kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 837 789
  • Obserwuję1 361
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 657 988

Lutz John - Sublokatorka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :961.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
L

Lutz John - Sublokatorka .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu L LUTZ JOHN Pozostałe
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

JOHN LUTZ SUBLOKATORKA Przekład: Violetta Dobosz Tytuł oryginału: SWF SEEKS SAME

Dominickowi Abelowi

Przyjacielu, ze snów mych skrytych Niewiele pozostaje; Lecz to co przetrwa z nich, Jest twoje, tobie daję. Benson, Dar Przyjaciel jest jakoby drugim ja. Cycero, De Amicitia

1 Gdy patrzyło się z drugiej strony jezdni, Cody Arms przy Siedemdziesiątej Czwartej Ulicy Zachodniej zdawało się wynurzać niby średniowieczne zamczysko, na fundamentach którego powstał trzydziestopiętrowy budynek. Pierwsze cztery bogato zdobione kondygnacje zbudowane były z betonu i brązowego piaskowca okalającego drzwi z mosiądzu i barwionego szkła, z kamiennymi filarami po obu stronach. Z odległości trzech metrów lubieżnie spoglądały na siebie dwa gargulce. Odłupane fragmenty koszmarnych ciał sprawiały, że wyglądały tym bardziej groteskowo. Kiedyś pełniły funkcję rynien chroniących wejście przed deszczem, jednak obecnie służyło temu ciemnobrązowe zadaszenie. Gargulce nie miały chyba nic przeciwko temu; mogły się teraz całkowicie oddać rzucaniu sprośnych spojrzeń przechodniom, zbyt zagonionym, by zerknąć w górę i w ogóle je zauważyć. Na wszystkich oknach na parterze były kraty – dla bezpieczeństwa. Staremu domowi przydawały one ciężkiej, barokowej, elegancji. W lepszych czasach Cody Arms było hotelem. Ale w latach sześćdziesiątych interes podupadł, a nowi właściciele chcieli tylko wyciągnąć z niego ile się da bez ponoszenia nakładów na utrzymanie budynku. Cody popadło w taką ruinę, że nie dało się już odbudować reputacji porządnego hotelu, więc ponownie sprzedano budynek nieznanej spółce, która przekształciła hotel w lokale mieszkalne i oddała w zarząd Agencji Obrotu Nieruchomościami Hallera i Davisa. Dom znowu stopniowo chylił się ku upadkowi, dzięki czemu opłaty za wynajem wydawały się być dosyć rozsądne, jak na tę dzielnicę, choć w dalszym ciągu nie niskie. Allie Jones poczekała, aż przetoczy się przed nią hałaśliwa parada taksówek, po czym popędziła przez błyszczącą od deszczu ulicę i po betonowych schodach do wejścia. Pchnęła drzwi i przeszła przez wyłożony płytkami hall do windy. Na pożółkłych kafelkach widać było ciemne smugi i gaszone obcasem pety. W powietrzu wisiał lekki zapach amoniaku. Najwyraźniej dozorca urządził pobieżne sprzątanie i zdezynfekował co nieco, ale nie ruszył graffiti przy skrzynkach na listy i przy domofonach. Czarnym flamastrem, pogrubionymi literami ktoś napisał tam, wieki temu: MIŁOŚĆ ZABIJA DAJESZ SIĘ NABRAĆ. Allie czasami zastanawiała się, kim mógł być autor i co właściwie miał na myśli, chociaż tak

naprawdę wcale nie miała chęci poznać go i zapytać. Ściskając mocniej wilgotną torbę z zakupami, oparła się o ścianę między drzwiami do wind i łokciem nacisnęła guzik W górę. Okrągły biały przycisk zaświecił słabo. Nad rozsuwanymi, obitymi drewnem drzwiami stara mosiężna strzałka spoczywająca na 15 zaczęła, skrzypiąc podejrzanie, wędrować w dół do oznaczającego parter P. Bezcelowa byłaby próba skorzystania z domofonu, żeby upewnić się, czy Sam otworzy jej drzwi, kiedy dotrze na trzecie piętro. Tak często nie działał, że lokatorzy prawie go nie używali, nawet gdy poniżej nie była umieszczona kartka z napisem „Nieczynny”. Chociaż Cody Arms było w pewien sposób chronione, to i tak ludzie wchodzili tu i wychodzili jak im się podobało. Przy tej liczbie lokatorów nie mogło być inaczej. Drzwi prowadzące na ulicę, które można było otworzyć kluczem od każdego mieszkania, często były zamykane po północy, ale też równie często o tym zapominano. Z windy można było skorzystać tylko po umieszczeniu w jej urządzeniu sterującym klucza lokatora, ale odkąd Allie pamięta, tkwiły tam wciąż te same powykręcane kawałki metalu. Kiedyś, z ciekawości, próbowała jeden z nich usunąć i okazało się, że tkwi w swojej dziurce tak mocno, jakby był tam przyspawany. Zakupy zaczęły ciążyć i Allie przełożyła je do drugiej ręki. Wtedy też nadjechała winda. Piszcząc i postękując, dopasowała się do poziomu podłogi. Drzwi otworzyły się z sykiem i wyszedł przez nie starszy mężczyzna i rudowłosa kobieta w średnim wieku. Nie wyglądało na to, żeby byli razem i nawet nie spojrzeli na siebie ani na Allie, kiedy przechodzili przez hall do wyjścia. Allie słuchała stukania obcasów o kafelki, gdy mężczyzna mijał kobietę. Nie zadał sobie nawet trudu, żeby przytrzymać jej drzwi. Sąsiedzi... W windzie pewnie nawet na siebie nie spojrzeli. Nowy Jork był miastem obcych sobie ludzi. A Cody Arms był domem obcych sobie ludzi. To miało swoje plusy. Takie jak chociażby potajemne mieszkanie z kochankiem. Potajemne to było właściwe słowo. Znalazłszy się na trzecim piętrze, ruszyła wzdłuż wąskiego, cuchnącego wilgocią korytarza do mieszkania 3H. Balansując z torbą z zakupami na wysuniętym biodrze, wygrzebała z torebki klucz i otworzyła drzwi. Przerzuciła ciężar ciała na drugą nogę i pchnęła drzwi. – Sam? To ja! Odpowiedziała jej cisza i stęchłe, nieruchome powietrze. Była sama.

2 Allie leżała cicho i słuchała, jak przez otwarte okno wdziera się noc: cichy pomruk samochodów przypominał szum oceanu i nigdy nie ustawał na Manhattanie. Bezsensowne, niecierpliwe buczenie klaksonu. Wysoki kobiecy śmiech gdzieś w pobliżu. W oddali okrzyk domagający się odpowiedzi. Pozostaje bez odpowiedzi. Znowu śmiech. Monotonne zawodzenie syreny, które zdawało się przybliżać, a potem ucichło. Obok niej spał Sam, pochrapując z lekka. Kochali się niecałą godzinę temu i nieświeży zapach kopulacji wciąż przesiąkał pościel, mieszając się niekiedy ze świeżym nocnym powietrzem oczyszczającym sypialnię Allie. Leżała nieruchomo, nie chcąc rozwiać czaru chwili i zadowolenia. Miłość do Sama pootwierała okna i drzwi jej duszy, ukazała głębię, której istnienia nigdy nawet nie podejrzewała. Wraz z tym przyszła potrzeba, zależność od niego, z którą tak ciężko walczyła. Do diaska, tego się nie spodziewała, przynajmniej nie w tym stopniu. W końcu dotarło do niej, że potrzebował jej tak samo, jak ona musiała mieć jego i że nie ma nic złego w byciu człowiekiem, że może zaryzykować – bo on ryzykuje tak samo. Minione pół roku całkowitego zaangażowania w związek z Samem było fantastyczne, ale nie może się równać z ostatnimi dwoma miesiącami, po tym jak zrezygnował z własnego mieszkania i wprowadził się do niej. Te dwa miesiące były idealne, były potwierdzeniem ich miłości. Zawsze śmiała się z tego czytając smutne romanse. Aż romans przytrafił się jej. Sam Rawson był maklerem na Wall Street. Uczynił bogatymi kilku klientów i sam zainwestował trochę pieniędzy, a teraz czekał, aż zaczną przynosić zyski. Chciał być bogaty. Uśmiechał się nieraz i mówił Allie, że to dla niej, choćby nie wiadomo ile miał pieniędzy. Lubiła, kiedy mówił jej o opcjach i transakcjach, i sprzedażach bez pokrycia, i wykresach, które pokazują prognozy i uwodzą ludzi z dokładnością i przesądnością równie potężną co czarnoksięskie praktyki. Allie ledwo rozumiała, co mówi. Każdego dnia po śniadaniu całowali się na do widzenia, po czym on jechał taksówką do centrum i zatapiał się w rynkach. Allie, która pracowała jako informatyk na umowę- zlecenie, szła do swojej aktualnej pracy i pomagała instalować systemy, dzięki którym czyjaś firma działała sprawniej i stawała się bardziej dochodowa. Czasem myślała, że to swego

rodzaju ironia, że i ona, i Sam zajmowali się pomaganiem innym ludziom w dochodzeniu do bogactwa, podczas gdy sami musieli mocno kombinować, żeby zapłacić wszystkie rachunki. Na dworze, w ciemnościach, kobieta przestała się śmiać. Jakiś mężczyzna darł się: „Ej, kurwa, wracaj!” Allie nie była pewna, ale chyba był pijany. Kobieta piszczała (o ile to była ta sama kobieta). Roztrzaskało się jakieś szkło, pewnie butelka. Nieco ciszej, ale zjadliwie, mężczyzna groził: Już ja cię nauczę, suko!”. Uważając, żeby nie obudzić Sama, Allie zeszła z łóżka i boso stąpając po twardej podłodze, podeszła do okna. Spojrzała w dół na ulicę. Kilka aut przemknęło jak duchy. I taksówka z migoczącymi światłami i lekko jarzącym się dachem. Oprócz tego na Siedemdziesiątej Czwartej Zachodniej nie było żadnego ruchu. Nikogo jak okiem sięgnąć. Gdzieś w dali, na skrzyżowaniach, sznury pojazdów wlokły się przez noc niby komety lecące nisko, po leniwej orbicie. Allie przyglądała się samochodom, zastanawiając się, co często robiła, dokąd mogły o tej porze zmierzać. Do jakich mrocznych celów zdążali ludzie w tej pięknej, niekończącej się procesji? Wiedziała, dokąd uda się ona – z powrotem do łóżka. Wróciła po własnych śladach na chłodnej, twardej podłodze. Wyciągnęła się na plecach i przebierając palcami nad głową, myślała, jak często przemoc czai się w pobliżu piękna, jakby, niczym zła trzynasta wróżka, swoją brzydotą koniecznie chciała utrzymać równowagę we wszechświecie. Przynajmniej tak to wyglądało w Nowym Jorku. Może nawet wszędzie, tylko że gdzie indziej nie jest to tak widoczne i oczywiste, nie czuje się tego na każdym kroku, bo korupcja i bezwzględność nie bucha nigdzie indziej tak jak w Nowym Jorku. Zostawiła prześcieradło zwinięte wokół bosych stóp i leżała naga z ramionami wyciągniętymi wzdłuż ciała, pozwalając lekkiemu wietrzykowi igrać po swojej skórze, jakby czekała, aż złożą ją w ofierze na ołtarzu jakiejś prymitywnej wiary. Chłodny powiew zdawał się badać ją ze zmysłowością kochanka, delikatnie muskając pagórki jej piersi, pieszcząc wrażliwą wewnętrzną stronę ud. Gdzieś głęboko w środku poczuła się spięta, jak naprężona, wibrująca struna i przez chwilę miała ochotę obudzić Sama. Ale leżąc, czuła taki spokój, bezczasowość. Kochali się bardzo gwałtownie i dlatego była trochę obolała. Sen był bardziej rozsądnym rozwiązaniem. Ciężką ręką sięgnęła po prześcieradło i naciągnęła je lekko na siebie, kładąc tym samym kres pieszczotom nocnej bryzy. I zasnęła.

Kiedy się rano obudziła, było jej zimno. Sam brał prysznic. Leżała i słuchała szumu lecącej mocno wody, a potem ciszy po jej zakręceniu. Kilka minut później wyszedł z łazienki z ręcznikiem owiniętym wokół pasa i oblepiającymi czoło ciemnymi, mokrymi włosami. Był średniego wzrostu, szczupły, miał umięśnione ręce i nogi. Na piersiach i płaskim brzuchu plątały się gęste, czarne włosy. Twarz też szczupła, z nieco zbyt długim nosem i żuchwą. Wąskie usta. Była to surowa fizjonomia charakterystyczna dla mieszkańców Nowej Anglii, może z wyjątkiem życzliwych, ciemnych oczu. Chodził wyprostowany, dziwnie usztywniając plecy i stąpał lekko niczym tancerz, jakby podwieszony na lince przymocowanej do czubka głowy. Allie wiedziała, że waży osiemdziesiąt kilogramów, ale sprawiał wrażenie, że gdyby stanął na wadze, pokazałaby najwyżej dziesięć. Uśmiechnął się i powiedział: – Wstajesz? – A która godzina? – spytała, nie siląc się na to, żeby zerknąć na stojący na nocnej szafce zegarek. – Dziesięć po ósmej. – Cholera! Mam spotkanie o dziewiątej! Czemu mnie nie obudziłeś? – Bo mnie nie prosiłaś. Prawda, zapomniała. Ostatnia noc nie sprzyjała pamiętaniu o porannych spotkaniach w interesach. Boże, ostatnia noc... Dosyć tego. Obróciła się na materacu i usiadła, zadrżała pod wpływem zimnego powietrza wdzierającego się przez okno. Sam zdjął ręcznik i wycierał włosy, studiując jej nagie ciało z głupkowatym wyrazem swojej ciemnej twarzy. Zastanawiała się, czy miałby erekcję, gdyby siedziała tak dostatecznie długo. Nie ma czasu, żeby się o tym przekonać. Wstała, poczłapała do okna i zatrzasnęła je z hukiem, tak że zadrżały szyby. Któregoś dnia ze starego okna może wypadnie szkło, roztrzaska się na chodniku trzy piętra niżej i może nawet kogoś zabije. Przypomniały się jej krzyki i brzęk tłuczonego szkła ostatniej nocy. Nikt nie zginął. Ale gdyby nawet tak się stało, to i tak nie byłoby to nic nowego. Rzeczy tego rodzaju mnożą się w Nowym Jorku zbyt często. Jak wszyscy ci ludzie. Jak cała ta ich rozpacz. Miasto Radości. Nikt już go chyba tak nie nazywał. Sam powiedział: – Masz gęsią skórkę na pupie. Ale i tak jest piękna. Odwróciła się. Uśmiechał się do niej. Tym swoim wąskim, czułym uśmiechem.

Kochała go w tej chwili do tego stopnia, że zaczęła się zastanawiać, czy nie zapomnieć o spotkaniu z przedstawicielem firmy Fortune Fashions. Czasem oczywistość tego, co jest albo nie jest w życiu najważniejsze, bywa prawie bolesna. Ale Sam wskoczył już w slipki i wślizgiwał się właśnie w granatowe prążkowane spodnie od garnituru. Biała koszula i czerwony krawat czekały na wieszaku. Robocze ciuchy. Czas na nie, pomyślała. Czy to fragmenty Biblii poznawane w Szkółce Niedzielnej kołatały się jej po głowie? Wszystko ma swój czas? Czy koncerty w czasie studiów? Bob Dylan zaczerpnął z Pisma Świętego? Niezależnie od źródła, zebrało się jej na sentymenty. Pognała do łazienki pod prysznic. Allie sięgnęła po szyty na miarę żakiet, który nosiła do szarej spódnicy. Wcisnęła się w niego, zastanawiając się, czy nie zrobił się ciaśniejszy od czasu, kiedy go ostatnio nosiła. Złapała małą czarną torebkę i czarną teczkę od kompletu. Po rozpracowaniu szeregu łańcuchów i zasuw broniących drzwi, wyszła pierwsza, rytuał, którego z przyzwyczajenia przestrzegali za każdym razem, gdy wychodzili z mieszkania. Podnajmowanie i dzielenie z kimkolwiek mieszkania były stanowczo zabronione i stanowiły skandaliczne naruszenie regulaminu Cody Arms. Wiedzieli, że najważniejsze, żeby nikt nie domyślił się, jak mieszkają, i wiedzy tej podporządkowali swoje powszednie życie. Przestrzeń zdatna do zamieszkania była na Manhattanie taką rzadkością i miała tak wielką wartość, że wyzwalała w lokatorach i zarządzie najgorsze instynkty. Ludzie, wśród których mieszkają, muszą myśleć, że Sam i Allie nie są ze sobą w żaden sposób powiązani. Długi, kręty korytarz był pusty. Ruszyła przodem, a potem wychodził Sam, prześlizgując się bokiem, podczas gdy ona zawracała i zamykała drzwi na trzy zamki. To było prawie jak krok oryginalnego tańca, który opanowali do perfekcji. Przemykał korytarzem do windy, rogiem aktówki wciskał guzik W dół i czekał, aż Allie do niego dołączy. Była prawie tuż za nim, gdy przyjechała winda. Brzęczała i charczała w ostatnim stadium agonii, niby ślepe stworzenie, próbując zrównać się z podłogą. Kiedy rozsunęły się drzwi, stała pusta. Allie i Sam weszli i Sam nacisnął przycisk Parter. Kiedy drzwi się zamknęły, pocałował ją namiętnie. Gdy się odsunął, powiedział: – Kocham cię, wiesz? – Gdybym nawet nie wiedziała – odparła – to teraz już wiem. – Brakowało jej trochę tchu i była lekko rozczochrana; przestraszyła się, że może to być widać, kiedy drzwi rozsuną

się na parterze. Po drodze w dół nie odezwało się już żadne z nich. Powiedzieli już to, co mieli do powiedzenia.

3 Mike Mayfair obrócił nadgarstek, żeby zerknąć na zegarek. Było już piętnaście po dziewiątej. Miała być specem od komputerów i zjawić się tu o dziewiątej, a ta cipa jeszcze się nie pokazała. Może powinna zaprogramować własny komputer, żeby budził ją rano. Stał w hotelowej restauracji na Pięćdziesiątej Pierwszej Zachodniej, świadom subtelnego aromatu podawanego śniadania, i obserwował przechodniów za oknem, przepływających obok tkwiących w korku samochodów. Trąbienie tych aut tworzyło beznadziejną kakofonię, każdy pojedynczy klakson poruszał lawinę dźwięków. Nowojorczycy częściej używają klaksonów, żeby rozładować napięcie, niż żeby ostrzec przed niebezpieczeństwem. Po drugiej stronie ulicy, niski mężczyzna z opływającymi twarz siwymi włosami i brodą, w wyciągniętej ręce trzymał otwartą teczkę, paplając coś i pokazując co ma do zaoferowania potencjalnym klientom. Prawie każdy zerkał na błyszczący towar – prawdopodobnie imitacje zegarków Rolexa – ale nikt nie dał się skusić. Większość ludzi podążała do bardziej wyszukanych zajęć. – Gdzie się ta dziwka podziewa? – zastanawiał się Mayfair, ponownie spoglądając na własny zegarek – prawdziwego Rolexa – wystający spod mankietu francuskiej koszuli. Dziewiąta dwadzieścia. Jeszcze dziesięć minut i niech się pieprzy. Wróci do biura i zobaczy, jak idzie sprzedaż na zachód. Wtedy to fantazyjne, dębowe drzwi otworzyły się i weszła do restauracji. Spieszyła się, wyrzucała do przodu zgrabne kostki na wysokich obcasach, żeby poruszać się szybciej. Wyglądała na zmartwioną i trochę wymiętą, mimo doskonale skrojonej marynarki i spódnicy. Dostrzegła go i uśmiechnęła się z czymś w rodzaju ulgi. No! Niech jej będzie. Nie spieprzyła sprawy. Pieprz lepiej coś innego, kotku... – Panie Mayfair – powiedziała, frunąc do niego i witając się. Zdążyła się już uspokoić, chociaż na czole wciąż lekko błyszczał pot. – Miło mi znowu pana widzieć. Zdobył się na uśmiech: – Cała przyjemność po mojej stronie, panno Jones. Może będziemy sobie mówić po imieniu, Allison? – Byłoby miło. Ale mówią na mnie Allie. – Dobrze, Allie. Ja jestem Mike. – Stanął szarmancko z boku i przez chwilę zawahał

się, czy pomóc jej zdjąć płaszcz. Z tymi wyzwolonymi kobietami nigdy nie wiadomo. Czasem trzeba nimi dobrze potrząsnąć, żeby zrzuciły z siebie sztuczność. W końcu powiedział: – Trzymają dla nas stolik. – Przepraszam za spóźnienie. Utknęłam w korku. – Sam jestem tu zaledwie od kilku minut – skłamał. Ściany restauracji wyłożone były dębową boazerią na dole, a na górze wytłaczaną tapetą w złote irysy. Od ściany odchodziły drewniane przepierzenia, które nie tworzyły co prawda zamknięcia, ale nadawały miejscu odrobinę prywatności. Była to restauracja stworzona do rozmów o interesach i wydatkach, serwująca nowoczesne, bardzo drogie potrawy, prawie nie nadające się do jedzenia. Miejsce, którym można zaimponować nietutejszym klientom. Po spotkaniu z Allie w biurze Fortune Fashions w zeszłym tygodniu, Mayfair wybrał tę restaurację, mając nadzieję, że zrobi na niej wrażenie. Kiedy już ich posadzono i kiedy zamówili kawę, zaczął się jej przyglądać przez nakryty białym obrusem stół. Nie była piękna, ale miała coś w sobie. Ostre, nieco kanciaste rysy, zielono nakrapiane szare oczy, krótko ścięte, łatwe do ułożenia, faliste blond włosy. Farbowane, tak przynajmniej wyglądały, ale co w tej chwili o niej wiedział? Że pełna dolna warga i dołek w kwadratowym podbródku nadawały jej zdecydowany wygląd. Była opanowaną, pewną siebie kobietą, ale od czasu do czasu jakieś słowo, gest zdradzały miękkość i wrażliwość, które Mayfair chętnie poznałby bliżej. Nie dała mu bynajmniej najmniejszego znaku, że ma ochotę się zabawić, ale nigdy nie wiadomo. Tymczasem, lepiej, żeby pozostało to spotkaniem w interesach, może tylko od czasu do czasu będzie próbował ją wyczuć. Powiedział: – Widziałaś, jak działamy, znasz nasze niektóre potrzeby. – Tylko niektóre, kochanie. – W świecie mody najważniejsze jest bezpieczeństwo danych. Długość spódnicy z naszej wiosennej kolekcji może być dla nas tajemnicą równie ważną, co nowa broń w przemyśle obronnym. Świat mody nieraz wydaje się być powierzchowny i kapryśny, ale zapewniam cię, że to bardzo poważny przemysł, w którym panuje ogromna konkurencja. Obowiązuje w nim bardzo niewiele reguł. Allie uśmiechnęła się: – Brzmi to, jakbyś mówił o dżungli. – Bo tak jest. To dżungla interesów. Obciążenia finansowe zabijają równie skutecznie jak żmije. Mayfair nie mógł nic wyczytać z jej oczu. Był ciekaw, co o nim myślała. Zazwyczaj czuł, czy podoba się kobietom. Nawet teraz, gdy przekroczył pięćdziesiątkę, wiele z nich wciąż na niego leciało. W wyglądzie ciągle miał coś z chłopca, dopiero przyjrzawszy się

bliżej można było dostrzec kurze łapki i obwisłe powieki. Głębokie linie biegnące od nosa do kącików ust. Włosy miał przyprószone siwizną w sposób, który – jak sam sądził – wyróżniał go spośród innych. Miał szczęście, bo nie wyłysiał jak dotąd, chociaż na czubku głowy czupryna zaczęła mu się już przerzedzać. W czasie spotkania miał na sobie gołębiosiwy garnitur, krawat barwy kasztana, chusteczkę w tym samym kolorze, białą koszulę i czarne włoskie mokasyny. Wyglądał dosyć zwyczajnie, ale na człowieka, który może pozwolić sobie na szastanie czasem i pieniędzmi. Kelner przyniósł zamówioną kawę i z niezwykłym sprytem postawił przed nimi filiżanki, po czym wycofał się gładko, jakby poruszał się na rolkach. – Chociaż głównie interesują nas projekty, środki trwałe i lista płac – mówił Mayfair – musimy też mieć system bezpieczeństwa. Taki, do którego nie włamie się żaden haker zajmujący się szpiegostwem przemysłowym. Może nawet system, do którego dostęp będzie miało tylko kilka najważniejszych osób w firmie. – To się da zrobić – odpowiedziała Allie. Sięgając do opartej o krzesło teczki po niewielki notes w skórzanej oprawie, pochyliła się tak, że lewa pierś otarła się o brzeg stołu. Co ona tam nosi? Plany? Arkusze kalkulacyjne? Ma na sobie stanik? Wiedział jedno: była systematyczna i ambitna i miała debet w banku, a zamówienie, o którym mieli tu rozmawiać, potrzebne jej było, żeby przeżyć. Mayfair kazał swoim ludziom sprawdzić ją dokładnie i wiedział więcej, niż mogła przypuszczać. Wiedział, że przyjechała do Nowego Jorku sześć lat temu z małego miasteczka Grafton w stanie Illinois i że nie ma żadnych żyjących krewnych. Jest sama na świecie i mieszka gdzieś na Siedemdziesiątej Którejś Zachodniej. Wiedział też, że dwa miesiące temu wykonała doskonałą robotę, tworząc program płacowy dla Walton Clothiers na Szóstej Alei. – Będę potrzebowała podstawowych danych – powiedziała. Mayfair dumał znowu nad przyszłością z tą kobietą, która potrzebowała jego firmy, i nad tym, co mogliby dla siebie zrobić. Światem rządzi zasada quid pro quo, zawsze coś za coś. Musiała o tym wiedzieć, skoro założyła własną firmę. A poza kontem bankowym Fortune Fashions, o czym jeszcze marzyła? Jaki ogień miała w sobie, ogień, który mógłby ugasić – znajdując w tym przyjemność, jakiej była żona, Janice, nigdy mu nie dała? Jakie ekscytujące, może nawet perwersyjne pragnienia? Wiele z tych rządzących firmami bab było tak intrygujących. Kiedyś dowie się o niej wszystkiego, absolutnie wszystkiego. Potem skupił się już na tym co tu i teraz i podał jej liczby, o które prosiła, obserwując jak przechyla nieco głowę słuchając i jak przytłumione światło gra w jej blond włosach.

Kiedy przerwał, by ona mogła nadążyć z notowaniem, pomyślał: Już niedługo, kotku...

4 Po śniadaniu z Mayfairem Allie była dobrej myśli. Rozmawiali tylko o interesach, na szczęście. Wyglądał jak podstarzały Casanova w tym swoim ciasnym dwurzędowym garniturze, pasującym do chusteczki krawacie i fryzurze, raczej niestosownej dla kogoś w jego wieku. Zatrzymał czas własnym ego. Ale poza kilkoma uwagami, którymi chciał ją w jakiś sposób wybadać, cały czas trzymał się tematu oprogramowania dla komputerów Fortune Fashions, które Allie miała przygotować, i mieli za sobą godziny skomplikowanej, acz owocnej dyskusji. Miło było pomyśleć, że nie musi przejmować się Mayfairem, zwłaszcza że seks stanowił w jej przypadku ryzyko zawodowe. Zamówienie było duże i po jego zrealizowaniu problemy materialne Allie byłyby na jakiś czas rozwiązane. Znaczy to, że nie musiałaby już dłużej zależeć finansowo od Sama. Nie wiedziała właściwie, czemu ta zależność tak jej przeszkadzała, ale przeszkadzała. Może dlatego, że była od niego zależna emocjonalnie – tak więc zależność materialna zostawiała ją praktycznie z niczym. Tuż przed jedenastą, kiedy rozstała się z Mayfairem przed restauracją, chmury odpłynęły, a słońce zamieniło ponury poranek w jasne, pełne nadziei przedpołudnie. Najbardziej wymagający hollywoodzki reżyser nie mógłby kazać go poprawić. „Czemu nie uwierzyć w znaki niebios?” – pomyślała, patrząc jak Mayfair macha do niej z odjeżdżającej taksówki. Wciąż pełna zesłanego z nieba optymizmu powałęsała się trochę, oglądając wystawy sklepowe. Potem, z jasnoniebieskim prochowcem przewieszonym przez ramię, raźno pomaszerowała w ten cudowny, słoneczny wrześniowy dzień od stacji metra w stronę ulicy, na której mieszkała. Poczuła głód. Śniadanie, które zjadła z Mayfairem było pyszne, ale nie sycące. Poza nim i filiżanką kawy wypitą rano z Samem, nic jeszcze dziś nie jadła. Muszę się najeść, powiedziała sobie.

Weszła do Goyi, restauracji na Siedemdziesiątej Czwartej Zachodniej, trzy przecznice od Cody Arms. Był to wielki lokal ze starym zakrzywionym barem i podłogą z desek. W wyblakłym lustrze za barem przeglądały się półki z butelkami i starodawna kasa. Kelnerki i kelnerzy wyglądali, jakby pełni nadziei oczekiwali na swoje pięć minut w show biznesie, chociaż niektórzy z nich byli już po czterdziestce. Wszyscy ubrani w czarne spodnie i czerwone koszule z napisem U GOYI na piersiach. Allie nigdy przedtem tu nie była, ale od razu polubiła panującą tu miłą, choć szorstką atmosferę. Jeśli jedzenie okaże się dobre, a ceny rozsądne, wiedziała, że tu wróci, może nawet zostanie stałą klientką. Zamówiła sałatkę szefa kuchni i pozwoliła sobie na piwo, żeby uczcić pomyślny obrót spraw z Fortune Fashions. Potem pomyślała o tym, jak razem z Samem będzie świętować wieczorem, po jego powrocie do domu. Ach ten Sam... Przy całej swej metodyczności i ambicji w pracy, nigdy nie zazdrościł jej sukcesów. Nowoczesny mężczyzna spotyka nowoczesną kobietę. Kiedy kelner przyniósł sałatkę, stwierdziła, że jego twarz jest jej skądś znajoma. Nie zapytała jednak, gdzie mogli się spotkać. Pewnie mijała go po drodze do lub z pracy u Goyi. Taki właśnie jest Nowy Jork, ludzie wciąż wpadają na siebie przypadkowo, nie będąc w stanie rozpoznać się nawzajem, bo ich styki odpowiadające za pamięć są zbyt obciążone. Tak wielu ludzi, napływające i odpływające fale twarzy, gestów, uśmiechów, grymasów. Ból i radość, i oddanie swoim zajęciom. Szczęście i pech. Bankierzy i żebraczki. W jednym wielkim młynie. Milionerzy wpadający na pijusów bez grosza. Turyści dorabiający ulicznych szulerów. Oszuści i oszukani. Obłędny wir. Świat pod króliczą norą. Gdy się tu żyje, to wszystko staje się normalne. Mój Boże, przystosowujesz się. I, nieuchronnie, wpływa to na stan umysłu i uczucia. Wypaczają się. Ten człowiek, kelner, miał trzydzieści kilka lat, jedną z tych średnio atrakcyjnych twarzy o nie pasujących do siebie rysach i uszach odstających jak anteny satelitarne. Nierówne, czarne włosy były długie po bokach, co miało zatuszować odstające uszy, ale stercząca czupryna tym bardziej przyciągała do nich uwagę. Miało się wrażenie, że gdyby nie podpórka z uszu, włosy opadłyby i utworzyły fryzurę potarganego pazia. Był średniego wzrostu, lecz chudy i poruszał się z pewnego rodzaju tłumioną energią, która sugerowała, że mógłby przebiec piętnaście kilometrów albo wykończyć przeciwników na korcie. Kiedy wrócił i postawił przed nią piwo, zrobił ruch, jakby i on pomyślał, że skądś ją zna. Potem ukłonił się i poszedł po następne zamówienie, próbując pewnie przypomnieć sobie, czy wcześniej była już u Goyi i jakie dawała napiwki.

5 Graham Knox rozpoznał ją, kiedy miał zmianę u Goyi tamtego popołudnia. Allie Jones. W restauracji zjawiła się pierwszy raz. Zastanawiał się, czy się nie przedstawić, ale nie bardzo wiedział jak. „Cześć, mieszkam nad tobą i słyszę wszystko, co się dzieje w twoim mieszkaniu, przez przewód wentylacyjny” nie byłoby najlepszym sposobem na rozpoczęcie rozmowy przez kelnera – uwaga tego rodzaju mogłaby zachęcić ją do zwalenia ze stołu podanego jedzenia. Kilka miesięcy temu ciekawość zmusiła Grahama do sprawdzenia, jak wygląda sąsiadka z dołu. Czaił się na korytarzu trzeciego piętra jak złodziej, dopóki nie zobaczył jej wychodzącej z mieszkania. Nazwisko odnalazł już wcześniej na skrzynce na listy. To, że widział ją dziś z tak bliska, coś zmieniło, stała się bardziej realna, a jego podsłuchiwanie bardziej intymne i niemoralne, nie było już niewinną rozrywką przed zaśnięciem. Ale komin był obok jego łóżka; nie można było nie słyszeć, co się dzieje w mieszkaniu piętro niżej. Nawet w pokoju dziennym, gdzie pracował, a nie miał włączonego radia ani telewizora, dźwięki z jej pokoju dziennego niosły się przewodem. Nie było dokładnie tak, jakby był tam razem z nią i tym, z kim rozmawiała; czuł się, jak gdyby stał z uchem przytkniętym do drzwi w pomieszczeniu obok. A teraz zobaczył ją z bliska i wydała mu się interesująca. Wręcz fascynująca. Dużo bardziej atrakcyjna niż widziana z daleka. Szczere spojrzenie szarych oczu. Miękkie blond włosy pachnące szamponem. Mocny, kwadratowy podbródek z dołkiem pośrodku. Była w niej pewność siebie, która zwracała uwagę i sugerowała, że czuje się wolna. Nie tak jak inni; to kobieta, która potrafi kierować własnym życiem. Mieszkanie Grahama urządzone było za niewielkie pieniądze, melanż kupionych w komisach rzeczy. Na ścianach w pokoju dziennym wisiały własnoręcznie wykonane, sosnowe półki pomalowane na ciemny kolor, zapchane książkami o teatrze, przeważnie w miękkich okładkach, kupionymi w antykwariatach na Broadwayu. Rzut oka na to mieszkanie, a dekoratorowi wnętrz przez miesiąc śniłyby się koszmary; było jednak schludne, funkcjonalne i wygodne. Pomimo braku prywatności, Grahamowi się podobało. W obu mieszkaniach było teraz cicho. Graham był w nastroju do rozmyślań, a Allie i

Sam albo wyszli, albo udali się do sypialni. Pykając z fajki, Graham podszedł do okna i wpatrywał się w zapadający nad miastem zmierzch. Niektóre samochody włączyły już światła, a fasady domów zaczynały błyszczeć nieregularnym wzorem zapalanych lamp. Nowy Jork nakładał biżuterię, pod przepychem ukrywając nędzę. Rozwiódł się cztery lata temu, położywszy kres strasznemu związkowi, zanim pojawiły się dzieci. Pół roku później, po tym jak rzucił pracę, by iść za swym prawdziwym powołaniem, Graham przeprowadził się do Nowego Jorku i próbował zrealizować jedną ze swoich sztuk. To było posunięcie! Nawet najbardziej podrzędni pracownicy nowojorskich teatrów nie byli zainteresowani agentem sprzedaży nieruchomości z Filadelfii, który wymyślił sobie, że jest dramatopisarzem. Nie wie, że są miliony takich modeli jak on? Rzucając ostatnie spojrzenie na ulicę, odwrócił się od okna i przeszedł przez pokój dzienny do wnęki znajdującej się dokładnie nad sypialnią w mieszkaniu Allie. Tam, na kawałku sklejki opartej o dwie szafki na dokumenty, stał używany IBM Selectric, telefon z automatyczną sekretarką, leżały sterty papierów i kilka książek. Graham usiadł na składanym krześle za prowizorycznym biurkiem i z górnej szuflady jednej z szafek sięgnął „Taniec przez życie” – sztukę, nad którą pracował od przeszło roku. Spółka spoza Broadwayu wyraziła zainteresowanie jej wystawieniem, jeśli tylko poprawi ostatni akt tak, jak mu podpowiedziano. Nie zgadzał się z niektórymi sugestiami, ale byłaby to jego pierwsza wystawiona sztuka. Tak więc, posłuchawszy rad, siedział teraz, nanosząc mniejsze i większe poprawki, próbując jednocześnie zachować istotę dramatu. Z czerwonym ołówkiem w ręku skracał dialogi i robił notatki na marginesach. Powiedziano mu, że ostatnia scena ma wyrażać więcej emocji. Powinien lepiej sprecyzować temat. Cóż, mógł przecież dodać sztuce mocy i przejrzystości, jeśli tylko zgodzą się ją wystawić. Gdybyż tylko dane mu było zobaczyć prawdziwych aktorów wczytujących się w kolejne kwestie, wypowiadających je. Ożywiających jego dzieło na scenie... Wieczór, nowojorskie mieszkanie, lekka mgła za oknem, a on był teraz w Chattanooga w Tennessee, w sali balowej Gwiezdny Blask, gdzie toczyła się akcja sztuki. W pokoju unosił się dym z fajki, a w jego głowie wirowali tancerze i toczyły się ich rozmowy. Przygarbił się nad maszyną do pisania i tekstem, nieobecny, pykał z fajki zatopiony w swojej pracy, nie pamiętał o sąsiadce z dołu do chwili, gdy o wpół do dwunastej udał się do sypialni. Szkocka z wodą wychylona po odejściu od maszyny do pisania pomogła mu pozbyć się napięcia podsycanego wielkim skupieniem nad poprawkami i prawie zasypiał, kiedy

dotarło do niego przytłumione dzwonienie. Telefon w jej sypialni. Wpatrywał się w ciemność i nie podobało mu się własne postępowanie, ale powiedział sobie, że jest dramatopisarzem i studiowanie ludzkiej natury to jego praca. To prawie zawodowy obowiązek. Arthur Miller nie przegapiłby takiej okazji. Prawda? Nagle telefon zamilkł. Allie odebrała. Graham przeturlał się po chłodnym prześcieradle. W stronę przewodu wentylacyjnego. Leżąc na brzuchu, ułożył czoło w ciepłym zgięciu ramienia i słuchał, z poczuciem winy.

6 Jakiś dźwięk wyrwał Allie ze snu, którego nie zdążyła zapamiętać... Czuła się jak schwytane na haczyk morskie stworzenie. Nie była pewna, co to było. Przez chwilę siedziała wystraszona, a brzęczący telefon targał jej mózgiem. Nienawidziła budzących telefonów, prawie zawsze oznaczały złe wieści. To co w życiu najgorsze, zawsze działo się nocą. Nieświadom niczego Sam pochrapywał obok niej, śpiąc mocno na boku z jedną ręką wdzięcznie zwieszoną z materaca, jakby właśnie rzucił czymś w ścianę. Sięgając po słuchawkę, Allie zerknęła na stojący na nocnej szafce zegarek. Dopiero za piętnaście dwunasta. Myślała, że śpi dłużej, że już prawie rano. Może telefon nie oznaczał złej wiadomości. Może to ktoś, kto myśli, że nikt nie chodzi spać przed północą. Ciemność w dusznej sypialni otuliła ją jak aksamit, gdy wyciągnęła rękę i chwyciła za telefon. Przyciągnęła do siebie całe urządzenie, żeby podnieść słuchawkę jak najszybciej i jak najciszej. Nie ma sensu, żeby to przeklęte dzwonienie obudziło Sama. Położyła głowę z powrotem na poduszce, już całkiem opanowana, przycisnęła do ucha chłodną plastikową słuchawkę. Wilgotna dłoń ślizgała się po gładkiej powierzchni telefonu. Musiała mocno złapać, żeby go nie upuścić. – Halo. – Czy mogłabym rozmawiać z Samem? – Kto mówi? – Proszę mu powiedzieć, że Lisa. – Dobrze, Liso, tylko widzisz, Sam śpi. – Coś zimnego i brzydkiego przelało się w brzuchu Allie. To samo odezwało się w jej głowie. – Czy to ważne? Chodzi o pracę? – Nie chodzi o pracę. – Czy to był śmiech? – Nie pracuję z Samem. Ale to ważne. Allie nic nie powiedziała. Walczyła wciąż z sennością, szukając odpowiedzi, a znajdując tylko pytania. Lisa... Czy ona i Sam znali jakąś Lisę? Czy Sam kiedykolwiek wspomniał jej imię? Lisa naciskała: – Dasz mi z nim porozmawiać? – Śpi, jest prawie północ. Czy to na pewno nie może poczekać do rana? – Nie może.

Allie zapatrzyła się w ciemność w miejsce, w którym, jak wiedziała, sufit łączył się ze ścianami. Narożnik; bez wyjścia. – Chwileczkę. Szturchnęła Sama i wyszeptała jego imię. Obrócił się twarzą do niej. Poczuła ciepły oddech, zapach wina, które pili do kolacji. Na jego szyję i piersi padało słabe światło, reszta pozostawała w mroku. – Co jest? – Śpisz? – Teraz już nie. – Ktoś do ciebie dzwoni. Jakaś Lisa. – Masz ją na linii? – Tak. Czeka. Sam przez dłuższą chwilę leżał cicho. Allie słyszała, jak szybko oddycha. Czuła się, jakby ziemia usuwała się jej spod nóg. Poczuła mdłości i zawroty głowy. – Powiedz jej, że oddzwonię rano – rzucił to zbyt od niechcenia. Allie przycisnęła słuchawkę do ucha tak mocno, że aż zabolało. Przekazała nieznajomej wiadomość od Sama. – Jesteś jego żoną – odpowiedziała Lisa, pełnym złości, zdecydowanym głosem. – Wiem, że jest żonaty, bo szłam za nim do domu od mojego mieszkania. Widziałam was przez okno, potem widziałam, jak wychodziliście i szłam za wami. Widziałam, jak się razem zachowywaliście. Powiedz mu to. Powiedz, że wiem, że naprawdę nazywa się Jones, tak jak na jego skrzynce na listy. Powiedz mu, że lepiej niech ze mną porozmawia, bo nagadam ci dużo więcej. Allie wsłuchiwała się we własny oddech. – Chyba mu nie powiem. Zresztą i tak zasnął. – Naprawdę myślę, że powinnaś. – Przykro mi, ale nie. Wiele z twoich informacji jest nieprawdziwych, Liso... – Nie ta najważniejsza. Obudź Sama, jeśli rzeczywiście śpi. Daj mu tę przeklętą słuchawkę. – Nie. Lisa roześmiała się, ale nie była rozbawiona. Gorzkie dźwięki zdawały się płynąć z telefonu jak żółć. – Ty biedna, naiwna suko. – Rozłączyła się. Z trzaskiem. Allie leżała nieruchomo ze słuchawką buczącą do ucha. Ciemność zamykała się ciasno wokół niej, nie pozwalała swobodnie oddychać. Biedna, naiwna suko... W głosie Lisy było

coś więcej niż gorycz; było współczucie. Allie powoli wyciągnęła rękę i stuknęła lekko plastikiem o plastik, próbując odłożyć słuchawkę. W głowie wciąż słyszała brzęczenie przerwanego połączenia, jak bzyczenie owada. Po chwili odezwała się: – Sam? Minęło kilka sekund, nim odpowiedział: – Hmmm? – Senny. Udawał, że śpi. Może to był tylko sen? Może nadzieja mogła zamienić to w przywidzenie, skleić, co zostało rozerwane, tak że nie byłoby nic widać, jak gdyby od pójścia do łóżka nic się nie zmieniło. Jednak Allie wiedziała, że nie da się tego naprawić. – Lisa kazała mi powiedzieć, że wie, że jesteś żonaty. Że szła za tobą do domu. Westchnął długo i fałszywie, tak jakby go to nie dotyczyło i jakby był oburzony, że niemiłe zdarzenie przerwało mu spoczynek. – Jak mówiłaś, że ma na imię? – Lisa. – A nazwisko? – Ty mi powiedz. Tam, gdzie leżał Sam – tylko cisza i ciemność. Nad głowami, niby lew w odległej dżungli, zaryczał odrzutowiec. Odgłos ruchu na ulicy brzmiał jak czarna woda płynąca poprzez noc. Przyglądała się jego jasnej sylwetce na tle ciemnego pokoju. – Ona znów zadzwoni, Sam. Leżąc na brzuchu, dźwignął się na łokciach ze zwieszoną głową, ze wzrokiem utkwionym w poduszkę. Poza rozpaczy. Włosy opadły mu na czoło i wchodziły w oczy. – Pewnie tak. Pewnie zadzwoni. Spokojnym, obco brzmiącym głosem Allie spytała: – Kim ona jest, Sam? Przekręcił się i położył na plecach. Materac ruszał się pod jego ciężarem, trzeszczały sprężyny. Wierzchem dłoni pogłaskał jej nagie udo i szybko cofnął rękę, jakby dotknął czegoś zakazanego. – Sam? – Tak... – Był zrezygnowany. – Kim ona jest? – Dziewczyną, tylko tyle. Allie zdenerwowało, że próbuje się wykręcać. Mówił do niej, jakby miała dwanaście lat. Nie podobało się jej narastające w niej uczucie, ale nic nie mogła na nie poradzić. Nie

potrafiła go nawet nazwać. – Boże, czy tylko tyle masz mi do powiedzenia? Dziewczyna? I to wszystko? Jak jakiś przeklęty szczeniak, którego przyłapano na spotykaniu się z dwiema dziewczynami jednocześnie? – Przepraszam. Jezu, przykro mi, ale ona nie znaczy dla mnie nic więcej... – Sam, to takie prostackie, takie cholernie banalne. – Więc może jestem banalny. Za to też przepraszam. Próbował się teraz rozzłościć, wolał to od poczucia winy. Do diabła z nim. Nie uda mu się jej oszukać. – Więc jak długo trwa ten banalny związek? – zapytała. – To nie jest żaden związek – odparł. – To był jeden raz. Tylko jeden raz. Niech to szlag, Allie, żałuję, że tak się stało. Nie planowałem tego, możesz być pewna, ona zresztą też. – Boży plan, co? – powiedziała z goryczą. – Raczej czarci – odrzekł Sam. – Chwila mojej słabości, która do czegoś doprowadziła. Myślałem, że takie rzeczy przytrafiają się tylko błaznom w operach mydlanych, ale byłem w błędzie. – Nie wierzę, że to zdarza się tak po prostu, Sam. – A jednak. Potem ludzie żałują, ale nie da się zmienić przeszłości. Proszę, Allie, spróbuj to zrozumieć. Spróbuj nie być... – Nie być jaka? – przerwała mu. – Nie wiem. Chyba naiwna. Usiadła i włączyła lampkę przy łóżku. Sam odwrócił głowę od światła, zasłaniając oczy, jakby w tym blasku mógł rozpaść się na kawałeczki, niczym Drakula w promieniach słońca. Allie wiedziała, że to prawda tak na niego działa. – Musiałaś to zrobić, prawda? – zapytał. – Włączyć to przeklęte światło. – Co miałeś na myśli mówiąc, że jestem naiwna? Że ci zaufałam? Przewrócił się teraz na bok, by móc patrzeć jej w twarz, z głową spoczywającą na ramieniu tak, że zmarszczył mu się policzek, na którym leżał. Oczy wciąż mrużył od światła. – Nie, ale nie chcę, byś myślała, że jedna noc z inną kobietą oznacza coś ważnego. Przysunął się do niej dość nagle, dotknął jej biodra, delikatnie, samymi opuszkami, przez co uświadomiła sobie swoją nagość i poczuła wstyd. Odsunęła się gwałtownie; przestraszył się. – Allie, proszę! Allie nie przybliżyła się.

– Ona powiedziała, że myśli, że jesteś żonaty. Mówiła tak, jakbyś nakłamał jej, pozwolił wierzyć, że jest jedyną kobietą w twoim życiu. Tak jak okłamywałeś mnie. – Rzecz w tym, że gówno mnie to obchodzi, co ona myśli. – Pewnie, w to ci akurat wierzę. – Ach, daj spokój, Allie, jesteś teraz wściekła, nie myślisz rozsądnie. Nie starasz się spojrzeć na to z szerszej perspektywy. Nie winię cię. Ale to była kwestia jednego razu, sprawa gruczołów, nie serca. I koniec, przysięgam! Znaczyło to tyle co taniec, który się więcej nie powtórzy. – Założę się, że Lisa by się z tobą nie zgodziła. – Być może. Ale co z tego? Obchodzi mnie tylko, co ty myślisz, Allie. Tylko to się dla mnie liczy w tym szalonym świecie. Naprawdę. Wierzysz mi, prawda? – Nie. Wydał z siebie coś w rodzaju jęku: – Nie wiem, co z tym począć. Chciałbym tylko móc zrobić coś, żebyś ujrzała fakty. Ta sprawa z Lisą jakoś tak się przydarzyła, przybrała taki a nie inny obrót i nic już dla mnie nie znaczy. Proszę, Allie, uwierz mi, bo to prawda. – Nie zaprzeczasz, powtarzasz tylko, że to nic nie znaczy. – Nie lubię cię okłamywać. Nigdy nie lubiłem. Przyznałem się, że spałem z Lisą Calhoun. Jeśli musisz to usłyszeć jeszcze raz, przyznam się jeszcze raz. Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz przyjąć do wiadomości, że reszta z tego, co mówię, jest prawdą. – Nie muszę tego znowu słyszeć. Już nie. – Cóż, hmm, pewnie nie. Allie? Znała jego sposoby przymilania się, ten głos małego chłopca. Akurat teraz zrobiło jej się od tego niedobrze. Sam miał właśnie poprosić ją o przebaczenie. Nie mogła tego znieść. Wyciągnęła rękę i szybko zgasiła lampkę. – Tak już lepiej, Allie... – Pomyślał, że chce z powrotem zasnąć, że ich rozmowa się skończyła, przynajmniej do rana. – Wynoś się, Sam – powiedziała nagle. – Co? – Wynocha. Już. – Hej, wiem, że to twoje mieszkanie, ale jest północ. – Zapalił lampkę po swojej stronie łóżka, potem rzucił jej takie spojrzenie, że od razu wiedziała, jaki jest wściekły. To spojrzenie mówiło, że się nie spodziewał. Nie zasługiwał na to. Zachowała się cholernie niemądrze, a wszystko przez to, że na jaw wyszła jedna nic nie znacząca noc. – Gdzie, twoim zdaniem, mam się podziać o tej porze?

– Znajdź sobie hotel. Wróć jutro po rzeczy. Albo pojutrze. Albo nie wracaj wcale. Nie obchodzi mnie to, już nie. Przez chwilę wyglądał na zdziwionego. Zranionego. Potem próbował się uśmiechnąć. Przyszedł czas na sprawdzenie męskich wdzięków. Ale było to działanie desperata i ona o tym wiedziała. – Nie wierzę ci – powiedział, jak kwestię w filmie, jakby obok leżał scenariusz, a ich przeznaczenie zapisane było w ostatniej scenie. Nie wiedziała, czy wierzy sobie samej, ale odwróciła wzrok: – Wynoś się. Sam chwycił ją za ramię, odtrąciła jego dłoń. Zaskoczył go głośny dźwięk, z jakim to zrobiła. Wstał, nagi, z męskością skurczoną między nogami. Odszukał slipki i naciągnął je, próbując utrzymać równowagę. W ten sposób zrobisz sobie krzywdę, Sam. Znalazł spodnie. Odwróciła się, obserwując na ścianie wijący się wściekle cień, podczas gdy on szalał, wciskając się w ubranie. O podłogę stuknął guzik i potoczył się w podskokach. Potem cień znieruchomiał. Zmęczył się, słyszała głęboki, szybki oddech, jakby właśnie przestał się kochać. Spokojnie powiedział: – Dobrze, Allie. Przyślę kogoś po resztę moich rzeczy. Allie czuła, jak w gardle puchnie jej coś ostrego i kłującego, bała się, że jeśli spróbuje mu odpowiedzieć, zacznie płakać. Leżała nieruchomo, słuchając odgłosów miasta i urywanego oddechu Sama. Słyszała, jak wychodzi z sypialni. Słyszała stukanie obcasów na gumie, kiedy przechodził przez mieszkanie do wyjścia. Metaliczne grzechotanie zamków. Trzasnęły drzwi. Tego Allie już nie słyszała. Wcisnęła twarz głęboko w poduszkę i szlochała. O wpół do czwartej rano porzuciła wszelkie próby zaśnięcia i wyszła z łóżka. Włączyła lampkę i założyła gruby, frotowy szlafrok. Podreptała boso do pokoju dziennego i wnęki, gdzie na biurku stał komputer. Usiadłszy przy nim, poczuła się lepiej; to był świat, który znała, taniec, którego kroki nie były dla niej tajemnicą. Włączyła komputer i załadowała system. Najpierw pomyślała, że popracuje nad zleceniem Fortune Fashions, ale stwierdziła, że nie czas na to. W zielonej poświacie ekranu monitora siedziała bezczynnie, bawiąc się klawiaturą, próbując się rozluźnić. Allie potrafiła dogadać się z komputerami. W tej chwili