JOSÉ ANTONIO MARIA VAZ
W tę duszną, wilgotną noc, gdy tropikalne niebo połyskuje
gwiazdami, na spieczonym słońcem dachu z rdzawej gliny
stoję ja, José Antonio Maria Vaz, i czekam na koniec świata.
Jestem brudny, gorączkuję, ubranie zwisa na mnie w
strzępach, jak gdyby w popłochu chciało zsunąć się z
wychudzonego ciała. W kieszeniach mam mąkę, a znaczy ona
dla mnie więcej niż złoto. Jeszcze rok temu bowiem byłem
kimś, byłem piekarzem, nie tak jak teraz - nikim, żebrakiem,
który całymi dniami bez chwili spoczynku błąka się w
słonecznym skwarze, by później bezkresne noce spędzać na
zapomnianym dachu. Ale nawet żebrak ma znaki szczególne,
które określają jego tożsamość i wyróżniają go spośród tylu
innych, co na każdym rogu wyciągają ręce, jakby chcieli je
oddać albo, jeden po drugim, sprzedać wszystkie swoje palce.
José Antonio Maria Vaz to obszarpaniec znany jako
Kronikarz Wiatrów. Dniem i nocą moje usta poruszają się
nieprzerwanie, jakbym opowiadał historię, której nikt nigdy
nie chciał wysłuchać. Jak gdybym w końcu pogodził się z
myślą, że ciągnący znad morza monsun jest moim jedynym
słuchaczem, zawsze skupiony, niby stary ksiądz czekający
cierpliwie, aż wyznanie dobiegnie końca.
Przychodzę nocami na ten zapomniany dach ze względu na
niebo, rozległy widok i przestrzeń. Gwiezdne konstelacje są
nieme, nie biją mi braw, lecz ich oczy migoczą, a ja czuję, że
mogę przemawiać prosto do ucha wieczności. Poza tym
wystarczy, że opuszczę głowę, by zobaczyć rozciągnięte w
dole miasto, nocne miasto, gdzie tańczą płomienie
niespokojnych ognisk, gdzie śmieją się niewidoczne psy, i
dziwię się tym wszystkim ludziom, którzy tam śpią,
oddychają, śnią i kochają się, podczas gdy ja stoję na dachu i
opowiadam o człowieku, którego już nie ma.
Ja, José Antonio Maria Vaz, też jestem częścią tego miasta,
wczepionego w stromy stok, który opada nad szerokie ujście
rzeki. Domy niczym małpy wspinają się po zboczu i z każdym
dniem wydaje się, że mieszka w nich coraz więcej ludzi. Z
nieznanego kraju, z sawanny i dalekich martwych lasów
ściągają na wybrzeże, gdzie leży miasto. Osiedlają się tu, nie
widząc chyba wszystkich wrogich spojrzeń posyłanych im na
powitanie. Nikt do końca nie wie, z czego żyją ani gdzie
znajdują schronienie. Wchłania ich miasto, stają się jego
częścią. I codziennie przybywa obcych, wszyscy niosą tobołki
i kosze, na horyzoncie smukłe czarne kobiety dźwigające na
dumnych głowach ogromne pakunki owinięte w płótno
wyglądają jak rzędy czarnych punktów. Rodzi się coraz
więcej dzieci, nowe domy wspinają się po zboczach, by z nich
spłynąć, kiedy przyjdą czarne chmury, a orkany rozpanoszą
się tu niby żądni krwi bandyci. Tak było zawsze, dokąd
pamięć sięga, i w bezsenną noc niejeden rozmyśla, jak się to
wszystko skończy.
Kiedy miasto runie ze zbocza, by pochłonęło je morze?
Kiedy ciężar tych wszystkich ludzi stanie się zbyt wielki?
Kiedy skończy się świat?
Niegdyś również i ja, José Antonio Maria Vaz, rozmyślałem
tak w bezsenne noce.
Ale teraz już nie. Od kiedy spotkałem Nelia, zaniosłem go na
dach i widziałem, jak umiera - nie rozmyślam.
Niepokój, jaki odczuwałem wcześniej, zniknął. Dokładniej
mówiąc, zrozumiałem, że między niepokojem a strachem jest
zasadnicza różnica.
Także i to wytłumaczył mi Nelio.
- Kiedy człowiek się boi, to jakby cierpiał niezaspokojony
głód - powiedział. - Kiedy zaś jest niespokojny, usiłuje
odeprzeć swój niepokój.
Pamiętam jego słowa i teraz wiem, że miał rację. Mogę
patrzyć tak na nocne miasto, na drgające płomienie ognisk, i
powtórzyć wszystko, co powiedział w ciągu tych dziewięciu
nocy, kiedy byłem przy nim i widziałem, jak umiera.
Również dach stanowi żywą część tej historii. Jest tak,
jakbym znalazł się na dnie morza: zanurzyłem się i dalej już
nie dotrę. Jestem na dnie swojej własnej historii; to tutaj, na
tym dachu, wszystko się zaczęło i także tutaj wszystko się
skończyło.
Czasem tak oto wyobrażam sobie swoją rolę: wiecznie
wędrować w kółko po dachu, kierując słowa do gwiazd.
Właśnie taka jest moja rola, na zawsze.
Oto moja dziwna historia - chcę wierzyć, że nie da się jej
zapomnieć.
To właśnie tamtego wieczora, rok temu pod koniec listopada
- była pełnia i rozpogodziło się po ulewnych deszczach -
ułożyłem Nelia na brudnym materacu, gdzie dziewięć dni
później miał umrzeć o świcie. Stracił dużo krwi, opatrunek,
który w miarę możliwości starałem się sporządzić z pasów
materiału oddzieranych ze swojego wytartego ubrania, na
niewiele się zdał. Nelio znacznie wcześniej niż ja wiedział, że
niedługo już go nie będzie.
Także wtedy wszystko zaczęło się od początku, jakby oto
nagle nastała nowa rachuba czasu. Bardzo wyraźnie to
pamiętam, chociaż od tamtego dnia upłynął ponad rok, a w
moim życiu wiele się wydarzyło.
Pamiętam księżyc na ciemnym niebie.
Pamiętam go jak odblask bladej twarzy Nelia, na której
skrzyły się słone krople potu, kiedy życie powoli, niemal
ostrożnie, jakby nie chcąc zbudzić śpiącego, opuszczało jego
ciało.
Wczesnym rankiem, kiedy Nelio umarł po dziewiątej nocy,
skończyło się coś ważnego. Trudno mi to bliżej wytłumaczyć.
Czasem jednak mam poczucie, że otacza mnie wielka pustka.
Jakbym znajdował się w ogromnym pomieszczeniu z
niewidzialnej tkaniny i nie mógł się z niego wydostać.
Tak właśnie czułem się tamtego ranka, kiedy Nelio umierał,
opuszczony przez wszystkich, ze mną jedynie jako świadkiem.
Później, już po wszystkim, zrobiłem, jak prosił.
Krętymi schodami zniosłem jego ciało do piekarni, gdzie
zawsze panowało gorąco, do którego nie zdołałem przywyknąć.
Na noc zostawałem tylko ja, wielki piec czekał rozgrzany,
żeby upiec chleb dla głodnego jutra. Wsunąłem ciało do
środka, zatrzasnąłem drzwiczki i czekałem dokładnie godzinę.
Tyle potrwa, powiedział, zanim ciało zniknie. Kiedy znów
otworzyłem drzwiczki, nic nie zostało. Jego duch przeleciał tuż
obok mnie jak chłodny powiew z wnętrza piekielnego żaru, a
potem nie było już nic.
Wszedłem z powrotem na dach. Zostałem tam aż do
zapadnięcia nocy. I właśnie wtedy, pod gwiazdami i ledwo
zarysowanym, cienkim sierpem księżyca, gdy łagodny powiew
znad Oceanu Indyjskiego muskał moją twarz, w samym jądrze
bólu pojąłem, że to ja muszę opowiedzieć historię Nelia.
Po prostu nie było nikogo, kto mógłby to zrobić.
Nikogo prócz mnie. Zupełnie nikogo.
A historia musiała zostać opowiedziana. Nie mogła tak po
prostu leżeć jak porzucone, wyjęte spod prawa wspomnienie w
rupieciarni, jaka mieści się w mózgu każdego człowieka.
Bo przecież Nelio nie był po prostu biednym i brudnym
małym ulicznikiem. Przede wszystkim był wyjątkowym
człowiekiem, niepojętym, wieloznacznym, jak rzadki ptak, o
którym wszyscy mówią, choć nikt właściwie go nie widział.
Mimo że w chwili śmierci miał zaledwie dziesięć lat, dźwigał
takie doświadczenie i życiową mądrość, jakby przeżył sto. Nelio
- jeśli rzeczywiście tak miał na imię; czasem zdarzało mu się
nagle powiedzieć o sobie inaczej - otaczał się niewidzialnym
polem magnetycznym, przez które nikt nie mógł się przedrzeć.
Wszyscy - nawet brutalni policjanci i zawsze poirytowani
hinduscy kupcy - traktowali go z szacunkiem. Wielu prosiło go
o radę albo dyskretnie starało się po prostu być blisko niego, w
nadziei, że coś z jego tajemnych mocy przeniesie się także na
nich.
A teraz Nelio nie żył.
Pogrążony w głębokiej gorączce, mozolnie wypocił z siebie
ostatnie tchnienie.
Samotna martwa fala rozeszła się po morzach świata, a
potem wszystko ustało i zapadła przerażająco głucha cisza.
Wpatrzony w rozgwieżdżone niebo, myślałem, że nic już nie
będzie jak dawniej.
Wiedziałem, co większość o nim myśli. Sam też tak
myślałem: Nelio właściwie nie był człowiekiem. Był bogiem.
Jednym ze starych, zapomnianych bóstw, które z przekory czy
może głupoty wróciło na ziemię, by wkraść się w wychudzone
ciało Nelia. A jeśli nawet nie był bogiem, to przynajmniej był
świętym. Świętym dzieckiem ulicy.
A teraz nie żył. Przepadł.
Łagodny wiatr od morza, który gładził mnie po twarzy, wydał
mi się nagle zimny i złowrogi. Spojrzałem na ciemne miasto,
schodzące po stromych zboczach nad wodę, zobaczyłem
płonące ogniska i pojedyncze latarnie, gdzie wkoło tańczyły
ćmy, i pomyślałem: To tutaj przez krótką chwilę żył Nelio,
wśród nas. I tylko ja znam całą jego historię. To mnie zaufał,
kiedy został ranny, a ja zaniosłem go na dach i ułożyłem na
brudnym materacu, z którego nigdy już nie miał się podnieść.
- To nie dlatego, że nie chcę zostać zapomniany - powiedział.
- Ważne, żebyście sami nie zapomnieli, kim jesteście.
Nelio przypominał nam, kim naprawdę jesteśmy. Ludźmi
noszącymi w sobie tajemne moce, o których nawet nie mamy
pojęcia. Nelio był wyjątkowym człowiekiem. Jego obecność
sprawiała, że wszyscy czuliśmy się wyjątkowi.
Na tym polegała jego tajemnica.
Jest noc nad Oceanem Indyjskim.
Nelio nie żyje.
I choć może to zabrzmieć nieprawdopodobnie, miałem
wrażenie, że umierał bez strachu.
Jak to możliwe, żeby dziesięciolatek umierał, nie okazując
choćby cienia trwogi z tego powodu, że nie wolno mu już brać
udziału w życiu?
Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem.
Sam, choć jestem dorosłym człowiekiem, nie potrafię myśleć
o śmierci, żeby nie poczuć na gardle lodowatego uścisku.
Ale Nelio tylko się uśmiechał. Najwyraźniej miał jeszcze
jakąś tajemnicę, którą się z nami nie podzielił. To dziwne,
ponieważ bardzo hojnie rozdawał swój ubogi majątek,
nieważne, czy były to brudne koszule z indyjskiej bawełny,
które zawsze nosił, czy jego niezmiennie zaskakujące myśli.
Fakt, że go już nie ma, uznaję za znak, że świat niedługo się
skończy.
A może się mylę?
Stoję na dachu i przypominam sobie, jak zobaczyłem go po
raz pierwszy: leżał na brudnej podłodze, raniony kulą
pomylonego mordercy.
Miękki wiatr, który nocą wieje od morza, pomaga odtworzyć
wspomnienia.
Nelio często pytał mnie:
- Czujesz, czym smakuje wiatr?
Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć. Czy wiatr naprawdę
może mieć w ogóle smak?
Nelio twierdził, że tak.
- To nieznane przyprawy - odezwał się nagle, chyba siódmej
nocy. - Opowiadają o wydarzeniach i ludziach gdzieś daleko
stąd. O tym, czego nie widzimy, ale co możemy poznać, jeśli
głęboko odetchniemy wiatrem, by następnie go zjeść.
Taki właśnie był Nelio. Uważał, że wiatr da się jeść.
Że wiatr może uśmierzyć głód.
Teraz, gdy usiłuję przywołać słowa, które usłyszałem w ciągu
tych dziewięciu spędzonych z nim nocy, mam wrażenie, że
moja pamięć nie jest ani lepsza, ani gorsza niż u innych.
A przecież wiem także, że żyję w czasach, kiedy ludzie
częściej starają się zapominać niż pamiętać. Może dlatego
łatwiej mi zrozumieć własne obawy, że ja naprawdę czekam na
koniec świata. Człowiek żyje po to, żeby gromadzić dobre
wspomnienia i dzielić się nimi. Jeśli jednak sami ze sobą
będziemy szczerzy, przyznamy, że czasy są mroczne, równie
mroczne jak miasto u moich stóp, gwiazdy niechętnie świecą
nad naszą zaniedbaną ziemią, a wspomnienia dobrych chwil
okazują się tak nieliczne, że przeznaczone na nie wielkie
przestrzenie w mózgu stoją puste i zabite dechami.
Właściwie dziwi mnie, że to wszystko mówię.
Nie jestem czarnowidzem. Śmieję się znacznie częściej, niż
płaczę.
Nawet jeśli zostałem obdartym żebrakiem, w moim ciele
wciąż bije radosne serce piekarza.
Widzę, że trudno mi wyrazić, co mam na myśli. Komuś, kto
tak jak ja od szóstego roku życia piekł chleb w gorącej, dusznej
piekarni, słowa nie przychodzą z łatwością.
Nigdy nie chodziłem do szkoły. Czytać nauczyłem się ze
skrawków starych gazet, czasem tak starych, że moje miasto
nadal nosiło w nich swoje teraz już zmienione, kolonialne imię.
Nauczyłem się czytać, kiedy czekaliśmy, aż upiecze się chleb.
Moim nauczycielem był sędziwy mistrz piekarski Fernando. Do
dziś dokładnie pamiętam wszystkie te noce, kiedy pieklił się i
wyrzekał, że jestem taki leniwy.
- Litery i słowa same nie przychodzą do człowieka -
wzdychał. - To człowiek musi do nich iść.
Ale w końcu się nauczyłem. Nauczyłem się obcować ze
słowami, choć zawsze na dystans i z poczuciem, że nie jestem
ich do końca wart.
Słowa nadal są dla mnie jak obce istoty. W każdym razie
dzieje się tak, ilekroć próbuję wyrazić, co myślę albo czuję.
Muszę jednak próbować. Nie mogę dłużej czekać. Minął już
rok.
Jeszcze nie opowiedziałem o oślepiająco białym piasku,
szumiących palmach i rekinach, które czasem można było
zobaczyć tuż za obmywanym przez morze portowym
falochronem.
Później się tym zajmę.
Teraz będę mówił o Neliu, człowieku wyjątkowym. O tym,
który przyszedł do miasta znikąd. O tym, który zamieszkał we
wnętrzu zapomnianego posągu na jednym z miejskich
skwerów.
Właśnie tutaj mogę zacząć swoją opowieść.
Wszystko zaczyna się z wiatrem, tajemniczym, kuszącym
wiatrem, który wieje przez nasze miasto znad wiecznie
niespokojnego Oceanu Indyjskiego.
Ja, José Antonio Maria Vaz, samotny człowiek na dachu pod
rozgwieżdżonym tropikalnym niebem, mam do opowiedzenia
historię.
PIERWSZA NOC
Kiedy w ową brzemienną w następstwa noc padł strzał, a ja
znalazłem Nelia skąpanego we krwi, od wielu już lat
pracowałem w piekarni osobliwej i lekko stukniętej Dony
Esmeraldy. Nikt nie wytrzymał tak długo jak ja.
Dona Esmeralda była zdumiewającą kobietą, którą każdy bez
wyjątku - a znali ją wszyscy - albo w skrytości podziwiał, albo
uważał za wariatkę. Kiedy Nelio bez jej wiedzy umierał na
dachu piekarni, miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Ten i ów
utrzymywał, że dobiła już setki, ale nikt nie mógł tego
stwierdzić z całą pewnością. Jedyne, co o Donie Esmeraldzie
można było powiedzieć bez wahania, to że nic nie jest pewne.
Zdawała się istnieć od zawsze, jakby stopiona z miastem od
czasu jego powstania. Nikt też nie przypominał sobie, żeby w
ogóle kiedyś była młoda. Zawsze miała dziewięćdziesiąt albo
sto lat. Zawsze z zawrotną prędkością jeździła swoim starym
kabrioletem, raz jedną, raz drugą stroną ulicy. Jej sukienki
zawsze były z lejącego jedwabiu, a kapelusze przytrzymywała
szerokimi wstążkami pod pomarszczoną brodą. Mimo jednak,
że zawsze była bardzo stara, nietutejszym, którzy cudem
zdołali uniknąć śmierci pod kołami podczas jej szalonych
przejażdżek, tłumaczono, że jest najmłodszą córką osławionego
gubernatora miasta, Dom Joaquima Leonarda Dos Santosa,
który przez całe swoje owiane skandalem życie między innymi
zapełniał miasto mnóstwem pomników konnych,
rozstawianych na wszystkich placach. O Dom Joaquimie
krążyło mnóstwo plotek, już choćby o gromadzie nieślubnych
dzieci, jakie po sobie zostawił. Ze swoją żoną, podobną do
ptaka Doną Celestiną, miał trzy córki. Esmeralda najbardziej
go przypominała - wprawdzie nie z wyglądu, lecz z
usposobienia. Dom Joaquim pochodził ze starego rodu
kolonialnego, który wśród pierwszych osadników przybył zza
morza w połowie zeszłego stulecia, by w krótkim czasie stać się
jednym z najpotężniejszych w kraju. Bracia Dom Joaquima
zdobyli pozycję dzięki eksploatacji złóż kamieni szlachetnych w
dalekich prowincjach, jako wielcy kłusownicy, prałaci i
wojskowi. Dom Joaquim z kolei w bardzo młodym wieku
zapuścił się na niebezpieczny grunt polityki lokalnej. Ponieważ
krajem jako prowincją zarządzano zza morza, lokalni
gubernatorzy mogli w gruncie rzeczy robić, co chcieli, skoro i
tak nie było sposobu, żeby ich kontrolować. Nader rzadko i
tylko w szczególnie podejrzanych przypadkach wysyłano za
morze urzędnika państwowego, żeby sprawdził, co właściwie
dzieje się w kolonialnej administracji. Raz Dom Joaquim
napuścił do gabinetu takiego wysłannika węży, innym razem
zapłacił kilku bębniarzom, żeby grali w sąsiednim domu, w
związku z czym urzędnicy państwowi mieli do wyboru albo
oszaleć, albo nabrać wody w usta i wrócić do Europy
pierwszym statkiem płynącym w tamtą stronę. Wydźwięk ich
raportów zawsze był uspokajający, w kolonii wszystko w
najlepszym porządku, na dowód czego Dom Joaquim wsuwał
im do kieszeni niewielkie woreczki pełne szlachetnych
kamieni, kiedy żegnali się w porcie. Dom Joaquim po raz
pierwszy wygrał lokalne wybory na gubernatora miasta, mając
niewiele ponad dwadzieścia lat. Jego przeciwnik, sympatyczny
i dobrotliwy stary pułkownik, wycofał się z walki wyborczej,
gdy Dom Joaquim bardzo sprytnie rozpuścił plotkę, że ten w
młodości, kiedy jeszcze mieszkał po drugiej stronie morza, był
karany za bliżej nieokreślone zbrodnie. Chociaż zarzuty były
fałszywe, pułkownik zrozumiał, że nigdy nie zdoła zwalczyć
pogłosek, i dał za wygraną. Podobnie jak w wypadku
wszystkich innych wyborów, fałszowanie wyników także i tu
należało do podstawowych reguł gry i Dom Joaquim został
wybrany głosami większości, która znacznie przekraczała liczbę
wszystkich aktualnie zarejestrowanych osób upoważnionych
do głosowania. Najistotniejszy punkt jego programu
wyborczego stanowiła obietnica, że znacznie zwiększy liczbę
wolnych od pracy lokalnych świąt, co zresztą natychmiast
wprowadził w czyn, gdy tylko się umościł na swoim nowym
stanowisku i po raz pierwszy pokazał na gubernatorskich
schodach, w trójkątnym kapeluszu ze strusim piórem,
będącym najwyższą oznaką jego godności, świeżo zdobytej w
zgodzie z zasadami demokracji. Jako nowy gubernator, Dom
Joaquim kazał przede wszystkim na frontowej ścianie
rezydencji wybudować duży balkon, tak by przy odpowiednich
okazjach mógł zeń przemawiać do miejscowej ludności. Od
kiedy objął stanowisko, pilnie baczył, by nikt nie kwestionował
jego gubernatorskiej godności, i przez kolejnych sześćdziesiąt
lat był ponownie wybierany coraz większą większością głosów,
chociaż liczba ludności w tym czasie znacznie się zmniejszyła.
Przed śmiercią od dłuższego czasu nie pokazywał się
publicznie. Tak mu się w głowie pomieszało i tak bardzo
pogubił się we mgle starości, że nieraz sądził, iż nie żyje, więc
przeważnie sypiał w trumnie ustawionej przy swoim szerokim
łożu w pałacu gubernatorskim. Nikt jednak nie miał odwagi
kwestionować zasadności jego dalszych rządów, wszyscy lękali
się go, a kiedy wreszcie umarł, do połowy wyczołgawszy się ze
swojej trumny, jakby po raz ostatni chciał wypełznąć na balkon
i spojrzeć na miasto, które za jego długich rządów zmieniło się
nie do poznania, nikt nie śmiał go ruszyć, póki po kilku dniach
upału nie zaczął cuchnąć.
Właśnie on był ojcem Dony Esmeraldy, a ona była do niego
podobna. Pędząc przez miasto w swoim kabriolecie, na każdym
placu widziała stłoczone potężne pomniki, a wszystkie one
przypominały jej ojca. Dom Joaquim, zawsze wyczulony na
wszelkie oznaki rewolucyjnego niezadowolenia w kraju,
zorganizował za młodu sztab tajnej policji, sztab, o którym
wszyscy wiedzieli, lecz który oficjalnie w ogóle nie istniał.
Jedyne jego zadanie polegało na tym, by mieszać się z tłumem i
nasłuchiwać najdrobniejszych odgłosów niepokoju. Ilekroć zaś
w którymś z państw ościennych rewolucja wtrąciła aktualnych
despotów do więzienia, wygnała z kraju albo postawiła przed
szeregiem luf karabinowych, Dom Joaquim natychmiast
uderzał. Błyskawicznie zgłaszał się po pomniki, które
rozwścieczony tłum postrącał na bruk. Sowicie za nie płacił, po
czym posągi statkami i wozami zwożono do miasta. Na miejscu
zeszlifowanych wcześniejszych inskrypcji, Dom Joaquim kazał
grawerować swoje nazwisko rodowe. Ponieważ jego korzenie
sięgały zwykłego chłopstwa z równin południowej Europy, z
czystym sumieniem wymyślił sobie nowe drzewo
genealogiczne. W ten sposób miasto zapełniły pomniki
dawnych bohaterów z rodu, który nigdy nie istniał. A że w
sąsiednich krajach rewolucje wybuchały bez przerwy, napływ
pomników był tak ogromny, że Dom Joaquim musiał zakładać
nowe place, żeby pomieścić swoje nabytki. Kiedy w końcu
umarł, wszelka otwarta przestrzeń w mieście była wypełniona
brytyjskimi, niemieckimi, francuskimi i portugalskimi
pomnikami osób należących obecnie do grona przywódców,
myślicieli i odkrywców, jakimi Dom Joaquim w swej
niewyczerpanej wyobraźni obdarzył własny ród.
Wszystkie te wspomnienia z szumem przelatywały przez
głowę córce Dom Joaquima, wiecznie dziewięćdziesięcioletniej
Esmeraldzie, gdy wciąż niespokojnie szukała sensu życia.
Cztery razy była mężatką, nigdy jednak nie dłużej niż rok,
ponieważ małżeństwo prawie natychmiast jej się nudziło, a
mężczyźni, jakich sobie wybierała, uciekali w obawie przed jej
wściekłymi humorami. Nie miała dzieci - wbrew pogłoskom,
jakoby gdzieś w tajemnicy rósł jej syn, który pewnego dnia
przybędzie i pozwoli się wybrać na gubernatora, idąc w ślady
dziadka. Nikt taki jednak się nie pojawił, a życie Dony
Esmeraldy wciąż zmieniało bieg w niespokojnym
poszukiwaniu czegoś, czego ona sama nigdy chyba nie potrafiła
bliżej określić.
W tym rozdziale historii miasta, który można by nazwać
okresem Dony Esmeraldy, wojna o niepodległość kolonii
dotarła wreszcie i do tego kraju, jako jednego z ostatnich na
kontynencie afrykańskim. Młodzi ludzie, który postanowili
wypełnić swój bezdyskusyjny obowiązek historyczny i wyzwolić
kraj spod słabnącej władzy kolonizatorów, przez północną
granicę przedostali się do sąsiedniego państwa, które już
zrzuciło bagaż przeszłości, założyli tam swoje bazy i
uniwersytety, a następnie, kiedy czas wyraźnie dojrzał, z
powrotem przekroczyli granicę - tym razem obładowani
bronią, postępując według nader skrupulatnie opracowanego
planu.
Wojna wybuchła w mroczny wieczór wrześniowy, kiedy
lokalny chefe de posto został postrzelony w kciuk przez
dziewiętnastoletniego rewolucjonistę, który później miał zostać
pierwszym wojskowym przywódcą niepodległego kraju. Przez
pierwszych pięć lat wojny kraj za morzem w ogóle nie
przyjmował do wiadomości jej wybuchu. Coraz bardziej
kłamliwa propaganda nazywała rewolucyjną armię bandą
zbłąkanych terrorystów, pomylonych criminosos, lud zaś
wzywała, by porządnie wytargał powstańców za uszy zamiast
słuchać ich pokrętnych opowieści o tym, że nowy czas i nowy
świat są już blisko. Wreszcie jednak władza kolonialna musiała
zrozumieć, że ci młodzi ludzie działają całkowicie świadomie i,
co gorsza, znajdują posłuch u niewdzięcznej ludności.
Pospiesznie wysłano do akcji armię kolonialną, na chybił trafił
zaczęto bombardować miejsca, gdzie bojownicy o
niepodległość mogli mieć swoje bazy, w efekcie nieświadomie
ponosząc porażkę za porażką. Do ostatniej chwili kolonizatorzy
nie chcieli zaakceptować tego, co się działo. Nawet kiedy
młodzi rewolucjoniści, otoczywszy stolicę, stacjonowali
zaledwie kilka kilometrów za osiedlami czarnych, biali
kolonizatorzy nadal zarządzali państwem i snuli plany na
przyszłość, która nigdy nie miała nadejść.
Dopiero później, kiedy przegrana stała się faktem, a kraj
ogłosił niepodległość, odkryto długie szeregi białych
nagrobków na cmentarzu. Spoczywali tam młodzi chłopcy,
często osiemnasto-, dziewiętnastoletni, którzy przypłynęli zza
morza, żeby wziąć udział w całkiem dla nich niezrozumiałej
wojnie i zginąć z ręki żołnierzy, których nawet nie zdążyli
zobaczyć. Miasto pogrążyło się w chaosie, wielu kolonizatorów
uciekało w popłochu, zostawiając domy, samochody, ogrody,
buty, czarnoskóre kochanki, depcząc po sobie nawzajem w hali
odlotów na lotnisku i bijąc się o miejsce na statkach w porcie.
Ci, którzy okazali się dość zapobiegliwi, wymienili pieniądze
oraz materialne dobra na kamienie szlachetne i ukryli je w
małych płóciennych woreczkach pod przepoconymi koszulami.
Inni zostawili wszystko i wyjechali z kraju, przeklinając
niesprawiedliwych rewolucjonistów, którzy odebrali im cały
majątek.
Jakkolwiek Dona Esmeralda nigdy nie interesowała się
polityką, a w owym czasie miała już co najmniej osiemdziesiąt
lat, wcześnie zrozumiała - prawdopodobnie czysto
instynktownie - że młodzi rewolucjoniści wygrają wojnę i
rzeczywiście nadejdzie nowy czas, i dlatego ona musi
zdecydować, po której stronie chce się znaleźć. Bez wahania
uznała, że odtąd należy do obozu młodych rewolucjonistów.
Rozbudowaną biurokrację - bodaj jedyne, co potęga kolonialna
zaoferowała swojej dalekiej prowincji - Dona Esmeralda była
gotowa zwalczać z furią i radością. Wcisnęła na głowę
najciemniejszy kapelusz, jaki miała, pewnie żeby zamaskować
swoje zdradzieckie zamiary, i wyjechała samochodem z miasta,
kierując się na północ. Minęła liczne przydrożne posterunki
wojskowe, gdzie bezskutecznie próbowano ją zawrócić,
ostrzegając, że wkrótce wkroczy na obszar kontrolowany przez
żądnych krwi rewolucjonistów, którzy skonfiskują jej
samochód i zrzucą z głowy kapelusz, by następnie poderżnąć
jej gardło. Gdy ona mimo wszystko jechała dalej, uznano ją za
wariatkę, i to właśnie tam, przy wojskowych rogatkach,
zrodziła się plotka o szaleństwie Dony Esmeraldy.
Rzeczywiście została zatrzymana przez młodych
rewolucjonistów, ale ani nie strącili jej z głowy kapelusza, ani
nie poderżnęli gardła. Przeciwnie, odnosili się do niej
przyjaźnie i z szacunkiem. W pobliskiej bazie lokalny
komendant wypytał ją, dlaczego swoim kabrioletem porusza
się sama po okolicy. Ona wówczas zwięźle poinformowała, że
chce się zaciągnąć do armii rewolucyjnej, po czym wyjęła z
torebki stary, zardzewiały pistolet kawaleryjski, należący swego
czasu do jej ojca. Młody komendant, który nazywał się Lorenzo
i wkrótce miał popaść w niełaskę ze względu na nieokiełznane
pożądanie cudzych żon, odesłał Donę Esmeraldę do bazy
położonej jakieś sto kilometrów dalej w głąb buszu, gdzie
stacjonował wyższy dowódca rewolucyjnej armii - niech lepiej
on rozstrzygnie, co począć z Doną Esmeraldą. Ów człowiek - na
imię miał Marcelino i był głównodowodzącym armii - słyszał
oczywiście o dawnym gubernatorze Dom Joaquimie. Przywitał
uprzejmie Donę Esmeraldę, dał jej czapkę mundurową zamiast
pstrokatego kapelusza i osobiście przeszkolił ją w ideologii, na
której walka rewolucyjna w całości się opierała. Następnie
posłał Donę Esmeraldę do szpitala polowego, gdzie jego
zdaniem, mógł być z niej największy pożytek. Pod okiem kilku
kubańskich lekarzy bardzo szybko nauczyła się asystować przy
skomplikowanych operacjach. Pozostała tam do końca wojny,
a kiedy wreszcie nowi przywódcy odbywali swój triumfalny
wjazd do stolicy, oniemiali gapie mogli zobaczyć, jak dobrze
znany im kabriolet, którego od kilku lat nie widzieli na ulicach
miasta, powraca z Doną Esmeraldą w roli szofera, podczas gdy
na tylnym siedzeniu stoi jeden z rewolucyjnych dowódców i
pozdrawia tłum, kiwając dłonią. W chaosie, jaki zapanował w
ogólnym upojeniu wolnością, nowy prezydent spytał ją, jaką
rolę chciałaby odegrać w rozpoczętym właśnie rewolucyjnym
przeobrażaniu starego społeczeństwa.
- Chcę założyć teatr - odparła bez namysłu.
Zdumiony prezydent usiłował ją nakłonić, by podjęła się
misji o większym znaczeniu dla rewolucji, lecz ona była
nieugięta. W końcu prezydent zrozumiał, że nie zdoła zmienić
jej decyzji. Wydał, potwierdzony następnie przez ministra
kultury dekret, na mocy którego Dona Esmeralda przejmowała
odpowiedzialność za jedyny budynek teatru w mieście.
I oto rozpoczęła się nowa era. Donę Esmeraldę tak dalece
pochłaniało jej nowe życie, że nie zauważyła, kiedy pomniki,
które jej ojciec z takim wysiłkiem posprowadzał do miasta z
katafalków konających dyktatur, ponownie strącono na bruk i
przewieziono tam, skąd pochodziły, gdzie wstawiano je do
lamusa lub przetapiano. Stolica naznaczona dotąd tłumem jej
zmyślonych krewnych zmieniała się teraz, a ona nawet nie
zwróciła na to uwagi. Cały czas spędzała w ciemnym
zrujnowanym budynku teatru, który od dawna stał pusty i
coraz bardziej przypominał kloakę: smród panował tam
nieopisany, a scenę, gdzie gniły stare dekoracje, opanowały
szczury wielkości kotów.
Z nadludzką energią Dona Esmeralda w pierwszej kolejności
wypowiedziała wojnę szczurom i smrodowi, po czym z furią
ruszyła do boju, którego jedynym celem było odzyskanie teatru
pogrążonego w cuchnącej brei niby wrak okrętu. Nikt, kto
widział ją w tym czasie, nie mógł nie zauważyć, że szaleństwo
Dony Esmeraldy sięgnęło zenitu. Z niesmakiem i źle skrywaną
pogardą konstatowano, iż zajęła się nikomu niepotrzebną
pracą, a to wszak najgorszy z grzechów. Od czasu do czasu
udawało jej się nakłonić do pomocy młodych ludzi, którzy mieli
równie mało roboty co pojęcia o tym, czym właściwie jest teatr.
Dona Esmeralda zwykle tłumaczyła, że to coś jak film bez
projektora, kiedy zaś roztaczała przed nimi zachwycającą
wizję, że pewnego dnia oni także będą mogli spróbować swoich
sił na tej scenie, która nadal leży do połowy zalana
wszechobecną kloaką, potrafiła nieraz sprawić, że zakasywano
spódnice i podwijano nogawki spodni, żeby brodząc po kolana
w brei, przeganiać szczury pałkami i wywlekać zbutwiałe
kulisy.
Po pół roku scena i widownia z połamanymi fotelami z
czerwonego plastiku zostały odzyskane, aż wreszcie, także
dzięki wysiłkom Dony Esmeraldy, zaczęła działać instalacja
elektryczna. To była wielka chwila, kiedy po raz pierwszy
włączyła światło. Dwa trzydziestoletnie reflektory natychmiast
eksplodowały z hukiem, lecz w uszach Dony Esmeraldy
brzmiało to jak salwy na cześć. Teraz wreszcie mogła zobaczyć
swój teatr, a to, co zobaczyła, przekonało ją, że miała rację,
choć nikt jeszcze nie wiedział, do czego zmierza.
Kolejne pół roku później, spłodziwszy dramat o
halakawumie, która udziela królowi samych niewłaściwych
rad, zebrała wokół siebie grupę entuzjastów. Sztuka trwała
ponad siedem godzin. Dona Esmeralda przygotowała
dekoracje, uszyła kostiumy, poprowadziła aktorów, na siebie
biorąc te role, których nie udało jej się nikim obsadzić.
Pewnego grudniowego wieczoru teatr miał zostać na nowo
uroczyście otwarty. Dona Esmeralda wysłała zaproszenie do
prezydenta i ministra kultury, który nie krył swojego
niezadowolenia, że jego urzędników zawsze odprawiała z
kwitkiem, kiedy próbowali udzielać jej rad co do właściwego
prowadzenia działalności teatralnej. Potężna ulewa odcięła
prąd dokładnie w chwili, kiedy przedstawienie miało się
zacząć, prezydent z żalem odwołał swoje przybycie, za to stawił
się korpulentny Adelino Manjate, były szewc, a obecnie
minister kultury, którym został dzięki sukcesom w roli
tancerza, jakie odnosił, walcząc po stronie rewolucji.
Przedstawienie opóźniło się o kilka godzin, a z dachu na
odświętnie ubraną i coraz bardziej niezadowoloną publiczność
nieprzerwanie lały się strumienie wody.
Po dziesiątej wieczorem Dona Esmeralda mogła znowu
włączyć reflektory i na scenę wyszedł pierwszy aktor, który
zresztą zapomniał swojej kwestii. Przedstawienie skończyło się
dopiero o świcie następnego dnia. Nikt z obecnych, a już
zwłaszcza aktorzy, kompletnie nie wiedział, o czym jest sztuka,
ale też każdy miał do końca życia nie zapomnieć tej niezwykłej
przygody. Kiedy o brzasku Dona Esmeralda została wreszcie
sama na scenie, przepełniło ją poczucie niezwykłego szczęścia,
jakie bywa udziałem tylko tych, którzy dokonali niemożliwego.
Z rozrzewnieniem pomyślała o swoim ojcu, starym
gubernatorze, który nie dożył tej podniosłej chwili, i nagle
poczuła, że jest głodna. Od roku nie miała czasu jeść.
Wyszła na miasto, deszcz przestał padać, kwitnące akacje
przy głównych ulicach pachniały rześko. Z zainteresowaniem
przyglądała się przechodniom, jakby dopiero teraz dotarło do
niej, że nie jest sama, i spostrzegła, że wszystkie posągi, które
jej ojciec ogromnym nakładem środków kupował, aby ozdobić
miejskie place, nagle gdzieś zniknęły. Przez krótką chwilę czuła
się stara i zgnębiona faktem, że nadejście nowej epoki
najwyraźniej oznacza, iż nic nie może zostać po staremu.
Poczucie triumfu było jednak silniejsze niż żal, prędko więc
przegnała czarne myśli, zatrzymała się przed kawiarnią i
usiadła przy stoliku, by zamówić kieliszek koniaku i bułkę.
Rozmyślając nad sposobem zdobycia pieniędzy na dalsze
funkcjonowanie teatru, pogryzała bułkę. Nagle wpadła na
pomysł, że w dawnej kasie i zamkniętym bufecie w teatralnym
foyer można urządzić piekarnię. Ze sprzedaży pieczywa będzie
miała potrzebne pieniądze! Połknęła ostatni kawałek bułki,
wstała, wróciła do teatru i bezzwłocznie zaczęła przesuwać
stare graty, żeby zrobić miejsce dla pieców i maszyn do
mieszania ciasta. Chcąc zdobyć pieniądze na niezbędne
inwestycje, pracownikowi brytyjskiej ambasady sprzedała
samochód i trzy miesiące później rozwarła podwoje piekarni.
Ja, José Antonio Maria Vaz, trafiłem do Dony Esmeraldy,
gdy tylko po mieście rozeszła się wieść, że otwiera piekarnię. W
tamtym czasie pracowałem u mistrza Felisberta w dzielnicy
portowej i bynajmniej nie miałem zamiaru odchodzić. Mimo to
pewnego popołudnia nie mogłem się powstrzymać, żeby nie
pójść do Dony Esmeraldy, która właśnie zatrudniała piekarzy.
Przed boczną bramą przy budynku teatru wiła się długa
kolejka. Ustawiłem się na końcu, chociaż wiedziałem, że to bez
sensu. Nie potrafiłem jednak oprzeć się pokusie, żeby choć
jeden jedyny raz w życiu zbliżyć się do tajemniczej Dony
Esmeraldy. Kiedy wreszcie nadeszła moja kolej, wpuszczono
mnie do środka i zaprowadzono do pomieszczenia, gdzie
gotowa do pracy czekała lśniąca nierdzewną stalą maszyna do
wyrabiania ciasta. Pośrodku na niskim stołku siedziała Dona
Esmeralda w długiej jedwabnej sukni i kwiecistym kapeluszu z
szerokim rondem. Obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. W
jej wzroku była jakaś ciekawość, jakby nie mogła sobie
przypomnieć, czy mnie już kiedyś spotkała. Nagle kiwnęła
głową, niby podejmując ważną decyzję.
- Wyglądasz na piekarza - odezwała się. - Jak na ciebie
mówią?
- José Antonio Maria Vaz - odparłem. - Piekę chleb od
szóstego roku życia.
Powiedziałem jej, gdzie pracuję, chociaż nie miałem
pewności, że słucha.
- Ile ci płaci Felisberto? - przerwała mi.
- Sto trzydzieści tysięcy - odpowiedziałem.
- Dam ci sto dwadzieścia dziewięć - oznajmiła. - Jeśli
naprawdę chcesz tu pracować, zadowolisz się niższą pensją niż
u Felisberta.
Kiwnąłem głową. Byłem zatrudniony. Od tamtej chwili
upłynęło już ponad pięć lat, ale wciąż dokładnie wszystko
pamiętam, jakby to było wczoraj. Dona Esmeralda chciała,
żebym zaczął natychmiast. Miałem jej pomóc przy zamawianiu
mąki, cukru, drożdży, masła i jajek. W czasie długich dni i
wieczorów, które przepracowaliśmy razem, zanim piekarnia
została otwarta, opowiadała o swoim życiu. Dlatego tak dużo
wiem. To właśnie dzięki niej zacząłem choć trochę rozumieć
miasto, w którym mieszkam, zacząłem rozumieć swój kraj.
Czy Dona Esmeralda była szalona, czy nie, nie potrafię
stwierdzić. Za to bez wahania mogę powiedzieć, że miała taką
energię i siłę woli, jakiej nigdy wcześniej u nikogo nie
spotkałem. Wystarczyło popatrzyć, jak się zajmuje teatrem i
piekarnią, żeby paść ze zmęczenia. Mimo swoich
osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu lat nigdy nie
odpoczywała. Wiele razy nie chciało jej się wracać na noc do
domu, więc zwijała się w kłębek na kilku workach mąki, wołała
piekarzom „dobranoc", by pół godziny później wstać pełna
nowych sił, jakby właśnie smacznie przespała długą noc. Od
czasu do czasu, czekając, aż ciasto wyrośnie, dyskutowaliśmy,
kiedy i co Dona Esmeralda właściwie jada. Regularnie
oskubywała palcami ciasto z brzegów maszyny mieszającej.
Nikt nigdy nie widział, żeby jadła cokolwiek innego, za to
zawsze miała pod ręką butelkę koniaku. Podejrzewaliśmy, że to
stąd czerpie niespożytą energię, ale jako ludzie prości nigdy nie
mieliśmy pieniędzy ani okazji, żeby spróbować zagranicznych
trunków, piliśmy zawsze tylko tontonto. Zastanawialiśmy się
wspólnie, czy jej butelki zawierają coś, co zapewnia także
wieczną młodość: może Dona Esmeralda miała jakiegoś
curandeiro, który nadawał jej napojom magiczne właściwości?
Ja, José Antonio Maria Vaz, w chwili przyjścia do piekarni
Dony Esmeraldy, którą ona nazwała „Piekarnią Chleba
Świętego", skończyłem właśnie osiemnaście lat. Byłem już
wyuczonym na piekarza rzemieślnikiem, choć jeszcze bez
papierów mistrzowskich. Chleb piekłem przecież od szóstego
roku życia.
To ojciec zabrał mnie do swojego wuja, mistrza Fernanda,
który prowadził piekarnię w afrykańskim bairro położonym za
lotniskiem. Ojciec, przez całe życie bujający w obłokach,
pewnego dnia obejrzał moje dłonie i zdecydował, że nadają się
do formowania rogalików. Miałem sobie zapewnić przyszłość i
utrzymanie, zostając piekarzem. Jak prawie wszyscy
Afrykańczycy, byliśmy biedni. Dorastałem w latach, kiedy nikt
jeszcze nie słyszał o młodych rewolucjonistach, którzy wówczas
przeszli już za północną granicę. Nikt nawet nie umiałby sobie
wyobrazić, że władza białych panów naszego kraju i naszego
życia zostanie kiedykolwiek zakwestionowana, a już
zdecydowanie nikt by wtedy nie uwierzył, że pewnego dnia
będą uciekać na łeb, na szyję, by nigdy więcej tu nie wrócić. Od
wielu pokoleń zmuszano nas do poddaństwa. Chociaż teraz
wiem, że do ucisku nigdy nie można się przyzwyczaić i choć już
wtedy zrodził się pewien milczący opór wobec wszystkich
białych, którzy rządzili naszym życiem, wszelako nikt prócz
młodych rewolucjonistów nie wierzył, by cokolwiek naprawdę
mogło się zmienić. Mój ojciec, który całe swoje długie życie
strawił na czczej gadaninie, niejeden raz, upewniwszy się, że
żaden biały nie rozumie, przeklinał tych, co przybyli zza morza,
żeby zmuszać nas do pracy na swoich plantacjach herbaty i
uprawach owoców. Jego protest jednak pełen był
wewnętrznych sprzeczności i w efekcie sprowadzał się do
wielkiej liczby pustych słów.
Przez czterdzieści lat mój ojciec przesiadywał pod drzewem
na skwerku pośród baraków i chat w naszym bairro. Siedział
sobie w cieniu i rozmawiał z innymi mężczyznami, którzy tak
jak i on nie mieli zajęcia, czekając, aż matka przygotuje
jedzenie. Przez te wszystkie lata on bez przerwy mówił, a moja
matka słuchała go zrezygnowana, zawsze tylko jednym uchem,
ale podejrzewam, że to właśnie ten jego piękny głos ją kiedyś
urzekł. Mieli ośmioro dzieci, ja byłem ósmym z kolei,
siedmioro z nas dorosło i przeżyło oboje rodziców. Mój ojciec,
Zeca Antonio, przywędrował do miasta z jednej z dalekich
zachodnich prowincji i zawsze powtarzał, że pewnego dnia
wróci tam z całą swoją rodziną. Moja matka, Graça, urodziła
się tutaj. Ojciec poznał ją tuż po przyjeździe, a ona dała się
uwieść jego pięknym słówkom, po czym razem zbudowali
swoją nędzną chatę w tym bairro, które wyrosło wraz z
powstaniem nowego lotniska. Żadne z nich nie umiało pisać i
czytać, a z dzieci w końcu tylko ja i jedna z moich sióstr
nauczyliśmy się jako tako używać liter i słów.
Dopiero później, kiedy do miasta wkroczyli młodzi
rewolucjoniści, a pomniki Dom Joaquima postrącano z
cokołów, w ludziach coś naprawdę drgnęło. Można było
odnieść wrażenie, że po raz pierwszy dostrzegli wielowiekową
niesprawiedliwość, jaką cierpiał cały naród i uznali
jednocześnie, że wyzwolenie, ta obiecywana przez młodych
rewolucjonistów wolność, polega na tym, że nie trzeba
pracować. Gdy zaś dotarło do nich, że wolność oznacza, iż
muszą nie tylko pracować równie ciężko jak do tej pory, ale na
dodatek także zacząć myśleć samodzielnie, planować, co jest
do zrobienia - wielu zupełnie się pogubiło. Kilka lat po ucieczce
białych za morze słyszałem, jak ojciec - tak samo cicho, jak
niegdyś krytykował ustrój kolonialny - uskarża się na działania
młodych rewolucjonistów i całkiem poważnie marzy o
powrocie dawnych dobrych czasów, kiedy przynajmniej
panował porządek, a biali określali, jak należy myśleć. Nastał
trudny okres, kiedy nagle, zamiast mówić patrão, ludzie
musieli zwracać się do siebie camarada. Wszystko miało się w
tym czasie zmienić, a jednak wszystko zostało po staremu, choć
na trochę innych zasadach.
Właśnie wtedy wybuchła długa wojna domowa. Młodzi
rewolucjoniści, którzy już dobiegli wieku średniego i jeździli
czarnymi mercedesami z wyjącą eskortą policjantów na
motorach, drugą stronę w tej wojnie nazywali banditos
armados. My rozumieliśmy z tego tyle, że za wszystkim stoją
biali, którym marzy się powrót. Zebrali trochę czarnych i
sklecili z nich bandyckie oddziały. Pewnego dnia powrócą, żeby
znów poustawiać na placach pomniki Dom Joaquima, przejąć
stery i jak dawniej zacząć decydować, co należy myśleć, a
podstarzali rewolucjoniści po raz kolejny będą musieli zniknąć
za północną granicą. W imieniu tych właśnie białych bandyci
dokonywali potwornych czynów, a nas wszystkich przepełniał
paniczny strach, że wygrają wojnę.
Dopiero w roku, kiedy spotkałem Nelia, wojna się skończyła,
podpisano traktat pokojowy, a przywódca bandytów przyjechał
do miasta, by paść w objęcia prezydenta. Biali zdążyli wrócić.
Nie byli to jednak ci sami biali: pochodzili z krajów o dziwnych
nazwach i nie chcieli nas z powrotem zagnać na plantacje
herbaty i uprawy owoców, lecz pomóc nam odbudować
wszystko, co zniszczyła wojna. Wielu z nich przychodziło po
chleb do Dony Esmeraldy. Wiedzieliśmy, że nasz chleb jest
dobry. Jeśli czasem coś się nie udało, Dona Esmeralda
zamykała piekarnię, by otworzyć ją dopiero wtedy, kiedy chleb
odzyskał swoją dotychczasową jakość.
U Dony Esmeraldy szybko poczułem się dobrze, chociaż była
humorzasta i kapryśna, a pod koniec miesiąca rzadko miała
pieniądze na wypłatę. Tak czy owak bliskość teatru nadawała
mojemu życiu nowy smak i przepełniała je niezwykłymi
doznaniami. Wkrótce po owej legendarnej premierze Dona
Esmeralda zebrała trupę, której członkowie mieli się zajmować
wyłącznie grą w teatrze. Sam ten fakt wiele osób uważało za
oburzającą przesadę z jej strony. Czyżby naprawdę sądziła, że
ludziom powinno się płacić za to, że kilka razy w tygodniu
postoją na scenie? Czy teatr to cokolwiek więcej niż błaha
rozrywka? Dona Esmeralda oczywiście z pasją broniła swoich
przekonań i zdołała zebrać wokół siebie ludzi uważanych za
najlepszych aktorów w kraju. Przez cały dzień ćwiczyli nowe
sztuki, a wieczorami grali swoje przedstawienia.
Z piekarni krętymi schodami można było wejść na dach
teatru i tuż pod pokrywającą go blachą wśliznąć się do środka
przez szyb, którym kiedyś biegły przewody olbrzymich
wentylatorów. Potem wchodziło się przez lufcik do
pomieszczenia, gdzie niczym jakieś prehistoryczne zwierzę stał
stary projektor filmowy. Przez szpary w ścianie dało się śledzić
rozwój wydarzeń na rozświetlonej scenie. Dona Esmeralda
wiedziała, że piekarze, gdy tylko znajdą chwilę, przyglądają się
próbom, i sama nas do tego zachęcała, żeby później usłyszeć
naszą opinię. Często też, pod warunkiem że będziemy cicho,
mogliśmy siedzieć na górnym balkonie podczas prób
generalnych.
Ponieważ jestem tylko piekarzem, a czytać nauczyłem się
dopiero w wieku piętnastu lat, dzięki starym gazetom i upartej
walce mistrza Fernanda z moim lenistwem, nie mogę,
oczywiście, wypowiadać się na temat teatru tworzonego przez
Donę Esmeraldę i jej aktorów. Mimo to jednak chyba udało mi
się zrozumieć, że wielu młodych aktorów jest zdolnych -
przynajmniej dla nas ich gesty były przekonujące, tak samo jak
osoby i zwierzęta, które przedstawiali, i często się śmialiśmy.
Mogę też powiedzieć, że Dona Esmeralda raczej nie należała do
dobrych dramatopisarzy. Nieraz, przeczołgawszy się przez
szyb, słyszeliśmy, jak kłóci się z aktorami: oni nie rozumieli, o
co chodzi w jej sztuce, a ona była wściekła, że nie potrafi ani im
tego wytłumaczyć, ani ich przekonać do swoich pomysłów.
Dochodziło wówczas do naprawdę strasznych scen, jakby
występy dramatyczne zaczynały się już na próbach. W końcu
jednak zawsze i tak stawało na tym, czego chciała Dona
Esmeralda - to ona wypłacała aktorom pensje i miała
największą wytrwałość. My zaś, pracujący w piekarni, czuliśmy
się w pewnym sensie uprzywilejowani, co było przynajmniej
częściową rekompensatą pensji, która czasem pojawiała się z
dużym opóźnieniem, a czasem wcale: mogliśmy zaglądać w
głąb światów, jakie nieprzerwanie powstawały i ginęły na
wydobytej z cuchnącej kloaki scenie teatru.
Na tej małej scenie, oświetlonej wiekowymi reflektorami,
które czasem gasły z wielkim hukiem, zdarzały się naprawdę
magiczne chwile. Do dziś widzę, jak nad podłogą unoszą się
duchy w postaci dużych kwiatów z żółtej gazy, które Dona
Esmeralda osobiście rozsypuje, ryzykując życie, zawieszona na
przegniłych drabinkach sznurowych pod stropem teatru.
Dreszcz przechodzi mnie, gdy sobie przypomnę, jak przez
scenę okręty handlarzy niewolników przewoziły lamentujący
towar: nad nimi powiewały białe żagle z pozszywanych
prześcieradeł i starych worków na mąkę, przy burcie wisiały
kotwice, które wyglądały, jakby ważyły tysiąc kilo, choć tak
JOSÉ ANTONIO MARIA VAZ W tę duszną, wilgotną noc, gdy tropikalne niebo połyskuje gwiazdami, na spieczonym słońcem dachu z rdzawej gliny stoję ja, José Antonio Maria Vaz, i czekam na koniec świata. Jestem brudny, gorączkuję, ubranie zwisa na mnie w strzępach, jak gdyby w popłochu chciało zsunąć się z wychudzonego ciała. W kieszeniach mam mąkę, a znaczy ona dla mnie więcej niż złoto. Jeszcze rok temu bowiem byłem kimś, byłem piekarzem, nie tak jak teraz - nikim, żebrakiem, który całymi dniami bez chwili spoczynku błąka się w słonecznym skwarze, by później bezkresne noce spędzać na zapomnianym dachu. Ale nawet żebrak ma znaki szczególne, które określają jego tożsamość i wyróżniają go spośród tylu innych, co na każdym rogu wyciągają ręce, jakby chcieli je oddać albo, jeden po drugim, sprzedać wszystkie swoje palce. José Antonio Maria Vaz to obszarpaniec znany jako Kronikarz Wiatrów. Dniem i nocą moje usta poruszają się nieprzerwanie, jakbym opowiadał historię, której nikt nigdy nie chciał wysłuchać. Jak gdybym w końcu pogodził się z myślą, że ciągnący znad morza monsun jest moim jedynym słuchaczem, zawsze skupiony, niby stary ksiądz czekający cierpliwie, aż wyznanie dobiegnie końca. Przychodzę nocami na ten zapomniany dach ze względu na niebo, rozległy widok i przestrzeń. Gwiezdne konstelacje są nieme, nie biją mi braw, lecz ich oczy migoczą, a ja czuję, że mogę przemawiać prosto do ucha wieczności. Poza tym wystarczy, że opuszczę głowę, by zobaczyć rozciągnięte w dole miasto, nocne miasto, gdzie tańczą płomienie niespokojnych ognisk, gdzie śmieją się niewidoczne psy, i dziwię się tym wszystkim ludziom, którzy tam śpią, oddychają, śnią i kochają się, podczas gdy ja stoję na dachu i opowiadam o człowieku, którego już nie ma.
Ja, José Antonio Maria Vaz, też jestem częścią tego miasta, wczepionego w stromy stok, który opada nad szerokie ujście rzeki. Domy niczym małpy wspinają się po zboczu i z każdym dniem wydaje się, że mieszka w nich coraz więcej ludzi. Z nieznanego kraju, z sawanny i dalekich martwych lasów ściągają na wybrzeże, gdzie leży miasto. Osiedlają się tu, nie widząc chyba wszystkich wrogich spojrzeń posyłanych im na powitanie. Nikt do końca nie wie, z czego żyją ani gdzie znajdują schronienie. Wchłania ich miasto, stają się jego częścią. I codziennie przybywa obcych, wszyscy niosą tobołki i kosze, na horyzoncie smukłe czarne kobiety dźwigające na dumnych głowach ogromne pakunki owinięte w płótno wyglądają jak rzędy czarnych punktów. Rodzi się coraz więcej dzieci, nowe domy wspinają się po zboczach, by z nich spłynąć, kiedy przyjdą czarne chmury, a orkany rozpanoszą się tu niby żądni krwi bandyci. Tak było zawsze, dokąd pamięć sięga, i w bezsenną noc niejeden rozmyśla, jak się to wszystko skończy. Kiedy miasto runie ze zbocza, by pochłonęło je morze? Kiedy ciężar tych wszystkich ludzi stanie się zbyt wielki? Kiedy skończy się świat? Niegdyś również i ja, José Antonio Maria Vaz, rozmyślałem tak w bezsenne noce. Ale teraz już nie. Od kiedy spotkałem Nelia, zaniosłem go na dach i widziałem, jak umiera - nie rozmyślam. Niepokój, jaki odczuwałem wcześniej, zniknął. Dokładniej mówiąc, zrozumiałem, że między niepokojem a strachem jest zasadnicza różnica. Także i to wytłumaczył mi Nelio. - Kiedy człowiek się boi, to jakby cierpiał niezaspokojony głód - powiedział. - Kiedy zaś jest niespokojny, usiłuje odeprzeć swój niepokój. Pamiętam jego słowa i teraz wiem, że miał rację. Mogę patrzyć tak na nocne miasto, na drgające płomienie ognisk, i powtórzyć wszystko, co powiedział w ciągu tych dziewięciu nocy, kiedy byłem przy nim i widziałem, jak umiera.
Również dach stanowi żywą część tej historii. Jest tak, jakbym znalazł się na dnie morza: zanurzyłem się i dalej już nie dotrę. Jestem na dnie swojej własnej historii; to tutaj, na tym dachu, wszystko się zaczęło i także tutaj wszystko się skończyło. Czasem tak oto wyobrażam sobie swoją rolę: wiecznie wędrować w kółko po dachu, kierując słowa do gwiazd. Właśnie taka jest moja rola, na zawsze. Oto moja dziwna historia - chcę wierzyć, że nie da się jej zapomnieć. To właśnie tamtego wieczora, rok temu pod koniec listopada - była pełnia i rozpogodziło się po ulewnych deszczach - ułożyłem Nelia na brudnym materacu, gdzie dziewięć dni później miał umrzeć o świcie. Stracił dużo krwi, opatrunek, który w miarę możliwości starałem się sporządzić z pasów materiału oddzieranych ze swojego wytartego ubrania, na niewiele się zdał. Nelio znacznie wcześniej niż ja wiedział, że niedługo już go nie będzie. Także wtedy wszystko zaczęło się od początku, jakby oto nagle nastała nowa rachuba czasu. Bardzo wyraźnie to pamiętam, chociaż od tamtego dnia upłynął ponad rok, a w moim życiu wiele się wydarzyło. Pamiętam księżyc na ciemnym niebie. Pamiętam go jak odblask bladej twarzy Nelia, na której skrzyły się słone krople potu, kiedy życie powoli, niemal ostrożnie, jakby nie chcąc zbudzić śpiącego, opuszczało jego ciało. Wczesnym rankiem, kiedy Nelio umarł po dziewiątej nocy, skończyło się coś ważnego. Trudno mi to bliżej wytłumaczyć. Czasem jednak mam poczucie, że otacza mnie wielka pustka. Jakbym znajdował się w ogromnym pomieszczeniu z niewidzialnej tkaniny i nie mógł się z niego wydostać. Tak właśnie czułem się tamtego ranka, kiedy Nelio umierał,
opuszczony przez wszystkich, ze mną jedynie jako świadkiem. Później, już po wszystkim, zrobiłem, jak prosił. Krętymi schodami zniosłem jego ciało do piekarni, gdzie zawsze panowało gorąco, do którego nie zdołałem przywyknąć. Na noc zostawałem tylko ja, wielki piec czekał rozgrzany, żeby upiec chleb dla głodnego jutra. Wsunąłem ciało do środka, zatrzasnąłem drzwiczki i czekałem dokładnie godzinę. Tyle potrwa, powiedział, zanim ciało zniknie. Kiedy znów otworzyłem drzwiczki, nic nie zostało. Jego duch przeleciał tuż obok mnie jak chłodny powiew z wnętrza piekielnego żaru, a potem nie było już nic. Wszedłem z powrotem na dach. Zostałem tam aż do zapadnięcia nocy. I właśnie wtedy, pod gwiazdami i ledwo zarysowanym, cienkim sierpem księżyca, gdy łagodny powiew znad Oceanu Indyjskiego muskał moją twarz, w samym jądrze bólu pojąłem, że to ja muszę opowiedzieć historię Nelia. Po prostu nie było nikogo, kto mógłby to zrobić. Nikogo prócz mnie. Zupełnie nikogo. A historia musiała zostać opowiedziana. Nie mogła tak po prostu leżeć jak porzucone, wyjęte spod prawa wspomnienie w rupieciarni, jaka mieści się w mózgu każdego człowieka. Bo przecież Nelio nie był po prostu biednym i brudnym małym ulicznikiem. Przede wszystkim był wyjątkowym człowiekiem, niepojętym, wieloznacznym, jak rzadki ptak, o którym wszyscy mówią, choć nikt właściwie go nie widział. Mimo że w chwili śmierci miał zaledwie dziesięć lat, dźwigał takie doświadczenie i życiową mądrość, jakby przeżył sto. Nelio - jeśli rzeczywiście tak miał na imię; czasem zdarzało mu się nagle powiedzieć o sobie inaczej - otaczał się niewidzialnym polem magnetycznym, przez które nikt nie mógł się przedrzeć. Wszyscy - nawet brutalni policjanci i zawsze poirytowani hinduscy kupcy - traktowali go z szacunkiem. Wielu prosiło go o radę albo dyskretnie starało się po prostu być blisko niego, w
nadziei, że coś z jego tajemnych mocy przeniesie się także na nich. A teraz Nelio nie żył. Pogrążony w głębokiej gorączce, mozolnie wypocił z siebie ostatnie tchnienie. Samotna martwa fala rozeszła się po morzach świata, a potem wszystko ustało i zapadła przerażająco głucha cisza. Wpatrzony w rozgwieżdżone niebo, myślałem, że nic już nie będzie jak dawniej. Wiedziałem, co większość o nim myśli. Sam też tak myślałem: Nelio właściwie nie był człowiekiem. Był bogiem. Jednym ze starych, zapomnianych bóstw, które z przekory czy może głupoty wróciło na ziemię, by wkraść się w wychudzone ciało Nelia. A jeśli nawet nie był bogiem, to przynajmniej był świętym. Świętym dzieckiem ulicy. A teraz nie żył. Przepadł. Łagodny wiatr od morza, który gładził mnie po twarzy, wydał mi się nagle zimny i złowrogi. Spojrzałem na ciemne miasto, schodzące po stromych zboczach nad wodę, zobaczyłem płonące ogniska i pojedyncze latarnie, gdzie wkoło tańczyły ćmy, i pomyślałem: To tutaj przez krótką chwilę żył Nelio, wśród nas. I tylko ja znam całą jego historię. To mnie zaufał, kiedy został ranny, a ja zaniosłem go na dach i ułożyłem na brudnym materacu, z którego nigdy już nie miał się podnieść. - To nie dlatego, że nie chcę zostać zapomniany - powiedział. - Ważne, żebyście sami nie zapomnieli, kim jesteście. Nelio przypominał nam, kim naprawdę jesteśmy. Ludźmi noszącymi w sobie tajemne moce, o których nawet nie mamy pojęcia. Nelio był wyjątkowym człowiekiem. Jego obecność sprawiała, że wszyscy czuliśmy się wyjątkowi. Na tym polegała jego tajemnica. Jest noc nad Oceanem Indyjskim. Nelio nie żyje.
I choć może to zabrzmieć nieprawdopodobnie, miałem wrażenie, że umierał bez strachu. Jak to możliwe, żeby dziesięciolatek umierał, nie okazując choćby cienia trwogi z tego powodu, że nie wolno mu już brać udziału w życiu? Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. Sam, choć jestem dorosłym człowiekiem, nie potrafię myśleć o śmierci, żeby nie poczuć na gardle lodowatego uścisku. Ale Nelio tylko się uśmiechał. Najwyraźniej miał jeszcze jakąś tajemnicę, którą się z nami nie podzielił. To dziwne, ponieważ bardzo hojnie rozdawał swój ubogi majątek, nieważne, czy były to brudne koszule z indyjskiej bawełny, które zawsze nosił, czy jego niezmiennie zaskakujące myśli. Fakt, że go już nie ma, uznaję za znak, że świat niedługo się skończy. A może się mylę? Stoję na dachu i przypominam sobie, jak zobaczyłem go po raz pierwszy: leżał na brudnej podłodze, raniony kulą pomylonego mordercy. Miękki wiatr, który nocą wieje od morza, pomaga odtworzyć wspomnienia. Nelio często pytał mnie: - Czujesz, czym smakuje wiatr? Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć. Czy wiatr naprawdę może mieć w ogóle smak? Nelio twierdził, że tak. - To nieznane przyprawy - odezwał się nagle, chyba siódmej nocy. - Opowiadają o wydarzeniach i ludziach gdzieś daleko stąd. O tym, czego nie widzimy, ale co możemy poznać, jeśli głęboko odetchniemy wiatrem, by następnie go zjeść. Taki właśnie był Nelio. Uważał, że wiatr da się jeść. Że wiatr może uśmierzyć głód. Teraz, gdy usiłuję przywołać słowa, które usłyszałem w ciągu tych dziewięciu spędzonych z nim nocy, mam wrażenie, że moja pamięć nie jest ani lepsza, ani gorsza niż u innych. A przecież wiem także, że żyję w czasach, kiedy ludzie częściej starają się zapominać niż pamiętać. Może dlatego
łatwiej mi zrozumieć własne obawy, że ja naprawdę czekam na koniec świata. Człowiek żyje po to, żeby gromadzić dobre wspomnienia i dzielić się nimi. Jeśli jednak sami ze sobą będziemy szczerzy, przyznamy, że czasy są mroczne, równie mroczne jak miasto u moich stóp, gwiazdy niechętnie świecą nad naszą zaniedbaną ziemią, a wspomnienia dobrych chwil okazują się tak nieliczne, że przeznaczone na nie wielkie przestrzenie w mózgu stoją puste i zabite dechami. Właściwie dziwi mnie, że to wszystko mówię. Nie jestem czarnowidzem. Śmieję się znacznie częściej, niż płaczę. Nawet jeśli zostałem obdartym żebrakiem, w moim ciele wciąż bije radosne serce piekarza. Widzę, że trudno mi wyrazić, co mam na myśli. Komuś, kto tak jak ja od szóstego roku życia piekł chleb w gorącej, dusznej piekarni, słowa nie przychodzą z łatwością. Nigdy nie chodziłem do szkoły. Czytać nauczyłem się ze skrawków starych gazet, czasem tak starych, że moje miasto nadal nosiło w nich swoje teraz już zmienione, kolonialne imię. Nauczyłem się czytać, kiedy czekaliśmy, aż upiecze się chleb. Moim nauczycielem był sędziwy mistrz piekarski Fernando. Do dziś dokładnie pamiętam wszystkie te noce, kiedy pieklił się i wyrzekał, że jestem taki leniwy. - Litery i słowa same nie przychodzą do człowieka - wzdychał. - To człowiek musi do nich iść. Ale w końcu się nauczyłem. Nauczyłem się obcować ze słowami, choć zawsze na dystans i z poczuciem, że nie jestem ich do końca wart. Słowa nadal są dla mnie jak obce istoty. W każdym razie dzieje się tak, ilekroć próbuję wyrazić, co myślę albo czuję. Muszę jednak próbować. Nie mogę dłużej czekać. Minął już rok. Jeszcze nie opowiedziałem o oślepiająco białym piasku, szumiących palmach i rekinach, które czasem można było zobaczyć tuż za obmywanym przez morze portowym falochronem.
Później się tym zajmę. Teraz będę mówił o Neliu, człowieku wyjątkowym. O tym, który przyszedł do miasta znikąd. O tym, który zamieszkał we wnętrzu zapomnianego posągu na jednym z miejskich skwerów. Właśnie tutaj mogę zacząć swoją opowieść. Wszystko zaczyna się z wiatrem, tajemniczym, kuszącym wiatrem, który wieje przez nasze miasto znad wiecznie niespokojnego Oceanu Indyjskiego. Ja, José Antonio Maria Vaz, samotny człowiek na dachu pod rozgwieżdżonym tropikalnym niebem, mam do opowiedzenia historię.
PIERWSZA NOC Kiedy w ową brzemienną w następstwa noc padł strzał, a ja znalazłem Nelia skąpanego we krwi, od wielu już lat pracowałem w piekarni osobliwej i lekko stukniętej Dony Esmeraldy. Nikt nie wytrzymał tak długo jak ja. Dona Esmeralda była zdumiewającą kobietą, którą każdy bez wyjątku - a znali ją wszyscy - albo w skrytości podziwiał, albo uważał za wariatkę. Kiedy Nelio bez jej wiedzy umierał na dachu piekarni, miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Ten i ów utrzymywał, że dobiła już setki, ale nikt nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością. Jedyne, co o Donie Esmeraldzie można było powiedzieć bez wahania, to że nic nie jest pewne. Zdawała się istnieć od zawsze, jakby stopiona z miastem od czasu jego powstania. Nikt też nie przypominał sobie, żeby w ogóle kiedyś była młoda. Zawsze miała dziewięćdziesiąt albo sto lat. Zawsze z zawrotną prędkością jeździła swoim starym kabrioletem, raz jedną, raz drugą stroną ulicy. Jej sukienki zawsze były z lejącego jedwabiu, a kapelusze przytrzymywała szerokimi wstążkami pod pomarszczoną brodą. Mimo jednak, że zawsze była bardzo stara, nietutejszym, którzy cudem zdołali uniknąć śmierci pod kołami podczas jej szalonych przejażdżek, tłumaczono, że jest najmłodszą córką osławionego gubernatora miasta, Dom Joaquima Leonarda Dos Santosa, który przez całe swoje owiane skandalem życie między innymi zapełniał miasto mnóstwem pomników konnych, rozstawianych na wszystkich placach. O Dom Joaquimie krążyło mnóstwo plotek, już choćby o gromadzie nieślubnych dzieci, jakie po sobie zostawił. Ze swoją żoną, podobną do ptaka Doną Celestiną, miał trzy córki. Esmeralda najbardziej go przypominała - wprawdzie nie z wyglądu, lecz z usposobienia. Dom Joaquim pochodził ze starego rodu kolonialnego, który wśród pierwszych osadników przybył zza morza w połowie zeszłego stulecia, by w krótkim czasie stać się
jednym z najpotężniejszych w kraju. Bracia Dom Joaquima zdobyli pozycję dzięki eksploatacji złóż kamieni szlachetnych w dalekich prowincjach, jako wielcy kłusownicy, prałaci i wojskowi. Dom Joaquim z kolei w bardzo młodym wieku zapuścił się na niebezpieczny grunt polityki lokalnej. Ponieważ krajem jako prowincją zarządzano zza morza, lokalni gubernatorzy mogli w gruncie rzeczy robić, co chcieli, skoro i tak nie było sposobu, żeby ich kontrolować. Nader rzadko i tylko w szczególnie podejrzanych przypadkach wysyłano za morze urzędnika państwowego, żeby sprawdził, co właściwie dzieje się w kolonialnej administracji. Raz Dom Joaquim napuścił do gabinetu takiego wysłannika węży, innym razem zapłacił kilku bębniarzom, żeby grali w sąsiednim domu, w związku z czym urzędnicy państwowi mieli do wyboru albo oszaleć, albo nabrać wody w usta i wrócić do Europy pierwszym statkiem płynącym w tamtą stronę. Wydźwięk ich raportów zawsze był uspokajający, w kolonii wszystko w najlepszym porządku, na dowód czego Dom Joaquim wsuwał im do kieszeni niewielkie woreczki pełne szlachetnych kamieni, kiedy żegnali się w porcie. Dom Joaquim po raz pierwszy wygrał lokalne wybory na gubernatora miasta, mając niewiele ponad dwadzieścia lat. Jego przeciwnik, sympatyczny i dobrotliwy stary pułkownik, wycofał się z walki wyborczej, gdy Dom Joaquim bardzo sprytnie rozpuścił plotkę, że ten w młodości, kiedy jeszcze mieszkał po drugiej stronie morza, był karany za bliżej nieokreślone zbrodnie. Chociaż zarzuty były fałszywe, pułkownik zrozumiał, że nigdy nie zdoła zwalczyć pogłosek, i dał za wygraną. Podobnie jak w wypadku wszystkich innych wyborów, fałszowanie wyników także i tu należało do podstawowych reguł gry i Dom Joaquim został wybrany głosami większości, która znacznie przekraczała liczbę wszystkich aktualnie zarejestrowanych osób upoważnionych do głosowania. Najistotniejszy punkt jego programu wyborczego stanowiła obietnica, że znacznie zwiększy liczbę wolnych od pracy lokalnych świąt, co zresztą natychmiast wprowadził w czyn, gdy tylko się umościł na swoim nowym stanowisku i po raz pierwszy pokazał na gubernatorskich
schodach, w trójkątnym kapeluszu ze strusim piórem, będącym najwyższą oznaką jego godności, świeżo zdobytej w zgodzie z zasadami demokracji. Jako nowy gubernator, Dom Joaquim kazał przede wszystkim na frontowej ścianie rezydencji wybudować duży balkon, tak by przy odpowiednich okazjach mógł zeń przemawiać do miejscowej ludności. Od kiedy objął stanowisko, pilnie baczył, by nikt nie kwestionował jego gubernatorskiej godności, i przez kolejnych sześćdziesiąt lat był ponownie wybierany coraz większą większością głosów, chociaż liczba ludności w tym czasie znacznie się zmniejszyła. Przed śmiercią od dłuższego czasu nie pokazywał się publicznie. Tak mu się w głowie pomieszało i tak bardzo pogubił się we mgle starości, że nieraz sądził, iż nie żyje, więc przeważnie sypiał w trumnie ustawionej przy swoim szerokim łożu w pałacu gubernatorskim. Nikt jednak nie miał odwagi kwestionować zasadności jego dalszych rządów, wszyscy lękali się go, a kiedy wreszcie umarł, do połowy wyczołgawszy się ze swojej trumny, jakby po raz ostatni chciał wypełznąć na balkon i spojrzeć na miasto, które za jego długich rządów zmieniło się nie do poznania, nikt nie śmiał go ruszyć, póki po kilku dniach upału nie zaczął cuchnąć. Właśnie on był ojcem Dony Esmeraldy, a ona była do niego podobna. Pędząc przez miasto w swoim kabriolecie, na każdym placu widziała stłoczone potężne pomniki, a wszystkie one przypominały jej ojca. Dom Joaquim, zawsze wyczulony na wszelkie oznaki rewolucyjnego niezadowolenia w kraju, zorganizował za młodu sztab tajnej policji, sztab, o którym wszyscy wiedzieli, lecz który oficjalnie w ogóle nie istniał. Jedyne jego zadanie polegało na tym, by mieszać się z tłumem i nasłuchiwać najdrobniejszych odgłosów niepokoju. Ilekroć zaś w którymś z państw ościennych rewolucja wtrąciła aktualnych despotów do więzienia, wygnała z kraju albo postawiła przed szeregiem luf karabinowych, Dom Joaquim natychmiast uderzał. Błyskawicznie zgłaszał się po pomniki, które rozwścieczony tłum postrącał na bruk. Sowicie za nie płacił, po czym posągi statkami i wozami zwożono do miasta. Na miejscu zeszlifowanych wcześniejszych inskrypcji, Dom Joaquim kazał
grawerować swoje nazwisko rodowe. Ponieważ jego korzenie sięgały zwykłego chłopstwa z równin południowej Europy, z czystym sumieniem wymyślił sobie nowe drzewo genealogiczne. W ten sposób miasto zapełniły pomniki dawnych bohaterów z rodu, który nigdy nie istniał. A że w sąsiednich krajach rewolucje wybuchały bez przerwy, napływ pomników był tak ogromny, że Dom Joaquim musiał zakładać nowe place, żeby pomieścić swoje nabytki. Kiedy w końcu umarł, wszelka otwarta przestrzeń w mieście była wypełniona brytyjskimi, niemieckimi, francuskimi i portugalskimi pomnikami osób należących obecnie do grona przywódców, myślicieli i odkrywców, jakimi Dom Joaquim w swej niewyczerpanej wyobraźni obdarzył własny ród. Wszystkie te wspomnienia z szumem przelatywały przez głowę córce Dom Joaquima, wiecznie dziewięćdziesięcioletniej Esmeraldzie, gdy wciąż niespokojnie szukała sensu życia. Cztery razy była mężatką, nigdy jednak nie dłużej niż rok, ponieważ małżeństwo prawie natychmiast jej się nudziło, a mężczyźni, jakich sobie wybierała, uciekali w obawie przed jej wściekłymi humorami. Nie miała dzieci - wbrew pogłoskom, jakoby gdzieś w tajemnicy rósł jej syn, który pewnego dnia przybędzie i pozwoli się wybrać na gubernatora, idąc w ślady dziadka. Nikt taki jednak się nie pojawił, a życie Dony Esmeraldy wciąż zmieniało bieg w niespokojnym poszukiwaniu czegoś, czego ona sama nigdy chyba nie potrafiła bliżej określić. W tym rozdziale historii miasta, który można by nazwać okresem Dony Esmeraldy, wojna o niepodległość kolonii dotarła wreszcie i do tego kraju, jako jednego z ostatnich na kontynencie afrykańskim. Młodzi ludzie, który postanowili wypełnić swój bezdyskusyjny obowiązek historyczny i wyzwolić kraj spod słabnącej władzy kolonizatorów, przez północną granicę przedostali się do sąsiedniego państwa, które już zrzuciło bagaż przeszłości, założyli tam swoje bazy i uniwersytety, a następnie, kiedy czas wyraźnie dojrzał, z powrotem przekroczyli granicę - tym razem obładowani bronią, postępując według nader skrupulatnie opracowanego
planu. Wojna wybuchła w mroczny wieczór wrześniowy, kiedy lokalny chefe de posto został postrzelony w kciuk przez dziewiętnastoletniego rewolucjonistę, który później miał zostać pierwszym wojskowym przywódcą niepodległego kraju. Przez pierwszych pięć lat wojny kraj za morzem w ogóle nie przyjmował do wiadomości jej wybuchu. Coraz bardziej kłamliwa propaganda nazywała rewolucyjną armię bandą zbłąkanych terrorystów, pomylonych criminosos, lud zaś wzywała, by porządnie wytargał powstańców za uszy zamiast słuchać ich pokrętnych opowieści o tym, że nowy czas i nowy świat są już blisko. Wreszcie jednak władza kolonialna musiała zrozumieć, że ci młodzi ludzie działają całkowicie świadomie i, co gorsza, znajdują posłuch u niewdzięcznej ludności. Pospiesznie wysłano do akcji armię kolonialną, na chybił trafił zaczęto bombardować miejsca, gdzie bojownicy o niepodległość mogli mieć swoje bazy, w efekcie nieświadomie ponosząc porażkę za porażką. Do ostatniej chwili kolonizatorzy nie chcieli zaakceptować tego, co się działo. Nawet kiedy młodzi rewolucjoniści, otoczywszy stolicę, stacjonowali zaledwie kilka kilometrów za osiedlami czarnych, biali kolonizatorzy nadal zarządzali państwem i snuli plany na przyszłość, która nigdy nie miała nadejść. Dopiero później, kiedy przegrana stała się faktem, a kraj ogłosił niepodległość, odkryto długie szeregi białych nagrobków na cmentarzu. Spoczywali tam młodzi chłopcy, często osiemnasto-, dziewiętnastoletni, którzy przypłynęli zza morza, żeby wziąć udział w całkiem dla nich niezrozumiałej wojnie i zginąć z ręki żołnierzy, których nawet nie zdążyli zobaczyć. Miasto pogrążyło się w chaosie, wielu kolonizatorów uciekało w popłochu, zostawiając domy, samochody, ogrody, buty, czarnoskóre kochanki, depcząc po sobie nawzajem w hali odlotów na lotnisku i bijąc się o miejsce na statkach w porcie. Ci, którzy okazali się dość zapobiegliwi, wymienili pieniądze oraz materialne dobra na kamienie szlachetne i ukryli je w małych płóciennych woreczkach pod przepoconymi koszulami. Inni zostawili wszystko i wyjechali z kraju, przeklinając
niesprawiedliwych rewolucjonistów, którzy odebrali im cały majątek. Jakkolwiek Dona Esmeralda nigdy nie interesowała się polityką, a w owym czasie miała już co najmniej osiemdziesiąt lat, wcześnie zrozumiała - prawdopodobnie czysto instynktownie - że młodzi rewolucjoniści wygrają wojnę i rzeczywiście nadejdzie nowy czas, i dlatego ona musi zdecydować, po której stronie chce się znaleźć. Bez wahania uznała, że odtąd należy do obozu młodych rewolucjonistów. Rozbudowaną biurokrację - bodaj jedyne, co potęga kolonialna zaoferowała swojej dalekiej prowincji - Dona Esmeralda była gotowa zwalczać z furią i radością. Wcisnęła na głowę najciemniejszy kapelusz, jaki miała, pewnie żeby zamaskować swoje zdradzieckie zamiary, i wyjechała samochodem z miasta, kierując się na północ. Minęła liczne przydrożne posterunki wojskowe, gdzie bezskutecznie próbowano ją zawrócić, ostrzegając, że wkrótce wkroczy na obszar kontrolowany przez żądnych krwi rewolucjonistów, którzy skonfiskują jej samochód i zrzucą z głowy kapelusz, by następnie poderżnąć jej gardło. Gdy ona mimo wszystko jechała dalej, uznano ją za wariatkę, i to właśnie tam, przy wojskowych rogatkach, zrodziła się plotka o szaleństwie Dony Esmeraldy. Rzeczywiście została zatrzymana przez młodych rewolucjonistów, ale ani nie strącili jej z głowy kapelusza, ani nie poderżnęli gardła. Przeciwnie, odnosili się do niej przyjaźnie i z szacunkiem. W pobliskiej bazie lokalny komendant wypytał ją, dlaczego swoim kabrioletem porusza się sama po okolicy. Ona wówczas zwięźle poinformowała, że chce się zaciągnąć do armii rewolucyjnej, po czym wyjęła z torebki stary, zardzewiały pistolet kawaleryjski, należący swego czasu do jej ojca. Młody komendant, który nazywał się Lorenzo i wkrótce miał popaść w niełaskę ze względu na nieokiełznane pożądanie cudzych żon, odesłał Donę Esmeraldę do bazy położonej jakieś sto kilometrów dalej w głąb buszu, gdzie stacjonował wyższy dowódca rewolucyjnej armii - niech lepiej on rozstrzygnie, co począć z Doną Esmeraldą. Ów człowiek - na
imię miał Marcelino i był głównodowodzącym armii - słyszał oczywiście o dawnym gubernatorze Dom Joaquimie. Przywitał uprzejmie Donę Esmeraldę, dał jej czapkę mundurową zamiast pstrokatego kapelusza i osobiście przeszkolił ją w ideologii, na której walka rewolucyjna w całości się opierała. Następnie posłał Donę Esmeraldę do szpitala polowego, gdzie jego zdaniem, mógł być z niej największy pożytek. Pod okiem kilku kubańskich lekarzy bardzo szybko nauczyła się asystować przy skomplikowanych operacjach. Pozostała tam do końca wojny, a kiedy wreszcie nowi przywódcy odbywali swój triumfalny wjazd do stolicy, oniemiali gapie mogli zobaczyć, jak dobrze znany im kabriolet, którego od kilku lat nie widzieli na ulicach miasta, powraca z Doną Esmeraldą w roli szofera, podczas gdy na tylnym siedzeniu stoi jeden z rewolucyjnych dowódców i pozdrawia tłum, kiwając dłonią. W chaosie, jaki zapanował w ogólnym upojeniu wolnością, nowy prezydent spytał ją, jaką rolę chciałaby odegrać w rozpoczętym właśnie rewolucyjnym przeobrażaniu starego społeczeństwa. - Chcę założyć teatr - odparła bez namysłu. Zdumiony prezydent usiłował ją nakłonić, by podjęła się misji o większym znaczeniu dla rewolucji, lecz ona była nieugięta. W końcu prezydent zrozumiał, że nie zdoła zmienić jej decyzji. Wydał, potwierdzony następnie przez ministra kultury dekret, na mocy którego Dona Esmeralda przejmowała odpowiedzialność za jedyny budynek teatru w mieście. I oto rozpoczęła się nowa era. Donę Esmeraldę tak dalece pochłaniało jej nowe życie, że nie zauważyła, kiedy pomniki, które jej ojciec z takim wysiłkiem posprowadzał do miasta z katafalków konających dyktatur, ponownie strącono na bruk i przewieziono tam, skąd pochodziły, gdzie wstawiano je do lamusa lub przetapiano. Stolica naznaczona dotąd tłumem jej zmyślonych krewnych zmieniała się teraz, a ona nawet nie zwróciła na to uwagi. Cały czas spędzała w ciemnym zrujnowanym budynku teatru, który od dawna stał pusty i coraz bardziej przypominał kloakę: smród panował tam nieopisany, a scenę, gdzie gniły stare dekoracje, opanowały szczury wielkości kotów.
Z nadludzką energią Dona Esmeralda w pierwszej kolejności wypowiedziała wojnę szczurom i smrodowi, po czym z furią ruszyła do boju, którego jedynym celem było odzyskanie teatru pogrążonego w cuchnącej brei niby wrak okrętu. Nikt, kto widział ją w tym czasie, nie mógł nie zauważyć, że szaleństwo Dony Esmeraldy sięgnęło zenitu. Z niesmakiem i źle skrywaną pogardą konstatowano, iż zajęła się nikomu niepotrzebną pracą, a to wszak najgorszy z grzechów. Od czasu do czasu udawało jej się nakłonić do pomocy młodych ludzi, którzy mieli równie mało roboty co pojęcia o tym, czym właściwie jest teatr. Dona Esmeralda zwykle tłumaczyła, że to coś jak film bez projektora, kiedy zaś roztaczała przed nimi zachwycającą wizję, że pewnego dnia oni także będą mogli spróbować swoich sił na tej scenie, która nadal leży do połowy zalana wszechobecną kloaką, potrafiła nieraz sprawić, że zakasywano spódnice i podwijano nogawki spodni, żeby brodząc po kolana w brei, przeganiać szczury pałkami i wywlekać zbutwiałe kulisy. Po pół roku scena i widownia z połamanymi fotelami z czerwonego plastiku zostały odzyskane, aż wreszcie, także dzięki wysiłkom Dony Esmeraldy, zaczęła działać instalacja elektryczna. To była wielka chwila, kiedy po raz pierwszy włączyła światło. Dwa trzydziestoletnie reflektory natychmiast eksplodowały z hukiem, lecz w uszach Dony Esmeraldy brzmiało to jak salwy na cześć. Teraz wreszcie mogła zobaczyć swój teatr, a to, co zobaczyła, przekonało ją, że miała rację, choć nikt jeszcze nie wiedział, do czego zmierza. Kolejne pół roku później, spłodziwszy dramat o halakawumie, która udziela królowi samych niewłaściwych rad, zebrała wokół siebie grupę entuzjastów. Sztuka trwała ponad siedem godzin. Dona Esmeralda przygotowała dekoracje, uszyła kostiumy, poprowadziła aktorów, na siebie biorąc te role, których nie udało jej się nikim obsadzić. Pewnego grudniowego wieczoru teatr miał zostać na nowo uroczyście otwarty. Dona Esmeralda wysłała zaproszenie do prezydenta i ministra kultury, który nie krył swojego niezadowolenia, że jego urzędników zawsze odprawiała z
kwitkiem, kiedy próbowali udzielać jej rad co do właściwego prowadzenia działalności teatralnej. Potężna ulewa odcięła prąd dokładnie w chwili, kiedy przedstawienie miało się zacząć, prezydent z żalem odwołał swoje przybycie, za to stawił się korpulentny Adelino Manjate, były szewc, a obecnie minister kultury, którym został dzięki sukcesom w roli tancerza, jakie odnosił, walcząc po stronie rewolucji. Przedstawienie opóźniło się o kilka godzin, a z dachu na odświętnie ubraną i coraz bardziej niezadowoloną publiczność nieprzerwanie lały się strumienie wody. Po dziesiątej wieczorem Dona Esmeralda mogła znowu włączyć reflektory i na scenę wyszedł pierwszy aktor, który zresztą zapomniał swojej kwestii. Przedstawienie skończyło się dopiero o świcie następnego dnia. Nikt z obecnych, a już zwłaszcza aktorzy, kompletnie nie wiedział, o czym jest sztuka, ale też każdy miał do końca życia nie zapomnieć tej niezwykłej przygody. Kiedy o brzasku Dona Esmeralda została wreszcie sama na scenie, przepełniło ją poczucie niezwykłego szczęścia, jakie bywa udziałem tylko tych, którzy dokonali niemożliwego. Z rozrzewnieniem pomyślała o swoim ojcu, starym gubernatorze, który nie dożył tej podniosłej chwili, i nagle poczuła, że jest głodna. Od roku nie miała czasu jeść. Wyszła na miasto, deszcz przestał padać, kwitnące akacje przy głównych ulicach pachniały rześko. Z zainteresowaniem przyglądała się przechodniom, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że nie jest sama, i spostrzegła, że wszystkie posągi, które jej ojciec ogromnym nakładem środków kupował, aby ozdobić miejskie place, nagle gdzieś zniknęły. Przez krótką chwilę czuła się stara i zgnębiona faktem, że nadejście nowej epoki najwyraźniej oznacza, iż nic nie może zostać po staremu. Poczucie triumfu było jednak silniejsze niż żal, prędko więc przegnała czarne myśli, zatrzymała się przed kawiarnią i usiadła przy stoliku, by zamówić kieliszek koniaku i bułkę. Rozmyślając nad sposobem zdobycia pieniędzy na dalsze funkcjonowanie teatru, pogryzała bułkę. Nagle wpadła na pomysł, że w dawnej kasie i zamkniętym bufecie w teatralnym foyer można urządzić piekarnię. Ze sprzedaży pieczywa będzie
miała potrzebne pieniądze! Połknęła ostatni kawałek bułki, wstała, wróciła do teatru i bezzwłocznie zaczęła przesuwać stare graty, żeby zrobić miejsce dla pieców i maszyn do mieszania ciasta. Chcąc zdobyć pieniądze na niezbędne inwestycje, pracownikowi brytyjskiej ambasady sprzedała samochód i trzy miesiące później rozwarła podwoje piekarni. Ja, José Antonio Maria Vaz, trafiłem do Dony Esmeraldy, gdy tylko po mieście rozeszła się wieść, że otwiera piekarnię. W tamtym czasie pracowałem u mistrza Felisberta w dzielnicy portowej i bynajmniej nie miałem zamiaru odchodzić. Mimo to pewnego popołudnia nie mogłem się powstrzymać, żeby nie pójść do Dony Esmeraldy, która właśnie zatrudniała piekarzy. Przed boczną bramą przy budynku teatru wiła się długa kolejka. Ustawiłem się na końcu, chociaż wiedziałem, że to bez sensu. Nie potrafiłem jednak oprzeć się pokusie, żeby choć jeden jedyny raz w życiu zbliżyć się do tajemniczej Dony Esmeraldy. Kiedy wreszcie nadeszła moja kolej, wpuszczono mnie do środka i zaprowadzono do pomieszczenia, gdzie gotowa do pracy czekała lśniąca nierdzewną stalą maszyna do wyrabiania ciasta. Pośrodku na niskim stołku siedziała Dona Esmeralda w długiej jedwabnej sukni i kwiecistym kapeluszu z szerokim rondem. Obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. W jej wzroku była jakaś ciekawość, jakby nie mogła sobie przypomnieć, czy mnie już kiedyś spotkała. Nagle kiwnęła głową, niby podejmując ważną decyzję. - Wyglądasz na piekarza - odezwała się. - Jak na ciebie mówią? - José Antonio Maria Vaz - odparłem. - Piekę chleb od szóstego roku życia. Powiedziałem jej, gdzie pracuję, chociaż nie miałem pewności, że słucha. - Ile ci płaci Felisberto? - przerwała mi. - Sto trzydzieści tysięcy - odpowiedziałem. - Dam ci sto dwadzieścia dziewięć - oznajmiła. - Jeśli naprawdę chcesz tu pracować, zadowolisz się niższą pensją niż u Felisberta.
Kiwnąłem głową. Byłem zatrudniony. Od tamtej chwili upłynęło już ponad pięć lat, ale wciąż dokładnie wszystko pamiętam, jakby to było wczoraj. Dona Esmeralda chciała, żebym zaczął natychmiast. Miałem jej pomóc przy zamawianiu mąki, cukru, drożdży, masła i jajek. W czasie długich dni i wieczorów, które przepracowaliśmy razem, zanim piekarnia została otwarta, opowiadała o swoim życiu. Dlatego tak dużo wiem. To właśnie dzięki niej zacząłem choć trochę rozumieć miasto, w którym mieszkam, zacząłem rozumieć swój kraj. Czy Dona Esmeralda była szalona, czy nie, nie potrafię stwierdzić. Za to bez wahania mogę powiedzieć, że miała taką energię i siłę woli, jakiej nigdy wcześniej u nikogo nie spotkałem. Wystarczyło popatrzyć, jak się zajmuje teatrem i piekarnią, żeby paść ze zmęczenia. Mimo swoich osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu lat nigdy nie odpoczywała. Wiele razy nie chciało jej się wracać na noc do domu, więc zwijała się w kłębek na kilku workach mąki, wołała piekarzom „dobranoc", by pół godziny później wstać pełna nowych sił, jakby właśnie smacznie przespała długą noc. Od czasu do czasu, czekając, aż ciasto wyrośnie, dyskutowaliśmy, kiedy i co Dona Esmeralda właściwie jada. Regularnie oskubywała palcami ciasto z brzegów maszyny mieszającej. Nikt nigdy nie widział, żeby jadła cokolwiek innego, za to zawsze miała pod ręką butelkę koniaku. Podejrzewaliśmy, że to stąd czerpie niespożytą energię, ale jako ludzie prości nigdy nie mieliśmy pieniędzy ani okazji, żeby spróbować zagranicznych trunków, piliśmy zawsze tylko tontonto. Zastanawialiśmy się wspólnie, czy jej butelki zawierają coś, co zapewnia także wieczną młodość: może Dona Esmeralda miała jakiegoś curandeiro, który nadawał jej napojom magiczne właściwości? Ja, José Antonio Maria Vaz, w chwili przyjścia do piekarni Dony Esmeraldy, którą ona nazwała „Piekarnią Chleba Świętego", skończyłem właśnie osiemnaście lat. Byłem już wyuczonym na piekarza rzemieślnikiem, choć jeszcze bez papierów mistrzowskich. Chleb piekłem przecież od szóstego roku życia. To ojciec zabrał mnie do swojego wuja, mistrza Fernanda,
który prowadził piekarnię w afrykańskim bairro położonym za lotniskiem. Ojciec, przez całe życie bujający w obłokach, pewnego dnia obejrzał moje dłonie i zdecydował, że nadają się do formowania rogalików. Miałem sobie zapewnić przyszłość i utrzymanie, zostając piekarzem. Jak prawie wszyscy Afrykańczycy, byliśmy biedni. Dorastałem w latach, kiedy nikt jeszcze nie słyszał o młodych rewolucjonistach, którzy wówczas przeszli już za północną granicę. Nikt nawet nie umiałby sobie wyobrazić, że władza białych panów naszego kraju i naszego życia zostanie kiedykolwiek zakwestionowana, a już zdecydowanie nikt by wtedy nie uwierzył, że pewnego dnia będą uciekać na łeb, na szyję, by nigdy więcej tu nie wrócić. Od wielu pokoleń zmuszano nas do poddaństwa. Chociaż teraz wiem, że do ucisku nigdy nie można się przyzwyczaić i choć już wtedy zrodził się pewien milczący opór wobec wszystkich białych, którzy rządzili naszym życiem, wszelako nikt prócz młodych rewolucjonistów nie wierzył, by cokolwiek naprawdę mogło się zmienić. Mój ojciec, który całe swoje długie życie strawił na czczej gadaninie, niejeden raz, upewniwszy się, że żaden biały nie rozumie, przeklinał tych, co przybyli zza morza, żeby zmuszać nas do pracy na swoich plantacjach herbaty i uprawach owoców. Jego protest jednak pełen był wewnętrznych sprzeczności i w efekcie sprowadzał się do wielkiej liczby pustych słów. Przez czterdzieści lat mój ojciec przesiadywał pod drzewem na skwerku pośród baraków i chat w naszym bairro. Siedział sobie w cieniu i rozmawiał z innymi mężczyznami, którzy tak jak i on nie mieli zajęcia, czekając, aż matka przygotuje jedzenie. Przez te wszystkie lata on bez przerwy mówił, a moja matka słuchała go zrezygnowana, zawsze tylko jednym uchem, ale podejrzewam, że to właśnie ten jego piękny głos ją kiedyś urzekł. Mieli ośmioro dzieci, ja byłem ósmym z kolei, siedmioro z nas dorosło i przeżyło oboje rodziców. Mój ojciec, Zeca Antonio, przywędrował do miasta z jednej z dalekich zachodnich prowincji i zawsze powtarzał, że pewnego dnia wróci tam z całą swoją rodziną. Moja matka, Graça, urodziła się tutaj. Ojciec poznał ją tuż po przyjeździe, a ona dała się
uwieść jego pięknym słówkom, po czym razem zbudowali swoją nędzną chatę w tym bairro, które wyrosło wraz z powstaniem nowego lotniska. Żadne z nich nie umiało pisać i czytać, a z dzieci w końcu tylko ja i jedna z moich sióstr nauczyliśmy się jako tako używać liter i słów. Dopiero później, kiedy do miasta wkroczyli młodzi rewolucjoniści, a pomniki Dom Joaquima postrącano z cokołów, w ludziach coś naprawdę drgnęło. Można było odnieść wrażenie, że po raz pierwszy dostrzegli wielowiekową niesprawiedliwość, jaką cierpiał cały naród i uznali jednocześnie, że wyzwolenie, ta obiecywana przez młodych rewolucjonistów wolność, polega na tym, że nie trzeba pracować. Gdy zaś dotarło do nich, że wolność oznacza, iż muszą nie tylko pracować równie ciężko jak do tej pory, ale na dodatek także zacząć myśleć samodzielnie, planować, co jest do zrobienia - wielu zupełnie się pogubiło. Kilka lat po ucieczce białych za morze słyszałem, jak ojciec - tak samo cicho, jak niegdyś krytykował ustrój kolonialny - uskarża się na działania młodych rewolucjonistów i całkiem poważnie marzy o powrocie dawnych dobrych czasów, kiedy przynajmniej panował porządek, a biali określali, jak należy myśleć. Nastał trudny okres, kiedy nagle, zamiast mówić patrão, ludzie musieli zwracać się do siebie camarada. Wszystko miało się w tym czasie zmienić, a jednak wszystko zostało po staremu, choć na trochę innych zasadach. Właśnie wtedy wybuchła długa wojna domowa. Młodzi rewolucjoniści, którzy już dobiegli wieku średniego i jeździli czarnymi mercedesami z wyjącą eskortą policjantów na motorach, drugą stronę w tej wojnie nazywali banditos armados. My rozumieliśmy z tego tyle, że za wszystkim stoją biali, którym marzy się powrót. Zebrali trochę czarnych i sklecili z nich bandyckie oddziały. Pewnego dnia powrócą, żeby znów poustawiać na placach pomniki Dom Joaquima, przejąć stery i jak dawniej zacząć decydować, co należy myśleć, a podstarzali rewolucjoniści po raz kolejny będą musieli zniknąć za północną granicą. W imieniu tych właśnie białych bandyci
dokonywali potwornych czynów, a nas wszystkich przepełniał paniczny strach, że wygrają wojnę. Dopiero w roku, kiedy spotkałem Nelia, wojna się skończyła, podpisano traktat pokojowy, a przywódca bandytów przyjechał do miasta, by paść w objęcia prezydenta. Biali zdążyli wrócić. Nie byli to jednak ci sami biali: pochodzili z krajów o dziwnych nazwach i nie chcieli nas z powrotem zagnać na plantacje herbaty i uprawy owoców, lecz pomóc nam odbudować wszystko, co zniszczyła wojna. Wielu z nich przychodziło po chleb do Dony Esmeraldy. Wiedzieliśmy, że nasz chleb jest dobry. Jeśli czasem coś się nie udało, Dona Esmeralda zamykała piekarnię, by otworzyć ją dopiero wtedy, kiedy chleb odzyskał swoją dotychczasową jakość. U Dony Esmeraldy szybko poczułem się dobrze, chociaż była humorzasta i kapryśna, a pod koniec miesiąca rzadko miała pieniądze na wypłatę. Tak czy owak bliskość teatru nadawała mojemu życiu nowy smak i przepełniała je niezwykłymi doznaniami. Wkrótce po owej legendarnej premierze Dona Esmeralda zebrała trupę, której członkowie mieli się zajmować wyłącznie grą w teatrze. Sam ten fakt wiele osób uważało za oburzającą przesadę z jej strony. Czyżby naprawdę sądziła, że ludziom powinno się płacić za to, że kilka razy w tygodniu postoją na scenie? Czy teatr to cokolwiek więcej niż błaha rozrywka? Dona Esmeralda oczywiście z pasją broniła swoich przekonań i zdołała zebrać wokół siebie ludzi uważanych za najlepszych aktorów w kraju. Przez cały dzień ćwiczyli nowe sztuki, a wieczorami grali swoje przedstawienia. Z piekarni krętymi schodami można było wejść na dach teatru i tuż pod pokrywającą go blachą wśliznąć się do środka przez szyb, którym kiedyś biegły przewody olbrzymich wentylatorów. Potem wchodziło się przez lufcik do pomieszczenia, gdzie niczym jakieś prehistoryczne zwierzę stał stary projektor filmowy. Przez szpary w ścianie dało się śledzić rozwój wydarzeń na rozświetlonej scenie. Dona Esmeralda wiedziała, że piekarze, gdy tylko znajdą chwilę, przyglądają się próbom, i sama nas do tego zachęcała, żeby później usłyszeć naszą opinię. Często też, pod warunkiem że będziemy cicho,
mogliśmy siedzieć na górnym balkonie podczas prób generalnych. Ponieważ jestem tylko piekarzem, a czytać nauczyłem się dopiero w wieku piętnastu lat, dzięki starym gazetom i upartej walce mistrza Fernanda z moim lenistwem, nie mogę, oczywiście, wypowiadać się na temat teatru tworzonego przez Donę Esmeraldę i jej aktorów. Mimo to jednak chyba udało mi się zrozumieć, że wielu młodych aktorów jest zdolnych - przynajmniej dla nas ich gesty były przekonujące, tak samo jak osoby i zwierzęta, które przedstawiali, i często się śmialiśmy. Mogę też powiedzieć, że Dona Esmeralda raczej nie należała do dobrych dramatopisarzy. Nieraz, przeczołgawszy się przez szyb, słyszeliśmy, jak kłóci się z aktorami: oni nie rozumieli, o co chodzi w jej sztuce, a ona była wściekła, że nie potrafi ani im tego wytłumaczyć, ani ich przekonać do swoich pomysłów. Dochodziło wówczas do naprawdę strasznych scen, jakby występy dramatyczne zaczynały się już na próbach. W końcu jednak zawsze i tak stawało na tym, czego chciała Dona Esmeralda - to ona wypłacała aktorom pensje i miała największą wytrwałość. My zaś, pracujący w piekarni, czuliśmy się w pewnym sensie uprzywilejowani, co było przynajmniej częściową rekompensatą pensji, która czasem pojawiała się z dużym opóźnieniem, a czasem wcale: mogliśmy zaglądać w głąb światów, jakie nieprzerwanie powstawały i ginęły na wydobytej z cuchnącej kloaki scenie teatru. Na tej małej scenie, oświetlonej wiekowymi reflektorami, które czasem gasły z wielkim hukiem, zdarzały się naprawdę magiczne chwile. Do dziś widzę, jak nad podłogą unoszą się duchy w postaci dużych kwiatów z żółtej gazy, które Dona Esmeralda osobiście rozsypuje, ryzykując życie, zawieszona na przegniłych drabinkach sznurowych pod stropem teatru. Dreszcz przechodzi mnie, gdy sobie przypomnę, jak przez scenę okręty handlarzy niewolników przewoziły lamentujący towar: nad nimi powiewały białe żagle z pozszywanych prześcieradeł i starych worków na mąkę, przy burcie wisiały kotwice, które wyglądały, jakby ważyły tysiąc kilo, choć tak