kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 378
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

May Peter - Jezioro tajemnic - (03. Wyspa Lewis)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
M

May Peter - Jezioro tajemnic - (03. Wyspa Lewis) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu M MAY PETER Cykl: Wyspa Lewis
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 188 stron)

Peter May Jezioro tajemnic

O książce Hebrydy Zewnętrzne to mroczne i surowe miejsce, gdzie w ciągu jednej nocy może zniknąć jezioro, ukazując wrak awionetki ze zwłokami zaginionego przed laty słynnego rockmana. I nie ma w tym żadnej magii. Są za to głęboko skrywane konflikty zamkniętej purytańskiej społeczności, jest podłość i chciwość. I jest mur milczenia. Jeśli Fin Macleod go nie zburzy, nie odkryje, co naprawdę zdarzyło się na wyspie Lewis przed siedemnastu laty. A musi to zrobić, bo chociaż nie pracuje już w policji, to wciąż myśli jak inspektor. PETER MAY Ceniony pisarz i scenarzysta, urodził się w Glasgow. Zanim wydał swą pierwszą powieść, The Reporter, utrzymywał się z dziennikarstwa, pisując dla „The Scotsman” i „Glasgow Evening Times”. W wieku 21 lat zdobył tytuł Szkockiego Dziennikarza Roku. W 1978 r. rozpoczął pracę w BBC. Jest autorem kilkuset scenariuszy do seriali i widowisk telewizyjnych. Ten etap kariery zawodowej zakończył w 1996 r. i poświęcił się wyłącznie pisaniu książek. Jego dorobek literacki obejmuje ponad 20 powieści kryminalnych, za które otrzymał m.in. francuskie Prix Intramuros, Cezam Prix Littéraire Inter CE oraz przyznawaną przez czytelników Prix des Lecteurs. Pierwsza książka z cyklu Wyspa Lewis, Czarny dom, znalazła się w gronie finalistów The Barry Award i The Macavity Award w kategorii Najlepsza Powieść Kryminalna. Człowiek z Wyspy Lewis został wyróżniony m.in. Grand Prix des Lecteurs. W 2014 r. ukazała się Entry Island. Na podstawie powieści z cyklu Wyspa Lewis powstaje serial BBC. www.petermay.co.uk

Tego autora WYSPA ENTRY Trylogia WYSPA LEWIS CZARNY DOM CZŁOWIEK Z WYSPY LEWIS JEZIORO TAJEMNIC Pamięci małej Jennifer

Wszystko jest szachownicą nocy i dniGdzie los z ludźmi o piony gra:Przesuwa, szachuje i zbija,I jeden po drugim zabiera.Omar Chajjam, rubajjat XLIX

PROLOG Siedzi przy biurku, pobladły ze strachu i świadomości, że musi wykonać krok, którego nie da się cofnąć. Tak jak czasu i śmierci. Pióro drży mu w dłoni, gdy zaczyna pisać. • • • Prześladuje mnie to już od pewnego czasu. Wiem, że większość ludzi nie zrozumie dlaczego, zwłaszcza ci, którzy mnie kochają i których ja kocham. Mogę powiedzieć tylko tyle, że nikt nie uświadamia sobie, w jakim żyję piekle, a ostatnie tygodnie stały się po prostu nie do zniesienia. Czas, bym odszedł. Tak mi przykro. • • • Podpisuje się. Zamaszyście jak zwykle. Nieczytelnie. I składa kartkę, jakby dzięki temu słowa mogły zniknąć. Niczym koszmar senny. Niczym krok, który ma go zaprowadzić w ciemność. Wstaje i rozgląda się po pokoju ostatni raz, zastanawiając się, czy znajdzie w sobie odwagę. Powinien zostawiać list czy nie? Czy sprawi to jakąkolwiek różnicę? Zerka na kartkę, która się rozłożyła i leży oparta o monitor komputera, gdzie — jak ma nadzieję — będzie widoczna. Serce wypełnia mu zrodzony z żalu ból, gdy przebiega wzrokiem splatające się litery, których nauczył się tyle lat temu, kiedy jeszcze miał przed sobą całe życie. Słodko-gorzkie wspomnienie niewinności i młodości. Zapach pyłu kredowego i ciepłego mleka w szkole. Jakże to wszystko było bezsensowne!

ROZDZIAŁ 1 Kiedy Fin otworzył oczy, wnętrze pradawnego kamiennego lokum, które chroniło ich przed burzą, było zalane dziwnym różowym światłem. Dym z niemal wygasłego ognia unosił się leniwie w nieruchomym powietrzu, a Whistler zniknął. Fin wsparł się na łokciach i zobaczył, że kamień przy wejściu jest odsunięty na bok. W dali widział różowawą mgiełkę brzasku, która zawisła nad górami. Burza przeszła. Deszcz spadł i pozostawił po sobie nienaturalny bezruch. Obolały Fin wygramolił się spod koców i podpełzł obok ognia do miejsca, gdzie na kamieniach leżały jego rozłożone rzeczy. Wciąż miały w sobie ślad wilgoci, ale były dostatecznie suche, by dało się je nosić; położył się na plecach i wsunął nogi w spodnie, potem usiadł, żeby zapiąć koszulę i wciągnąć przez głowę sweter. Uporał się ze skarpetkami, włożył buty, ale nawet ich nie zasznurował, i wyczołgał się na zbocze. Widok, który go powitał, był niemal nadprzyrodzony. Wokół wznosiły się stromo góry południowo-zachodniej części wyspy, znikając w mroku niskich chmur. Dolina w dole wydawała się szersza niż w nocy w świetle błyskawicy. Gigantyczne odłamki skalne zaściełające jej dno wyrastały niczym widma z mgły, która napływała ze wschodu, gdzie wciąż niewidoczne słońce rzucało fantastycznie czerwony blask. Wyglądało to jak świt czasu. Sylwetka Whistlera odcinała się ostro od jasności za skupiskiem zniszczonych i kruszejących schronień zwanych ulami; stał na grani, skąd widać było dolinę; Fin, czując drżenie nóg, ruszył w jego stronę po podmokłym gruncie. Whistler nie odwrócił się ani nie dał po sobie poznać, że jest świadomy jego obecności. Tkwił w miejscu jak posąg zastygły w czasie i przestrzeni. Fin był zszokowany wyrazem jego twarzy, która wydawała się pozbawiona wszelkiej barwy. Broda wyglądała jak czarno-srebrna farba nałożona niedbale na białe płótno. Ciemne i nieprzeniknione oczy kryły się w cieniu. — O co chodzi, Whistler? Whistler uparcie milczał, Fin obrócił więc głowę, żeby zobaczyć to, na co tamten patrzył w takim skupieniu. W pierwszej chwili widok przyprawił go o zdumienie. Rozumiał to, co widział na własne oczy, a jednak nie miało to najmniejszego sensu. Odwrócił się i spojrzał poza ule, na skalny bezład nad ich głowami i pokryte piargiem zbocze, wznoszące się do grzbietu góry, gdzie stał poprzedniej nocy i widział błyskawicę odbijającą się w powierzchni jeziora w dole. Potem znów skierował wzrok na dolinę. Ale nie zobaczył jeziora. Tylko wielką pustą dziurę. Jego zarys był wyraźny — tam gdzie przez niezliczone eony woda pochłaniała torf i skały. Sądząc po zagłębieniu, jaką pozostawiło w ziemi, miało długość około półtora kilometra, szerokość ośmiuset metrów i było głębokie na jakieś dwadzieścia metrów. Jego dno tworzyła maź z torfu i szlamu upstrzona wielkimi i małymi głazami. Na wschodnim krańcu niecki, gdzie dolina niknęła w porannej mgle, widać było szeroki na piętnaście metrów brązowy kanał, niczym ślad pozostawiony przez gigantycznego ślimaka. Fin spojrzał na Whistlera. — Co się stało z jeziorem? Whistler tylko wzruszył ramionami i pokręcił głową. — Zniknęło. — Jakim cudem jezioro może zniknąć? Przez długą chwilę Whistler, niczym człowiek pogrążony w transie, patrzył w stronę pozbawionego wody zagłębienia, aż nagle, jakby Fin odezwał się dopiero teraz, powiedział: — Dawno temu też stało się coś takiego. Jeszcze zanim się urodziliśmy. W latach pięćdziesiątych. W Morsgail.

— Nie rozumiem. Co masz na myśli? — Fin nie krył zdumienia. — To samo. Pewien listonosz przechodził każdego ranka obok jeziora na trasie między Morsgail i Kinlochresort. Cholerne zadupie. Loch nan Learga. Więc pewnego dnia idzie tamtędy jak zwykle i widzi, że nie ma jeziora. Jest tylko wielka dziura. Sam przechodziłem tamtędy wielokrotnie. Zrobił się cholerny szum. Przyjeżdżali z prasy i telewizji, aż z Londynu. I te wszystkie spekulacje… no cóż, dzisiaj wydaje się to idiotyczne, ale wtedy gadali o tym w kółko w radiu i pisali w gazetach. Wszyscy twierdzili, że w jezioro uderzył meteoryt i że wyparowało. — A w rzeczywistości? Whistler wzruszył ramionami. — Najbardziej prawdopodobna teoria to pęknięcie torfowiska. — To znaczy? Whistler wydął wargi, wciąż wlepiając wzrok w pokryte szlamem dno nieistniejącego jeziora. — No cóż… zdarza się, kiedy długo nie ma deszczu. Nie jest to tutaj zbyt częste. — Prawie się uśmiechnął. — Torf na powierzchni schnie i pęka. I nie przepuszcza wtedy wody, o czym wie każdy, kto go wycina. — Wskazał głową miejsce, gdzie gigantyczny ślimaczy ślad ginął we mgle. — Tam jest drugie jezioro, niżej w dolinie. Gdybym miał jakiekolwiek pieniądze, tobym się założył, że to wyższe spłynęło do niższego. — W jaki sposób? — Większość tych jeziorek utworzyło się na torfie pokrywającym miejscowy gnejs. Często rozdzielają je granie utworzone z czegoś mniej stabilnego, jak na przykład amfibolit. Kiedy po dłuższym okresie suszy zaczyna mocno padać, jak zeszłej nocy, deszczówka przenika przez szczeliny w torfie, tworząc na podłożu skalnym warstwę szlamu. Niewykluczone, że w tym przypadku torf między jeziorami spłynął wraz ze szlamem, a woda pod wpływem własnego ciężaru przebiła się przez amfibolit i całe to cholerstwo zeszło w dół doliny. Powietrze poruszyło się nieznacznie, gdy słońce drgnęło ku górze, mgła zaś uniosła się odrobinę. Dostatecznie, by odsłonić coś białego i czerwonego; spoczywało w najgłębszej części jeziora i odbijało blask słońca. — Co to takiego? — spytał Fin, ale Whistler nie odpowiedział. — Masz lornetkę? — W plecaku. — Głos Whistlera był ledwie słyszalny. Fin pospieszył z powrotem do ich ula i wpełzł do środka, żeby poszukać lornetki. Kiedy znowu stanął na grani, zauważył, że Whistler w ogóle się nie poruszył. Wciąż spoglądał beznamiętnie tam, gdzie niegdyś było jezioro. Fin podniósł lornetkę do oczu i zaczął nastawiać ostrość, aż ujrzał wyraźnie czerwono-biały obiekt. — Jezu! — usłyszał swój własny szept. Był to mały jednosilnikowy samolot, usadowiony między skupiskiem głazów, lekko przechylony na bok. Na pierwszy rzut oka wydawał się nieuszkodzony. Szyby kokpitu pokrywało błoto i szlam, ale biel i czerwień kadłuba wyraźnie rzucały się w oczy. Podobnie jak czarne litery znaku wywoławczego. G-RUAI. Fin poczuł gęsią skórkę na karku. RUAI, skrót od Ruairidh, po gaelicku Roderick. Znak wywoławczy, który widniał w każdej gazecie przed siedemnastu laty, kiedy zaginął ten samolot, a wraz z nim Roddy Mackenzie. Mgła uniosła się nad górami jak dym zabarwiony jasnością brzasku. Wokół panował idealny bezruch. Ciszy nie zakłócał żaden dźwięk. Nawet wołanie ptaków. — Wiesz, czyj to samolot? Whistler skinął głową.

— Co on tu robi, u diabła? Mówili, że leciał do Mull i zniknął gdzieś nad morzem. Whistler wzruszył ramionami, ale się nie odezwał. — Zejdę na dół przyjrzeć się z bliska — oznajmił Fin. Whistler złapał go za ramię. Miał dziwny wyraz oczu. Gdyby Fin nie znał przyjaciela, powiedziałby, że to strach. — Nie powinniśmy. — Dlaczego? — Bo to nie nasz interes, Fin. — Whistler westchnął przeciągle. W jego głosie słychać było rezygnację. — Myślę, że trzeba to zgłosić, ale nie powinniśmy się w to mieszać. Fin przyjrzał mu się uważnie, ale postanowił o nic nie pytać. Wyswobodził ramię z uścisku Whistlera i powtórzył: — Zejdę na dół przyjrzeć się z bliska. Możesz iść ze mną albo nie. — Wcisnął lornetkę w dłoń przyjaciela i ruszył w dół zbocza ku pustej niecce jeziora. Zejście było strome i trudne; musiał pokonywać popękane kamienie i stwardniały torf, śliski z powodu trawy przygniecionej do ziemi przez deszcz. Brzegi niegdysiejszego jeziora upstrzone były głazami i Fin ślizgał się na nich, starając się utrzymać na nogach i zachować równowagę; co chwila musiał się podpierać, żeby nie upaść. Coraz niżej i niżej, w stronę trzewi dawnego jeziora, brnąc przez błoto i muł, miejscami po kolana, między skałami, skacząc z kamienia na kamień przez rozległe zagłębienie w ziemi. Dotarł już niemal do maszyny, kiedy się odwrócił i zobaczył, że Whistler podąża za nim w odległości kilku kroków; zatrzymał się, dysząc ciężko, i przez całą minutę obaj mężczyźni stali i na siebie patrzyli. Potem wzrok Fina powędrował ku przypominającym kontury mapy topograficznej warstwom torfu i skał — ku brzegowi jeziora sprzed dwunastu godzin. Gdyby wciąż znajdowało się na swoim miejscu, obaj tkwiliby na głębokości około piętnastu metrów pod powierzchnią wody. Odwrócił się i pokonał dystans dzielący go od samolotu. Spoczywał tylko nieznacznie przechylony pośród chaosu głazów i kamieni na dnie jeziora; można było niemal odnieść wrażenie, że złożyła go w tym miejscu delikatna dłoń Boga. Fin słyszał, jak przyjaciel dyszy u jego boku. — Wiesz, co jest dziwne? — Co? — spytał Whistler, ale sprawiał wrażenie kogoś, kto nie chce tak naprawdę wiedzieć. — Nie widzę żadnych uszkodzeń. — Wiec? — Gdyby samolot runął do jeziora, toby się cholernie roztrzaskał, prawda? Whistler nie skomentował tego. — Popatrz tylko. Nie ma prawie wgnieceń. Okna są nietknięte. Nawet przednia szyba nie pękła. — Fin pokonał kilka ostatnich głazów i wgramolił się z trudem na skrzydło. — Nie widać też rdzy. Kadłub jest wykonany chyba z aluminium. Nie ufając śliskiej i zdradzieckiej powierzchni skrzydła, przysunął się na czworakach do drzwi kokpitu. Okno pokrywała gruba warstwa zielonego szlamu, nie sposób było zajrzeć do środka. Chwycił za klamkę i spróbował otworzyć drzwi. Nie ustąpiły. — Zostaw to! — zawołał z dołu Whistler. Fin był jednak zdeterminowany. — Wejdź tu i mi pomóż. Whistler nawet nie drgnął. — Na litość boską, człowieku, tu jest Roddy! — Nie chcę go oglądać. To jak zbezczeszczenie grobu. Fin pokręcił głową i znów obrócił się w stronę drzwi, wspierając się stopami o kadłub po obu

ich stronach, i zaczął z całej siły ciągnąć. Nagle ustąpiły z głośnym zgrzytem przypominającym dźwięk rozdzieranego metalu, a Fin upadł plecami na skrzydło. Wnętrze kokpitu po raz pierwszy od siedemnastu lat zalał blask dnia. Fin dźwignął się na kolana i chwycił krawędzie drzwi, by się podnieść i zajrzeć do kabiny. Usłyszał, jak Whistler wspina się w ślad za nim na skrzydło, ale się nie odwrócił. Widok, który ukazał się jego oczom, był szokujący; towarzyszył mu smród gnijącej ryby. Deska przyrządów pod przednią szybą tworzyła półkolistą masę wskaźników i tarcz, szkło było pomazane i zabłocone, tarcze zegarów straciły barwę pod wpływem działania wody i alg. Na miejscu pasażera albo drugiego pilota nikt nie siedział. Drążki przepustnicy między fotelami — czerwony, czarny i niebieski — wciąż były widoczne i zaciągnięte. Po drugiej stronie, przypięte pasami, spoczywały ludzkie szczątki. Czas, woda i bakterie pochłonęły całe ciało, a szkielet utrzymywały w jednym kawałku zbielałe ścięgna i twarde więzadła, które w zimnej wodzie nie uległy rozkładowi. Skórzana kurtka pilota wydawała się miejscami niemal nietknięta. Dżinsy, choć wyprane z wszelkiej barwy, też się zachowały. Tak jak adidasy, choć Fin dostrzegł, że guma nabrzmiała, powiększając buty na szczątkach stóp. Grdyka, uszy i nos utraciły całkowicie swoje kształty; czaszka wciąż była widoczna, do resztek tkanki miękkiej przylegało kilka kosmyków. Wszystko to było dostatecznie szokujące dla dwóch starych przyjaciół, którzy pamiętali młodego, utalentowanego, niespokojnego człowieka imieniem Roddy, z tą jego niesforną czupryną jasnych kręconych włosów. Najbardziej jednak wstrząsnął nimi widok straszliwych obrażeń, jakim uległa prawa część twarzy i potylica. Zniknęła połowa szczęki, odsłaniając rząd pożółkłych połamanych zębów. Kość policzkowa i górna część czaszki były całkowicie zmiażdżone. — Jezu Chryste. — W głosie Whistlera było coś bluźnierczego. Wystarczył moment, by objąć wzrokiem ten makabryczny widok, i Fin niemal od razu cofnął się odruchowo, uderzając głową o ramię przyjaciela. Zatrzasnął drzwi kokpitu i odwróciwszy się, usiadł wsparty o nie plecami. Whistler przykucnął; oczy miał szeroko rozwarte. — Miałeś rację — powiedział Fin. — Nie powinniśmy tam zaglądać. — Spojrzał na koszmarnie bladą twarz przyjaciela i po raz pierwszy zauważył, że jest dziobata, zapewne po dziecięcej ospie. — Ale nie dlatego, że bezcześcimy grób. Whistler zmarszczył czoło. — Więc dlaczego? — Bo naruszamy miejsce przestępstwa. Whistler wpatrywał się w niego długo, a w jego ciemnych oczach malowało się niezrozumienie. Potem zsunął się ze skrzydła i ruszył z powrotem w stronę brzegu, kierując się uparcie ku kamiennym ulom i zostawiając za sobą zagłębienie w ziemi. — Whistler! — zawołał za nim Fin, ale wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna nie zwolnił kroku i nie obejrzał się ani razu.

ROZDZIAŁ 2 Fin siedział w gabinecie Gunna, patrząc na sterty papierów zalegających biurko sierżanta niczym nawiany śnieg. Na zewnątrz, po Church Street, przejeżdżał od czasu do czasu samochód i nawet z tej odległości słychać było krzyk mew krążących wokół trawlerów zacumowanych w porcie. Z okna rozciągał się widok na posępne, kryte kamyczkowym tynkiem domy o spadzistych dachach; Fin wstał i podszedł bliżej, żeby zobaczyć coś więcej. Macleod & Macleod, rzeźnik, żadnego pokrewieństwa. Blythswood Care, należący do organizacji charytatywnej sklep na rogu, z odręczną wywieszką w witrynie: „Nie przyjmujemy zwrotów”. Indyjska restauracja, Bangla Spice, i Tai Café. Ludzie z dala od swoich domów. Życie innych biegło tak, jakby nic się nie stało, jeśli jednak chodzi o Fina, to odkrycie szczątków Roddy’ego w samolocie spoczywającym na dnie jeziora przewróciło do góry nogami wszystkie jego wspomnienia, na zawsze zmieniając spojrzenie na przeszłość, na to, co było niegdyś. — Ta teoria z torfem wydaje się słuszna. Pański przyjaciel Whistler wie, co mówi. Fin odwrócił się, kiedy do pokoju wszedł Gunn z plikiem papierów. Twarz miał starannie wygoloną, błyszczała pod trójkącikiem włosów na czole, a różowa skóra roztaczała ostrą woń wody toaletowej. — Niewiele jest rzeczy, których Whistler by nie wiedział — zauważył Fin i zaczął się zastanawiać, co jeszcze jego przyjaciel wie. I nie chce powiedzieć. — Faktycznie, to jezioro w Morsgail zniknęło. Były też takie dwa zjawiska na początku lat dziewięćdziesiątych na stromych północnych zboczach wysp Barra i Vartersay. Więc żaden ewenement. — Gunn rzucił papiery na biurko, dokładając je do zalegającej już tam śnieżnobiałej zaspy, i westchnął. — Nie mieliśmy jednak szczęścia, jeśli chodzi o rodzinę zmarłego. Fin nie bardzo wiedział dlaczego, ale słowo „zmarły” w odniesieniu do Roddy’ego powodowało ukłucie bólu, choć przecież ten człowiek nie żył od siedemnastu lat. Najbardziej utalentowany i odnoszący największe sukcesy celtycki gwiazdor rocka jego pokolenia, wyrwany z życia w kwiecie wieku. — Ojciec zmarł pięć lat temu, matka przed rokiem, w domu starców w Inverness. Nie miał braci ani sióstr. Przypuszczam, że żyją gdzieś jacyś dalecy krewni, bo ktoś sprzedał jego dom w Uig. Może trochę potrwać, zanim ich znajdziemy. — Gunn przesunął dłonią po ciemnych, lśniących od brylantyny włosach, potem otarł bezwiednie rękę o nogawkę spodni. — Pański przyjaciel profesor Wilson już leci z Edynburga. — Angus? Gunn skinął głową. Po jedynym spotkaniu z kostycznym patologiem nie zostały mu szczęśliwe wspomnienia. — Zechce zbadać zwłoki in situ, a my będziemy musieli obfotografować miejsce zdarzenia. — Potarł się w zamyśleniu po brodzie. — To trafi do wszystkich gazet, panie Macleod. Cholerni dziennikarze zlecą się jak sępy. No i całe szefostwo. Z Inverness. Nie zdziwiłbym się, gdyby pojawili się ci z samej góry. Uwielbiają stać przed kamerami i oglądać swoje nalane gęby w telewizji. — Urwał, żeby się odwrócić i zamknąć za sobą drzwi. — Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan sądzi, że Roddy Mackenzie został zamordowany? — Wolałbym tego nie mówić, George. Nie chcę ci niczego sugerować, dopóki wszystkiego nie obejrzysz. Myślę, że sam powinieneś wyciągnąć wnioski. — Ma pan rację. — Gunn usiadł w fotelu i obrócił się twarzą do Fina. — Co, u diabła, robiliście obaj w górach podczas tego sztormu? Pan i Whistler? — To długa historia, George.

Gunn uniósł ręce i splótł dłonie na karku. — No cóż, musimy jakoś zabić czas, zanim patolog się tu zjawi… — Zawiesił znacząco głos, a Fin uświadomił sobie, że upłynęły zaledwie dwa dni od chwili, gdy spotkali się z Whistlerem po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Wydawało się, że to wieczność.

ROZDZIAŁ 3 I Upływało babie lato, długi, gorący i suchy okres trwający aż do września, niezwykle rzadki fenomen na tej najbardziej wysuniętej na północ wyspie Hebrydów Zewnętrznych. Wyspa Lewis, ostatni północno-zachodni przyczółek Europy, była spalona na brąz przez miesiące letniego słońca i tygodnie bez kropli deszczu. Ta pogoda wciąż się utrzymywała. Tamtego dnia Fin potrzebował prawie dwóch godzin, żeby dojechać wzdłuż wybrzeża z Ness do Uig. Nawet z daleka, z Siadar na północy, widział góry wyrastające na południowym zachodzie i ciągnące się do Harris, ciemny i posępny fiolet na tle najbledszego błękitu nieba. Było to jedyne miejsce na horyzoncie, gdzie wciąż zalegały chmury. Nie zwiastowały niczego groźnego, po prostu były, żeglując między wierzchołkami. Pośród paproci rosły żółte kwiaty dzikiego pięciornika — złoty akcent w krajobrazie, gdzie nawet wrzos był pozbawiony wszelkiego koloru. Drobne płatki pochylały się i skłaniały w narastającym wietrze, który napływał od wybrzeża, niosąc ze sobą zapach oceanu i odległe tchnienie zimy. W pierwszym dniu swego nowego życia Fin rozmyślał o tym, jak bardzo się zmieniło w niespełna półtora roku. Wcześniej był żonaty, miał syna, mieszkanie w Edynburgu, pracę detektywa w wydziale kryminalno-dochodzeniowym. I nic z tego nie pozostało. Wrócił do łona, na rodzinną wyspę, ale nie był pewien dlaczego. Może szukał tego kogoś, kim był niegdyś. Wiedział z całą pewnością tylko jedno: zmiana była nieodwracalna i zaczęła się tamtego dnia, gdy jakiś kierowca odebrał na edynburskiej ulicy życie jego synkowi i nie zatrzymał się. Objechawszy zabłoconym suzuki kraniec jeziora Ròg Beag, Fin skręcił z jednopasmowej drogi na szutrowy trakt. Minął stado wysokogórskiego bydła z długimi, zakręconymi rogami i włochatą brązową sierścią, a następnie ruszył wzdłuż strumienia, w stronę małego jeziorka, gdzie, co niezwykłe, pod osłoną wzgórz rosły drzewa, a w ich cieniu kryło się Suaineabhal Lodge. Upłynęło sporo czasu, od kiedy Fin widział po raz ostatni Kenny’ego Johna Macleana. Wielki Kenny opuścił niegdyś wyspę tak jak inni, ale jego życie potoczyło się całkiem inaczej. Mieszkał teraz w dawnym domu gospodarskim, rozbudowanym i unowocześnionym; dom ten stał po drugiej stronie ścieżki, naprzeciwko domku myśliwskiego. Kiedy Fin podjechał na parking, z krytej blachą stodoły wypadła sfora szczekających psów. Domek myśliwski znajdował się na terenie dawnego gospodarstwa i gdy John Wooldridge zakupił Red River Estate, rozbudował go z boku i od tyłu, z przodu zaś kazał postawić oszkloną werandę z widokiem na jezioro. W przeciwieństwie do Cracabhal Lodge na krańcu jeziora Tamnabhaigh, siedziby mogącej pomieścić w sezonie ponad dwadzieścia osób, Suaineabhal miała tylko kilka pokoi zarezerwowanych wyłącznie dla wędkarzy. Był tam jednak bar i o tej porze roku zbierali się w nim amatorzy połowu i myśliwi, a także miejscowi spragnieni piwa i whisky. Tego ranka nie było tam żywego ducha, dopóki nie zjawił się Kenny, który nadszedł od strony jeziora i uciszył ujadające psy. Wystraszone reprymendą swego pana, zadowoliły się obwąchiwaniem Fina z bezgłośną ciekawością; wdychały jego nieznajome zapachy w słońcu, które tworzyło wokół nich kałuże blasku. Kenny miał na sobie gumowce, bryczesy i kamizelkę z licznymi kieszeniami, włożoną na zielony wojskowy sweter ze skórzanymi łatami na ramionach i łokciach. Zbliżając się, zdjął czapkę i odsłonił krótko ostrzyżone rude włosy, które traciły z wolna swój kolor, po czym wyciągnął dużą zrogowaciałą dłoń i uścisnął Finowi rękę. — Kopę lat, Fin. Choć przez większość dnia posługiwał się angielskim, w obecności Fina przeszedł

bezwiednie na gaelicki. Był to język ich dzieciństwa, pierwsza mowa, jaką obaj opanowali w sposób naturalny. — Dobrze cię widzieć, Kenny — odparł Fin szczerze. Stali przez chwilę, patrząc na siebie i oceniając zmiany spowodowane przez upływ czasu. Czterocentymetrowa blizna na lewym policzku Kenny’ego, pozostałość po jakimś wypadku z lat dzieciństwa, w którym niemal stracił oko, zblakła. Kenny zawsze był dużym chłopakiem, większym od Fina. Teraz wydawał się ogromny, jakby wypełniał sobą całą przestrzeń w polu widzenia. I sprawiał też wrażenie starszego niż Fin. Z drugiej strony zawsze był staroświecki, niczym człowiek wycięty topornie z miejscowego materiału i niezbyt wyrafinowany, choć dostatecznie bystry, by ukończyć college rolniczy w Inverness i wrócić na wyspę, gdzie zajął się nadzorowaniem posiadłości, w której dorastał. Fin, sam nie ułomek, zachował chłopięcą figurę, a jego kręcone włosy wciąż rosły bujnie; zielone oczy dostrzegły ukryte znużenie w mrocznym spojrzeniu starego przyjaciela. — Słyszałem, że zeszliście się z Marsaili — powiedział Kenny. — Mówią, że mieszkacie razem. Fin skinął głową. — Dopóki nie skończę odnawiać domu rodziców. — I że jej chłopak jest twój, nie Artaira. — Tak gadają? — Tak słyszę. — Mnóstwo słyszysz, jak widać. Kenny uśmiechnął się szeroko. — Trzymam ucho przy ziemi. Fin też się uśmiechnął. — Uważaj, Kenny, bo je sobie pobrudzisz, a wtedy nie będziesz słyszał tak dobrze. Kenny parsknął śmiechem. — Zawsze byłeś cwanym sukinsynem, Macleod. — Wahał się przez chwilę; jego uśmiech zniknął jak blask słońca za przepływającą chmurą. — Słyszałem też, że straciłeś syna. Twarz Fina poczerwieniała lekko, a oczy pociemniały. — Dobrze słyszałeś — odparł i umilkł, co oznaczało, że nie zamierza się nad tym rozwodzić. Kenny włożył z powrotem czapkę; naciągnął ją mocno na czoło — znak, że to koniec prywatnego charakteru rozmowy. Zmienił się nawet ton jego głosu. — Muszę zapoznać cię z twoimi obowiązkami. Jamie oświeci cię pewnie w różnych kwestiach, ale jak większość właścicieli ziemskich niewiele wie o ziemi. Fin od razu dostrzegł istotę sprawy. Może i Jamie był jego szefem, ale to Kenny uważał się w tym wypadku za zwierzchnika. I teraz był jego przełożonym, a ich krótka rozmowa równego z równym dobiegła końca. — Nie jestem pewien, czy sam bym cię wyznaczył na szefa ochrony. Bez obrazy, Fin. Wierzę, że byłeś dobrym gliniarzem, ale nie musi to wcale oznaczać, że potrafisz łapać kłusowników. Mimo wszystko… nie nam o tym sądzić, co? — Może sam byś sobie lepiej poradził. — Może? Na pewno! Ale zarządzanie posiadłością o powierzchni ponad dwudziestu tysięcy hektarów, gdzie łowi się mnóstwo łososia, pstrąga i troci, a także kłusuje, pochłania cały mój czas. — Brzmiało to tak, jakby recytował tekst z broszury reklamowej. — I nie jest to mały problem. II

Range rover Kenny’ego podskakiwał i postękiwał na podziurawionej drodze biegnącej wzdłuż rzeki; otaczający ich teren robił się coraz bardziej stromy. Nagie, postrzępione wzgórza upstrzone skałami i poprzecinane parowami przechodziły w górskie szczyty ginące w chmurach. Do zboczy przywierały głazy, wielkie kawały gnejsu liczącego cztery miliardy lat. Kenny zerknął na Fina i podążył za jego wzrokiem. — Najstarsza skała na ziemi — oznajmił. — Te płyty spoczywają tutaj od czasu ostatniego zlodowacenia. — Wskazał cień góry po lewej stronie. — Widzisz te ślady po wodzie biegnące po skałach? Kiedyś to były szczeliny w zboczu. A gdy zamarzła w nich woda, skała eksplodowała i rozrzuciła te wielkie pieprzone kawały kamienia po całej dolinie. Musiał być niezły widok. Cieszę się, że nie było mnie tu wtedy. Jezioro, które znajdowało się przed nimi, odbijało kryształowy błękit w górze; powierzchnię wody marszczył wiatr. Kenny podjechał pod pomalowaną na zielono szopę z blachy falistej, którą nazywał stołówką polową. Miejsce, gdzie wędkarze i myśliwi mogli się schronić w czasie kiepskiej pogody i posilić kanapkami. Tu kończył się trakt dla pojazdów. Do jeziora prowadziła ścieżka; druga wiła się po wzgórzu, wspinając się stromo między skupiskami skał i przecinając strumienie czystej wody, która normalnie o tej porze roku wylewałaby się z brzegów, ale po tygodniach suszy większość z tych potoków przypominała strużki. Jak na tak dużego mężczyznę Kenny odznaczał się wyjątkową sprawnością i Fin musiał zdrowo wyciągać nogi, żeby dotrzymać mu kroku na pnącej się w górę ścieżce. Szlak wił się między rozpadlinami, przywierając do południowej ściany nagiej skały po ich prawej stronie; w pewnym momencie Kenny zboczył z niego i przeszedł przez niemal suche dno strumienia. Potem ruszył przez wysoką trawę i wrzos, kierując się ku szczytowi wzgórza po lewej. Sadził długie kroki i dotarł do wierzchołka kilka dobrych minut przed Finem. Dopiero gdy Fin go dogonił, uświadomił sobie, jak wysoko dotarli, najpierw range roverem, a potem na piechotę. Czuł, jak wiatr wdziera mu się pod kurtkę i wypełnia usta, tamując oddech. Nagle grunt pod ich stopami urwał się, a przed oczami ukazała się olśniewająca panorama oblanej słońcem ziemi i wody. Brązy, blade błękity, zielenie i fiolety płowiały w połyskliwej dali. — Jezioro Suaineabhal — powiedział Kenny i odwrócił się z uśmiechem do Fina. — Człowiek czuje się w tym miejscu jak Bóg. — Jego wzrok przyciągnęło coś unoszącego się wysoko nad taflą wody. — Albo jak orzeł. Fin podążył za jego spojrzeniem. — Mamy dwadzieścia dwie pary lęgowe na tym obszarze, stąd do North Harris — wyjaśnił. — Największe skupisko orła przedniego w Europie. Patrzyli, jak ptak unosi się na prądach powietrznych, niemal na tej samej wysokości, na której znajdowali się oni; rozpiętość skrzydeł osiągała prawie dwa metry, pióra na ich czubkach były rozpostarte, na ogonie szeroko rozłożone niczym palce, wychwytywały każdy ruch powietrza. Nagle zanurkował, jak strzała wypuszczona z nieba, i zniknął na chwilę pośród pstrokacizny kolorów pokrywających ziemię, by znów wzbić się niespodziewanie; pod jego brzuchem można było dostrzec jakieś małe zwierzę; trzymał je, z pewnością martwe, w śmiertelnie groźnych szponach. — Spójrz na koniec jeziora. Zobaczysz kilka kamiennych domków z blaszanymi dachami. Chata pasterska i dwie stodoły. Mieszkają tam dwaj nasi strażnicy. Nie dotrzesz do nich samochodem. Tylko łodzią albo na piechotę. W tym drugim przypadku zabiera to cały dzień. Będziesz się musiał z nimi zapoznać. — Co to za jedni? — Studenci. Zarabiają podczas wakacji trochę grosza. Powiem ci, że niełatwo tam wytrzymać. Nie ma bieżącej wody ani elektryczności. Wiem, bo sam tak dorabiałem, kiedy

byłem w college’u. Odwrócił się ku zachodowi i wskazał cztery wierzchołki, których kontury były widoczne po przeciwległej stronie doliny. Mealaisbhal wyraźnie górował nad pozostałymi, najwyższy szczyt na wyspie Lewis. — Zatrudnialiśmy też strażników po tamtej stronie, mieszkali w starej chacie pasterskiej nad jeziorem Sanndabhan. Znajdziesz je na mapie. Ale odeszli. Oberwali trzy dni temu, kiedy natknęli się w nocy na kłusowników, którzy zarzucali sieci u ujścia Abhainn Bhreanais. Nie mogę nikogo znaleźć na ich miejsce. — Przypuszczam, że zgłosiłeś to policji? Kenny roześmiał się, nie kryjąc szczerego rozbawienia. — Oczywiście. Ale jak doskonale wiesz, na niewiele się to zdało! — Jego wesołość zniknęła w jednej sekundzie, jakby ktoś przekręcił włącznik. — Ci dranie nie żartują, Fin. Tu chodzi o grubą forsę. Cena dzikiego łososia na lądzie stałym, w Europie albo na Dalekim Wschodzie, jeśli już o tym mowa, jest astronomiczna. Słyszałem, że część się wędzi jeszcze przed wysyłką. Taki kosztuje nawet więcej. Cholera, zarzucają sieci u ujścia rzek i wyciągają setki sztuk. Zasoby zmniejszają się coraz bardziej i to rujnuje nam interes. Są zrzeszenia biznesmenów, którzy zapłacą tysiące, żeby połowić w jednej z naszych rzek, ale nie wtedy, gdy nie ma w nich pieprzonych ryb! Ruszył w stronę południowej krawędzi zbocza; w dali, za grzbietem Cracabhal, mogli dojrzeć dużą siedzibę nad brzegami jeziora Tamnabhaigh. — Pilnujemy rzek i jezior, robimy wszystko, żeby ryby mogły płynąć w górę strumienia i złożyć ikrę, staramy się utrzymać ich liczbę. Ci dranie łowią wszystko, jak leci. Za dziesięć lat nic nie zostanie. — Odwrócił się do Fina, w jego oczach malowała się mroczna determinacja. — Trzeba ich powstrzymać. — Wiesz w ogóle, kto za tym wszystkim stoi? Kenny pokręcił posępnie głową. — Gdybym wiedział, to paru facetów na wyspie miałoby już połamane nogi. Musimy przyłapać ich na gorącym uczynku. Jamie przejął zarząd nad majątkiem po tym, jak jego ojciec dostał wiosną wylewu, i jest gotów zrobić wszystko, żeby położyć kres temu draństwu. To właśnie powód, dla którego tu jesteś. — Dezaprobata w spojrzeniu, które rzucił Finowi, była wyraźna. — Może zechcesz jednak wdrożyć się powoli i spokojnie. Zacząć od czegoś łatwiejszego. Fin zmarszczył czoło. — Co masz na myśli? Kenny niemal się uśmiechnął. — Whistler — powiedział. — John Angus. Widząc konsternację Fina, parsknął rozbawiony. — Tak. Ten wielki idiota! Fin nie widział Whistlera od czasu, jak opuścił wyspę. Facet był najbystrzejszym chłopakiem z jego klasy, kiedy chodzili do Nicolsona, może nawet z całej szkoły. Odznaczając się współczynnikiem inteligencji tak wysokim, że brakowało dla niego skali, Whistler mógł wybierać w uniwersytetach do woli. A mimo to, jako jedyny z nich wszystkich, postanowił zostać na Lewis. — Whistler trzyma z kłusownikami? Kenny roześmiał się serdecznie. — Dobry Boże, skąd! Whistler Macaskill ma w nosie pieniądze. Od lat kłusuje. Sam wiesz.

Jelenie, zające, łososie, pstrągi. Ale wyłącznie na własny użytek. Ja przymykałem na to oko. Ale Jamie… no cóż, Jamie jest innego zdania. Fin pokręcił głową. — Coś mi się zdaje, że to strata czasu. — Może i tak, ale ten głupi drań wkurzył Jamiego. — Co się stało? — Jamie natknął się na niego kilka tygodni temu, Whistler łowił akurat w Rangabhat. W biały dzień, widoczny jak na dłoni. I kiedy Jamie spytał go, co wyprawia, Whistler najpierw mu nawrzucał, a potem, kiedy tamten próbował zamknąć mu usta, skopał tyłek. — Kenny uśmiechnął się szeroko. — Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zobaczyć to na własne oczy. — Po chwili spoważniał. — Kłopot w tym, że Jamie to właściciel tego terenu i zrobi wszystko, żeby wywalić Whistlera z jego zagrody. — Może się okazać, że Whistlera chroni prawo. Akt dzierżawy. — Pod warunkiem, że ją płaci, a nie robi tego od lat. Stary John nie przejmował się tym zbytnio, ale Jamie uważa, że to świetny pretekst. Skoro dzierżawi Whistlerowi swój dom… — Kenny odchrząknął i splunął na wiatr. — Chodzi o to, Fin, że ten facet sprawia cholerne kłopoty. Zawsze trzymaliście się razem. Może warto, żebyś z nim pogadał. Potem zabierzemy się do prawdziwej roboty. III Zagroda Whistlera przycupnęła obok drogi, niedaleko cmentarza w Ardroil — stromy pas ziemi wznoszący się ku odbudowanemu czarnemu domowi z widokiem na wydmy i bezmiar plaży w Uig. Na niższej partii zbocza pasło się kilka owiec, a bliżej domu ciągnęły się „leniwe łoża”, na których rosły ziemniaki — rzędy przekopanej ziemi użyźnionej przez warstwy wodorostów wyciętych spomiędzy skał i przeniesionych w wyższe rejony wzgórza. Fin często bywał tu jako nastolatek; siedzieli na wzniesieniu, on i Whistler, unikali pana Macaskilla, palili i rozmawiali o dziewczynach, i nie doceniali widoku, który się stamtąd roztaczał. Dopiero po wielu latach spędzonych w mieście Fin uświadomił sobie jego piękno. Jednak to miejsce bardzo się zmieniło. Zniknął stary zardzewiały dach z blachy, zastąpiony przez strzechę, która sprawiała wrażenie wykonanej domowym sposobem; od południowej strony zainstalowano w niej panele słoneczne, dziwnie niestosowne w tym otoczeniu. Całość była osłonięta przed wichurami napływającymi od Atlantyku przez sieci rybackie rozciągnięte na dachu i obciążone kamieniami zwisającymi na końcach solidnych lin. Fin miał wrażenie, że cofnął się w czasie. Wokół, niczym ścierwa od dawna martwych zwierząt, walały się wypatroszone pozostałości trzech czy czterech pojazdów, między innymi traktora. W odległości kilku metrów od zachodniej krokwi ułożono idealnie równy stożek schnącego torfu, a nad nim, na wysokości około pięciu metrów, obracały się szybko łopaty dwóch turbin wiatrowych; podobnie jak strzecha, wyglądały na wykonane domowym sposobem. Fin zostawił samochód na poboczu drogi i ruszył w górę zbocza, dostrzegając, że przy domu nie parkuje żaden wóz. Zapukał do drzwi; nikt mu nie odpowiedział, więc je otworzył. W środku było ciemno — tradycyjnie małe okna wpuszczały niewiele światła. Po chwili, przyzwyczaiwszy oczy do mroku, Fin zauważył, że wnętrze to istna ruina. Stara kanapa i fotele, brudne i zniszczone, końskie włosie wyłażące przez dziury w obiciu; stół zawalony narzędziami i ścinki drewna rozsypane po podłodze; pod jedną ze ścian stały sprawiające osobliwe wrażenie zwarte rzędy figur szachowych — repliki tych słynnych, znalezionych niegdyś na wyspie Lewis; niektóre z nich były osiem albo dziesięć razy większe od oryginałów.

W palenisku kominka przy przeciwległej ścianie tliły się resztki ognia, a dom wypełniała charakterystyczna woń ciepłego dymu torfowego. Fin miał wrażenie, że wchodząc tutaj, wniknął w króliczą norę i znalazł się w innym świecie. Odwrócił się na dźwięk za plecami. W drzwiach dostrzegł wysoką postać, niemal wypełniającą całe wejście. Przez chwilę panowała niezręczna cisza, potem mężczyzna wkroczył w blask światła wpadającego przez okno i Fin zobaczył wyraźnie jego twarz. Dużą i szeroką, pokrytą cieniem tygodniowego zarostu. Długie ciemne włosy, poprzetykane jakby srebrzystymi drutami, zaczesywał do tyłu, odsłaniając głęboko pobrużdżone czoło. Miał na sobie połatane i spłowiałe dżinsy, gruby sweter z ciemnoszarej wełny i kurtkę przeciwdeszczową. Buty były mokre i oblepione torfem. Fin czuł jego zapach. — No, no, niech mnie szlag. Cholerny wyspiarz, Fin Macleod. — Głos mężczyzny wypełnił wnętrze domu. Po chwili, ku zakłopotaniu Fina, gospodarz zbliżył się i objął go w niedźwiedzim uścisku, niemal pozbawiając tchu i drapiąc zarostem. Odsunął się i przyjrzał Finowi, trzymając go na odległość ramion. W jego wodnistych brązowych oczach malowała się radość wywołana widokiem starego przyjaciela. — Do diabła, człowieku! Do diabła i do licha! Gdzieś ty się podziewał przez te wszystkie lata? — Daleko. Whistler uśmiechnął się szeroko. — Chyba sam na to wpadłem, i to już dawno temu. — Popatrzył w zamyśleniu na gościa. — Co robiłeś? Fin wzruszył ramionami. — Nic specjalnego. Whistler dźgnął go w pierś palcem, który przypominał stalowy pręt. — Byłeś w pieprzonej policji. Myślisz, że nie wiem? — No to po co pytasz? — Bo chciałem usłyszeć to od ciebie. Co cię opętało, człowieku? — Nie mam pojęcia, Whistler. Gdzieś po drodze skręciłem w niewłaściwą stronę. — Owszem, święte słowa. Byłeś bystry, Finie Macleod. Mogłeś coś w życiu osiągnąć, bez dwóch zdań. Fin rozejrzał się znacząco po domu. — Nie tak wiele jak ty. Szkolny mądrala. Najbystrzejszy chłopak swojego pokolenia, jak o tobie mówili. Mogłeś być wszystkim, czym tylko zapragnąłeś, Whistler. Dlaczego tak żyjesz? Dawny Whistler obraziłby się o takie słowa, zakląłby obelżywie, uciekłby się nawet do przemocy. Ale dziś tylko się roześmiał. — Jestem tym, kim chcę być. Niewielu może tak o sobie powiedzieć. — Zsunął z ramienia brezentową torbę i rzucił ją na łóżko. — Dom to mój zamek, a ja jestem królem pośród królów. Widziałeś te panele słoneczne na dachu? — Nie czekał na odpowiedź. — Sam je skonstruowałem. I turbiny wiatrowe. Dostarczają mi tyle prądu, ile potrzebuję. Jestem królem słońca i wiatru. I wody. Mam swoje własne źródło. Ogień też, chwała Bogu. Torf za darmo, jak wszystko inne. Koszt sprowadza się do roboty. Popatrz na to… — Podszedł do drzwi i wyszedł na zewnątrz, gdzie hulał wiatr. Fin ruszył za nim. — Jedzenie? Sam je uprawiam albo hoduję. — Albo kłusujesz. Whistler rzucił mu nieprzyjemne spojrzenie, ale mroczny cień pojawił się w jego oczach tylko na chwilę. — Zawsze tak robiliśmy. Człowiek ma prawo brać z ziemi, którą dał nam Pan. I dał ją nam

wszystkim, Fin. Nie można jej zabrać ze sobą, kiedy się umiera, więc jak ktoś może uważać, że należy do niego, kiedy żyje? — Właściciele majątku ponoszą koszty utrzymania, jeśli chodzi o ryby i zwierzynę, Whistler. To pieniądze, czas i ludzie, których zatrudniają. I to tylko dzięki człowiekowi można tu polować na króliki i zające. — Jeśli złapię od czasu do czasu rybę albo upoluję jelenia, nikomu to nie szkodzi. Kiedy ryby składają ikrę, jest ich w rzece więcej. Kiedy łania jest w rui, przybywa kolejnego jelenia na wzgórzach. A króliki? — Uśmiechnął się. — Mnożą się jak pieprzone króliki, no nie? — Po chwili spoważniał. — Nikomu niczego nie kradnę, Fin. Biorę to, co daje Bóg. I nic nikomu nie jestem winien. Fin popatrzył na niego uważnie. — A co z opłatą za dzierżawę? — spytał i dostrzegł cień na twarzy dawnego przyjaciela. — Wszystko pod kontrolą — odparł Whistler i odwrócił się w stronę wnętrza, trącając gościa w ramię, jakby go nie dostrzegał. Fin też się odwrócił i oparł o framugę drzwi, spoglądając w mrok domu. — Skąd bierzesz pieniądze? — spytał. Whistler wciąż stał obrócony do niego plecami. — Zarabiam tyle, żeby mi starczyło — powiedział, ale w jego głosie nie było już tej pewności co wcześniej. — Jak? Whistler obrócił się szybko i spojrzał gniewnie na gościa. — Nie twój pieprzony interes! — I znów się pojawił ten Whistler, ten, którego Fin znał od zawsze. Drażliwy i wybuchowy. Ale opanował się prawie natychmiast i Fin zauważył, że ramiona jego przyjaciela uwalniają się od napięcia. — Zbieram na plaży drewno wyrzucone przez morze, jeśli musisz wiedzieć. Dobre, wysuszone, zbielałe drewno. I rzeźbię figury szachowe dla turystów. — Wskazał głową gigantyczne postaci ustawione w rzędzie pod ścianą. I znów się roześmiał. — Pamiętasz, Fin, jak nas uczyli w szkole, że kiedy Malcolm Macleod znalazł figurki tych małych wojowników w jaskini na końcu plaży w Uig, to pomyślał, że to duchy albo elfy, i cholernie się przestraszył. Tak bardzo, że zaniósł je pastorowi w Baile na Cille. Wyobrażasz sobie, jaki byłby przerażony, widząc tych wielkich drani? Dźwignął ogromną figurę gońca i umieścił ją na stole. Fin podszedł bliżej, żeby się jej przyjrzeć. Nie ulegało wątpliwości, że Whistler odznacza się wielkim talentem. Była to pięknie wyrzeźbiona postać, doskonała replika w każdym szczególe. Fałdy szaty biskupa, drobne linie we włosach pod mitrą. Oryginały miały wysokość około siedmiu i pół do dziesięciu centymetrów, te zaś mierzyły od siedemdziesięciu pięciu do dziewięćdziesięciu. Whistler z pewnością mógłby znaleźć zatrudnienie w warsztatach w Trondheim, w których, jak wierzono, oryginalne figury zostały w dwunastym wieku wyrzeźbione z kłów morsa i zębów wieloryba. Finowi przyszło jednak do głowy, że przyjacielowi nie odpowiadałyby sztywne godziny pracy. Przesunął wzrokiem po figurach ustawionych pod ścianą. — Jakoś nie wygląda, żebyś ich wiele sprzedawał. — Te są na zamówienie — wyjaśnił Whistler. — Pan Wooldridge chce je zaprezentować podczas wystawy oryginałów. Wiesz o tym? Fin skinął głową. — Tak, słyszałem, że przywożą je do domu, by się tak wyrazić. Wszystkie siedemdziesiąt osiem. — Na jeden dzień! Powinny tu być przez okrągły rok, na specjalnej wystawie, zamiast tkwić w muzeum w Londynie i Edynburgu. Może zaczęliby tu zjeżdżać ludzie, a nam udałoby się coś

zarobić. — Usiadł ciężko w jednym z foteli i przesunął dłonią po zarośniętych policzkach. — W każdym razie pan Wooldridge potrzebuje moich szachów do jakiejś partii, która ma być rozegrana na plaży. Funduje częściowo tę wystawę. Pewnie uważa, że przyda się trochę reklamy. Fin przyłapał się na tym, że patrzy na złotą obrączkę na palcu przyjaciela. — Nie wiedziałem, że się ożeniłeś. Whistler wydawał się przez chwilę wzburzony, potem odsunął dłonie od twarzy i spojrzał na obrączkę. Można było odnieść wrażenie, że ogarnęła go dziwna melancholia. — Tak. Byłem żonaty. Czas przeszły. Fin czekał cierpliwie. — Seonag Maclennan — ciągnął Whistler. — Znałeś ją pewnie w szkole. Zostawiła mnie dla wielkiego Kenny’ego Macleana. Pamiętasz go? Jest teraz cholernym zarządcą Red River Estate — wyjaśnił, a Fin skinął głową. — Zabrała ze sobą moją córkę. Małą Annę. — Milczał przez chwilę. — W każdym razie niedługo się cieszył. Seonag zachorowała na raka piersi i zmarła. Rzucił Finowi spojrzenie, a potem czym prędzej umknął wzrokiem, jakby się bał, że przyjaciel dostrzeże w nim jakieś uczucia. — Problem polega na tym, że stał się prawnym opiekunem Anny. Mojej córki. Nie mam nic przeciwko Kenny’emu. To porządny facet. Ale Anna to mój dzieciak i powinna być ze mną. Sprawa jest w sądzie hrabstwa. — I jakie masz szanse? Whistler uśmiechnął się ze smutkiem. — Bliskie zeru. Innymi słowy: rozejrzyj się po moim domu. — Wzruszył ramionami. — Jasne, mógłbym wziąć się w garść i coś ze sobą zrobić. Pewnie by mi to pomogło. Ale jest większy problem. — To znaczy? — Anna. Ta dziewczyna mnie nienawidzi. I niewiele mogę na to poradzić. Fin dojrzał ból w jego oczach, w mocno zaciśniętej szczęce, ale Whistler szybko stłumił go śmiechem; z figlarnym grymasem na twarzy wstał nagle z fotela. — Ale wyrzeźbiłem coś w odwecie. — Ustawił gońca z powrotem pośród figur pod ścianą i wybrał inną, którą postawił na stole. — Berserker. Wiesz, co to jest? Fin zaprzeczył ruchem głowy. — Berserkerami nazywano wojowników, którzy wprowadzali się w trans, by walczyć bez strachu i bólu. Byli najzacieklejszymi z wikingów. Dwunastowieczni rzemieślnicy wzorowali się na nich, rzeźbiąc wieże szachowe. Szalone wyłupiaste oczy, drań gryzący brzeg swojej tarczy. — Whistler uśmiechnął się z zadowoleniem, obracając rzeźbę ku światłu. — Pozwoliłem sobie na trochę swobody, jeśli chodzi o własną wersję. Popatrz. Fin obrócił kawałek rzeźbionego drewna, by lepiej się przyjrzeć, i uświadomił sobie, że jego przyjaciel stworzył podobiznę Wielkiego Kenny’ego. Nie ulegało to żadnej wątpliwości. Te same rysy płaskiej twarzy i szeroka czaszka. Blizna na lewym policzku. Zaraźliwy uśmiech na ustach. — Ty cwany draniu. Śmiech Whistlera wypełnił swym dudniącym brzmieniem wnętrze domu. — Oczywiście, nikt nie będzie wiedział. Oprócz mnie. I ciebie. Może, jak już uroczystość się skończy, dam mu to w prezencie. — Spojrzał na Fina w nagłym przypływie ciekawości. — Masz dzieciaki, Fin? — Mam syna z Marsaili Macdonald. Jeszcze rok temu nic o tym nie wiedziałem. Dała mu na imię Fionnlagh. Whistler zerknął na lewą dłoń Fina. — Więc nigdy nie byłeś żonaty.

Fin skinął głową. — Byłem. Przez jakieś szesnaście lat. Przyjaciel popatrzył mu badawczo w oczy, wyczuwając w nich jakąś tajemnicę. — I żadnych dzieciaków. Fin stwierdził po raz kolejny, że trudno mu o tym mówić. Westchnął. — Mieliśmy chłopca. Nie żyje. Whistler długo mu się przyglądał, a Fin niemal zapragnął, by przyjaciel znów go objął. Choćby po to, by podzielić się bólem, a może trochę go złagodzić. Żaden jednak się nie ruszył, a potem Whistler przeniósł figurę wojownika z powrotem na podłogę. — Co więc sprowadza się do Uig, stary? Nie chodziło ci tylko o to, żeby się ze mną zobaczyć, co? — Załatwiłem sobie nową pracę, Whistler. — Finn zawahał się, ale tylko na chwilę. — Miejscowy szef ochrony. W tym momencie przyjaciel posłał mu spojrzenie człowieka tak głęboko zdradzonego, że Fin się niemal skrzywił. Ale po sekundzie wszystko zniknęło. — Więc przyszedłeś tutaj, żeby pogrozić mi palcem. — Wkurzyłeś właściciela majątku. — Ten mały gnojek Jamie Wooldridge nie jest swoim ojcem, wierz mi. Pamiętam go jako dzieciaka, kiedy tata go tutaj przyprowadzał. Wtedy też był zasmarkanym szczeniakiem. — No cóż, zasmarkany szczeniak jest teraz właścicielem tej ziemi. Jego ojciec miał wiosną wylew. Widać było, że ta wiadomość zaskoczyła Whistlera; zerknął odruchowo na figury. — Ma na głowie większe problemy z kłusownictwem niż ten, który ty dla niego stanowisz — ciągnął Finn. — Ale mu podpadłeś. I jest twoim gospodarzem, pamiętaj. Nie chciałbyś chyba stracić swojego zamku. — Odetchnął głęboko. — A ja nie chciałbym przyłapać cię na kłusownictwie. Ku jego zdziwieniu Whistler odrzucił do tyłu głowę, a z jego ust dobył się grzmiący serdeczny śmiech. — Złapać mnie? Ty? — Znowu wybuchnął śmiechem. — Nie uda ci się nawet za sto pieprzonych lat.

ROZDZIAŁ 4 Nabrzeże przy przetwórni ryb w Miabhaig przemknęło w dole rozmazaną plamą — pontony motorowe zacumowane w zatoce przypominały błyski czerwieni. Wody jeziora Ròg wdzierały się płytko w rozpadlinę w lądzie, innymi słowy dolinę Bhaltos, a jednopasmowa droga biegła wzdłuż jego brzegu prostą linią, przecinającą zielenie, róże i brązy poprzetykane gdzieniegdzie liszajowatą szarością gnejsu. Fin widział w dole cień helikoptera przesuwający się po ziemi i znikający między innymi cieniami, tymi rzucanymi przez chmury; ścigały go i pochłaniały. Huk wirnika był ogłuszający. W dali rozciągały się złote piaski plaży Uig i połyskliwy turkus przypływu, zwodniczy w swym powabie. Nawet po długim gorącym lecie północny Atlantyk zachowywał uparcie swój chłód. Na południu wznosiły się góry, ciemne i złowieszcze, pogrążając ziemię w mroku i dominując nad horyzontem; widać to było nawet z wysoka. Fin i Gunn siedzieli ściśnięci z tyłu, podczas gdy profesor Wilson usadowił się z przodu; nałożył słuchawki i rozmawiał z pilotem. Kiedy przelecieli nad plażą, zdjął słuchawki i podał je Finowi, przekrzykując hałas: — Chce wiedzieć, dokąd ma lecieć! Fin poprowadził pilota w jedyny możliwy sposób — wzdłuż drogi w dole. Przelecieli nad Ardroil i żwirowiskami, potem skręcili w lewo, ponad skupiskami budynków gorzelni Red River, i skierowali się ku traktowi, który prowadził na południe do Cracabhal Lodge. Zauważyli konwój składający się z trzech pojazdów, które podskakiwały na dziurach między wzniesieniami gór. Policyjny land rover, biała furgonetka i karetka. Ekipa techniczna, która starała się dotrzeć jak najbliżej miejsca spoczynku maszyny Roddy’ego. Fin wiedział, że czeka ich długa wędrówka przez dolinę. Z góry wszystko wyglądało inaczej. Zobaczył jezioro Raonasgail w cieniu Tathabhal i Tarain, rozpoznał też Mealaisbhal po zachodniej stronie. — Tam, przez dolinę. — Pokazał, nachylając się. Pilot skręcił ostro w prawo i zniżył lot; zobaczyli na dnie doliny ogromny kawał skały wielkości domu, jeden z odpadów prastarych eksplozji lodowych, spoczywający teraz w wodzie, tam gdzie jezioro rozerwało swe brzegi i zalało niższe partie. Wyżej, za gigantycznym ślimaczym śladem pozostawionym w torfie, widniała połyskliwa czarna wyrwa powstała w wyniku hydrologicznego fenomenu. Z góry wyglądała jeszcze dziwniej, niczym dziura po wyrwanym zębie. Spoczywający na dnie samolot, widoczny wyraźnie na swym ostatnim lądowisku pośród głazów, wydawał się nienaturalnie mały. Pilot okrążył dolinę, szukając odpowiedniego miejsca do posadzenia maszyny, wreszcie wybrał względnie płaską i stabilną półkę nad jeziorem, na której Fin i Whistler schronili się przed burzą. Wylądował miękko w wysokiej trawie, pomiędzy wszechobecnymi wzgórkami pradawnych siedzib w kształcie uli, i gdy łopaty wirnika w końcu znieruchomiały, wszyscy wyskoczyli z helikoptera i popatrzyli na ziejące wgłębienie w dolinie. Było późne popołudnie. Słońce stało wysoko w górze i zniżało się łagodnie na zachodzie, w cieniach zaś, w ich kierunku padania, można było już dostrzec subtelne zmiany. Zjawili się wyposażeni w wysokie buty i wodery, a także solidne kijki i Fin poprowadził ich tą samą drogą, którą rankiem pokonał wraz z Whistlerem. Stąpali ostrożnie po kamieniach i skałach, które wyschły w cieple słońca. Powierzchnia torfu na dnie jeziora zaczęła się już kruszyć i pękać. Na dole nie wyczuwało się nawet tchnienia wiatru. Roiły się wokół nich maleńkie muszki, wnikające we włosy i ubrania, cięły, cięły, cięły niczym niezliczone igiełki kłujące skórę, niezbyt

boleśnie, ale wystarczająco dokuczliwie, by człowiek nie mógł tego spokojnie znosić. — Na litość boską, nikomu nie przyszło do głowy wziąć ze sobą jakiegoś cholernego środka odstraszającego? — Profesor Wilson spojrzał ze złością na Gunna, jakby to była jego wina. Był czerwony z irytacji i wysiłku, niesforna miedziana broda sterczała jak druty uwolnione z izolacji. Głowę, łysą na czubku i poznaczoną brązowymi piegami, otaczała aureola rudych włosów. Uderzał się po niej otwartymi dłońmi. — Jezu Chryste! Zanim jednak Fin pomógł mu wdrapać się na skrzydło, profesor zapomniał o chmarach owadów i sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego tym, co widzieli. Wodził wzrokiem, rejestrując każdy szczegół samolotu, a potem włożył lateksowe rękawiczki i pociągnął drzwi kokpitu. Nawet on, przywykły do przeróżnych woni towarzyszących sekcji zwłok, cofnął się odruchowo pod wpływem zapachu, który uderzył w nich niemal z siłą fizycznego ciosu. W zamkniętej przestrzeni kabiny, narażonej od wielu godzin na działanie słońca, rozkład przyspieszył, nadganiając siedemnaście straconych lat. Smród był znacznie gorszy niż wtedy, gdy Fin i Whistler po raz pierwszy otworzyli kabinę maszyny. — Trzeba go szybko przewieźć do Stornoway, bo stracimy wszystko, co jeszcze pozostało — oznajmił profesor. — Musimy się pospieszyć. Przedostał się ostrożnie po dachu kabiny na przeciwległe skrzydło i spróbował otworzyć drzwi po stronie pilota. Były mocno zakleszczone. Fin i Gunn ruszyli jego śladem i razem jakoś sobie poradzili z oporem metalu. Potem się odsunęli, umożliwiając patologowi dostęp do zwłok. Był to ponury widok — ciało w stanie silnego rozkładu wciąż w kompletnym ubraniu, którego naturalne włókna przetrwały lepiej w zimnej wodzie niż tkanki martwego człowieka. Profesor Wilson rozpiął pilotowi kurtkę, odsłaniając T-shirt z logo zespołu Wdzięczny Nieboszczyk. — Nieboszczykiem to on jest, ale wątpię, czy wdzięcznym. — Podciągnął T-shirt i wtedy zobaczyli serowatą białą tkankę, wciąż przywierającą do zachowanych fragmentów tułowia. Zbadał tę papkowatą substancję palcami, które w niej po prostu zniknęły. — Wosk trupi — skomentował, najwyraźniej nieporuszony. — Będzie tego jeszcze więcej wokół ud i pośladków, ale wewnętrzne organy już dawno zniknęły, jak sądzę. Przechylił ostrożnie głowę denata na bok, odsłaniając kości kręgosłupa szyjnego. Pozostało zaledwie kilka resztek szaro-białej tkanki, która utrzymywała szkielet w jednym kawałku. Patolog wyjął z kieszeni na piersi długi, ostro zakończony przyrząd i zaczął nim stukać delikatnie w kości. — W większości porowate i kruche. Popękają bardzo łatwo, a kiedy je poruszymy, resztki tkanki nie utrzymają ich w całości. Najlepiej przetransportować go w tym ubraniu. Dzięki temu pozostanie w jednym kawałku. Gdyby woda była trochę cieplejsza, znaleźlibyśmy zaledwie kupkę kości. — Teraz skupił uwagę na czaszce. — Masywny uraz. Brakuje połowy szczęki. Mózg po tej stronie uległ zapewne zmiażdżeniu. — To spowodowało jego śmierć? — spytał Fin. — Trudno powiedzieć. Ta rana mogła być zadana po śmierci. No ale to tylko domysł. — Jakieś teorie dotyczące narzędzia? — Coś tępego. Dużego. Wielkości kija baseballowego, tyle że bardziej płaskiego, jak sądzę. Ale siła, z jaką się nim posłużono, żeby spowodować takie obrażenia… — Pokręcił głową. — A więc nie jest to rezultat katastrofy — wtrącił Gunn. Profesor posłał mu gniewne spojrzenie. — Czy ten samolot wygląda tak, jakby się rozbił, sierżancie? Gunn zerknął na Finna. — Nie, nie wygląda.

— Pewnie, kurwa, że nie! Nie jestem w tym wypadku ekspertem, ale powiedziałbym, że ten samolot nie spadł do jeziora. Wylądował na nim i zatonął. I jedno jest pewne, ten facet nie pilotował go w tym momencie. — Rozwarł denatowi usta swoim przyrządem. — A obrażenia szczęki i zębów oznaczają, że nie będziemy w stanie dokonać identyfikacji na podstawie jakiejkolwiek istniejącej dokumentacji stomatologicznej. — Co z DNA? — spytał Fin. — Możemy pobrać je z kości, to jasne. Pozostało też trochę włosów. Ale z czym mielibyśmy to porównać? — Jego rodzice nie żyją — wyjaśnił Gunn. — Nie miał rodzeństwa. — Więc wykluczone jest pobranie próbek od najbliższej rodziny. Nie sądzę też, by ten człowiek figurował w bazie danych. Co z rzeczami osobistymi? Grzebień, szczotka, maszynka do golenia? Cokolwiek, na czym zachowałyby się ślady DNA? Gun pokręcił głową. — Przypuszczam, że po śmierci jego rodziców dom został przed sprzedażą dokładnie posprzątany. Kto może wiedzieć, co stało się z jego osobistymi rzeczami w Glasgow? Profesor Wilson spojrzał na niego ze złością. — Na niewiele się pan przydaje, sierżancie. — Potem znów skupił się na zwłokach i bardzo ostrożnie wsunął dwa palce do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki. Manipulując delikatnie dłonią, udało mu się wyciągnąć spłowiały portfel. — Niewykluczone, że będzie musiało nam to wystarczyć. Zajrzał do środka. Jeśli w portfelu znajdowały się kiedyś banknoty, to dawno zniknęły. Było tam kilka monet i trzy karty kredytowe, wszystkie na nazwisko Mackenzie. Z wewnętrznej przegródki patolog wyjął plastikową kartę ze zdjęciem Roddy’ego. Potwierdzała członkostwo klubu fitness w Glasgow. Spojrzał na Fina. — Znałeś go? Fin skinął głową. — Więc domyślam się, że to on. — Tak, to on. Fin wpatrywał się w zmasakrowane oblicze przystojnego niegdyś młodego człowieka o blond włosach i nieco krzywym uśmiechu. I, tak jak wcześniej, kiedy Gunn powiedział o nim „zmarły”, ogarnęło go dziwne poczucie żalu. — Więc… — Profesor zwrócił się do Gunna: — Co pan sądzi, sierżancie? — Sądzę, że został zamordowany. Patolog wzruszył ramionami, przynajmniej raz zgadzając się z policjantem. — Nie jest to oczywiście ostateczna wersja, ale powiedziałbym, że bardzo prawdopodobna. Co ty na to, Fin? — To samo pomyślałem, kiedy otworzyłem drzwi kokpitu, Angus. I nie dostrzegłem niczego, co skłoniłoby mnie do zmiany zdania. Profesor skinął głową. — No to w porządku. Niech technicy zjawią się tu jak najszybciej, zrobią zdjęcia, a potem zabiorą zwłoki do Stornoway. Zobaczymy, czy uda się nam coś ustalić na stole prosektoryjnym. Kiedy patolog zsunął się ze skrzydła na ziemię, Gunn chwycił Fina za ramię. — Więc kłusował tutaj, panie Macleod. Pański przyjaciel Whistler? — Owszem. — Podczas burzy? Fin skinął głową, ale wiedział, że Gunn wyczuwa w nim niechęć do rozmowy. — To nie takie proste, George.

Kiedy sprawy dotyczyły Whistlera, nic nie było proste, Fin zaś wrócił myślami do wydarzeń sprzed dwóch dni, zastanawiając się, jak mógł być tak głupi, by połknąć przynętę.