musiał przyznać, że trochę go to zainteresowało. – Ma być kampania o SWW? – A jak. W telewizji, radiu i prasie. Atrakcyjne kobiety nie mogą znaleźć partnerów, ponieważ ci zauważają włosy na ich ramionach i plecach. Ich własne włosy. Wychodzą im. Facet mówi do kumpla: „Ona jest fajna, ale mnie nie kręci, bo ma SWW”. – I co?

– Ktoś mówi jej o Czepnej Rąsi i tak kończą się jej problemy. – Boże – jęknął Sal. – Ale Czepną Rąsię można też stosować do innych celów. Sprawdziła się przy Larrym. – Kto to jest Larry? – Pies Sedge’a. Owczarek szkocki. Larry właśnie linieje… – Wyszli – przerwał mu Sal. Podał Haroldowi, który miał lepszy widok, aparat fotograficzny. Joan Plunket stała na podeście przed wciąż otwartym pokojem dwieście pięćdziesiąt sześć. Sprawdziła, czy bluzka jej nie wyłazi, i wygładziła spodnie. – Fotografuj – polecił Sal. – Teraz, jak poprawia ubranie. – Sierść tego psa była dosłownie na wszystkim… Wyszedł Foster Oaks i zamknął za sobą pokój. Marynarkę zarzucił na ramię, jakby zgrywał się na Franka Sinatrę. Pochylił się i spontanicznie pocałował Joan Plunket w usta. Wolną ręką popieścił jej pierś. – Złap to! – zawołał Sal. – Złap ten moment, Haroldzie! – Przeciętny człowiek traci osiemdziesiąt włosów dziennie – powiedział Harold. – Każdemu będzie wstyd, że ma SWW. Każdy będzie tracił z grubsza osiemdziesiąt włosów dziennie. Z grubsza każdy kupi Czepną Rąsię. Joan i Foster Oaks szli teraz podestem, trzymając się za ręce. – Który przycisk jest od spustu migawki? – zapytał Harold. – Haroldzie, do jasnej cholery! Ale Harold się uśmiechał. Oddał cyfrowy aparat, a Sal znalazł i wybrał „Pokaz slajdów”. Zdjęcia, które Harold zrobił Joan Plunket i Fosterowi Oaksowi, były niemal pornograficzne. Nie ma jak Harold.

Rozdział 5 Bonnie zorientowała się, że idzie za szybko jak na taki upał. Jej ubranie przesiąkło potem, który lśniącą warstewką pokrył także ramiona. Na pewno nieciekawie pachnę. Może nie zauważy. Zwolniła i nieco się rozluźniła, myśląc o Robie Mastersie. Poznała go przed dwoma tygodniami w Grounds for Everything, pobliskim barze kawowym. Wdali się w swobodną pogawędkę. Był przedstawicielem handlowym firmy meblarskiej, a Bonnie – ekspedientką w Gowns ’n’ Gifts, sklepie ślubnym. Oboje pracowali w sprzedaży. Jaki ten świat mały… – Nie wiedziałem, że tyle osób nadal urządza duże tradycyjne wesela – powiedział nad waniliową latte. – Zdziwiłbyś się. Zapotrzebowanie na stroje i suknie ślubne jest ogromne. – Nie wspominając o prezentach. – Uśmiechnął się. Jedną z rzeczy, które najbardziej w nim lubiła, był ten uśmiech. Nic się pod nim nie kryło i był jak przebłysk jakiejś pięknej cząstki Roba. Jeśli idzie o wygląd, Rob był… przeciętny, ale człowiekowi, który tak się uśmiechał, można było zaufać. Chyba że po prostu był doskonałym oszustem. W końcu pracował w sprzedaży. I dokonał sprzedaży, ponieważ Bonnie nagle zapragnęła go widywać, być przy nim. Kaprys. Często ulegała kaprysom. Zdawało się, że wychodziły jej na dobre. Weszła do Grounds i z przyjemnością odkryła, że dzięki klimatyzacji w barze było chłodno. Może jej ubranie i ramiona wyschną w chłodnym powiewie, który jak błogosławieństwo niósł się nad podłogą i muskał jej kostki. Ron siedział w boksie przy oknie. Jeszcze jej nie spostrzegł, a Bonnie przyłapała się na tym, że ponownie szacuje go wzrokiem. Jego wygląd doceniało się z czasem. Nie był klasycznie przystojny, lecz miał miłą twarz i najwyraźniej podchodził na luzie do siebie oraz do świata. Kobiety na pewno się za nim nie oglądały, ale wart był drugiego rzutu oka. Opierał się o wyściółkę boksu, a wyciągnięte nogi skrzyżował w kostkach. Kiedy zbliżyła się bardziej, zauważył ją i powiedział: – Piękność od sukni ślubnych.

Z uśmiechem skinęła głową na powitanie i zamówiła czekoladową latte. Nie rzucaj mu się w ramiona. Nie spojrzała na niego ani razu, dopóki nie dostała swojej kawy i nie ruszyła z nią do boksu. – Ty je żenisz – powiedział – a ja sprzedaję im meble. – Upił łyk kawy i zabrał nogi, by Bonnie mogła zająć miejsce naprzeciwko. – Często się zastanawiam, co kobiety robią z sukniami ślubnymi, kiedy już skończy się wesele i całe to zamieszanie. Bonnie wzruszyła ramionami. – Najczęściej chowają je do wyściełanych bibułą pudeł, do których później rzadko zaglądają. Czasami przekazują je córkom, kiedy zbliża się ich ślub. Rob się uśmiechnął. – W sumie miłe. – Też tak sądzę. – To nie moja sprawa, ale czy kiedykolwiek byłaś… Wiedziała, do czego zmierzał, i zrobiło jej się miło. Chciała, żeby się nad tym zastanawiał. Chciała, żeby zostało to powiedziane otwarcie. – ...zamężna? – dokończyła. Uśmiech. – Raz – odrzekła. – Miałam wtedy dziewiętnaście lat. Małżeństwo przetrwało cztery miesiące. To była… – Nie musisz o tym opowiadać. Nie chciałem być wścibski. – Nie, nie, wszystko w porządku. Chciałam tylko powiedzieć, że to była pomyłka. Obustronna. Wiedzieliśmy o tym i postanowiliśmy się rozejść, zanim stanie się większa krzywda. – Większa? – Dzieci. Żadne z nas nie nadawało się na rodzica. – Naprawdę? – Patrzył prosto na nią, w głąb niej. – Podziwiam twoją szczerość. – Mam charakterek – przyznała się. Teraz był zainteresowany. – Poważnie? – No. Ale szybko mi przechodzi. Jak letnia burza. Mimo to zdaję sobie sprawę, że krzywdzę ludzi. Wrażliwe dziecko to dopiero bym skrzywdziła. – Masz na myśli krzywdę fizyczną?

– Nie, nie taką. Ale jeśli mam być szczera, mogłoby do tego dojść. – Obróciła ceramiczny kubek na podstawce. – Nie każdy jest stworzony do życia w domowym zaciszu. – Tak, to prawda. Zatem do czego jesteś stworzona? – Chyba wciąż tego czegoś szukam. Na razie chcę utrzymać pracę, mieć na chleb i cieszyć się życiem. – Posłała mu spojrzenie, które uważała za uwodzicielskie. – Nad tym ostatnim jeszcze pracuję. Uważnie się jej przyjrzał, upijając długi łyk kawy. Oboje znali reguły gry. Bonnie otworzyła mu furtkę. Ale powiedział tylko: – Cholernie dobra kawa. Bonnie nie rozegrała jeszcze ostatniej karty. – Jest coś, czym ostatnio bardzo się martwię. – Rozejrzała się wokół. – Przeszkadza w cieszeniu się życiem? – Mało powiedziane. Pewien człowiek… Cóż, prześladuje mnie. Wpatrywał się w nią, jakby miał problemy z ostrością widzenia. – Jak ktoś o złych zamiarach? – Tak mi się wydaje. Chociaż sama nie wiem, co mi się wydaje. Oglądam się za siebie, a on tam jest. – Jesteś piękną kobietą. Na pewno przywykłaś do tego, że łażą za tobą faceci. – Prześladują mnie. – Dobrze, i prześladują. Ale przeważnie chyba są niegroźni? – Zgoda, przeważnie nie są. Tyle że na widok tego dostaję gęsiej skórki. – Może ludzie dziwnie się zachowują przez tę suszę i skwar. – Ten facet nie jest wytworem suszy. – Możesz zadzwonić na policję. – Bądźmy poważni. – Faktycznie, mają inne sprawy, oparte na większej liczbie dowodów. – To, co mówiłeś o skwarze… może jest w tym sens. Czytałam w gazetach, że zwiększyły się statystyki przestępstw dokonanych z użyciem przemocy. W taki upał ludziom przychodzą do głowy wariackie pomysły. Temperamenty stają się wybuchowe. Wyobraźnia szaleje. Popatrzył na swoją latte, podniósł wzrok na Bonnie i znów go opuścił. – Posłuchaj, jeśli dzięki temu poczujesz się bezpieczniej, odprowadzę cię do domu, wejdę z tobą do środka i sprawdzę, czy w mieszkaniu nie czyha na ciebie jakieś straszydło.

– Och, nie mogę aż tak cię kłopotać. – To żaden kłopot. Wspominałaś, że mieszkasz w pobliżu. – Cztery przecznice stąd. Wzruszył ramionami. – Żadna przechadzka, nawet w taką pogodę. – Fakt – odpowiedziała z ulgą, której nie musiała udawać. – Chyba żadna. – Zadrżała. Teraz na jej ramionach pojawiła się gęsia skórka. – Hej, ty naprawdę się boisz! Myślał, że to tylko taka gra. Cóż, to była gra. Wciąż jest. Tyle że stawka może być większa, niż Bonnie sobie wyobrażała. Mężczyzna w niebieskiej czapeczce nie wziął się z jej wyobraźni. Rob dopił latte i odstawił wysoki kubek na bok. – Gotowa do drogi? – Bardziej nie będę – odpowiedziała. To nie do końca prawda, pomyślał. Ta wizyta będzie tylko rekonesansem. Potem pocałunek na dobranoc mówiący „zaufaj mi” i randka jutro wieczorem. Przed nim przygotowania. Na przyszłość, na zakończenie planu. Namysł podczas masturbacji. Kwestie do rozważenia. Nie ma pośpiechu.