kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 873 206
  • Obserwuję1 392
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 682 412

MacBride Stuart - Dom krwi - (04. Logan McRae)

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
M

MacBride Stuart - Dom krwi - (04. Logan McRae) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu M McBRIDE STUART Cykl: Logan McRae
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 374 stron)

STUART MACBRIDE DOM KRWI Przekład Maciej Pintara Tytuł oryginału Flesh House

Mojej matce i ojcu Stuartowi i Sheeny MacBride’om

Świat kształtuje strach

30 października 1987 Nie, to ty posłuchaj: jeśli mój sześcioletni syn nie zjawi się tu z powrotem za dziesięć minut, przyjdę tam i skopię ci tyłek, jasne? – Ian McLaughlin zasłonił dłonią mikrofon i krzyknął do żony, żeby przyciszyła ten cholerny jazgot. Potem wrócił do przerwanej rozmowy telefonicznej z idiotą na drugim końcu linii. – Gdzie, do diabła, jest Jamie? – Gdy przyszedłem z pubu, to już ich nie było. Catherine też nie ma... może zabrała chłopców na spacer? – Na spacer?! Leje deszcz, jest ciemno i zimno... – O co chodzi? Co się dzieje? – Sharon stanęła w drzwiach salonu w kostiumie wiedźmy, kupionym w Woolworthsie. Ukrywał jej ciążę i powiększał piersi do ogromnych rozmiarów. – To ten kretyn Davidson – odburknął Ian, tym razem nie zawracając sobie głowy zasłanianiem słuchawki. – Zgubił Jamiego. – Jamie zaginął? – Sharon zakryła dłonią usta, tłumiąc krzyk. Zawsze wpada w histerię, zupełnie jak jej kretyńska matka. – Tego nie powiedziałem! – odparł Davidson. – Nie mówiłem, że się zgubił, tylko... – Jeśli się spóźnimy na to cholerne przyjęcie, osobiście dopilnuję... Dzwonek do drzwi. Głośny i natarczywy. – ... żeby twoje życie... Znów dzwonek. – Na litość boską, Sharon, otwórz te pieprzone drzwi! Rozmawiam przez telefon... Rozległ się zgrzyt i szczęk, a gdy Sharon w końcu zrobiła, co jej kazano, znów jej krzyk: – Jamie! Och, Jamie, tak się martwiliśmy! Ian przestał się awanturować przez telefon i patrzył na scenkę w progu. Jamie i jego najlepszy przyjaciel Richard Davidson trzymali za ręce kogoś w idiotycznym przebraniu halloweenowym. – Nareszcie – stwierdził Ian i z trzaskiem odłożył słuchawkę. – Mówiłem ci, że masz

być w domu o piątej! – Obaj chłopcy mieli wytrzeszczone oczy i przerażone miny. I dobrze. – Gdzie się podziewaliście, do diabła? Cisza. Typowe. A która to godzina... – Jamie! – Ian wskazał kciukiem schody. – Marsz na górę, przebierz się. Jeśli za trzy minuty nie będziesz wikingiem, pojedziesz na przyjęcie jako mały chłopczyk we własnej kamizelce i spodniach. Jamie zerknął z obawą na swojego wspólnika w przestępstwie, potem na obcego stojącego w drzwiach w poplamionym krwią fartuchu rzeźniczym i strasznej masce Margaret Thatcher – i przemknął do swojego pokoju, pociągając za sobą Richarda. Super, teraz będą musieli podrzucić smarkacza do domu jego rodziców. Dzień zamieniał się w koszmar.

Dwadzieścia lat później

1 Sierżant Logan McRae szedł ciemnym nabrzeżem w stronę zniszczonego kontenera oświetlonego jasnym blaskiem policyjnych reflektorów, starając się nie poparzyć sobie rąk. Pojemnik wielkości mniej więcej domowej łazienki był powgniatany i poobijany po latach transportowania na platformy wiertnicze na środku Morza Północnego i z powrotem, na niebieskiej farbie widniała pomarańczowa rdza. W świetle lamp ekipy biura identyfikacji lśniła ciemnoczerwona kałuża – krew zmieszana z tłustymi plamami na zimnym betonie. Wokół kręciły się postacie w białych kombinezonach ochronnych z aparatami fotograficznymi, taśmą samoprzylepną i torbami na dowody. Czwarta rano, wspaniały początek dnia. Kontener chłodniczy był właściwie metalową skrzynią wyłożoną materiałem izolacyjnym. Większą część podłogi zajmowały trzy drewniane palety, na których piętrzyły się stosy kartonów z mrożonymi warzywami, rybami, kawałkami kurczaków i innego mięsa. Brązowoszara tektura powoli puchła, w miarę jak zawartość pudeł się rozmrażała. Logan dał nura pod niebiesko-białą taśmę policyjną. Nie sposób było przeoczyć inspektora Inscha; jego wielka postać niemal rozsadzała kombinezon ochronny. Zsunięty do tyłu kaptur odsłaniał dużą, łysą głowę lśniącą w blasku reflektorów. Ale nawet on wyglądał jak karzełek przy ogromnym kadłubie „Brae Explorera”. Wszystkie światła wielkiego pomarańczowego statku zaopatrzeniowego przycumowanego do nabrzeża wdzierały się w purpurowo czarną noc. Logan wręczył Inschowi plastikowy kubek z herbatą. – Skończył im się cukier. – W odpowiedzi usłyszał przekleństwo. Nie zwrócił na nie uwagi. – Zjawiła się Sky News. Mamy już trzy ekipy telewizyjne, cztery gazety i garstkę gapiów. – Super – burknął gniewnie Insch. – Tylko tego nam potrzeba. – Wskazał „Brae Explorera”. – Tamci idioci już coś znaleźli? – Zespół poszukiwawczy prawie skończył. Oprócz jakiejś wyjątkowo podejrzanej pornografii statek jest czysty. Kapitan twierdzi, że kontener był na pokładzie zaledwie kilka

godzin. Ktoś zauważył, że przecieka, więc zadzwonili do hurtowni, która go dostarczyła. Zamknięta. Ludzie pracujący na platformach wkurzają się, jeśli nie dostają zaopatrzenia na czas, więc kapitan kazał komuś spróbować naprawić agregat chłodniczy kontenera. Logan wypił łyk herbaty o temperaturze wrzątku. – Właśnie wtedy znaleźli te szczątki. Mechanik musiał przesunąć parę kartonów rozmrażającego się mięsa, żeby się dostać do instalacji. Jedno z rozmiękłych pudeł pękło i zawartość się wysypała. – Wskazał stosik przezroczystych foliowych toreb dowodowych z kawałkami czegoś czerwonego w środku. – Jak tylko zobaczył, co to jest, wezwał nas. Insch skinął głową. – A ta hurtownia? – To firma niejakiego Thompsona. W Altens. Zaopatrują kilka morskich spółek cateringowych. Mrożone mięso, warzywa, papier toaletowy, puszkowana fasola... Normalka. Zaczynają pracę o siódmej rano, więc minie trochę czasu, zanim... Insch spojrzał złowrogo na Logana. – Nie ma mowy. Niech się pan dowie, kto tam jest szefem, i wyciągnie skurwiela z łóżka. Zespół poszukiwawczy ma tam pojechać natychmiast. – Ale... – Natychmiast, sierżancie! – Tak jest. Dyskusja z Inschem nic by nie dała. Logan wyjął komórkę i odszedł na bok, żeby zadzwonić do centrali. Między kolejnymi łykami herbaty polecił zorganizować zespół poszukiwawczy i załatwić nakaz rewizji. Starał się ignorować niskiego kamerzystę, który krążył wokół niego jak łysiejący rekin. Logan skończył rozmawiać przez telefon, zgniótł plastikowy kubek i... nie miał go gdzie rzucić, chyba że na ziemię albo do wody. Ani jedno, ani drugie nie wyglądałoby dobrze w telewizji. Speszony, ukrył go za plecami. Rekin opuścił telewizyjną kamerę HDV – nie większą od pudełka na buty, z logo BBC Scotland na boku – i wyszczerzył zęby. – Super. Myślałem, że dźwięk będzie tutaj kiepski, ale nie jest źle. Ten materiał to bomba! Poćwiartowane ciała, statki, napięcie, tajemnica. O... – wskazał zgnieciony kubek w ręku Logana. – Skąd wziąłeś herbatę? Ledwo zipię. – Alec, zdaje się, że miałeś być jak mucha na ścianie, nie jak wrzód na dupie. – Wiesz, wszyscy mamy swoje... Z drugiej strony nabrzeża dobiegł ryk Inscha:

– Sierżancie! Cholera jasna. Policzyć do dziesięciu. Oddech. – Jeśli ten program okaże się sukcesem, przyjmiecie mnie do pracy w BBC? – Zobaczę, co da się zrobić. – I Alec pobiegł szukać dobrego miejsca do sfilmowania inspektora szykującego się do awantury. Logan ruszył za nim, żałując, że nie przydzielono go dziś do innego inspektora, zwłaszcza że wiadomości z centrali były nie najlepsze. Ostatnio rozmowa z Inschem przypominała próbę wykonania w pełnym, ośmioosobowym składzie szybkiego szkockiego tańca eightsome reel na polu minowym. Z zawiązanymi oczami. Ale musiał przez to jakoś przebrnąć. – Przepraszam, panie inspektorze, ale nie mają nikogo wolnego, bo wszyscy są tutaj i... – Cholera jasna! – Grubas Insch przesunął dłonią po swojej wielkiej różowej twarzy. – Dlaczego nikt nie wykonuje poleceń? – Za jakąś godzinę będziemy mogli zwolnić część ludzi tutaj... – Powiedziałem, że to ma być zrobione natychmiast. Nie za godzinę, tylko natychmiast. – Tyle czasu zajmie załatwienie nakazu rewizji. Chyba powinniśmy się skoncentrować na dokładnym wykonaniu tej roboty... Inspektor zawisł nad nim; metr dziewięćdziesiąt wściekłego tłuszczu. – Sierżancie, niech pan mnie nie zmusza, bym to powtórzył... Logan starał się, by jego słowa brzmiały rozsądnie. – Nawet jeśli wycofamy wszystkich mundurowych ze statku i portu, będą siedzieli bezczynnie, dopóki nie dostaniemy nakazu. – Nie mamy czasu na pieprzenie się z... – zdążył powiedzieć Insch, bo w tym momencie klepnęła go w ramię postać w białym kombinezonie niewyglądająca na zadowoloną. – Czekam na pana od piętnastu minut! – Spojrzenie doktor Isobel McAllister, naczelnego patologa Aberdeen, zamroziłoby jaja goryla z odległości dwudziestu kroków. – Może nie ma pan nic lepszego do roboty, ale zapewniam pana, że ja mam. Wysłucha pan teraz moich wstępnych ustaleń, czy mam jechać do domu i zostawić pana z tym, co wydaje się panu ważniejsze? Logan jęknął. Tylko tego trzeba, żeby Isobel wkurzyła Inscha jeszcze bardziej. Jakby ten gburowaty opasły sukinsyn nie był wystarczająco rozdrażniony. Inspektor odwrócił się do niej, w świetle reflektorów biura identyfikacji widać było jego twarz poczerwieniałą z

gniewu. – Bardzo dziękuję, że pani na mnie czekała, pani doktor. Przepraszam, jeśli mój sposób organizowania śledztwa w sprawie zabójstwa jest dla pani niedogodny. Postaram się, żeby takie błahostki więcej nam nie przeszkodziły. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Potem Isobel uśmiechnęła się zimno, nieprzyjaźnie. – Szczątki są ludzkie, męskie. Wygląda na to, że zwłoki poćwiartowano jakiś czas po śmierci ofiary długim, ostrym nożem i piłą do metalu, ale nie będę w stanie tego potwierdzić, dopóki nie przeprowadzę sekcji. – Spojrzała na zegarek. – Co będzie miało miejsce punktualnie o jedenastej przed południem. Insch się zjeżył. – O, nie! Chcę mieć analizę szczątków natychmiast... – Są zamrożone, inspektorze. Muszą się rozmrozić. – Akcentowała dobitnie każde słowo, jakby mówiła do niesfornego dziecka, a nie do zwalistego, poirytowanego oficera śledczego. – Jeśli pan sobie życzy, mogę je włożyć na pół godziny do mikrofalówki w stołówce. Ale to byłoby niezbyt profesjonalne. Jak pan sądzi? Insch tylko zazgrzytał zębami. Jego czerwoną z gniewu twarz oblała purpura wściekłości. – W porządku – rzekł po dłuższej chwili. – Więc może pani pomóc, towarzysząc sierżantowi McRae w hurtowni w Altens. – A dlaczego pan myśli, że... – Oczywiście, jeśli jest pani zbyt zajęta, zawsze mogę poprosić innego patologa, by przejął tę sprawę. – Teraz Insch uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Rozumiem, pod jaką presją musi pani być, mając małe dziecko. Od pracującej matki nie można oczekiwać takiego zaangażowania zawodowego jak... Wydawało się, że Isobel za moment go spoliczkuje. – Niech pan się nie waży kończyć tego zdania! – Wykonała władczy gest w kierunku Logana. – Samochód, sierżancie. Mamy pracę do wykonania. Insch skinął głową, wyjął z kieszeni komórkę i zaczął wybierać numer. – Proszę mi wybaczyć, muszę teraz zadzwonić... Halo?... Komenda rejonowa w Birmingham?... Tu inspektor Insch z wydziału kryminalnego w Aberdeen, chciałbym rozmawiać z komisarzem Markiem Fauldsem... Oczywiście, wiem, która jest godzina! – Odwrócił się do nich tyłem i wyszedł z kręgu świateł reflektorów. Isobel popatrzyła za nim wilkiem, potem warknęła do Logana:

– Więc? Nie mamy do dyspozycji całej nocy. Byli w połowie drogi do samochodu, gdy za ich plecami rozległ się pełen wściekłości krzyk: – Odpieprzysz się wreszcie z tą cholerną kamerą?! Logan się obejrzał. Alec zmykał w ich stronę, a inspektor wrócił do przerwanej rozmowy telefonicznej. – Eee... – wymamrotał kamerzysta, dogoniwszy ich przy służbowym samochodzie Logana należącym do wydziału kryminalnego. – Mógłbym do ciebie dołączyć na jakiś czas? Insch jest trochę... – Wzruszył ramionami. – No, wiesz. Logan wiedział. – Wsiadaj. Zaraz wrócę. Wydanie polecenia nie zajęło mu dużo czasu. Zatrzymał po prostu najbliższą sierżant i poprosił ją, żeby za czterdzieści pięć minut powiedziała wszystkim, że mają kończyć pracę i ruszyć tyłki do Altens. Gdy Logan wrócił do samochodu, Alec biadolił na całego. – Chodzi mi o to – wyjaśnił kamerzysta, pochylając się do przodu z tylnego siedzenia, po kolana zanurzony w walających się papierowych torebkach po frytkach i pojemnikach po fast foodach – że jeśli on nie chce występować w tym cholernym serialu, to po co zgłaszał się na ochotnika? Dotąd zawsze wydawał się chętny. Nawrzeszczał na mnie tak, że mimo słuchawek w uszach o mało mi bębenki nie popękały. Logan wzruszył ramionami, przejeżdżając między kamerami, mikrofonami i reflektorami ekip telewizyjnych. – I tak masz fart. Na mnie wrzeszczy co dzień. Isobel siedziała w milczeniu, kipiąc z gniewu. Hurtownia Thompson’s Cash and Carry mieściła się w długim magazynie z żużlobetonowych pustaków w Altens, bezdusznym centrum biurowo-przemysłowym na południowym krańcu Aberdeen. Wielki budynek wypełniały wysokie rzędy szerokich półek, ciągnących się w siną dal. W migającym świetle jarzeniówek i przy muzyce z puszki wnętrze sprawiało ponure wrażenie. Biuro szefa było ulokowane na końcu w połowie wysokości ściany. Betonowe schody prowadziły do lśniących niebieskich drzwi z napisem: „Twój uśmiech jest naszym największym skarbem”. Jeśli tak, to interes musiał kiepsko iść, bo wszyscy wyglądali cholernie żałośnie. Właściciel hurtowni nie stanowił wyjątku. Wyciągnęli go z łóżka o wpół do piątej

rano, co było po nim widać. Miał wory pod oczami, na obwisłych policzkach zarost. Włożył garnitur, który zapewne kosztował majątek, ale wyglądał jak po nieboszczyku. Pan Thompson patrzył przez panoramiczną szybę stanowiącą jedną ze ścian jego biura, jak policjanci w mundurach przekopują się przez półki z żelkami, proszkiem do prania i fasolą w sosie pomidorowym. – O Boże... – I jest pan całkowicie pewien – powiedział Logan, siedzący z kubkiem kawy i herbatnikiem w czekoladzie na skrzypiącej skórzanej kanapie – że nie było żadnych włamań. – Nie. To znaczy tak. Jestem pewien. – Thompson skrzyżował ręce na piersi, przeszedł się tam i z powrotem, po czym opuścił ramiona. Usiadł i znów wstał. – To nie może pochodzić stąd. Ktoś tu jest całą dobę przez siedem dni w tygodniu i mamy najnowocześniejszy system bezpieczeństwa. Logan widział ten „system”. Sześćdziesięcioośmioletni ochroniarz imieniem Harold. Smarki z nosa Logana były czujniejsze od tego staruszka. Thompson podszedł do okna. – Próbowaliście porozmawiać z załogą statku. Może oni... – Panie Thompson, kto panu dostarcza mięso? – Zależy co... Część paczkowanego towaru biorę od miejscowych rzeźników, to tańsze rozwiązanie niż płacenie któremuś z pracowników za rąbanie całych tusz na miejscu, a resztę z ubojni. Korzystamy z trzech... – Wzdrygnął się, gdy z hali w dole dobiegł głośny rumor, a potem szydercze wiwaty i teatralne oklaski. – Obiecał mi pan, że będą ostrożni. Za półtorej godziny otwieramy. Nie mogę pokazać klientom takiego bałaganu. Logan pokręcił głową. – Obawiam się, że ma pan większe problemy niż bałagan... Thompson popatrzył na niego. – Chyba nie myśli pan, że mamy z tym coś wspólnego?! To rodzinna firma. Jesteśmy na rynku od prawie trzydziestu lat. – Tamten kontener z kawałkami ludzkiego mięsa w środku przyjechał z pańskiej hurtowni. – Ale... – Ile takich transportów trafiło, pańskim zdaniem, na platformy wiertnicze? Może już od miesięcy sprzedaje pan firmom cateringowym poćwiartowane zwłoki? Myśli pan, że faceci na morzu będą zachwyceni, gdy się dowiedzą, że jadali porąbane trupy? Pan Thompson zbladł, zdołał tylko wykrztusić:

– O Boże... Logan dopił kawę i wstał. – Skąd pochodziło mięso w tamtym kontenerze? – Będę... będę musiał sprawdzić w wykazach. – Niech pan to zrobi. Chłodnia hurtowni mieściła się w drugim końcu budynku. Była oddzielona od półek z konserwami i artykułami sypkimi zasłoną z grubych plastikowych pasów, utrzymującą w środku niską temperaturę i niewpuszczającą muzyki z puszki. Wielki agregat chłodniczy na ścianie rzęził jak kaszlący palacz i oziębiał powietrze tak, że Logan wydychał obłoczki pary, maszerując do zamrażalni między kartonami owoców i warzyw. Posterunkowy Rennie stał przy ciężkich stalowych drzwiach, ręce trzymał głęboko pod pachami, nos miał czerwony. W grubym ubraniu, złożonym z kilku warstw, wyglądał jak ludzik Michelina w wersji ninja. – Tu jest lodowato – powiedział i wzdrygnął się. – Chyba mi sutki odpadną. Logan przystanął z jedna ręką na klamce drzwi zamrażalni. – Byłoby ci dużo cieplej, gdybyś się czymś zajął. – Królowa Zimy uważa – skrzywił się Rennie – że wszyscy jesteśmy za tępi do pomocy. Przecież to nie moja wina, że nie wiem, czego szukać, prawda? – Co? – Logan, zamknąwszy oczy, spróbował liczyć do dziesięciu. Doszedł do trzech. – Na litość boską, masz szukać ludzkich szczątków! – To wiem. Stoję tam, w tej pieprzonej zamrażalni wielkości mojego domu, i patrzę na półki z zamrożonymi kawałkami jakiegoś cholernego ścierwa. Jak mam odróżnić porcję wieprzowiny od porcji ludzkiego mięsa? Dla mnie wszystko wygląda tak samo. Rękę, stopę, głowę bym rozpoznał. Ale tam są tylko kawałki mięsa. – Przestąpił z nogi na nogę i chuchnął w zwinięte dłonie. – Jestem policjantem, nie jakimś pieprzonym lekarzem. Logan musiał przyznać mu rację. To, że w kontenerze było ludzkie mięso, wiedzieli tylko dlatego, że znaleziony kawałek miał przekłuty sutek. Farmerzy mieli różne dziwactwa, ale nie do tego stopnia. Logan pociągnął ciężkie metalowe drzwi i wszedł do zamrażalni. Wielki Boże, co za mróz. Zupełnie jakby dostał w pierś workiem lodu. Obłoczki pary jego oddechu zamieniły się w nieprzeniknioną mgłę. – Halo? Znalazł doktor Isobel McAllister po drugiej stronie stosu pudeł. Na brązowej tekturze

skrzył się szron. Zmieniła biały kombinezon na niebieską kurtkę na futrze i watowane spodnie, jej strój uzupełniała biało-czerwona czapka z pomponem i rdzawoczerwony szalik. Teraz nie wyglądała już jak modelka. Przekopywała się przez górę zagadkowego mięsa. – I co? Spojrzała na niego spode łba. – Poza hipotermią? – Logan nie odpowiadał, więc Isobel westchnęła i wskazała dużą plastikową skrzynkę z porcjami mięsa zapakowanego próżniowo. – Mam jakieś trzy tuziny przypuszczalnych kawałków. Gdyby były z kością o wiele łatwiej byłoby rozpoznać. Krowy i świnie mają dużo więcej mięśni niż kości, ale spójrz na to. – Uniosła do góry paczkę z nalepką „Krajanka wieprzowa”. – To może być cokolwiek. Ludzkie mięso byłoby bardziej czerwone z powodu ilości mioglobiny w tkance, ale z tego spuszczono krew i zamrożono... Żeby mieć pewność, będziemy musieli wszystko rozmrozić i zbadać DNA. – Isobel przyciągnęła inne tekturowe pudło, przecięła taśmę samoprzylepną i zaczęła oglądać zawartość. – Możesz powiedzieć inspektorowi Inschowi, że to zajmie co najmniej dwa tygodnie. Logan jęknął. – To mu się nie spodoba. – Nie mój problem, sierżancie. Jasne. Kiedy chciała, żeby ktoś poniańczył jej dziecko lub pocierpiał przy jej niekończących się pokazach slajdów małego zaślinionego potwora o lepkich palcach, był „Loganem”, ale gdy się wkurzała przy pracy, zwracała się do niego „sierżancie”. – Posłuchaj – odparł – to nie moja wina, że Insch na ciebie naskoczył. Myślisz, że coś go ugryzło akurat dziś w nocy? Ja to znoszę cały cholerny dzień... – Szczęk. Logan zamarł. Obrzucił wzrokiem półki z mrożonkami w nadziei, że to nie Alec ze swoją kamerą. Sprawy stały wystarczająco źle, nie musiał być jeszcze przyłapany, jak narzeka na Inscha w telewizji ogólnokrajowej. – Halo? – Sierżancie McRae? – Pan Thompson wyjrzał zza stosu pudeł oznaczonych jako „Paluszki rybne”. – Znalazłem wykazy... – Urwał, spoglądając na stos mięsa, z którego Isobel dokładała do skrzynki następny kawałek. Zamrożone porcje zastukały o siebie jak ceramiczne kafelki. – Czy... czy to wszystko? – Będziemy wiedzieli po testach. – Logan wyciągnął rękę. Wymięty facet przez chwilę przyglądał się jej zaskoczony, potem chciał mu uścisnąć dłoń. – Nie, nie. – Logan cofnął się o krok i ręka gościa zawisła w powietrzu. – Wykazy. – A, tak, prawda. Oczywiście. – Wręczył pogniecioną żółtą kartkę A4 zabazgraną

długopisem. – Przepraszam. Kiedy Logan czytał te bazgroły, Thompson wiercił się nerwowo. – Co teraz będzie? Chodzi mi o to, czy... – Przełknął ślinę. – Co mam powiedzieć moim klientom? Logan wyjął komórkę i przejrzał listę kontaktów. – Będą nam potrzebne nazwiska i adresy wszystkich, którzy mają dostęp do tej zamrażalni. Interesuje mnie personel, klienci, dostawcy... wszyscy. – Elektroniczny głos na drugim końcu linii poinformował, że wybrany numer jest zajęty. Proszę spróbować później. Mężczyzna w wymiętym garniturze wzdrygnął się, skrzyżował ramiona na piersi i zrobił minę, jakby zaraz miał się rozpłakać. – Jesteśmy rodzinną firmą, od trzydziestu lat na rynku... Logan próbował uśmiechnąć się pocieszająco. – Nigdy nic nie wiadomo. Wyniki testów mogą być ujemne. – Nie robiłabym panu Thompsonowi wielkich nadziei – wtrąciła się Isobel. Ukucnęła, otoczona białym obłokiem oddechu, i wyjęła coś ze skrzynki leżącej u stóp. Z miejsca, gdzie stał Logan, wyglądało to jak jeszcze jeden kawałek wieprzowiny, więc podzielił się tą obserwacją. – Owszem. – Obróciła porcję mięsa. – Ale świnie nie miewają na zadach wytatuowanych jednorożców.

2 Insch znajdował się w dziale słodyczy, otoczony cateringowymi opakowaniami crunchies, rolos, sports mixture i musujących żelek w kształcie latających spodków. Patrzył na nie, rozmawiając przez telefon. – Tak, jestem pewien. – Słuchał przez chwilę, lekko obgryzając kciuk. – Nie... nie... jak tylko skurwiel wyjdzie z domu, trzeba go zgarnąć... Co?... Nie obchodzi mnie, za co go zwiniecie, po prostu go aresztujcie!... Nie, nie mam nakazu... – Na twarzy Inscha zaczynała się dobrze znana zmiana barwy z kwiatowego różu w szkarłat gniewu. – Dlatego, że tak wam mówię, do cholery! – Zatrzasnął komórkę i omal nie zmiażdżył jej wzrokiem. Logan chrząknął i mordercze spojrzenie przeniosło się na niego. – Przepraszam, że przeszkadzam, panie inspektorze, ale Iso... doktor McAllister znalazła w zamrażalni co najmniej jeden kawałek ludzkich zwłok i około czterdziestu ewentualnych. Inspektor się rozpromienił. – W samą porę. – Problem w tym, że niektóre z tych kawałków to cateringowe paczki krojonego mięsa. Mówi, że będą musieli wszystkie rozmrozić i zbadać DNA, bo inaczej nie da się stwierdzić, czy w paczce są szczątki jednej, dwóch, czy wielu osób. – Logan nabrał tchu. – To zajmie co najmniej dwa tygodnie. Twarz ogarniętego gniewem Inscha ze szkarłatnej stała się wściekle purpurowa. – Co?! – Powtarzam tylko jej słowa. – Logan cofnął się o dwa kroki i uniósł ręce w górę. Insch zazgrzytał zębami, przez chwilę kipiał ze złości. – Niech pan jej przekaże, że ma zbadać te szczątki natychmiast. Nie obchodzi mnie, o ile przysług będzie musiała poprosić; to sprawa priorytetowa. – A... może byłoby lepiej, gdyby to usłyszała od pana? – Mina Inscha wystarczyła żeby Logan zamilkł. – Dobrze, powiem jej. Isobel go zabije. Jeśli inspektor nie zrobi tego wcześniej. Wielki Insch wyglądał jak

niezdetonowana bomba. – Z dokumentów w hurtowni wynika – Logan spróbował go rozbroić – że mięso w kontenerze pochodziło ze sklepu rzeźniczego na Holburn Street; od McFarlane’a. – McFarlane’a? – Twarz inspektora wykrzywił nieprzyjemny uśmiech. Logan machnął wykazem: – Dwie polędwice wołowe, sześć półtusz wieprzowych, paczka cielęciny... Ale Insch już maszerował do wyjścia. Mundurowi i technicy z biura identyfikacji pierzchali mu z drogi. – Chcę mieć nakaz rewizji w tym sklepie rzeźniczym. Niech wszyscy się tam stawią, gdy tylko zostanie wydany. – Co? Jeszcze nie skończyliśmy. – Szczątki przyszły od McFarlane’a. – Tego nie wiemy. Tutaj niezbyt trudno się dostać. Ktoś mógł... – I chcę mieć nakaz aresztowania Kennetha Wisemana. – Kto to, do diabła, jest... – I niech biuro prasowe ruszy tyłki. Odprawa punktualnie o dziesiątej rano. Półtorej godziny później Logan z Inschem siedzieli w samochodzie służbowym zaparkowanym przed sklepem rzeźniczym McFarlane’a. Napis nad wielkim, ciemnym oknem wystawowym głosił: „Porządni ludzie jadają porządne mięso”. Na Holburn Street było praktycznie pusto. Tylko światła na samotnych sygnalizatorach zmieniały się wciąż z czerwonych na zielone, a z zielonych na czerwone. Nikt ich nie obserwował, z wyjątkiem ludzi w paru nieoznakowanych vauxhallach wydziału kryminalnego, policyjnej furgonetce zespołu poszukiwawczego, białym niegdyś transicie należącym do biura identyfikacji i dwóch radiowozach. Wszyscy czekali, aż zjawi się pani prokurator z nakazami rewizji i aresztowania. Insch spojrzał z niezadowoleniem na zegarek. – Dlaczego to tak długo trwa, do diabła? Logan przyglądał się, jak inspektor usiłuje się dostać do małego słoiczka z pigułkami. Grube, podobne do kiełbasek palce zmagały się z zamknięciem zabezpieczonym przed dziećmi. W końcu Insch wydobył kilka małych białych tabletek. – Dobrze się pan czuje? Insch się skrzywił i przełknął. – Ile się jedzie stąd na lotnisko? – To zależy od ruchu na Drive. Godzinę do półtorej.

– Niejaki komisarz Faulds przylatuje nocnym samolotem linii BMI. Chcę, żeby pan go odebrał i przywiózł tutaj. – Nie możemy wysłać któregoś z mundurowych? Ja... – Nie, chcę, żeby pan to zrobił. – Powinienem pomóc przy przeszukaniu, a nie bawić się w taksówkarza! – Powiedziałem, nie! – Insch zagrzmiał, aż zadźwięczały szyby samochodu. – Faulds to oślizły gnojek, dwulicowy skurwiel, który wbija ludziom nóż w plecy, ale jest komisarzem, więc wszyscy skaczą koło niego, jakby był jakimś cholernym mesjaszem. Nie chcę, żeby jakiś mundurowy idiota wyśpiewał mu wszystko po drodze. – Ale... – Żadnych ale. Odbierze go pan i powie mu tylko tyle, ile konieczne. A jeśli szczęście nam dopisze, zakończymy całą sprawę, zanim tu dotrze. Anderson Drive ciągnęła się przez miasto od koszmarnego ronda w Garthdee do jeszcze koszmarniejszego na drugim końcu. O wpół do ósmej rano Logan tkwił w samym środku krętej wstęgi czerwonych tylnych świateł, która w ślimaczym tempie posuwała się w stronę ronda Haudagain. Świt wstawał jako bladożółta plama, jego słaby blask tłumił gęsty całun szarych chmur wiszących nad miastem. Jakiś półgłówek zepsuł stereo w samochodzie, więc Logan mógł słuchać tylko jazgotu i paplaniny w policyjnym radiu – głównie ludzi, którzy usiłowali pospiesznie zejść z drogi inspektorowi Inschowi, gdy sklecono naprędce operację „Tasak”. Gruby dupek, odkąd zaczął stosować tę głupią dietę, był jak wrzód na tyłku. Półtora roku chodzenia na palcach, żeby nie sprowokować faceta do wszczęcia jednej z jego legendarnych awantur. – Tu alfa dziewięć jeden, jesteśmy na pozycji, odbiór. Wyglądało na to, że są gotowi do akcji. – Alfa trzy dwa na pozycji. – Tu alfa mike siedem, my też możemy wchodzić. Dajcie tylko znać. Logan powinien być z nimi, wyważać kopniakami drzwi i spisywać nazwiska świadków, a nie niańczyć jakiegoś gnojka z Birmingham. Zanim wyjechał z miasta, zaczęło mżyć. Przednią szybę pokryła cienka warstwa mokrej mgły, przez którą tylne światła taksówki jadącej z przodu żarzyły się jak rozpalone węgielki. Inspektor Insch wygłaszał mowę, dyscyplinując podwładnych. – Słuchajcie: chcę, żeby to zostało zrobione mechanicznie, zrozumiano? Jeśli ktoś się wyłamie z szeregu, wyrwę mu jaja i wepchnę w dupę. Wyrażam się jasno? Nikt nie był taki głupi, żeby mu odpowiedzieć.

– W porządku. Wszystkie jednostki, uwaga: pięć, cztery, trzy, dwa... wchodzimy! Rozległy się krzyki. Odgłos wyważania drzwi z zawiasów. Huki. Łomoty... Logan wyłączył radio. Czekał ponuro w długim korku, żeby skręcić w stronę aberdeeńskiego lotniska. W porcie lotniczym tego ranka panował duży ruch. Kolejka do kontroli ciągnęła się wzdłuż całej długości budynku, niemal poza drzwi frontowe. Biznesmeni i urlopowicze zerkali nerwowo na zegarki, ściskali kurczowo karty pokładowe i martwili się, że nie zdążą na swoje samoloty. Megafony powtarzały, żeby nie zostawiać bagażu bez opieki. BD 672 powinien wylądować osiem minut temu, ale na razie nikt nie wychodził. Logan stał w hali obok sklepu z pretensjonalnymi szkockimi upominkami i trzymał w górze kartkę z nabazgranym dużymi drukowanymi literami napisem: „Kom. Faulds”. W końcu drzwi w głębi otworzyły się i pojawili się pasażerowie, którzy przylecieli o siódmej pięć z londyńskiego Heathrow. Logan sądził, że bez trudu zauważy Fauldsa; ostatecznie to komisarz policji. Na pewno będzie w galowym mundurze – w nadziei, że dzięki temu przejdzie przez stanowisko ochrony bez kontroli i dostanie dodatkową torebkę orzeszków ziemnych w samolocie – i w towarzystwie jakiegoś służalczego nadinspektora, który będzie niósł jego bagaż i mówił, jaki jest pomysłowy i dowcipny. Toteż był trochę zaskoczony, kiedy zatrzymał się przy nim mężczyzna ze szpakowatą kozią bródką, w dżinsach, czarnej skórzanej kurtce do pół uda, hawajskiej koszuli i naszyjniku z zębów rekina. Postukał w kartkę i powiedział: – Faulds to ja. A pan musi być... – Sierżant McRae, panie komisarzu. Czy to kolczyk? Tak. W lewym uchu komisarza Fauldsa skrzył się diamentowy kolczyk. Faulds wyciągnął rękę. – Rozumiem, że przysłał pana inspektor Insch. – Miał wzorową brytyjską wymowę z ledwo słyszalnym akcentem mieszkańca Birmingham. – Tak jest. – Więc niech zgadnę: ma mi pan nic nie mówić i zasadniczo trzymać mnie na uboczu. Zgadza się? – Nie, panie komisarzu. Po prostu mam pana zawieźć do miasta. – Aha. I do tego jest potrzebny sierżant? – Faulds przyglądał się przez chwilę, jak Logan się wije, potem wybuchnął śmiechem. – Niech pan się nie przejmuje; robiłem to samo,

kiedy zwalała mi się na głowę szarża z innych komend. To jasne, że nie chcecie, żeby jakiś urzędas z zewnątrz pouczał was, jak macie prowadzić śledztwo. – Cóż... Okej... Samochód jest... – Ma pan jakieś imię, sierżancie, czy woli pan roztaczać wokół siebie atmosferę tajemniczości? – Logan, panie komisarzu. Chciał wziąć torbę podróżną Fauldsa, ale ten go odpędził. – Jeszcze nie jestem staruszkiem, Logan. Pełzli do Aberdeen w godzinie porannego szczytu. Faulds siedział z komórką przy uchu i wciągał Logana do dziwnej trójstronnej rozmowy o znalezionych tej nocy fragmentach ciała. – Co? Oczywiście, że pada; to przecież Aberdeen... Nie, nie sądzę, zaczekaj... – Komisarz zasłonił mikrofon. – Zidentyfikowaliście już którąś z ofiar? – Jeszcze nie... – I nie przejrzeliście bazy danych osób zaginionych, ani kartotek DNA? – Dopiero znaleźliśmy te szczątki, panie komisarzu. Są jeszcze zamrożone. Patolog... Faulds wrócił do rozmowy telefonicznej: – Nie, jeszcze nie sprawdzili DNA... Wiem... Słyszałeś?... Tak. Też tak pomyślałem. – I znów zwrócił się do Logana: – Nie musicie rozmrażać całości. Próbka potrzebna do testu DNA powinna być taka mała, żeby natychmiast nabrała temperatury. Jak dojedziemy na miejsce, pogadam z waszym patologiem. – To może nie być... Ale Faulds znów rozmawiał przez komórkę: – Mhm... Chyba masz rację... Naprawdę? – Śmiech. – Głupi dupek... Rozłączył się, kiedy Logan utknął w długim korku ciągnącym się od ronda Haudagain. Dwa pasy ruchu zapchane samochodami i pas dla autobusów zastawiony żółtymi pachołkami. Faulds popatrzył na nowe, lśniące pojazdy i znudzonych pasażerów, którzy badali wnętrza swoich nosów. Wciąż mżyło. – Długo to potrwa, Logan? – Prawdopodobnie, panie komisarzu. To chyba najgorsze rondo w kraju. Dyskutują o nim w szkockim parlamencie. Faulds się uśmiechnął. – O rondzie? Ech, wy stuknięci Szkoci. A mówili, że przekazanie władzy waszemu

parlamentowi nic nie da. – Oceniają, że to kosztuje lokalną gospodarkę około trzydziestu milionów rocznie. – Trzydzieści milionów, tak? To całe mnóstwo porcji szkockiego puddingu z baranich podrobów. Logan ugryzł się w język. Nazwanie komisarza protekcjonalnym palantem zapewne nie pomogłoby mu w karierze. Siedzieli w krępującym milczeniu, które przerywał tylko pisk wycieraczek przesuwających się po przedniej szybie w cyklu start-stop. Logan powoli posuwał się samochodem naprzód, wreszcie w polu widzenia pojawiło się cholerne rondo. I wtedy Faulds wybuchnął śmiechem. – Łatwo cię zdenerwować! – Wyciągnął się na siedzeniu. – No dobra, pytaj. Wiem, że umierasz z ciekawości. – Słucham? Faulds tylko się uśmiechnął. – Cóż... byłem... – Logan zerknął na ubranie i kolczyk swojego pasażera. – Niezupełnie tak sobie pana wyobrażałem. – Usłyszałeś słowo „komisarz” i pomyślałeś: stary trzęsący się pierdziel bez poczucia humoru, ubrany jak manekin krawiecki, bo ma żenująco małego penisa i patrzy z zazdrością na pałkę policyjną. – Właściwie zastanawiałem się, dlaczego ktoś tak wysoki rangą jak pan przyjechał tutaj, żeby zająć się lokalnym śledztwem w sprawie zabójstwa. – I nadal się zastanawiasz? – Tak, panie komisarzu. – Logan przyspieszył, okrążył rondo ledwo unikając zmiażdżenia przez ciągnik siodłowy z naczepą pędzący prosto na niego. Wreszcie wydostał się na North Anderson Drive. Alleluja! Wdepnął gaz i wyprzedzić trzęsącą się staruszkę w zdezelowanym mercedesie. – Dlaczego nie przysłał pan jakiegoś inspektora czy nadinspektora? Pauza. – No cóż, Logan, niektórych spraw po prostu nie można nikomu przekazać. – Spojrzał na zegarek. – A ten nalot, który przeprowadza inspektor Insch? – Właśnie tam jedziemy. – Doskonale. – Faulds znów wyciągnął telefon i zaczął wybierać numer. – Nie przejmuj się mną, muszę zadzwonić do paru osób... Fiona?... Fiona, tu Mark... Mark Faulds... Oczywiście, że tak, kochanie...

Zostawili samochód w bocznej uliczce i pobiegli przez mżawkę. – Wiesz – stwierdził Faulds, kiedy z postawionymi kołnierzami i schylonymi głowami przecinali jezdnię na światłach przy sklepie Country Ways – jestem w Aberdeen chyba dziesiąty raz i zawsze pada. – Staramy się. – Musicie się rodzić z błoną pławną między palcami nóg, skurczybyki. – Tylko ci z Ellon, panie komisarzu. Na Holburn Street ruch praktycznie zamarł – dwaj umundurowani policjanci udawali sygnalizatory i przepuszczali pojazdy jedną połową jezdni. Sklep rzeźniczy zasłaniała ściana z dwuipółmetrowych białych plastikowych ekranów, sięgająca do osi ulicy. Furgonetka BBC stała na podwójnej żółtej linii tuż obok ogrodzonego terenu, kobieta z końskim ogonem, parasolką i dziwną pomarańczową opalenizną próbowała przekonać funkcjonariusza służby parkingowej, żeby nie wlepiał im mandatu. Błysnęły flesze aparatów fotograficznych i padły głośne pytania, gdy Logan i Faulds dali nura pod niebiesko-białą taśmę policyjną i znaleźli się za plastikową ścianą. Na ogrodzonym terenie stał brudny transit biura identyfikacji z otwartymi tylnymi drzwiami. Ktoś wygrzebał ze środka kombinezony dla Logana i komisarza. W sklepie na ścianach wisiały przepisy kulinarne: gulasz, pieczone żeberka, miętowy kebab jagnięcy... Część delikatesowa i ministoisko z warzywami zajmowały przestrzeń na wprost pustego oszklonego z przodu kontuaru przystrojonego kolorowymi nalepkami. W pomieszczeniu pełnym ludzi w białych papierowych kombinezonach unosił się zapach mięsa. Inspektora Inscha zastali w chłodni na zapleczu z parą techników z biura identyfikacji i Isobel przy oględzinach kawałków mięsa. Faulds spojrzał na inspektora w pękatym stroju ochronnym i powiedział: – Dobry Boże, David, ależ jesteś wielki! – Wyciągnął dłoń na powitanie, ale Insch tylko na nią zerknął. – Tak, no cóż... – Faulds podniósł rękę i poprawił kaptur, jakby to właśnie zamierzał zrobić. – Zgarnąłeś już Wisemana? Insch się nachmurzył. – O siódmej czterdzieści pięć wywaliliśmy kopniakami drzwi jego mieszkania. Nie było go. – Pozwoliłeś mu uciec? – Nie, do cholery. Od chwili, kiedy znaleźliśmy w porcie ludzkie szczątki, przed jego domem stał nasz nieoznakowany samochód. Nie pojawił się.

– O Boże... – Faulds przymknął oczy i zaklął cicho. – Okej, dobra, w porządku. Za późno, żeby się tym martwić. – Westchnął. – Więc co tu mamy? – Tamto. – Insch wskazał róg w głębi chłodni, gdzie Isobel oglądała płat mięsa wiszący na haku. Miał ponad pół metra długości i niecałe dwadzieścia centymetrów szerokości. Mięso bez skóry było ciemnoróżowe, tłuszcz złocistożółty. Faulds podszedł bliżej. – Schab? – zapytał. – Blisko: karkówka. – Isobel wstała i wytarła dłonie w lateksowych rękawiczkach o przód kombinezonu. – Mięso jest ciemniejsze niż wieprzowina, bardziej jak cielęcina – zdecydowanie ludzkie. Żebra zostały przecięte w połowie długości, ale zachowały charakterystyczny kształt. Komisarz namyślał się przez chwilę, po czym spytał: – Zaryzykuje pani podanie czasu zgonu? Isobel popatrzyła na niego. – A kim pan właściwie jest? Faulds posłał jej swój nieodparty uśmiech. – Mark Faulds z policji West Midlands. Inspektor Insch zaprosił mnie, żebym przyjrzał się sprawie. W uszach Logana zabrzmiało to zupełnie nieprawdopodobnie. Insch nie poprosiłby nikogo o pomoc, nawet gdyby mu płonęło krocze. Sądząc po minie Isobel, ona też w to nie uwierzyła. – Nie wiem, panie Faulds, z jakimi patologami ma pan do czynienia u siebie, ale w Aberdeen nie spieszymy się z wyciąganiem wniosków przed sekcją zwłok. – Wróciła do swojego kawałka mięsa, mrucząc pod nosem: – Boże, chroń nas przed cholernymi policjantami, którzy myślą, że jesteśmy jasnowidzami... – Rozumiem. – Faulds mrugnął do Logana i szepnął: – Uwielbiam wyzwania. – Odchrząknął. – Właściwie nie pan, lecz komisarz. Jeśli się spodziewał, że w ten sposób zrobi wrażenie na Isobel, to się rozczarował. Nawet nie przerwała pracy; zdjęła mięso z haka i wsunęła do dużej torby dowodowej. – Gotowe. – Wręczyła ją jednemu z techników z biura identyfikacji. – Wszystkie kawałki mięsa mają być zabrane do kostnicy. Mielonka, kiełbaski... wszystko. – Ściągnęła rękawiczki i skinęła głową Inschowi. – Inspektorze, proszę na słowo. Faulds patrzył, jak wychodzą z chłodni. – Zawsze jest taka miła?

Logan się uśmiechnął. – Nie, panie komisarzu. Musiała poczuć do pana sympatię. Normalnie jest dużo gorsza. McFarlane, właściciel sklepu, firmujący interes własnym nazwiskiem, miał duże mieszkanie bezpośrednio nad zakładem, toteż wytropienie go nie zajęło uczestnikom operacji „Tasak” wiele czasu. Był przysadzisty, kluchowaty, miał zatroskaną minę, przerzedzone włosy, nos poprzecinany czerwonymi żyłkami i wory pod oczami. Natarł się płynem po goleniu, ale to nie wystarczyło do zabicia zapachu stęchłego potu i wczoraj przetrawionego alkoholu. McFarlane siedział za biurkiem w małym pokoju na zapleczu sklepu i patrzył, jak technik z biura identyfikacji rozbiera żółto-szary komputer i wkłada części do skrzynki dowodowej. – Nie... nie rozumiem – jąkał się McFarlane, rozglądając się dookoła wodnistymi zaczerwionymi oczami. – Powinniśmy otworzyć o dziewiątej... Insch pochylił się nad biurkiem i zawisnął nad rzeźnikiem jak sęp. – Masz pojęcie, co robią w więzieniu z takimi jak ty? McFarlane się wzdrygnął, jakby dostał policzek. – Ale... ja nic nie zrobiłem! – Więc skąd miałeś w chłodni kawał ludzkiego mięsa? – Nie wiedziałem! To nie ja! Nigdy nic nie zrobiłem. Nie dostałem nawet mandatu za nieprzepisowe parkowanie. Jestem praworządnym obywatelem, urządzam dobroczynne grille, nawet nie zawyżam cen! Nie... – Sprzedałeś hurtowni Thompsona ludzkie mięso, a oni sprzedali je firmom cateringowym. – O Boże... – McFarlane zbladł jak trup. – Ale... – Ludzie to jedli! – Davidzie. – Faulds położył Inschowi rękę na ramieniu. – Pozwól temu biednemu człowiekowi dokończyć zdanie. – Komisarz przysiadł na krawędzi biurka, kombinezon zaszeleścił, kiedy się poruszył. – Panie McFarlane, jest pan właścicielem sklepu rzeźniczego, w którym sprzedaje się kawałki ludzkich zwłok. Rozumie pan, dlaczego możemy mieć z tym pewien problem? – Nie wiedziałem! – Mhm... Panie McFarlane, jest pan zawodowym rzeźnikiem, tak?

Mężczyzna kiwnął głową, aż zatrzęsły się jego obwisłe policzki, a Faulds uśmiechnął się do niego krzepiąco. – I chce pan, żebyśmy uwierzyli, że nie potrafi pan odróżnić wieprzowiny od ludzkiego mięsa? – Ja... ja... ja już mało pracuję... – Uniósł w górę trzęsące się ręce. – Nie mogę utrzymać noża. – Rozumiem. Insch położył swoją wielką łapę na biurku. – Nie pamięta mnie pan, panie McFarlane, prawda? – Co? – Rzeźnik zmarszczył brwi. – Nie. O czym pan... – Dwadzieścia lat temu. Trzy osoby porąbane i... – O, nie! – McFarlane zakrył drżącą dłonią usta. – Nie... To nie ja! Nigdy nic nie zrobiłem! – Spojrzał na Fauldsa z obłędem w oczach. – Nigdy! To nie ja! Niech pan mu powie, że to nie ja! – Gdzie jest Ken Wiseman? – O Boże, tylko nie to. Niech to nie będzie znowu... – Gdzie on jest? Nagle twarz McFarlane’a odzyskała normalny kolor. – Nie wiem! A nawet gdybym wiedział, nie powiedziałbym ci! – Rzeźnik dźwignął się na nogi. – Teraz sobie ciebie przypominam, ciebie i tamtego skurwiela... Jak mu było? Brooks! Ken był niewinny, wrobiliście go! – Gdzie on jest? Logan przysłuchiwał się przez chwilę, jak Faulds i Insch odgrywają złego glinę i gorszego glinę, potem skupił uwagę na małym pokoju biurowym. W rogu piętrzyło się parę pustych stojaków wystawowych, sąsiadował z nimi stos zakurzonych wiklinowych koszy piknikowych, pod zakratowanym oknem stały dwie szafki na akta. Logan przeglądał jedną z nich i łowił uchem rozmowę, jaka toczyła się za jego plecami. Insch: Powiedz mi, gdzie jest ten skurwiel. McFarlane: Nie mam pojęcia. Nie widziałem Kena od lat. Insch: Pieprzysz. Szafka na akta była pełna faktur, rachunków, pasków wypłat... Żadnych rewelacji. Logan wyciągnął z szuflady książkę opatrzoną napisem „Nadgodziny”. Faulds: Musi pan na to spojrzeć z naszego punktu widzenia... Znów Insch:... poślemy cię na bardzo, bardzo długo...