Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym E-ksiazka24.pl.
Na próÒno giâå mi, potrzâsaå na próÒno,
boå stara jest i nieczuûa ta krata,
nie rozewrze siÅ, myÀlÅ o tym trwoÒno,
jako Òe we mnie mocno tkwi ta krata,
dopokâd nie sczeznÅ, nie sczeÎnie i krata.
Gustaf Fröding, Gazela
Jonowi
Dominikana
1978
Prolog
TuÒ przed Àwitem Pedra SantanÅobudziûswâdkopcâcejsiÅ
lampy naftowej. Otworzyû oczy i w pierwszej chwili nie wie-
dziaû, gdzie jest. Zostaû wyrwany ze snu, który chciaûby jeszcze
Àniå. WÅdrowaû przez przedziwny skalisty pejzaÒ, powietrze
byûo tam rozrzedzone i wydawaûo mu siÅ, Òe opuszczajâ go
wszystkie wspomnienia. Kopcâca lampa naftowa przeniknÅûa
do ÀwiadomoÀci, przywoûujâc sûaby zapach wulkanicznego
popioûu. Ale nagle pojawiûo siÅ coÀ jeszcze: gûos udrÅczonego,
dyszâcego czûowieka. Wtedy sen prysû i Pedro wróciû do ciem-
nego pokoju, w którym spÅdziû szeÀå dni i szeÀå nocy, Àpiâc
zaledwie po kilka minut.
Lampa naftowa zgasûa. Wokóû panowaûy ciemnoÀci. Sie-
dziaû bez ruchu. Noc byûa bardzo ciepûa. Koszula kleiûa siÅ
od potu. Zdaû sobie sprawÅ, Òe cuchnie. Dawno siÅ nie myû.
Nie miaû na to siûy.
Znów usûyszaû gûos dyszâcego czûowieka. Podniósû siÅ
ostroÒnie i szukaû w ciemnoÀciach plastikowego kanistra
z naftâ. Powinien staå przy drzwiach. Musiaûo padaå, kiedy
spaûem,pomyÀlaû.CzuûpodstopamiwilgotnâziemiÅ.Zodda-
li dobiegûo go pianie koguta. Wiedziaû, Òe to kogut Ramireza.
7
Zawszepiaûwewsipierwszy,przedÀwitem.Byûjakniecierpliwy
czûowiek.Jakjedenztychmiastowych,którymsiÅzdaje,Òetyle
ichczekapracy,aniestarczaimczasunanicwiÅcejprócztroski
o wûasny poÀpiech. Nie to, co tutaj, na wsi, gdzie wszystko wy-
znaczarytmÒycia.PocomielibydokâdÀpÅdziå,skororoÀliny,
które zapewniajâ im byt, rosnâ wolno?
Uderzyû dûoniâ o kanister. Wyjâû szmacianâ zatyczkÅ i od-
wróciû siÅ. Dyszenie, które sûyszaû w ciemnoÀciach, stawaûo siÅ
coraz bardziej nieregularne. Znalazû lampÅ, wyciâgnâû korek
i ostroÒnie wlaû naftÅ. Próbowaû sobie przypomnieå, gdzie po-
ûoÒyû zapaûki. PamiÅtaû, Òe pudeûko byûo prawie puste, powin-
ny w nim byå dwie albo trzy. Odstawiû kanister i obmacywaû
rÅkami ziemiÅ. Wyczuû je niemal od razu. Zapaliû zapaûkÅ,
podniósû szklany klosz i patrzyû, jak knot zaczyna siÅ paliå.
Odwróciû siÅ z udrÅkâ. Nie chciaû tam patrzeå. Kobieta
leÒâca pod Àcianâ umieraûa. JuÒ to wiedziaû, mimo Òe próbo-
waû sobie wmawiaå, Òe kryzys niedûugo minie. Dotâd sen byû
jego jedynâ ucieczkâ.TerazniemiaûjuÒszans.Czûowieknigdy
nie ucieknie od Àmierci. Ani od swojej, ani od Àmierci bliskiej
osoby.
Kucnâû obok jej ûóÒka. Lampa rzucaûa niespokojne cienie
na Àciany. Spojrzaû na jej bladâ twarz. Byûa mûoda i mimo za-
padniÅtych policzków nadal piÅkna. Tylko uroda nie opusz-
cza mojej Òony, pomyÀlaû. W oczach zakrÅciûy mu siÅ ûzy.
Dotknâû jej czoûa. Gorâczka znów podskoczyûa.
Obrzuciû spojrzeniem zaûatane kawaûkiem tektury okno.
Jeszcze nie Àwita. Kogut Ramireza nie miaû na razie konkuren-
cji. Oby do Àwitu, pomyÀlaû. Ona umrze w nocy. Nie w dzieº.
Ïeby tylko starczyûo jej siû do Àwitu. Wtedy jeszcze mnie nie
zostawi.
Nagle otworzyûa oczy. Chwyciû jej dûoº i próbowaû siÅ
uÀmiechaå.
8
– Gdzie dziecko? – spytaûa tak sûabym gûosem, Òe ledwie
mógû jâ zrozumieå.
– U mojej siostry – odpowiedziaû. – Tak jest najlepiej.
Jego odpowiedÎ chyba jâ uspokoiûa.
– Dûugo spaûam?
– Wiele godzin.
– SiedziaûeÀ tutaj caûy czas? Musisz odpoczâå. Za kilka dni
juÒ mnie tu nie bÅdzie.
– Spaûem – odparû. – Wkrótce wyzdrowiejesz.
Zastanawiaû siÅ, czy wyczuûa jego kûamstwo. Zastanawiaû
siÅ, czy ona wie, Òe juÒ nigdy nie wstanie z ûóÒka. CzyÒby siÅ
nawzajem,wrozpaczy,okûamywali?Ïebyto,conieuniknione,
byûo mniej bolesne?
– Jestem bardzo zmÅczona – powiedziaûa.
– Musisz spaå, Òeby wyzdrowieå – odpowiedziaû, odwraca-
jâc gûowÅ, Òeby nie zobaczyûa, jak sûabo nad sobâ panuje.
ChwilÅ póÎniej do chaty zajrzaû Àwit. Zanurzyûa siÅ w nie-
ÀwiadomoÀci. Siedziaû na ziemi przy jej ûóÒku. ZmÅczenie
odebraûo mu kontrolÅ nad myÀlami. WÅdrowaûy swobodnie,
nie miaû siûy ich okieûznaå.
Spotkaû Dolores, kiedy miaû dwadzieÀcia jeden lat. Przeszli
zbratemJuanemkawaûdrogidoSantiagodelosTreintaCabal-
leros,Òebypopatrzeånakarnawaû.DwalatastarszyJuanbyûjuÒ
w mieÀcie, Pedro znalazû siÅ tutaj po raz pierwszy. WÅdrowali
trzy dni. Czasami udaûo im siÅ podjechaå parÅ kilometrów na
woziezaprzÅÒonymwwoûy.PrzewaÒniejednak szli.Razchcie-
li siÅ zabraå na gapÅ autobusem. Ale zostali przyûapani, kiedy
wdrapywali siÅ na dach, Òeby daå nura miÅdzy torby i toboûki.
KierowcaichprzegoniûipoczÅstowaûobelgami.Wykrzykiwaû,
9
Òe nie powinno byå takich biedaków, których nie staå nawet
na bilet autobusowy.
– Taki kierowca autobusu musi byå bardzo bogaty –
powiedziaû Pedro, kiedy szli zapylonâ drogâ, wijâcâ siÅ wÀród
niezliczonych plantacji trzciny cukrowej.
– Gûupi jesteÀ – odparû Juan. – Pieniâdze z biletów idâ do
wûaÀciciela autobusu. Nie do tego, kto nim kieruje.
– A kto to jest? – spytaû Pedro.
–Skâdmamwiedzieå?–obruszyûsiÅJuan.–KiedybÅdziemy
w mieÀcie, pokaÒÅ ci domy, w których tacy mieszkajâ.
W koºcu dotarli do celu. Byû lutowy dzieº i caûe miasto
ogarnÅûagorâczkakarnawaûu.Pedro,oniemiaûy,patrzyûnako-
lorowe stroje z naszytymi, poûyskujâcymi lusterkami. Przera-
ziûy go maski diabûów i zwierzât. Caûe miasto wydawaûo siÅ
koûysaå w rytm tysiÅcy bÅbnów i gitar. Juan pewnie i swo-
bodnieprowadziûgoulicamiizauûkami.NocespÅdzalinaûaw-
ce w Parque Duarte. Pedro niepokoiû siÅ, Òe Juan zniknie mu
z oczu w tym nieprzebranym tûumie. Czuû siÅ jak dziecko,
które boi siÅ zgubiå rodzica. Ale nie dawaû tego po sobie
poznaå. Nie chciaû, Òeby Juan siÅ z niego Àmiaû.
A jednak staûo siÅ. Ostatniego dnia, wieczorem. Byli na
Calle del Sol, najwiÅkszej ulicy w mieÀcie, kiedy Juan nagle
przepadû w tûumie roztaºczonych ludzi. Nie ustalili Òadnego
miejsca spotkania na wypadek, gdyby siÅ rozdzielili. Szukaû
brata do póÎna, zapadûa juÒ noc, i nie znalazû. Nie byûo go
na parkowej ûawce, gdzie wczeÀniej spali.
NastÅpnego dnia, o Àwicie, Pedro usiadû pod jednym
z pomników na Plaza de Cultura. Ugasiû pragnienie wodâ
z fontanny. Nie miaû pieniÅdzy na jedzenie. PomyÀlaû, Òe
pozostaje mu jedynie odszukaå drogÅ powrotnâ do domu. Jak
tylko wyjdzie z miasta, zakradnie siÅ na jednâ z wielu plantacji
bananów i naje do syta.
10
Nagle zauwaÒyû, Òe ktoÀ koûo niego siedzi. Dziewczyna
w jego wieku. PomyÀlaû, Òe to najpiÅkniejsza dziewczyna, jakâ
kiedykolwiek widziaû. Kiedy na niego spojrzaûa, speszony
opuÀciû wzrok. Ukradkiem zobaczyû, jak zdejmuje sandaûy
i rozciera obolaûe stopy.
Tak wûaÀnie poznaû Dolores. CzÅsto póÎniej wspominali,
Òe poûâczyûo ich znikniÅcia Juana w karnawaûowym tûumie
i jej obolaûe stopy.
Siedzieliprzyfontannieirozmawiali.OkazaûosiÅ,ÒeDolo-
res jest w mieÀcie od niedawna. Szukaûa posady sûuÒâcej, cho-
dzâcoddrzwidodrzwizamoÒnychdomów.Alebezpowodze-
nia. Tak jak Pedro, byûa dzieckiem campesino i pochodziûa
z wioski poûoÒonej niedaleko wioski Pedra. Razem wyszli
z miasta, ogoûocili bananowiec, Òeby zaspokoiå gûód, i im bli-
Òej byli celu, tym wolniej szli.
Dwa lata póÎniej, w maju, przed porâ deszczowâ, pobrali
siÅ i zamieszkali w jego wiosce, w maûym domku, który dostali
odjednegozwujówPedra.Pedropracowaûnaplantacjitrzciny
cukrowej, a Dolores uprawiaûa warzywa i sprzedawaûa je prze-
jeÒdÒajâcymkupcom.Ïylibiednie,alebylimûodziiszczÅÀliwi.
Byûo tylko jedno ale. Po trzech latach Dolores nadal nie
mogûa zajÀå w ciâÒÅ. Nigdy o tym nie rozmawiali. Ale Pedro
widziaû, Òe Òona coraz bardziej siÅ tym martwi. W tajemnicy
przed nim pojechaûa pod granicÅ z Haiti szukaå pomocy
u curiositas, nic siÅ jednak nie zmieniûo.
MinÅûo osiem lat. Pewnego wieczoru, kiedy Pedro wróciû
z plantacji, wyszûa mu na spotkanie i powiedziaûa, Òe jest w ciâ-
Òy. Pod koniec ósmego roku ich maûÒeºstwa urodziûa córkÅ.
Ledwie Pedro zobaczyû dziecko, od razu wiedziaû, Òe odziedzi-
czyûo urodÅ po matce. Tego samego wieczoru poszedû do koÀ-
cioûa i ofiarowaû zûotâ biÒuteriÅ, podarunek od matki, kiedy
jeszcze Òyûa. Ofiarowaû jâ Marii Dziewicy. PomyÀlaû, Òe ze swo-
11
im dzieckiem w powijakach przypomina Dolores i ich nowo
narodzonâ córkÅ. Wracajâc do domu, Àpiewaû tak gûoÀno i do-
noÀnie,ÒemijajâcygoludziezastanawialisiÅ,czyprzypadkiem
nie wypiû za duÒo sfermentowanego soku z trzciny cukrowej.
Doloresspaûa.OddychaûacorazgwaûtowniejiporuszaûasiÅ
niespokojnie.
– Nie moÒesz umrzeå – szepnâû Pedro i zdaû sobie sprawÅ,
ÒeniepotrafijuÒzapanowaånadrozpaczâ.–NiemoÒeszzosta-
wiå mnie i córki.
Dwie godziny póÎniej byûo po wszystkim. Przez chwilÅ
oddychaûa spokojnie. Otworzyûa oczy i spojrzaûa na niego.
– Musisz ochrzciå naszâ córkÅ – powiedziaûa. – Musisz jâ
ochrzciå i musisz siÅ niâ zajâå.
– Niedûugo wyzdrowiejesz – odparû. – Razem pójdziemy
do koÀcioûa i jâ ochrzcimy.
– Mnie juÒ nie ma – odpowiedziaûa i zamknÅûa oczy.
Potem odeszûa.
DwatygodniepóÎniejPedrowyszedûzwioski,niosâccórkÅ
w koszu na plecach. Brat Juan kawaûek go odprowadziû.
– Wiesz, co robisz? – zapytaû.
– RobiÅ tylko to, co konieczne – odparû Pedro.
– Dlaczego musisz ochrzciå córkÅ w mieÀcie? Dlaczego nie
tutaj, w wiosce? Ten koÀcióû byû dobry i dla ciebie, i dla mnie.
I dla naszych rodziców.
Pedro zatrzymaû siÅ i popatrzyû na brata.
– Przez osiem lat czekaliÀmy na dziecko. Kiedy w koºcu
nasza córka przyszûa na Àwiat, Dolores zachorowaûa. Nikt
nie mógû jej pomóc. Ani lekarze, ani leki. Nie skoºczyûa trzy-
12
dziestulatimusiaûaumrzeå.BojesteÀmybiedni.Bochorujemy
z nÅdzy. Poznaûem Dolores w czasie karnawaûu, kiedy zniknâ-
ûeÀ w tûumie. ChcÅ pójÀå do duÒej katedry przy placu, gdzie siÅ
spotkaliÀmy. Moja córka bÅdzie ochrzczona w najwiÅkszym
koÀciele w naszym kraju. Tylko tyle mogÅ zrobiå dla Dolores.
Nie czekajâc na odpowiedÎ Juana, odwróciû siÅ i poszedû.
Kiedy póÎnym wieczorem dotarû do rodzinnej wioski Dolo-
res, zatrzymaû siÅ przed domem jej matki. Powiedziaû, dokâd
idzie. Stara kobieta ze smutkiem pokrÅciûa gûowâ.
– Smutek wpÅdza ciÅ w szaleºstwo – powiedziaûa. – PomyÀ-
laûbyÀraczejocórce,którejnapewnoniezrobidobrzepodska-
kiwanie na twoich plecach taki szmat drogi aÒ do Santiago.
Pedro milczaû. NastÅpnego dnia wczeÀnie rano podjâû wÅ-
drówkÅ. Caûy czas mówiû do dziecka, które siedziaûo w koszu
na jego plecach. Opowiedziaû wszystko, co pamiÅtaû, o Dolo-
res. Kiedy nie miaû juÒ nic do dodania, zaczynaû od poczâtku.
ByûwmieÀciepopoûudniu,kiedynahoryzonciegromadzi-
ûy siÅ ciÅÒkie deszczowe chmury. Usiadû pod wrotami katedry
Santiago Apóstol i czekaû. Od czasu do czasu karmiû córkÅ
tym, co zabraû z domu. Przyglâdaû siÅ wszystkim przechodzâ-
cym ksiÅÒom. Albo wydawalimusiÅzbytmûodzi,albo zbytsiÅ
spieszyli,bymógûimpowierzyåchrzestcórki.Czekaûwielego-
dzin.WkoºcuzobaczyûstaregoksiÅdza,którywolnoprzemie-
rzaû plac, kierujâc siÅ do katedry. Wtedy wstaû, zdjâû z gûowy
kapelusz z ûyka i wyjâû córkÅ z kosza. Stary ksiâdz cierpliwie
go wysûuchaû, po czym skinâû gûowâ.
–OchrzczÅtwojâcórkÅ–powiedziaû.–ZdalekaprzyszedûeÀ
wiedzionywiarâ.Wnaszychczasachtobardzorzadkie.Ludzie
rzadko odbywajâ tak dalekie wÅdrówki, powodowani wiarâ.
Dlatego Àwiat wyglâda tak, jak wyglâda.
13
Pedro udaû siÅ za ksiÅdzem do mrocznej katedry. Czuû
obecnoÀå Dolores. Jej dusza unosiûa siÅ nad nimi, byûa z nimi,
gdy szli do chrzcielnicy.
Stary ksiâdz oparû laskÅ o kolumnÅ.
– Jak dziewczynka bÅdzie miaûa na imiÅ? – spytaû.
– Jak jej matka. Dolores. A na drugieMaria. Dolores Maria
Santana.
Po chrzcie Pedro wyszedû na plac i usiadû pod pomnikiem,
tam, gdzie dziesiÅå lat wczeÀniej spotkaû Dolores. Córka spaûa
w koszu. Siedziaû bez ruchu, zatopiony w myÀlach.
Ja, Pedro Santana, jestem prostym czûowiekiem. Po rodzi-
cachnieodziedziczyûemnicprócznÅdzyiubóstwa.Nieudaûo
mi siÅ zatrzymaå Òony. Ale obiecujÅ ci, Òe nasza córka bÅdzie
Òyå inaczej. ZrobiÅ wszystko, Òeby nie musiaûa Òyå tak jak my.
ObiecujÅ ci, Dolores, Òe twoja córka bÅdzie miaûa dûugie,
szczÅÀliwe i godne Òycie.
Tego samego wieczoru Pedro opuÀciû miasto. Z córkâ,
Dolores Mariâ, wróciû do swojej wioski.
Byûo to 9 maja 1978 roku.
UbóstwianaprzezojcaDoloresMariaSantanamiaûawtedy
osiem miesiÅcy.
14
Skania
21–24 czerwca 1994
1
O Àwicie rozpoczâû przemianÅ. Wszystko dokûadnie zapla-
nowaû, Òeby nie byûo Òadnej wpadki. PoÀwiÅci na to caûy dzieº,
nie chciaû ryzykowaå, Òe nagle zabraknie mu czasu. Wziâû
pÅdzelek i trzymaû go w dûoni, przed sobâ. Ze stojâcego na po-
sadzce magnetofonu dobiegaûy go gûosy bÅbnów. Spojrzaû na
swojâ twarz w lustrze. I zrobiû na czole pierwsze czarne kreski.
ZauwaÒyû,Òedûoºmapewnâ.NiejestwiÅczdenerwowany.Mi-
mo Òe po raz pierwszy nakûadaû makijaÒ wojownika nie dla za-
bawy.Dotychczasbyûatotylkoformaucieczki,sposóbobrony
przedniesprawiedliwoÀciami,najakiebyûnieustannienaraÒo-
ny. Teraz wielka przemiana nabraûa innego charakteru. Powa-
gi. KaÒda namalowana kreska zdawaûa siÅ go oddalaå od po-
przedniego Òycia. Nie byûo odwrotu. Zabawa raz na zawsze siÅ
skoºczyûa, wyruszy na wojnÅ, w której ludzie umrâ naprawdÅ.
Œwiatûo byûo bardzo ostre. Ïeby uniknâå niepotrzeb-
nych odbiå, precyzyjnie poustawiaû lustra. Kiedy tutaj wszedû
i zamknâû za sobâ drzwi, po raz ostatni sprawdziû, czy o ni-
czymniezapomniaû.Wszystkobyûonaswoimmiejscu.Staran-
nie wyczyszczone pÅdzle, porcelanowe miseczki z farbami,
rÅcznikiiwoda.Obokmaûejtokarki,nakawaûkuczarnegoma-
15
teriaûu leÒaûa broº: trzy siekiery, noÒe róÒnej dûugoÀci i spray.
W jednej tylko sprawie nic jeszcze nie postanowiû. BÅdzie mu-
siaû wybraå broº. Nie mógû zabraå wszystkiego. Wiedziaû jed-
nak, Òe decyzja zapadnie sama, kiedy przystâpi do przemiany.
Zanim usiadû przed ûawâ, Òeby pomalowaå twarz, opuszka-
mi palców sprawdziû ostrza siekier i noÒy. Nie mogûy byå ost-
rzejsze. Nie oparû siÅ pokusie i mocniej nacisnâû palcem jeden
z noÒy. Natychmiast pokazaûa siÅ krew. Wytarû palec i nóÒ
rÅcznikiem. I usiadû przed lustrami.
Pierwszekreskinaczolepowinnybyåczarne.Jakbynacinaû
dwie gûÅbokie rany, otwieraû mózg, opróÒniajâc go ze wszyst-
kich wspomnieº i myÀli, które mu towarzyszyûy, drÅczyûy
i upokarzaûy. Potem bÅdâ czerwone i biaûe kreski, koûa,
czworokâty, a na koºcu, na policzkach, wÅÒowe ornamenty.
Jego biaûa skóra w ogóle nie bÅdzie widoczna. Tak dokona siÅ
przemiana. To, co byûo, przestanie istnieå. Narodzi siÅ
zwierzÅ,którenigdynieprzemówiludzkimgûosem.PomyÀlaû,
Òe gdyby to byûo konieczne, bez wahania obetnie sobie jÅzyk.
PrzemianazajÅûamucaûydzieº.SkoºczyûtuÒposzóstejpo
poûudniu. Wtedy zdecydowaû siÅ zabraå najwiÅkszâ siekierÅ.
Wetknâû trzonek za gruby skórzany pas. Byûy tam juÒ dwa
noÒe. Rozejrzaû siÅ. O niczym nie zapomniaû. Spray wûoÒyû
do wewnÅtrznej kieszeni skórzanej kurtki.
Porazostatnispojrzaûnaswojâtwarzwlustrze.Wzdrygnâû
siÅ. A potem wolno wûoÒyû kask na gûowÅ, zgasiû Àwiatûo
i wyszedû. Boso, tak jak tutaj przyszedû.
*
PiÅå minut po dziewiâtej Gustaf Wetterstedt Àciszyû telewi-
zor i zadzwoniû do matki. Zgodnie ze starym zwyczajem. Od-
kâd przeszûo dwadzieÀcia piÅå lat temu opuÀciû fotel ministra
sprawiedliwoÀci i zaniechaû wszelkiej dziaûalnoÀci politycznej,
16
z niechÅciâ i niesmakiem oglâdaû telewizyjne wiadomoÀci.
Nie mógû siÅ pogodziå z tym, Òe juÒ go tam nie ma. Przez wiele
lat ministrowania byû w centrum Òycia publicznego i przynaj-
mniejrazwtygodniupokazywaûsiÅwtelewizji.Pilnowaû,byse-
kretarki rejestrowaûy kaÒde jego wystâpienie na taÀmie wideo.
TaÀmy zajmowaûy teraz caûâ ÀcianÅ w jego gabinecie. Czasami
je oglâdaû. I zawsze z zadowoleniem konstatowaû, Òe ani razu
podczastylulatnastanowiskuministrasprawiedliwoÀciÒadne
nieoczekiwane lub podchwytliwe pytanie zûoÀliwego dzienni-
karza nie wyprowadziûo go z równowagi. Z nietajonâ pogardâ
myÀlaû o kolegach, którzy bali siÅ dziennikarzy telewizyjnych.
CzÅsto coÀ dukali, sami sobie przeczyli i nie umieli z tego wy-
brnâå. Jemu nigdy coÀ podobnego siÅ nie przydarzyûo. Jego
nikt nie usidliû. Dziennikarze nie byli w stanie go pokonaå.
Nigdy teÒ nie udaûo im siÅ wytropiå jego tajemnicy.
Wûâczyû telewizor o dziewiâtej, na skrót wiadomoÀci.
Potem go Àciszyû, przysunâû telefon i zadzwoniû do matki.
Urodziûa go bardzo wczeÀnie. Teraz miaûa dziewiÅådziesiât
cztery lata, jasny umysû i niespoÒytâ energiÅ. Mieszkaûa sama
w duÒym mieszkaniu w centrum Sztokholmu. Ile razy podno-
siû sûuchawkÅ i wykrÅcaû numer, zawsze miaû nadziejÅ, Òe nie
odbierze. Miaû powyÒej siedemdziesiâtki i zaczynaû siÅ niepo-
koiå, Òe matka go przeÒyje. Niczego bardziej nie pragnâû niÒ
jej Àmierci. Zostaûby sam. Nie musiaûby do niej wydzwaniaå,
szybko by zapomniaû, jak wyglâdaûa.
Sygnaûy rozbrzmiewaûy. Czekajâc, patrzyû na pozbawione-
gogûosulektorawiadomoÀci.Poczwartymsygnalezaczâûmieå
nadziejÅ, Òe nareszcie umarûa. I wtedy jâ usûyszaû. Przybraû ûa-
godny ton. Spytaû, jak siÅ czuje, jak minâû dzieº. Kiedy musiaû
uznaå, Òe jednak Òyje, chciaû maksymalnie skróciå rozmowÅ.
Skoºczyû i siedziaû z rÅkâ na sûuchawce. Ona nie umrze,
pomyÀlaû. Nie umrze, chyba Òe jâ zabijÅ.
17
Siedziaû w ciszy. Szumiaûo morze, w pobliÒu przejechaû
samotny motorower. Wstaû z kanapy i podszedû do duÒego
okna tarasu z widokiem na morze. Byû piÅkny, nastrojowy
zmierzch. Na brzegu opodal jego duÒej posesji byûo pusto.
Ludzie siedzâ przed telewizorami, pomyÀlaû. KiedyÀ mogli zo-
baczyå,jakchwytamreporterówzagardûo.Byûemwtedyminis-
trem sprawiedliwoÀci. Powinienem zostaå premierem. Ale nie
zostaûem.
Starannie zaciâgnâû ciÅÒkie zasûony, Òeby nie byûo Òadnych
przeÀwitów. ChociaÒ w swoim domu na wschodnich przed-
mieÀciachYstadustaraûsiÅÒyåanonimowo,zdarzaûosiÅ,Òeob-
serwowali go ciekawscy. MinÅûo dwadzieÀcia piÅå lat, odkâd
odszedûzestanowiska,amimotoniezostaûjeszczecaûkiemza-
pomniany. Poszedû do kuchni i nalaû sobie kawy z termosu.
Kupiû go pod koniec lat szeÀådziesiâtych, podczas oficjalnej
wizyty we Wûoszech. Byû tam bodaj w sprawie przedyskutowa-
nia wzrostu nakûadów na powstrzymanie rosnâcej fali terro-
ryzmu w Europie. W jego domu wszÅdzie byûy pamiâtki przy-
woûujâce na myÀl dawne czasy. Powinien je wyrzuciå. Uznaû
to jednak za bezsensowny wysiûek.
Usiadû na kanapie z filiÒankâ kawy. Pilotem wyûâczyû tele-
wizorimyÀlaûomijajâcymdniu.Przedpoûudniemodwiedziûa
go dziennikarka z pewnego duÒego miesiÅcznika, który publi-
kowaû cykl reportaÒy o niegdyÀ znanych ludziach, obecnie na
emeryturze. Nie udaûo mu siÅ dociec, dlaczego wybraûa akurat
jego. Przyszûa z fotografem, robili mu zdjÅcia nad morzem
i w domu. Zawczasu postanowiû, Òe siÅ zaprezentuje jako po-
godny staruszek, pogodzony ze swoim Òyciem. Mówiû, Òe jest
bardzoszczÅÀliwy.ÏeÒyjewodosobnieniu,Òebywspokojuod-
daå siÅ medytacjom, i z dobrze udawanym zaÒenowaniem na-
pomknâûoewentualnymspisaniuswoichwspomnieº.Dzien-
nikarka, kobieta okoûo czterdziestki, byûa pod wraÒeniem
18
i traktowaûa go z pokornym respektem. Potem odprowadziû
goÀci do samochodu i pomachaû im na poÒegnanie.
ZsatysfakcjâpomyÀlaû,Òeniepowiedziaûanijednegosûowa
prawdy. Byûa to jednazniewielurzeczy,którego nadalbawiûy.
OszukaåiniedaåsiÅprzyûapaå.Rozsiewaåpozoryizûudzenia.
PowielulatachobecnoÀciwÒyciupolitycznymzdaûsobiespra-
wÅ, Òe w konsekwencji zostaje jedynie kûamstwo. Prawda prze-
brana za kûamstwo albo kûamstwo przebrane za prawdÅ.
Niespiesznie dopiû kawÅ. Czuû narastajâce zadowolenie.
Najlepsze byûy wieczory i noce. Wtedy oddalaûy siÅ od niego
myÀli o wszystkim, co byûo kiedyÀ i co minÅûo bezpowrotnie.
Nikt jednak nie mógû go pozbawiå najwaÒniejszego. Tajemni-
cy, którâ znaû tylko on sam.
Czasami myÀlaû o sobie jak o obrazie w lustrze, który jest
jednoczeÀniewklÅsûyiwypukûy.Byûawnimtasamadwuznacz-
noÀå. Inni widzieli jedynie powierzchniÅ, ot, zdolny jurysta,
szanowany minister sprawiedliwoÀci, pogodny emeryt, który
przechadza siÅ po skaºskim nabrzeÒu. Nikt nie podejrzewaû,
Òe jest swoim wûasnym sobowtórem. Skûadaû wizyty królom
i prezydentom, kûaniaû siÅ z uÀmiechem i myÀlaû: ÒebyÀcie tyl-
ko wiedzieli, kim naprawdÅ jestem i co o was myÀlÅ. Kiedy staû
przed kamerami telewizyjnymi, ta sentencja – ÒebyÀcie tylko
wiedzieli,kimjestem–nigdynieopuszczaûajegoÀwiadomoÀci.
Ale nikt tego nie odczytaû, nie zgûÅbiû jego tajemnicy, tej oto,
Òe gardzipartiâ,którâreprezentuje,poglâdami,którychbroni,
wiÅkszoÀciâ ludzi, których spotyka. I z tâ tajemnicâ umrze.
Przejrzaû Àwiat na wylot, wszystkie jego marnoÀci, widziaû bez-
sensegzystencji.Niktjednaknieznaûjegoprawdziwychpoglâ-
dów i nie pozna. Nie odczuwaû potrzeby dzielenia siÅ swoimi
spostrzeÒeniami i zapatrywaniami.
Coraz bardziej cieszyû siÅ na jutrzejszy dzieº. TuÒ po dzie-
wiâtejwieczoremmielisiÅuniegozjawiåprzyjaciele.Czarnym
19
mercedesem z przydymionymi lustrzanymi szybami. Wjadâ
do garaÒu, on bÅdzie na nich czekaû w salonie, za starannie
zaciâgniÅtymi zasûonami, jak teraz. Jego oczekiwania natych-
miast wzrosûy, kiedy zaczâû sobie wyobraÒaå, jakâ dziewczynÅ
mu tym razem przywiozâ. Przekazaû wiadomoÀå, Òe ostatnio
byûo za duÒo blondynek. Niektóre byûy za stare, miaûy ponad
dwadzieÀcia lat. Ïyczyûby sobie mûodszâ, najchÅtniej rasy mie-
szanej. Kiedy weÎmie dziewczynÅ do sypialni, przyjaciele po-
siedzâwpiwnicy,gdziewstawiûtelewizor.PrzedÀwitemjuÒich
nie bÅdzie, a on zacznie snuå fantazje o dziewczynie, którâ
przywiozâ za tydzieº. Na myÀl o jutrzejszym dniu podnieciû
siÅ,wstaûzkanapyiwszedûdogabinetu.ZanimzapaliûÀwiatûo,
zaciâgnâû zasûony. Przez moment miaû wraÒenie, Òe na brzegu
ktoÀ stoi. Zdjâû okulary i zmruÒyû oczy. Zdarzaûo siÅ, Òe nocne
marki wysiadywaûy akurat pod jego posesjâ. Kilka razy musiaû
wzywaå policjÅ, skarÒâc siÅ na mûodych ludzi, którzy rozpalali
ognisko na brzegu i haûasowali. Policjanci zjawiali siÅ natych-
miast i zabierali intruzów. CzÅsto myÀlaû o tym, Òe nigdy nie
przyszûoby mu do gûowy, jakie bÅdzie miaû wiadomoÀci i kon-
takty jako minister sprawiedliwoÀci. Nie tylko poznaû specy-
ficznâ mentalnoÀå szwedzkiej policji, pozyskaû takÒe przyja-
cióû w strategicznych punktach szwedzkiej machiny prawni-
czej. Nie mniej waÒne byûy kontakty, jakie nawiâzaû ze Àrodo-
wiskiem przestÅpczym. ZaprzyjaÎniûsiÅzdziaûajâcymiwpoje-
dynkÅ inteligentnymi bandziorami i z szefami duÒych grup
przestÅpczych. Mimo Òe sporo siÅ zmieniûo w ciâgu ostatnich
dwudziestu piÅciu lat, jego stare kontakty nadal przysparzaûy
mu duÒo radoÀci. Zwûaszcza ci jego przyjaciele, którzy dbali
o to, by co tydzieº odwiedzaûa go panienka w stosownym
wieku.
Postaå na brzegu byûa przywidzeniem. Poprawiû zasûony
i wysunâû szufladÅ biurka, które odziedziczyû po ojcu, suro-
20
wym profesorze prawa. Wyjâû kosztowny, piÅknie zdobiony
album i powoli, niemal naboÒnie wertowaû swój zbiór zdjÅå
pornograficznych, pamiÅtajâcych poczâtki sztuki fotografo-
wania.NajstarszezdjÅciebyûoprawdziwymrarytasem:dagero-
typ z 1855 roku, który kupiû kiedyÀ w ParyÒu. Przedstawiaûo
nagâ kobietÅ obejmujâcâ psa. Jego kolekcjÅ dobrze znaûo jedy-
nie doborowe grono mÅÒczyzn o identycznych zainteresowa-
niach. ZdjÅcia Lecadre’a z lat dziewiÅådziesiâtych XIX wieku,
których byû posiadaczem, ustÅpowaûy jedynie kolekcji pewne-
go leciwego potentata przemysûu hutniczego z okrÅgu Ruhry.
NajdûuÒej zatrzymywaû siÅ przy zdjÅciach bardzo mûodych
modelek, bÅdâcych – sâdzâc po oczach – pod wpûywem nar-
kotyków. CzÅsto Òaûowaû, Òe sam nie poÀwiÅciû siÅ fotografii.
Byûby teraz w posiadaniu unikatowych zbiorów.
Przejrzaû album i wûoÒyû go do szuflady. Od przyjacióû wy-
mógû obietnicÅ, Òe po jego Àmierci zaoferujâ zdjÅcia pewnemu
paryskiemuantykwariuszowispecjalizujâcemusiÅwtegotypu
transakcjach. Pieniâdze ze sprzedaÒy miaûy trafiå na konto
fundacji dla mûodych prawników, którâ juÒ zaûoÒyû, a której
istnienie ujawniono by dopiero po jego Àmierci.
ZgasiûlampÅnabiurkuisiedziaûwmroku.Cichoszumiaûo
morze. Znów mu siÅ wydawaûo, Òe sûyszy przejeÒdÒajâcy
w pobliÒu motorower.
Ciâgle nie mógû sobie wyobraziå wûasnej Àmierci, mimo Òe
miaû przeszûo siedemdziesiât lat. W USA dwukrotnie uczest-
niczyû incognito w egzekucjach; widziaû Àmierå na krzeÀle
elektrycznym i, co rzadkie, w komorze gazowej. Sprawiûo
mu to osobliwâ przyjemnoÀå. Ale wûasnej Àmierci sobie nie
wyobraÒaû.
Wszedû do salonu i nalaû sobie z barku kieliszek likieru.
ZbliÒaûa siÅ póûnoc. Przed snem pozostaû mu jedynie krótki
21
spacer nad morzem. WûoÒyû kurtkÅ, wsunâû stopy w parÅ
zuÒytych drewniaków i opuÀciû dom.
Byûobezwietrznie.JegoposiadûoÀåleÒaûanauboczu,niewi-
dziaû stâd Àwiateû w oknach najbliÒszych sâsiadów. Z oddali
dobiegaû szum samochodów jadâcych w kierunku Käsebergi.
Poszedû przez ogród do furtki, która wychodziûa na brzeg.
KuswemuniezadowoleniuzauwaÒyû,Òelampaprzyfurtcejest
popsuta. Morze czekaûo. Wyjâû klucze i otworzyû furtkÅ. Po
chwili byû na brzegu. Morze byûo spokojne. Daleko na hory-
zoncie widziaû Àwiatûa statku, który pûynâû na zachód. Rozpiâû
rozporek i sikaû do wody, rozmyÀlajâc o jutrzejszej wizycie.
Nagle, choå nic nie sûyszaû, zorientowaû siÅ, Òe ktoÀ za nim
stoi. Zesztywniaû, sparaliÒowany strachem. Potem szybko siÅ
odwróciû.
Czûowiek, którego zobaczyû, przypominaû zwierzÅ. MÅÒ-
czyzna miaû na sobie tylko krótkie spodnie. Z histerycznym
przeraÒeniem spojrzaû mu w twarz. Nie wiedziaû, czy jest zde-
formowana, czy przesûania jâ maska. Dostrzegû w jego rÅku
siekierÅ. PomyÀlaû mgliÀcie, Òe dûoº obejmujâca trzonek jest
bardzo maûa, Òe mÅÒczyzna przypomina karûa.
Krzyknâû i ruszyû do bramy.
Zmarû w tym samym momencie, w którym ostrze siekiery
przeciÅûomukrÅgosûup,tuÒpodûopatkami.JuÒniewidziaû,jak
czûowiek, który byå moÒe byû zwierzÅciem, klÅka, przecinamu
czoûo,poczymjednymmocnymszarpniÅciemzrywawûosy.
MinÅûa póûnoc. Byû wtorek, 21 czerwca.
W pobliÒu odezwaû siÅ samotny motorower. Po chwili
dÎwiÅk silnika umilkû.
I znów byûo bardzo cicho.
22
2
21 czerwca, o dwunastej w poûudnie, Kurt Wallander
wyszedû z budynku komendy policji w Ystadzie. Ïeby nikt nie
zauwaÒyû jego znikniÅcia, wymknâû siÅ przez garaÒ. A potem
wsiadûdosamochoduipojechaûdoportu.PoniewaÒbyûociep-
ûo, zostawiû marynarkÅ na krzeÀle w swoim pokoju. Ci, którzy
w ciâgu najbliÒszych godzin bÅdâ go szukaå, pomyÀlâ, Òe jest
w budynku. Zaparkowaû przed teatrem, udaû siÅ na najdalsze
molo i usiadû na ûawce pod czerwonym barakiem morskiej
sûuÒby ratowniczej. Wziâû ze sobâ koûonotatnik i kiedy zamie-
rzaû zabraå siÅ do pisania, zorientowaû siÅ, Òe nie ma pióra.
W pierwszym odruchu irytacji chciaû wrzuciå notatnik do
basenu portowego i daå sobie z tym spokój. Wiedziaû jednak,
Òe to niemoÒliwe. Koledzy nigdy by mu tego nie wybaczyli.
Nie przejmujâc siÅ jego protestami, wybrali go, Òeby w ich
imieniu wygûosiû mowÅ poÒegnalnâ na czeÀå ich komendanta
Björka, który tego dnia, o trzeciej, koºczyû u nich pracÅ.
WallandernigdydotâdniewygûaszaûÒadnychmów.Jedyne
publiczne wystÅpy, w jakich musiaû uczestniczyå, to niezliczo-
ne konferencje prasowe, organizowane na uÒytek prowadzo-
nych Àledztw. Ale jak siÅ dziÅkuje odchodzâcemu komendan-
towi?IzacosiÅwûaÀciwiedziÅkuje?Czywogólemielizacobyå
muwdziÅczni? NajchÅtniejpowiedziaûbykilkasûówo tym,jak
bardzo go niepokojâ powaÒne i najwyraÎniej nieprzemyÀlane
reorganizacje i redukcje w policji.
Wyszedû z komendy, Òeby siÅ w spokoju zastanowiå, co po-
wie. Poprzedniego wieczoru siedziaû do póÎnej nocy przy ku-
chennym stole i nic nie wymyÀliû. Ale terazmusi. Za niespeûna
trzygodzinywrÅczâBjörkowiprezent.NastÅpnegodniaBjörk
zacznie pracÅ w Malmö jako szef wojewódzkiego wydziaûu
do spraw cudzoziemców.
23
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym E-ksiazka24.pl.
! "# $%& ' ( ) * + ) $ ( & ,+ - ! . ( ./$/%/& 0110 ! & 0110 . 22 . 3 0114 . 3 (5 ! 5 '- 2
Na próÒno giâå mi, potrzâsaå na próÒno, boå stara jest i nieczuûa ta krata, nie rozewrze siÅ, myÀlÅ o tym trwoÒno, jako Òe we mnie mocno tkwi ta krata, dopokâd nie sczeznÅ, nie sczeÎnie i krata. Gustaf Fröding, Gazela
Jonowi
Dominikana 1978 Prolog TuÒ przed Àwitem Pedra SantanÅobudziûswâdkopcâcejsiÅ lampy naftowej. Otworzyû oczy i w pierwszej chwili nie wie- dziaû, gdzie jest. Zostaû wyrwany ze snu, który chciaûby jeszcze Àniå. WÅdrowaû przez przedziwny skalisty pejzaÒ, powietrze byûo tam rozrzedzone i wydawaûo mu siÅ, Òe opuszczajâ go wszystkie wspomnienia. Kopcâca lampa naftowa przeniknÅûa do ÀwiadomoÀci, przywoûujâc sûaby zapach wulkanicznego popioûu. Ale nagle pojawiûo siÅ coÀ jeszcze: gûos udrÅczonego, dyszâcego czûowieka. Wtedy sen prysû i Pedro wróciû do ciem- nego pokoju, w którym spÅdziû szeÀå dni i szeÀå nocy, Àpiâc zaledwie po kilka minut. Lampa naftowa zgasûa. Wokóû panowaûy ciemnoÀci. Sie- dziaû bez ruchu. Noc byûa bardzo ciepûa. Koszula kleiûa siÅ od potu. Zdaû sobie sprawÅ, Òe cuchnie. Dawno siÅ nie myû. Nie miaû na to siûy. Znów usûyszaû gûos dyszâcego czûowieka. Podniósû siÅ ostroÒnie i szukaû w ciemnoÀciach plastikowego kanistra z naftâ. Powinien staå przy drzwiach. Musiaûo padaå, kiedy spaûem,pomyÀlaû.CzuûpodstopamiwilgotnâziemiÅ.Zodda- li dobiegûo go pianie koguta. Wiedziaû, Òe to kogut Ramireza. 7
Zawszepiaûwewsipierwszy,przedÀwitem.Byûjakniecierpliwy czûowiek.Jakjedenztychmiastowych,którymsiÅzdaje,Òetyle ichczekapracy,aniestarczaimczasunanicwiÅcejprócztroski o wûasny poÀpiech. Nie to, co tutaj, na wsi, gdzie wszystko wy- znaczarytmÒycia.PocomielibydokâdÀpÅdziå,skororoÀliny, które zapewniajâ im byt, rosnâ wolno? Uderzyû dûoniâ o kanister. Wyjâû szmacianâ zatyczkÅ i od- wróciû siÅ. Dyszenie, które sûyszaû w ciemnoÀciach, stawaûo siÅ coraz bardziej nieregularne. Znalazû lampÅ, wyciâgnâû korek i ostroÒnie wlaû naftÅ. Próbowaû sobie przypomnieå, gdzie po- ûoÒyû zapaûki. PamiÅtaû, Òe pudeûko byûo prawie puste, powin- ny w nim byå dwie albo trzy. Odstawiû kanister i obmacywaû rÅkami ziemiÅ. Wyczuû je niemal od razu. Zapaliû zapaûkÅ, podniósû szklany klosz i patrzyû, jak knot zaczyna siÅ paliå. Odwróciû siÅ z udrÅkâ. Nie chciaû tam patrzeå. Kobieta leÒâca pod Àcianâ umieraûa. JuÒ to wiedziaû, mimo Òe próbo- waû sobie wmawiaå, Òe kryzys niedûugo minie. Dotâd sen byû jego jedynâ ucieczkâ.TerazniemiaûjuÒszans.Czûowieknigdy nie ucieknie od Àmierci. Ani od swojej, ani od Àmierci bliskiej osoby. Kucnâû obok jej ûóÒka. Lampa rzucaûa niespokojne cienie na Àciany. Spojrzaû na jej bladâ twarz. Byûa mûoda i mimo za- padniÅtych policzków nadal piÅkna. Tylko uroda nie opusz- cza mojej Òony, pomyÀlaû. W oczach zakrÅciûy mu siÅ ûzy. Dotknâû jej czoûa. Gorâczka znów podskoczyûa. Obrzuciû spojrzeniem zaûatane kawaûkiem tektury okno. Jeszcze nie Àwita. Kogut Ramireza nie miaû na razie konkuren- cji. Oby do Àwitu, pomyÀlaû. Ona umrze w nocy. Nie w dzieº. Ïeby tylko starczyûo jej siû do Àwitu. Wtedy jeszcze mnie nie zostawi. Nagle otworzyûa oczy. Chwyciû jej dûoº i próbowaû siÅ uÀmiechaå. 8
– Gdzie dziecko? – spytaûa tak sûabym gûosem, Òe ledwie mógû jâ zrozumieå. – U mojej siostry – odpowiedziaû. – Tak jest najlepiej. Jego odpowiedÎ chyba jâ uspokoiûa. – Dûugo spaûam? – Wiele godzin. – SiedziaûeÀ tutaj caûy czas? Musisz odpoczâå. Za kilka dni juÒ mnie tu nie bÅdzie. – Spaûem – odparû. – Wkrótce wyzdrowiejesz. Zastanawiaû siÅ, czy wyczuûa jego kûamstwo. Zastanawiaû siÅ, czy ona wie, Òe juÒ nigdy nie wstanie z ûóÒka. CzyÒby siÅ nawzajem,wrozpaczy,okûamywali?Ïebyto,conieuniknione, byûo mniej bolesne? – Jestem bardzo zmÅczona – powiedziaûa. – Musisz spaå, Òeby wyzdrowieå – odpowiedziaû, odwraca- jâc gûowÅ, Òeby nie zobaczyûa, jak sûabo nad sobâ panuje. ChwilÅ póÎniej do chaty zajrzaû Àwit. Zanurzyûa siÅ w nie- ÀwiadomoÀci. Siedziaû na ziemi przy jej ûóÒku. ZmÅczenie odebraûo mu kontrolÅ nad myÀlami. WÅdrowaûy swobodnie, nie miaû siûy ich okieûznaå. Spotkaû Dolores, kiedy miaû dwadzieÀcia jeden lat. Przeszli zbratemJuanemkawaûdrogidoSantiagodelosTreintaCabal- leros,Òebypopatrzeånakarnawaû.DwalatastarszyJuanbyûjuÒ w mieÀcie, Pedro znalazû siÅ tutaj po raz pierwszy. WÅdrowali trzy dni. Czasami udaûo im siÅ podjechaå parÅ kilometrów na woziezaprzÅÒonymwwoûy.PrzewaÒniejednak szli.Razchcie- li siÅ zabraå na gapÅ autobusem. Ale zostali przyûapani, kiedy wdrapywali siÅ na dach, Òeby daå nura miÅdzy torby i toboûki. KierowcaichprzegoniûipoczÅstowaûobelgami.Wykrzykiwaû, 9
Òe nie powinno byå takich biedaków, których nie staå nawet na bilet autobusowy. – Taki kierowca autobusu musi byå bardzo bogaty – powiedziaû Pedro, kiedy szli zapylonâ drogâ, wijâcâ siÅ wÀród niezliczonych plantacji trzciny cukrowej. – Gûupi jesteÀ – odparû Juan. – Pieniâdze z biletów idâ do wûaÀciciela autobusu. Nie do tego, kto nim kieruje. – A kto to jest? – spytaû Pedro. –Skâdmamwiedzieå?–obruszyûsiÅJuan.–KiedybÅdziemy w mieÀcie, pokaÒÅ ci domy, w których tacy mieszkajâ. W koºcu dotarli do celu. Byû lutowy dzieº i caûe miasto ogarnÅûagorâczkakarnawaûu.Pedro,oniemiaûy,patrzyûnako- lorowe stroje z naszytymi, poûyskujâcymi lusterkami. Przera- ziûy go maski diabûów i zwierzât. Caûe miasto wydawaûo siÅ koûysaå w rytm tysiÅcy bÅbnów i gitar. Juan pewnie i swo- bodnieprowadziûgoulicamiizauûkami.NocespÅdzalinaûaw- ce w Parque Duarte. Pedro niepokoiû siÅ, Òe Juan zniknie mu z oczu w tym nieprzebranym tûumie. Czuû siÅ jak dziecko, które boi siÅ zgubiå rodzica. Ale nie dawaû tego po sobie poznaå. Nie chciaû, Òeby Juan siÅ z niego Àmiaû. A jednak staûo siÅ. Ostatniego dnia, wieczorem. Byli na Calle del Sol, najwiÅkszej ulicy w mieÀcie, kiedy Juan nagle przepadû w tûumie roztaºczonych ludzi. Nie ustalili Òadnego miejsca spotkania na wypadek, gdyby siÅ rozdzielili. Szukaû brata do póÎna, zapadûa juÒ noc, i nie znalazû. Nie byûo go na parkowej ûawce, gdzie wczeÀniej spali. NastÅpnego dnia, o Àwicie, Pedro usiadû pod jednym z pomników na Plaza de Cultura. Ugasiû pragnienie wodâ z fontanny. Nie miaû pieniÅdzy na jedzenie. PomyÀlaû, Òe pozostaje mu jedynie odszukaå drogÅ powrotnâ do domu. Jak tylko wyjdzie z miasta, zakradnie siÅ na jednâ z wielu plantacji bananów i naje do syta. 10
Nagle zauwaÒyû, Òe ktoÀ koûo niego siedzi. Dziewczyna w jego wieku. PomyÀlaû, Òe to najpiÅkniejsza dziewczyna, jakâ kiedykolwiek widziaû. Kiedy na niego spojrzaûa, speszony opuÀciû wzrok. Ukradkiem zobaczyû, jak zdejmuje sandaûy i rozciera obolaûe stopy. Tak wûaÀnie poznaû Dolores. CzÅsto póÎniej wspominali, Òe poûâczyûo ich znikniÅcia Juana w karnawaûowym tûumie i jej obolaûe stopy. Siedzieliprzyfontannieirozmawiali.OkazaûosiÅ,ÒeDolo- res jest w mieÀcie od niedawna. Szukaûa posady sûuÒâcej, cho- dzâcoddrzwidodrzwizamoÒnychdomów.Alebezpowodze- nia. Tak jak Pedro, byûa dzieckiem campesino i pochodziûa z wioski poûoÒonej niedaleko wioski Pedra. Razem wyszli z miasta, ogoûocili bananowiec, Òeby zaspokoiå gûód, i im bli- Òej byli celu, tym wolniej szli. Dwa lata póÎniej, w maju, przed porâ deszczowâ, pobrali siÅ i zamieszkali w jego wiosce, w maûym domku, który dostali odjednegozwujówPedra.Pedropracowaûnaplantacjitrzciny cukrowej, a Dolores uprawiaûa warzywa i sprzedawaûa je prze- jeÒdÒajâcymkupcom.Ïylibiednie,alebylimûodziiszczÅÀliwi. Byûo tylko jedno ale. Po trzech latach Dolores nadal nie mogûa zajÀå w ciâÒÅ. Nigdy o tym nie rozmawiali. Ale Pedro widziaû, Òe Òona coraz bardziej siÅ tym martwi. W tajemnicy przed nim pojechaûa pod granicÅ z Haiti szukaå pomocy u curiositas, nic siÅ jednak nie zmieniûo. MinÅûo osiem lat. Pewnego wieczoru, kiedy Pedro wróciû z plantacji, wyszûa mu na spotkanie i powiedziaûa, Òe jest w ciâ- Òy. Pod koniec ósmego roku ich maûÒeºstwa urodziûa córkÅ. Ledwie Pedro zobaczyû dziecko, od razu wiedziaû, Òe odziedzi- czyûo urodÅ po matce. Tego samego wieczoru poszedû do koÀ- cioûa i ofiarowaû zûotâ biÒuteriÅ, podarunek od matki, kiedy jeszcze Òyûa. Ofiarowaû jâ Marii Dziewicy. PomyÀlaû, Òe ze swo- 11
im dzieckiem w powijakach przypomina Dolores i ich nowo narodzonâ córkÅ. Wracajâc do domu, Àpiewaû tak gûoÀno i do- noÀnie,ÒemijajâcygoludziezastanawialisiÅ,czyprzypadkiem nie wypiû za duÒo sfermentowanego soku z trzciny cukrowej. Doloresspaûa.OddychaûacorazgwaûtowniejiporuszaûasiÅ niespokojnie. – Nie moÒesz umrzeå – szepnâû Pedro i zdaû sobie sprawÅ, ÒeniepotrafijuÒzapanowaånadrozpaczâ.–NiemoÒeszzosta- wiå mnie i córki. Dwie godziny póÎniej byûo po wszystkim. Przez chwilÅ oddychaûa spokojnie. Otworzyûa oczy i spojrzaûa na niego. – Musisz ochrzciå naszâ córkÅ – powiedziaûa. – Musisz jâ ochrzciå i musisz siÅ niâ zajâå. – Niedûugo wyzdrowiejesz – odparû. – Razem pójdziemy do koÀcioûa i jâ ochrzcimy. – Mnie juÒ nie ma – odpowiedziaûa i zamknÅûa oczy. Potem odeszûa. DwatygodniepóÎniejPedrowyszedûzwioski,niosâccórkÅ w koszu na plecach. Brat Juan kawaûek go odprowadziû. – Wiesz, co robisz? – zapytaû. – RobiÅ tylko to, co konieczne – odparû Pedro. – Dlaczego musisz ochrzciå córkÅ w mieÀcie? Dlaczego nie tutaj, w wiosce? Ten koÀcióû byû dobry i dla ciebie, i dla mnie. I dla naszych rodziców. Pedro zatrzymaû siÅ i popatrzyû na brata. – Przez osiem lat czekaliÀmy na dziecko. Kiedy w koºcu nasza córka przyszûa na Àwiat, Dolores zachorowaûa. Nikt nie mógû jej pomóc. Ani lekarze, ani leki. Nie skoºczyûa trzy- 12
dziestulatimusiaûaumrzeå.BojesteÀmybiedni.Bochorujemy z nÅdzy. Poznaûem Dolores w czasie karnawaûu, kiedy zniknâ- ûeÀ w tûumie. ChcÅ pójÀå do duÒej katedry przy placu, gdzie siÅ spotkaliÀmy. Moja córka bÅdzie ochrzczona w najwiÅkszym koÀciele w naszym kraju. Tylko tyle mogÅ zrobiå dla Dolores. Nie czekajâc na odpowiedÎ Juana, odwróciû siÅ i poszedû. Kiedy póÎnym wieczorem dotarû do rodzinnej wioski Dolo- res, zatrzymaû siÅ przed domem jej matki. Powiedziaû, dokâd idzie. Stara kobieta ze smutkiem pokrÅciûa gûowâ. – Smutek wpÅdza ciÅ w szaleºstwo – powiedziaûa. – PomyÀ- laûbyÀraczejocórce,którejnapewnoniezrobidobrzepodska- kiwanie na twoich plecach taki szmat drogi aÒ do Santiago. Pedro milczaû. NastÅpnego dnia wczeÀnie rano podjâû wÅ- drówkÅ. Caûy czas mówiû do dziecka, które siedziaûo w koszu na jego plecach. Opowiedziaû wszystko, co pamiÅtaû, o Dolo- res. Kiedy nie miaû juÒ nic do dodania, zaczynaû od poczâtku. ByûwmieÀciepopoûudniu,kiedynahoryzonciegromadzi- ûy siÅ ciÅÒkie deszczowe chmury. Usiadû pod wrotami katedry Santiago Apóstol i czekaû. Od czasu do czasu karmiû córkÅ tym, co zabraû z domu. Przyglâdaû siÅ wszystkim przechodzâ- cym ksiÅÒom. Albo wydawalimusiÅzbytmûodzi,albo zbytsiÅ spieszyli,bymógûimpowierzyåchrzestcórki.Czekaûwielego- dzin.WkoºcuzobaczyûstaregoksiÅdza,którywolnoprzemie- rzaû plac, kierujâc siÅ do katedry. Wtedy wstaû, zdjâû z gûowy kapelusz z ûyka i wyjâû córkÅ z kosza. Stary ksiâdz cierpliwie go wysûuchaû, po czym skinâû gûowâ. –OchrzczÅtwojâcórkÅ–powiedziaû.–ZdalekaprzyszedûeÀ wiedzionywiarâ.Wnaszychczasachtobardzorzadkie.Ludzie rzadko odbywajâ tak dalekie wÅdrówki, powodowani wiarâ. Dlatego Àwiat wyglâda tak, jak wyglâda. 13
Pedro udaû siÅ za ksiÅdzem do mrocznej katedry. Czuû obecnoÀå Dolores. Jej dusza unosiûa siÅ nad nimi, byûa z nimi, gdy szli do chrzcielnicy. Stary ksiâdz oparû laskÅ o kolumnÅ. – Jak dziewczynka bÅdzie miaûa na imiÅ? – spytaû. – Jak jej matka. Dolores. A na drugieMaria. Dolores Maria Santana. Po chrzcie Pedro wyszedû na plac i usiadû pod pomnikiem, tam, gdzie dziesiÅå lat wczeÀniej spotkaû Dolores. Córka spaûa w koszu. Siedziaû bez ruchu, zatopiony w myÀlach. Ja, Pedro Santana, jestem prostym czûowiekiem. Po rodzi- cachnieodziedziczyûemnicprócznÅdzyiubóstwa.Nieudaûo mi siÅ zatrzymaå Òony. Ale obiecujÅ ci, Òe nasza córka bÅdzie Òyå inaczej. ZrobiÅ wszystko, Òeby nie musiaûa Òyå tak jak my. ObiecujÅ ci, Dolores, Òe twoja córka bÅdzie miaûa dûugie, szczÅÀliwe i godne Òycie. Tego samego wieczoru Pedro opuÀciû miasto. Z córkâ, Dolores Mariâ, wróciû do swojej wioski. Byûo to 9 maja 1978 roku. UbóstwianaprzezojcaDoloresMariaSantanamiaûawtedy osiem miesiÅcy. 14
Skania 21–24 czerwca 1994 1 O Àwicie rozpoczâû przemianÅ. Wszystko dokûadnie zapla- nowaû, Òeby nie byûo Òadnej wpadki. PoÀwiÅci na to caûy dzieº, nie chciaû ryzykowaå, Òe nagle zabraknie mu czasu. Wziâû pÅdzelek i trzymaû go w dûoni, przed sobâ. Ze stojâcego na po- sadzce magnetofonu dobiegaûy go gûosy bÅbnów. Spojrzaû na swojâ twarz w lustrze. I zrobiû na czole pierwsze czarne kreski. ZauwaÒyû,Òedûoºmapewnâ.NiejestwiÅczdenerwowany.Mi- mo Òe po raz pierwszy nakûadaû makijaÒ wojownika nie dla za- bawy.Dotychczasbyûatotylkoformaucieczki,sposóbobrony przedniesprawiedliwoÀciami,najakiebyûnieustannienaraÒo- ny. Teraz wielka przemiana nabraûa innego charakteru. Powa- gi. KaÒda namalowana kreska zdawaûa siÅ go oddalaå od po- przedniego Òycia. Nie byûo odwrotu. Zabawa raz na zawsze siÅ skoºczyûa, wyruszy na wojnÅ, w której ludzie umrâ naprawdÅ. Œwiatûo byûo bardzo ostre. Ïeby uniknâå niepotrzeb- nych odbiå, precyzyjnie poustawiaû lustra. Kiedy tutaj wszedû i zamknâû za sobâ drzwi, po raz ostatni sprawdziû, czy o ni- czymniezapomniaû.Wszystkobyûonaswoimmiejscu.Staran- nie wyczyszczone pÅdzle, porcelanowe miseczki z farbami, rÅcznikiiwoda.Obokmaûejtokarki,nakawaûkuczarnegoma- 15
teriaûu leÒaûa broº: trzy siekiery, noÒe róÒnej dûugoÀci i spray. W jednej tylko sprawie nic jeszcze nie postanowiû. BÅdzie mu- siaû wybraå broº. Nie mógû zabraå wszystkiego. Wiedziaû jed- nak, Òe decyzja zapadnie sama, kiedy przystâpi do przemiany. Zanim usiadû przed ûawâ, Òeby pomalowaå twarz, opuszka- mi palców sprawdziû ostrza siekier i noÒy. Nie mogûy byå ost- rzejsze. Nie oparû siÅ pokusie i mocniej nacisnâû palcem jeden z noÒy. Natychmiast pokazaûa siÅ krew. Wytarû palec i nóÒ rÅcznikiem. I usiadû przed lustrami. Pierwszekreskinaczolepowinnybyåczarne.Jakbynacinaû dwie gûÅbokie rany, otwieraû mózg, opróÒniajâc go ze wszyst- kich wspomnieº i myÀli, które mu towarzyszyûy, drÅczyûy i upokarzaûy. Potem bÅdâ czerwone i biaûe kreski, koûa, czworokâty, a na koºcu, na policzkach, wÅÒowe ornamenty. Jego biaûa skóra w ogóle nie bÅdzie widoczna. Tak dokona siÅ przemiana. To, co byûo, przestanie istnieå. Narodzi siÅ zwierzÅ,którenigdynieprzemówiludzkimgûosem.PomyÀlaû, Òe gdyby to byûo konieczne, bez wahania obetnie sobie jÅzyk. PrzemianazajÅûamucaûydzieº.SkoºczyûtuÒposzóstejpo poûudniu. Wtedy zdecydowaû siÅ zabraå najwiÅkszâ siekierÅ. Wetknâû trzonek za gruby skórzany pas. Byûy tam juÒ dwa noÒe. Rozejrzaû siÅ. O niczym nie zapomniaû. Spray wûoÒyû do wewnÅtrznej kieszeni skórzanej kurtki. Porazostatnispojrzaûnaswojâtwarzwlustrze.Wzdrygnâû siÅ. A potem wolno wûoÒyû kask na gûowÅ, zgasiû Àwiatûo i wyszedû. Boso, tak jak tutaj przyszedû. * PiÅå minut po dziewiâtej Gustaf Wetterstedt Àciszyû telewi- zor i zadzwoniû do matki. Zgodnie ze starym zwyczajem. Od- kâd przeszûo dwadzieÀcia piÅå lat temu opuÀciû fotel ministra sprawiedliwoÀci i zaniechaû wszelkiej dziaûalnoÀci politycznej, 16
z niechÅciâ i niesmakiem oglâdaû telewizyjne wiadomoÀci. Nie mógû siÅ pogodziå z tym, Òe juÒ go tam nie ma. Przez wiele lat ministrowania byû w centrum Òycia publicznego i przynaj- mniejrazwtygodniupokazywaûsiÅwtelewizji.Pilnowaû,byse- kretarki rejestrowaûy kaÒde jego wystâpienie na taÀmie wideo. TaÀmy zajmowaûy teraz caûâ ÀcianÅ w jego gabinecie. Czasami je oglâdaû. I zawsze z zadowoleniem konstatowaû, Òe ani razu podczastylulatnastanowiskuministrasprawiedliwoÀciÒadne nieoczekiwane lub podchwytliwe pytanie zûoÀliwego dzienni- karza nie wyprowadziûo go z równowagi. Z nietajonâ pogardâ myÀlaû o kolegach, którzy bali siÅ dziennikarzy telewizyjnych. CzÅsto coÀ dukali, sami sobie przeczyli i nie umieli z tego wy- brnâå. Jemu nigdy coÀ podobnego siÅ nie przydarzyûo. Jego nikt nie usidliû. Dziennikarze nie byli w stanie go pokonaå. Nigdy teÒ nie udaûo im siÅ wytropiå jego tajemnicy. Wûâczyû telewizor o dziewiâtej, na skrót wiadomoÀci. Potem go Àciszyû, przysunâû telefon i zadzwoniû do matki. Urodziûa go bardzo wczeÀnie. Teraz miaûa dziewiÅådziesiât cztery lata, jasny umysû i niespoÒytâ energiÅ. Mieszkaûa sama w duÒym mieszkaniu w centrum Sztokholmu. Ile razy podno- siû sûuchawkÅ i wykrÅcaû numer, zawsze miaû nadziejÅ, Òe nie odbierze. Miaû powyÒej siedemdziesiâtki i zaczynaû siÅ niepo- koiå, Òe matka go przeÒyje. Niczego bardziej nie pragnâû niÒ jej Àmierci. Zostaûby sam. Nie musiaûby do niej wydzwaniaå, szybko by zapomniaû, jak wyglâdaûa. Sygnaûy rozbrzmiewaûy. Czekajâc, patrzyû na pozbawione- gogûosulektorawiadomoÀci.Poczwartymsygnalezaczâûmieå nadziejÅ, Òe nareszcie umarûa. I wtedy jâ usûyszaû. Przybraû ûa- godny ton. Spytaû, jak siÅ czuje, jak minâû dzieº. Kiedy musiaû uznaå, Òe jednak Òyje, chciaû maksymalnie skróciå rozmowÅ. Skoºczyû i siedziaû z rÅkâ na sûuchawce. Ona nie umrze, pomyÀlaû. Nie umrze, chyba Òe jâ zabijÅ. 17
Siedziaû w ciszy. Szumiaûo morze, w pobliÒu przejechaû samotny motorower. Wstaû z kanapy i podszedû do duÒego okna tarasu z widokiem na morze. Byû piÅkny, nastrojowy zmierzch. Na brzegu opodal jego duÒej posesji byûo pusto. Ludzie siedzâ przed telewizorami, pomyÀlaû. KiedyÀ mogli zo- baczyå,jakchwytamreporterówzagardûo.Byûemwtedyminis- trem sprawiedliwoÀci. Powinienem zostaå premierem. Ale nie zostaûem. Starannie zaciâgnâû ciÅÒkie zasûony, Òeby nie byûo Òadnych przeÀwitów. ChociaÒ w swoim domu na wschodnich przed- mieÀciachYstadustaraûsiÅÒyåanonimowo,zdarzaûosiÅ,Òeob- serwowali go ciekawscy. MinÅûo dwadzieÀcia piÅå lat, odkâd odszedûzestanowiska,amimotoniezostaûjeszczecaûkiemza- pomniany. Poszedû do kuchni i nalaû sobie kawy z termosu. Kupiû go pod koniec lat szeÀådziesiâtych, podczas oficjalnej wizyty we Wûoszech. Byû tam bodaj w sprawie przedyskutowa- nia wzrostu nakûadów na powstrzymanie rosnâcej fali terro- ryzmu w Europie. W jego domu wszÅdzie byûy pamiâtki przy- woûujâce na myÀl dawne czasy. Powinien je wyrzuciå. Uznaû to jednak za bezsensowny wysiûek. Usiadû na kanapie z filiÒankâ kawy. Pilotem wyûâczyû tele- wizorimyÀlaûomijajâcymdniu.Przedpoûudniemodwiedziûa go dziennikarka z pewnego duÒego miesiÅcznika, który publi- kowaû cykl reportaÒy o niegdyÀ znanych ludziach, obecnie na emeryturze. Nie udaûo mu siÅ dociec, dlaczego wybraûa akurat jego. Przyszûa z fotografem, robili mu zdjÅcia nad morzem i w domu. Zawczasu postanowiû, Òe siÅ zaprezentuje jako po- godny staruszek, pogodzony ze swoim Òyciem. Mówiû, Òe jest bardzoszczÅÀliwy.ÏeÒyjewodosobnieniu,Òebywspokojuod- daå siÅ medytacjom, i z dobrze udawanym zaÒenowaniem na- pomknâûoewentualnymspisaniuswoichwspomnieº.Dzien- nikarka, kobieta okoûo czterdziestki, byûa pod wraÒeniem 18
i traktowaûa go z pokornym respektem. Potem odprowadziû goÀci do samochodu i pomachaû im na poÒegnanie. ZsatysfakcjâpomyÀlaû,Òeniepowiedziaûanijednegosûowa prawdy. Byûa to jednazniewielurzeczy,którego nadalbawiûy. OszukaåiniedaåsiÅprzyûapaå.Rozsiewaåpozoryizûudzenia. PowielulatachobecnoÀciwÒyciupolitycznymzdaûsobiespra- wÅ, Òe w konsekwencji zostaje jedynie kûamstwo. Prawda prze- brana za kûamstwo albo kûamstwo przebrane za prawdÅ. Niespiesznie dopiû kawÅ. Czuû narastajâce zadowolenie. Najlepsze byûy wieczory i noce. Wtedy oddalaûy siÅ od niego myÀli o wszystkim, co byûo kiedyÀ i co minÅûo bezpowrotnie. Nikt jednak nie mógû go pozbawiå najwaÒniejszego. Tajemni- cy, którâ znaû tylko on sam. Czasami myÀlaû o sobie jak o obrazie w lustrze, który jest jednoczeÀniewklÅsûyiwypukûy.Byûawnimtasamadwuznacz- noÀå. Inni widzieli jedynie powierzchniÅ, ot, zdolny jurysta, szanowany minister sprawiedliwoÀci, pogodny emeryt, który przechadza siÅ po skaºskim nabrzeÒu. Nikt nie podejrzewaû, Òe jest swoim wûasnym sobowtórem. Skûadaû wizyty królom i prezydentom, kûaniaû siÅ z uÀmiechem i myÀlaû: ÒebyÀcie tyl- ko wiedzieli, kim naprawdÅ jestem i co o was myÀlÅ. Kiedy staû przed kamerami telewizyjnymi, ta sentencja – ÒebyÀcie tylko wiedzieli,kimjestem–nigdynieopuszczaûajegoÀwiadomoÀci. Ale nikt tego nie odczytaû, nie zgûÅbiû jego tajemnicy, tej oto, Òe gardzipartiâ,którâreprezentuje,poglâdami,którychbroni, wiÅkszoÀciâ ludzi, których spotyka. I z tâ tajemnicâ umrze. Przejrzaû Àwiat na wylot, wszystkie jego marnoÀci, widziaû bez- sensegzystencji.Niktjednaknieznaûjegoprawdziwychpoglâ- dów i nie pozna. Nie odczuwaû potrzeby dzielenia siÅ swoimi spostrzeÒeniami i zapatrywaniami. Coraz bardziej cieszyû siÅ na jutrzejszy dzieº. TuÒ po dzie- wiâtejwieczoremmielisiÅuniegozjawiåprzyjaciele.Czarnym 19
mercedesem z przydymionymi lustrzanymi szybami. Wjadâ do garaÒu, on bÅdzie na nich czekaû w salonie, za starannie zaciâgniÅtymi zasûonami, jak teraz. Jego oczekiwania natych- miast wzrosûy, kiedy zaczâû sobie wyobraÒaå, jakâ dziewczynÅ mu tym razem przywiozâ. Przekazaû wiadomoÀå, Òe ostatnio byûo za duÒo blondynek. Niektóre byûy za stare, miaûy ponad dwadzieÀcia lat. Ïyczyûby sobie mûodszâ, najchÅtniej rasy mie- szanej. Kiedy weÎmie dziewczynÅ do sypialni, przyjaciele po- siedzâwpiwnicy,gdziewstawiûtelewizor.PrzedÀwitemjuÒich nie bÅdzie, a on zacznie snuå fantazje o dziewczynie, którâ przywiozâ za tydzieº. Na myÀl o jutrzejszym dniu podnieciû siÅ,wstaûzkanapyiwszedûdogabinetu.ZanimzapaliûÀwiatûo, zaciâgnâû zasûony. Przez moment miaû wraÒenie, Òe na brzegu ktoÀ stoi. Zdjâû okulary i zmruÒyû oczy. Zdarzaûo siÅ, Òe nocne marki wysiadywaûy akurat pod jego posesjâ. Kilka razy musiaû wzywaå policjÅ, skarÒâc siÅ na mûodych ludzi, którzy rozpalali ognisko na brzegu i haûasowali. Policjanci zjawiali siÅ natych- miast i zabierali intruzów. CzÅsto myÀlaû o tym, Òe nigdy nie przyszûoby mu do gûowy, jakie bÅdzie miaû wiadomoÀci i kon- takty jako minister sprawiedliwoÀci. Nie tylko poznaû specy- ficznâ mentalnoÀå szwedzkiej policji, pozyskaû takÒe przyja- cióû w strategicznych punktach szwedzkiej machiny prawni- czej. Nie mniej waÒne byûy kontakty, jakie nawiâzaû ze Àrodo- wiskiem przestÅpczym. ZaprzyjaÎniûsiÅzdziaûajâcymiwpoje- dynkÅ inteligentnymi bandziorami i z szefami duÒych grup przestÅpczych. Mimo Òe sporo siÅ zmieniûo w ciâgu ostatnich dwudziestu piÅciu lat, jego stare kontakty nadal przysparzaûy mu duÒo radoÀci. Zwûaszcza ci jego przyjaciele, którzy dbali o to, by co tydzieº odwiedzaûa go panienka w stosownym wieku. Postaå na brzegu byûa przywidzeniem. Poprawiû zasûony i wysunâû szufladÅ biurka, które odziedziczyû po ojcu, suro- 20
wym profesorze prawa. Wyjâû kosztowny, piÅknie zdobiony album i powoli, niemal naboÒnie wertowaû swój zbiór zdjÅå pornograficznych, pamiÅtajâcych poczâtki sztuki fotografo- wania.NajstarszezdjÅciebyûoprawdziwymrarytasem:dagero- typ z 1855 roku, który kupiû kiedyÀ w ParyÒu. Przedstawiaûo nagâ kobietÅ obejmujâcâ psa. Jego kolekcjÅ dobrze znaûo jedy- nie doborowe grono mÅÒczyzn o identycznych zainteresowa- niach. ZdjÅcia Lecadre’a z lat dziewiÅådziesiâtych XIX wieku, których byû posiadaczem, ustÅpowaûy jedynie kolekcji pewne- go leciwego potentata przemysûu hutniczego z okrÅgu Ruhry. NajdûuÒej zatrzymywaû siÅ przy zdjÅciach bardzo mûodych modelek, bÅdâcych – sâdzâc po oczach – pod wpûywem nar- kotyków. CzÅsto Òaûowaû, Òe sam nie poÀwiÅciû siÅ fotografii. Byûby teraz w posiadaniu unikatowych zbiorów. Przejrzaû album i wûoÒyû go do szuflady. Od przyjacióû wy- mógû obietnicÅ, Òe po jego Àmierci zaoferujâ zdjÅcia pewnemu paryskiemuantykwariuszowispecjalizujâcemusiÅwtegotypu transakcjach. Pieniâdze ze sprzedaÒy miaûy trafiå na konto fundacji dla mûodych prawników, którâ juÒ zaûoÒyû, a której istnienie ujawniono by dopiero po jego Àmierci. ZgasiûlampÅnabiurkuisiedziaûwmroku.Cichoszumiaûo morze. Znów mu siÅ wydawaûo, Òe sûyszy przejeÒdÒajâcy w pobliÒu motorower. Ciâgle nie mógû sobie wyobraziå wûasnej Àmierci, mimo Òe miaû przeszûo siedemdziesiât lat. W USA dwukrotnie uczest- niczyû incognito w egzekucjach; widziaû Àmierå na krzeÀle elektrycznym i, co rzadkie, w komorze gazowej. Sprawiûo mu to osobliwâ przyjemnoÀå. Ale wûasnej Àmierci sobie nie wyobraÒaû. Wszedû do salonu i nalaû sobie z barku kieliszek likieru. ZbliÒaûa siÅ póûnoc. Przed snem pozostaû mu jedynie krótki 21
spacer nad morzem. WûoÒyû kurtkÅ, wsunâû stopy w parÅ zuÒytych drewniaków i opuÀciû dom. Byûobezwietrznie.JegoposiadûoÀåleÒaûanauboczu,niewi- dziaû stâd Àwiateû w oknach najbliÒszych sâsiadów. Z oddali dobiegaû szum samochodów jadâcych w kierunku Käsebergi. Poszedû przez ogród do furtki, która wychodziûa na brzeg. KuswemuniezadowoleniuzauwaÒyû,Òelampaprzyfurtcejest popsuta. Morze czekaûo. Wyjâû klucze i otworzyû furtkÅ. Po chwili byû na brzegu. Morze byûo spokojne. Daleko na hory- zoncie widziaû Àwiatûa statku, który pûynâû na zachód. Rozpiâû rozporek i sikaû do wody, rozmyÀlajâc o jutrzejszej wizycie. Nagle, choå nic nie sûyszaû, zorientowaû siÅ, Òe ktoÀ za nim stoi. Zesztywniaû, sparaliÒowany strachem. Potem szybko siÅ odwróciû. Czûowiek, którego zobaczyû, przypominaû zwierzÅ. MÅÒ- czyzna miaû na sobie tylko krótkie spodnie. Z histerycznym przeraÒeniem spojrzaû mu w twarz. Nie wiedziaû, czy jest zde- formowana, czy przesûania jâ maska. Dostrzegû w jego rÅku siekierÅ. PomyÀlaû mgliÀcie, Òe dûoº obejmujâca trzonek jest bardzo maûa, Òe mÅÒczyzna przypomina karûa. Krzyknâû i ruszyû do bramy. Zmarû w tym samym momencie, w którym ostrze siekiery przeciÅûomukrÅgosûup,tuÒpodûopatkami.JuÒniewidziaû,jak czûowiek, który byå moÒe byû zwierzÅciem, klÅka, przecinamu czoûo,poczymjednymmocnymszarpniÅciemzrywawûosy. MinÅûa póûnoc. Byû wtorek, 21 czerwca. W pobliÒu odezwaû siÅ samotny motorower. Po chwili dÎwiÅk silnika umilkû. I znów byûo bardzo cicho. 22
2 21 czerwca, o dwunastej w poûudnie, Kurt Wallander wyszedû z budynku komendy policji w Ystadzie. Ïeby nikt nie zauwaÒyû jego znikniÅcia, wymknâû siÅ przez garaÒ. A potem wsiadûdosamochoduipojechaûdoportu.PoniewaÒbyûociep- ûo, zostawiû marynarkÅ na krzeÀle w swoim pokoju. Ci, którzy w ciâgu najbliÒszych godzin bÅdâ go szukaå, pomyÀlâ, Òe jest w budynku. Zaparkowaû przed teatrem, udaû siÅ na najdalsze molo i usiadû na ûawce pod czerwonym barakiem morskiej sûuÒby ratowniczej. Wziâû ze sobâ koûonotatnik i kiedy zamie- rzaû zabraå siÅ do pisania, zorientowaû siÅ, Òe nie ma pióra. W pierwszym odruchu irytacji chciaû wrzuciå notatnik do basenu portowego i daå sobie z tym spokój. Wiedziaû jednak, Òe to niemoÒliwe. Koledzy nigdy by mu tego nie wybaczyli. Nie przejmujâc siÅ jego protestami, wybrali go, Òeby w ich imieniu wygûosiû mowÅ poÒegnalnâ na czeÀå ich komendanta Björka, który tego dnia, o trzeciej, koºczyû u nich pracÅ. WallandernigdydotâdniewygûaszaûÒadnychmów.Jedyne publiczne wystÅpy, w jakich musiaû uczestniczyå, to niezliczo- ne konferencje prasowe, organizowane na uÒytek prowadzo- nych Àledztw. Ale jak siÅ dziÅkuje odchodzâcemu komendan- towi?IzacosiÅwûaÀciwiedziÅkuje?Czywogólemielizacobyå muwdziÅczni? NajchÅtniejpowiedziaûbykilkasûówo tym,jak bardzo go niepokojâ powaÒne i najwyraÎniej nieprzemyÀlane reorganizacje i redukcje w policji. Wyszedû z komendy, Òeby siÅ w spokoju zastanowiå, co po- wie. Poprzedniego wieczoru siedziaû do póÎnej nocy przy ku- chennym stole i nic nie wymyÀliû. Ale terazmusi. Za niespeûna trzygodzinywrÅczâBjörkowiprezent.NastÅpnegodniaBjörk zacznie pracÅ w Malmö jako szef wojewódzkiego wydziaûu do spraw cudzoziemców. 23