kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Nabokov Vladimir - Ada albo Żar. Kronika rodzinna

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :7.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
N

Nabokov Vladimir - Ada albo Żar. Kronika rodzinna .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu N NABOKOV VLADIMIR Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 831 stron)

VLADIMIR NABOKOV Ada albo Zar Kronika rodzinna przełożył Leszek Engelking komentarzem i posłowiem opatrzył Leszek Engelking Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

Wierze

Z wyjątkiem p. Ronalda Grangera, jego żony, kilku postaci marginalnych i paru osób niebędących obywatelami amerykańskimi wszyscy, którzy w książce są wymienieni z nazwiska, już nie żyją. [Wyd.]

t „Wszystkie nieszczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda szczęśliwa rodzina jest szczęśliwa na swój sposób" - powiada wielki rosyjski pisarz na początku słynnej po­ wieści (AnnaArkadiewicz Karenina, przemieniona na an­ gielski przez R.G. Stonelowera, Mount Tabor Ltd., 1880). Stwierdzenie to ma niewielki, jeśli ma w ogóle jakikolwiek, związek z przedstawioną tu historią, kroniką rodzinną, której pierwsza część bliższa jest, być może, innemu dziełu Tołstoja, zatytułowanemu Dietstwo i otroczestwo (Dzieciń­ stwo i ojczyzna, Pontius Press, 1858). Babka Vana ze strony matki, Daria („Dolly") Durmanow, była córką księcia Piotra Ziemskiego, gubernatora Bras d'Or, amerykańskiej prowincji na północnym wschodzie naszego wielkiego i zróżnicowanego kraju; książę ożenił się w 1824 roku z Mary O'Reilly, Irlandką i kobietą światową. Dolly, jedynaczka, urodzona w Bras, w 1840 w tkliwym i krnąbrnym wieku lat piętnastu poślubiła generała Iwana Durmanowa, komendanta twierdzy Jukon, spokojnego zie­ mianina, właściciela majątków w Severn Tories (Siewierny­ ja Tierritorii), tym mozaikowym protektoracie, nadal czule nazywanym „rosyjską" Estotią, który granoblastycznie i or­ ganicznie łączy się z „rosyjską" Kanadią, zwaną też „francu­ ską" Estotią, gdzie nie tylko francuscy, ale i macedońscy 13

i bawarscy osadnicy cieszą się łagodnym klimatem pod naszym gwiaździstym sztandarem. illubionym majątkiem Durmanowów była jednak Radu­ ga, położona niedaleko miasteczka o takiej samej nazwie, poza właściwą Estotią, w części atlantyckiej kontynentu pomiędzy elegancką Kaługą w USA (stan New Cheshire) i nie mniej elegancką Ładogą w stanie Mayne, gdzie mieli swój miejski dom i gdzie urodziła się im trójka dzieci: syn, zmarły w rozkwicie młodości i sławy, oraz para bliźniaczek o niełatwych charakterach. Dolly po matce odziedziczyła nie tylko urodę i temperament, ale róWYJ.ież starszą cechę rodową, kapryśny i nierzadko godny pożałowania gust, którego dobrym przykładem były imiona nadane córkom: Aqua i Marina („a czemu nie Tofana" - pytał dobroduszny i obdarzony koronnym porożem generał i śmiał się ser­ decznie, choć powściągliwie, kończąc cichym kaszlnię­ ciem udanej obojętności, gdyż bał się wybuchów żoninego gniewu). 23 kwietnia 1869 r. w deszczowej i ciepłej, mglistej i zie­ lonej Kałudze, Aqua, wówczas dwudziestopięcioletnia i cierpiąca akurat na typową dla siebie wiosenną migrenę, poślubiła Waltera D. Veena, pochodzącego ze starego ang­ lo-irlandzkiego rodu bankiera z Manhattanu, mężczyznę, który od dawna utrzymywał namiętny romans z Mariną; wkrótce miał do niego wrócić i potem z przerwami ciągnąć go dalej. Marina w roku 1871 wyszła za stryjecznego brata swego pierwszego kochanka, także Waltera D. Veena, rów­ nie bogatego, ale o wiele nudniejszego jegomościa. Litera „D" przed nazwiskiem męża Aquy oznaczała De­ mona (forma imienia Demian lub Dementius), jak nazy­ wali go bliscy. W towarzystwie był znany jako Veen Kruk albo po prostu Ciemny Walter dla odróżnienia od męża Mariny, Ciemniaka Waltera albo po prostu Rudego Vee- 14

na. Demon miał podwójnego konika: kolekcjonował stare boskie obrazy oraz młode obrazy boskie, te ostatnie płci żeńskiej. Lubił też kalambury w średnim wieku. Matka Daniela Veena pochodziła z Trumbellów i jej syn chętnie i obszernie tłumaczył - jeśli ktoś cięty na nu­ dziarzy nie uciął opowieści - jak ciąg amerykańskiej his­ torii zmienił angielskiego byka (buU) w nowoangielski dzwon (ben). Po ukończeniu dwudziestu lat w taki czy inny sposób zdołał „wziąć się do interesów" i w rezulta­ cie dość gwałtownie narodził się nowy handlarz sztuki z Manhattanu. Nie żywił - przynajmniej początkowo - żadnego szczególnego upodobania do malarstwa, nie miał zdolności do żadnego rodzaju handlu ani najmniej­ szej potrzeby zmagania się z dolami i niedolami jakiejko­ lwiek „pracy", jako że odziedziczył sporą fortunę po sze­ regu bardziej obrotnych i przedsiębiorczych Veenów. Przyznając, że nie przepada za wsią, spędził w Ardisie, swej wspaniałej rezydencji koło Ladory, zaledwie kilka troskliwie zacienionych letnich weekendów. Tylko parę razy od czasu dzieciństwa odwiedził inny swój majątek, na północ od jeziora Kitież, niedaleko Ługi, obejmujący, i to właściwie wyłącznie, ów duży, dziwacznie prostokąt­ ny, ale całkowicie naturalny akwen, którego przecięcie po przekątnej, co zmierzył ze stoperem w ręku, zajęło pewnemu okoniowi (chociaż okoniem stanął) pół godzi­ ny, i którego właścicielem był razem ze stryjecznym bra­ tem, w młodości zapalonym wędkarzem. Życie seksualne biednego Dana nie było ani pogmat­ wane, ani piękne, ale w taki czy inny sposób (szybko za­ pomniał, w jakich konkretnie okolicznościach się to stało, tak jak zapomina się wymiary i cenę z czułą uwagą uszy­ tego płaszcza, noszonego od czasu do czasu przez co naj­ mniej kilka sezonów) wygodnie zakochał się w Marinie, 15

rodzinę znał, kiedy jeszcze należała do niej Raduga (póź­ niej kupił ją p. Eliot, żydowski handlowiec). Pewnego popołudnia na wiosnę 1871 roku oświadczył się Marinie, stało się to w jadącej do góry windzie pierwszego man­ hattańskiego dziesięciopiętrowego budynku, na siódmym piętrze (Zabawki) został z oburzeniem odrzucony, zjechał na parter sam i aby przewietrzyć swoje uczucia, wyruszył w trzykrotną podróż dookoła świata, w kierunku przeciw­ nym do wyprawy Fileasa Fogga, za każdym razem wybie­ rając, niby obdarzony życiem równoleżnik, dokładnie tę samą trasę. W listopadzie 1871 roku, kiedy właśnie ustalał plany na wieczór z pomocą cuchnącego, ale sympatyczne­ go cicerone w garniturze barwy cafe-au-lait, tego samego, którego w tym samym genueńskim hotelu wynajmował już dwa razy, pojawiła się srebrna taca z aerogramem od Mariny (wysłanym z tygodniowym opóźnieniem przez je­ go manhattańskie biuro, gdzie wskutek pomyłki nowej pracownicy wsunięto go do przegródki oznaczonej napi­ sem AMOR), informujący, że gotowa jest wyjść zań zaraz po jego powrocie do Ameryki. Jak donosił niedzielny dodatek do gazety, która wów­ czas na stronie „Humor" dopiero co zaczęła przedstawiać nieżyjące już od dawna Dobranockowe Dzieciaki, Nic­ ky'ego i Pimpernellę (urocze rodzeństwo dzielące jedno wąskie łóżko) i która wraz z innymi pismami przetrwała na stryszku w Ardis Hall, ślub Veen-Durmanow odbył się w dniu św. Adelajdy w 1871 roku. Dwanaście lat i jakieś osiem miesięcy później dwoje nagich dzieci, jedno ciem­ nowłose i śniade, drugie zaś ciemnowłose i mlecznobiałe, pochylonych w snopie gorącego słonecznego blasku, ponad zakurzonymi pudłami ukośnie wpadającego przez okno mansardowe, przypadkiem porównało tę datę (16 grudnia 1871) z inną (16 sierpnia tego samego roku) anachronicznie 16

nagryzmoloną charakterem pisma Mariny w rogu profes­ jonalnej fotografii (w ramce z malinowego pluszu na wspa­ niałym biurku jej męża stojącym w bibliotece), identycznej w każdym szczególe, łącznie z banalnym zawijasem ekto­ plazmatycznego welonu panny młodej, którego kawałek wietrzyk sprzed kościoła prostopadle przycisnął do spodni pana młodego, z reprodukcją w gazecie. Dziewczynka uro­ dziła się 21 lipca 1872 roku w Ardisie, posiadłości jej do­ mniemanego ojca w hrabstwie Ladore, i dla jakiejś niejas­ nej przyczyny natury mnemonicznej została zapisana w księgach jako Adelajda. Druga córka, tym razem istotnie dziecko Dana, przyszła na świat 3 stycznia 1876. Oprócz starego dodatku ilustrowanego do nadal istnieją­ cej, ale dość zramolałej „Kaługa Gazette" nasi swawolni Pimpernel i Nicolette znaleźli na tym samym poddaszu pudełko z czymś, co okazało się (według słów Kima, chłop­ ca kuchennego, co wyjaśni się później) potężną rolką mik­ rofilmu ze zdjęciami autorstwa globtrotera, na których trzy razy w różnych ujęciach i tonacjach heliocoloru po­ jawiały się te same sceny: dziwaczne bazary, malowane cherubiny i sikający ulicznicy. Rzecz jasna, ktoś, kto za­ kłada właśnie rodzinę, nie będzie pokazywał pewnych fo­ tografii zrobionych we wnętrzach (takich, jak sceny gru­ powe w Damaszku, gdzie w głównych rolach wystąpili właściciel filmu, spokojnie palący cygaro archeolog z Ar­ kansas z fascynującą blizną w okolicy wątroby, trzy tłuste dziwki, a także przedwczesny wypiersk starego Archiego, jak żartobliwie nazywał to trzeci męski uczestnik zabaw tej grupy, typowy brytyjski brat łata); jednakże większą część filmu Dan wielokrotnie wyświetlał swej świeżo po­ ślubionej żonie w czasie wielce pouczającego manhattań­ skiego miesiąca miodowego, seansom tym towarzyszyły czysto faktograficzne komentarze, nie zawsze łatwe do 1 7

znalezienia, ze względu na pierzchliwe lub bałamutne za­ kładki w kilku rozrzuconych wokół przewodnikach. Najlepsze znalezisko dwojga dzieciaków pochodziło jed­ nak z innego pudełka i z niższej warstwy przeszłości. Był nim niewielki zielony album ze starannie wklejonymi kwia­ tami, które Marina zerwała lubzdobyła w inny sposób w Ex, górskim uzdrowisku położonym niedaleko Brig w Szwajca­ rii, gdzie bawiła przed ślubem, mieszkając na ogół w wyna­ jętym chalet. Pierwszych dwadzieścia stron zdobiła pewna liczba niewielkich roślin zebranych bez żadnego planu w sierpniu 1869 roku na trawiastych zboczach ponad chalet, w parku hotelu „Florey" albo w ogrodzie pobliskiego sana­ torium („mój Scheibehaus", jak nazywała je nieszczęsna Aqua, albo „Dom" - zgodnie z poważniejszym określeniem z notatek Mariny dotyczących miejsca zerwania rośliny). Ta wstępna część nie była zbyt interesująca ani z botanicznego, ani z psychologicznego punktu widzenia, a około pięćdzie­ sięciu ostatnich stron pozostało pustych. Jednakowoż część środkowa, w której wyraźnie zmalała liczba roślin, okazała się prawdziwymminiaturowym melodramatem odegranym przez duchy martwych kwiatów. Okazy znajdowały się po jednej stronie albumu, a notatki Mariny Durmanoff (sic!) en regard. Ancolie bleue des Alpes, Ex en Valais, I IX 69. Od Ang­ lika w hotelu. ,,Alpejski orlik, kolor pani oczu". Eperviere auricule. 25 X 69, Ex, ex otoczonego murem ogrodu alpejskiego dra Lapinera. Złoty [ginkgo] liść: wypadł z książki Terra. Prawda o niej, którą Aqua dała mi przed powrotem do swego Do­ mu. 14 XII 69. Sztuczna szarotka przyniesiona przez moją nową pielę­ gniarkę wraz z liścikiem od Aquy informującym, że kwia- 18

tek pochodzi z „miziemoj i dziwacznej" choinki w Domu. 25 XII 69. Płatek orchidei, jednej z dziewięćdziesięciu dziewię­ ciu, a jakże, przysłanych mi wczoraj za pośrednictwem firmy kurierskiej „Najlepsze rozwiązanie", c'est bien le cas de le dire, z willi „Armina" wAlpes-Maritimes. Odłożyłam dziesięć z nich dla Aquy i kazałam zanieść do Domu. Ex en Valais, Szwajcaria. „Śnieżyca w kryształowej kuli losu", jak mawiał. (Data wymazana.) Gentiane de Koch, rzadkość, przyniesiona przez łapacz­ kę [kochanego] Lapinera z jego „niemego gentianarium" 5 I 1870. [granatowy kleks atramentowy, który przez przypadek przyjął kształt kwiatu, lub podretuszowane skreślenie flamastrem] Compliquaria compliquata, odmiana aqua­ marina. Ex, 15 I 70. Fantazyjny kwiatek z papieru, znaleziony w portmo­ netce Aquy. Ex, 16 II 1870, zrobiony przez innego pacjen­ ta w Domu, który nie jest już jej. Gentiana verna (printaniere). Ex, 28 III 1870, na trawni­ ku przed domkiem mojej pielęgniarki. Ostatni dzień tutaj. Dwoje młodych odkrywców tego osobliwego i przypra­ wiającego o mdłości skarbu tak oto go skomentowało: - Na drodze wnioskowania stwierdzam - powiedział chłopiec - trzy zasadnicze fakty: że niezamężna jeszcze Marina i jej zamężna siostra pogrążyły się w śnie zimo­ wym w moim lieu de naissance; że Marina miała swojego własnego dra Krolika, pour ainsi dire; oraz że orchidee przyszły od Demona, który wolał pozostać nad morzem, swoją ciemnoniebieską prababką. - A ja - powiedziała dziewczynka - mogę dodać, że płatek należy do pospolitego storczyka dwulistnego, 19

przypominającego motyla, że moja matka była jeszcze bar­ dziej szalona niż jej siostra; i że papierowy kwiatek po­ traktowany tak lekceważąco, jest łatwo rozpoznawalną kopią wczesnowiosennego żankla, w lutym widziałam ich mnóstwo na nadmorskich wzgórzach Kalifornii. Dr Krolik, nasz miejscowy naturalista, do którego odwołałeś się, jak ujęłaby to pewnie Jane Austen, gwoli szybszego przekaza­ nia informacji narracyjnych (pamiętasz Browna, prawda, Smith?), określił okaz przywieziony przeze mnie z Sacra­ mento do Ardisu jako roślinę zwaną u nas niedźwiedzią łapą lub niedźwiedzią stopą. ŁAPĄ, nikt niczego nie łapie, albo stopą mój miły, i niedźwiedzią, a nie moją czy twoją czy też małej stabianki z kwiatami - tę aluzję twój ojciec, będącywedług Blanche również moim, zrozumiałby o tak (amerykańskie pstryknięcie palcami). Bądź mi wdzięczny - ciągnęła, obejmując go - że nie wymieniłam naukowej nazwy. Nawiasem mówiąc, druga łapa - Pied de Lion z ża­ łosnego gwiazdkowego modrzewia - wykonana została tą samą ręką, być może należącą do bardzo chorego małego Chińczyka, który przyjechał aż z Barkley College. - Brawo, Pompeianella (którą ty widziałaś rozrzucającą kwiaty tylko wjednym z ilustrowanych tomów stryjaszka Dana, a którą ja podziwiałem zeszłego lata w muzeum wNeapolu). A teraz, dziewuszko ty moja, powinniśmy chy­ ba pozbierać nasze łaszki i fatałaszki, zabrać ten album, zbiec na dół i jak najszybciej go spalić. Prawda? - Prawda - odpowiedziała Ada. - Zniszczyć i zapom­ nieć. Ale do herbaty mamy jeszcze godzinę. Co się tyczy „ciemnoniebieskiej" aluzji ciągle niesko­ mentowanej: Dawnywicekról Estotii, książę Iwan Tiemnosinyj, ojciec praprababki naszych dzieciaków, księżnej Zofii Ziemskiej (1755-1809), i potomek w linii prostej władców Jarosła- 20

wia z czasów przedtatarskich, nosił znane od tysiąca lat nazwisko, które po rosyjsku znaczy „ciemnoniebieski" lub „granatowy". Chociaż całkowicie odporny na uniesienia, w jakie wprawia świadomość własnej genealogii, i obojęt­ ny na fakt, że durnie przypisują snobizmowi zarówno po­ wściągliwość, jak i zapał,Van nie mógłjednak nie czuć się estetycznie poruszony aksamitnym tłem za czarnym listo­ wiem drzewa rodowego, zawsze widząc w nim krzepiące, wszechobecne letnie niebo. W późniejszych latach nie był w stanie przeczytać na nowo Prousta (tak jak nie umiał odnaleźć upodobania do wonnego i gumiastego rachatłu­ kum) bez powrotnej fali przesytu i drapiącego tarcia zgagi; niemniej jego ulubionym barwnym fragmentem pozostał urywek, w którym mówi się o nazwisku „Guermantes", z którego odcieniem w pryzmacie umysłu zlewała się są­ siednia ultramaryna, miło łechcąc artystyczną próżność Vana. „W którym'', „z którego" - niezręcznie. Zmienić! (uwaga na marginesie, charakter pisma późnej Ady).

Romans Mariny i Demona Veena zaczął się w dniu uro­ dzin -jej, jego i Daniela - 5 stycznia 1868 roku, ona skoń­ czyła wtedy dwadzieścia cztery lata, a obu Veenom stuk­ nęła trzydziestka. Jako aktorka nie miała żadnej z tych oszałamiających cech, które sprawiają, że zdolność mimikry, przynajmniej dopóki trwa przedstawienie, wydaje się warta ceny nawet wyższej niż takie światła rampy, jak bezsenność, fantazja, arogancja artyzmu; jednakże tego akurat wieczoru, kie­ dy miękki śnieg padał poza domeną pluszu i malowa­ nych dekoracji, la Durmanska (która płaciła wielkiemu Scottowi, swemu impresariowi, siedem tysięcy złotych dolarów tygodniowo za samą tylko reklamę plus prima premię za każdy angaż) od samego początku nędznej efe­ merydy (amerykańskiej sztuki, przeróbki słynnego rosyj­ skiego romansu, dokonanej przez jakiegoś pretensjonal­ nego najemnika) była tak widmowa, tak urocza, tak wzruszająca, że Demon (niezupełnie gentleman w kwes­ tiach miłosnych) założył się ze swym sąsiadem z krzeseł, księciem N„ przekupił stado portierów strzegących po­ mieszczeń za kulisami i w cabinet recuie (jak francuski pisarz minionych wieków mógłby zagadkowo nazwać ten pokoik, w którym oprócz wielu zakurzonych słoiczków 22

z kolorowymi smarowidłami przypadkiem złożono poła­ maną trąbkę jakiegoś zapomnianego clowna i obręcz je­ go tresowanego pudla) zdołał ją posiąść między dwiema scenami (rozdział trzeci i czwarty zamęczonej powieści). W pierwszej z nich rozebrała się - pełna wdzięku sylwet­ ka za wpół przezroczystym ekranem - wróciła w kusym i kuszącym szlafroczku, by resztę koszmarnej scenki po­ święcić rozmowie ze starą nianią w eskimoskich bucio­ rach o miejscowym dziedzicu, baronie d'O. Przyjąwszy ra­ dę nieskończenie mądrej wieśniaczki, siadła na krawędzi łóżkaprzy stoliczku na pałąkowatych nóżkach i gęsim pió­ rem napisała list miłosny, po czym przez pięć minut od­ czytywała go omdlewającym, ale donośnym głosem, nie bardzo wiadomo komu, ponieważ niania drzemała przycu­ pnięta na czymś w rodzaju marynarskiego kuferka, a wi­ dzowie interesowali się głównie sztucznym blaskiem księ­ życa na nagich ramionach i falującym biuście usychającej z miłości młodej damy. Jeszcze nim stara Eskimoska wyczłapała z listem, De­ mon Veen porzucił swój obity różowym aksamitem fo­ tel i ruszyłwygrywać zakład, sukces jego przedsięwzięcia gwarantowała okoliczność, że Marina, tkliwa demi-vierge, kochała się w nim od ich ostatniego tańca na balu sylwest­ rowym. W dodatku tropikalny blask księżyca, w którym dopiero co się kąpała, przejmujące poczucie własnej urody, żarliwe porywy fikcyjnej pannicy i szarmancki aplauz nie­ mal wypełnionej widowni uczyniłyją szczególnie wrażliwą na łaskotanie wąsa Demona. Miała też wystarczająco dużo czasu, żeby przebrać się do następnej sceny, poprzedzonej dłuższym intermezzem w wykonaniu zespołu baletowe­ go, który zaangażował Scotty, w dwuwagonach sypialnych przywożąc Rosjan aż z Biełokonska w Estotii Zachod­ niej. Rzecz działa się we wspaniałym sadzie, gdzie kilku 23

młodych wesołych ogrodników, noszących - nie wiadomo dlaczego - stroje gruzińskich górali, objadało się malinami, podczas gdy parę równie nieprawdopodobnych dziewcząt służebnych w szarawarach (ktoś strzelił byka albo w aero­ gramie agenta przekręcono słowo „samowary") pilnie zry­ wało z gałęzi drzew owocowych prawoślaz i fistaszki. Na niedostrzegalny znak dionizyjskiego charakteru, wszyscy puścili się w dziki taniec nazwany w humorystycznym programie kurva albo „ribbon boule"; właśnie przez ów program, pełen wołających o pomstę do nieba błędów, Veen (czujący lekkie mrowienie w lekkich teraz lędźwiach i ró­ żowo-czerwony banknot księcia N. w kieszeni) omal nie spadł z fotela. Jego serce zatrzymało się na chwilę, przepuściło jedno uderzenie, nie żałując jednak tej słodkiej straty, kiedy zapłoniona i zakłopotana wbiegła w różowej sukience do sadu, przywłaszczając sobie jedną trzecią owacji na sie­ dząco, którą klakierzy nagrodzili nagłe zniknięcie idio­ tycznych, ale barwnych przemienieńców z Laski czy Iwerii. Jej spotkanie z baronem O„ który w zielonym fraku i ostrogach wyszedł z bocznej alejki, jakoś umknę­ ło uwadze Demona, tak bardzo poraził go cud tej otchła­ ni absolutnej rzeczywistości, co na krótką chwilę roz­ dzieliła dwa fałszywe rozbłyski wymyślonego życia. Nie czekając na koniec sceny, wybiegł z teatru w kruchą, krystaliczną noc, płatki śniegu zdobiły gwiazdkami jego cylinder, gdy wszedł do domu, stojącego kilka ulic dalej, by zarządzić wspaniałą kolację. Gdy w rozdzwonionych saniach przybył po swą nową kochankę, ostatni taniec kaukaskich generałów i przemienionych Kopciuszków dobiegł nagłego kresu i baron d'O., teraz w czarnym fra­ ku i białych rękawiczkach, klęczał na środku pustej sce­ ny, trzymając w ręku szklany pantofelek, który jego nie- 24

stała dama zostawiła mu, umykając przed spóźnionymi zalotami. Zmęczeni klakierzy popatrywali jeszcze na ze­ garki, kiedy Marina, okryta czarnym płaszczem, osunę­ ła się w objęcia Demona i na siedzenie łabędziokształt­ nych sań. Hulali i podróżowali, kłócili się i wracali do siebie. Nim nadeszła kolejna zima, zaczął podejrzewać, że go zdradza, ale nie potrafił zidentyfikować rywala. W połowie marca podczas śniadania z pewnym znawcą sztuk plastycznych, lekkomyślnym, chudym, sympatycznym jegomościem w staroświeckim fraku, Demon włożył monokl, wyłuskał ze specjalnegopłaskiego futerału niedużylawowanyrysu­ nek piórkiem i oznajmił, żejak sądzi (w istocie nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości, ale chciał, by podzi­ wianojego pewność),jest to nieznanywytwór tkliwej sztu­ ki Parmigianina. Rysunek przedstawiał nagą dziewczynę z podobnym do brzoskwini jabłkiem w lekko uniesionej dłoni, siedzącą ukośnie na spowitym w kwiaty powoju postumencie, i miał dla odkrywcy dodatkowy urok, jako że dziewczyna przypominała Marinę, kiedy przywołana dzwonkiem telefonu z hotelowej łazienki, przysiadała na poręczy fotela i osłaniała słuchawkę, rzucając w nią pyta­ nie, którego kochanek nie mógł zrozumieć, gdyż szum wody zagłuszałjej głos. Baronowi d'Onskiemu wystarczył jeden rzut oka na tę uniesioną rękę i na pewne ślimako­ wate wzory, w które układała się subtelna roślinność, by potwierdzić domysł Demona. D'Onsky znany był z tego, że nigdy nie okazywał najmniejszych drgnień wzruszenia estetycznego, obcując nawet z najcudowniejszym arcy­ dziełem; tym razem jednak niby maskę odłożył szkło po­ większające i z uśmiechem speszonej rozkoszy pozwolił nieuzbrojonym oczom pieścić aksamitne jabłko i dołeczki oraz mszyste spłachetki nagiego ciała. Czy pan Veen nie 25

zastanowiłby się nad sprzedaniem mu tego rysunku, tu­ taj, zaraz, bardzo proszę, no jak, panie Veen? Nie, pan Veen się nad tym nie zastanowi. Skunksky (jednostronny przydomek) musi zadowolić się dumną myślą, że jak do­ tąd on oraz szczęśliwy właściciel to jedyni ludzie, któ­ rzy podziwiali go en connaisance de cause. Rysunek po­ wędrował z powrotem do specjalnego futerału; jednakże skończywszy czwarty kieliszek koniaku, d'O. zaczął bła­ gać o ostatni rzut oka. Obaj panowie byli trochę pijani i Demon w skrytości ducha zastanawiał się, czy raczej banalne podobieństwo rajskiej dziewczyny do młodej ak­ torki, którą jego gość bez wątpienia widział w Eugeniuszu i Larze albo w Lenorze Kruk (obie sztuki bezlitośnie zje­ chał pewien „obrzydliwie nieprzekupny" młody krytyk) ma być i powinno zostać skomentowane. Nie zostało: ta­ kie nimfy są w istocie bardzo podobne do siebie z uwagi na swą żywiołową przezroczystość, jako że podobieństwa młodych ciał wodnej natury to tylko szmery przyrodzonej niewinności i dwuznaczniki luster - to mój kapelusz, jego jest starszy, ale mamy tego samego londyńskiego kape­ lusznika. Następnego dnia Demon pił w swoim ulubionym hotelu herbatę w towarzystwie pewnej damy z Czech, której nie widział nigdy wcześniej i nie miał zobaczyć nigdy więcej (prosiła o poparcie, które pomogłoby jej uzyskać pracę w Dziale Szklanych Ryb i Kwiatów muzeum w Bostonie); nagle dama sama sobie wpadła w potok wymowy, i wska­ zując Marinę i Aquę, sunące przez hol w modnym posęp­ nym milczeniu i niebieskawych futrach (za nimi podążali Dan Veen i jakiś dackeL), powiedziała: - To niesamowite jak ta okropna aktorzyca jest podob­ na do Ewy na kLepsydrofonie ze słynnego rysunku Par­ migianina. 26

- „Słynny" to słowo najmniej do niego pasujące - spo­ kojnie powiedział Demon - poza tym nie mogła go pani widzieć. Nie zazdroszczę pani - dodał. - Naiwna cudzo­ ziemka, gdyuświadomi sobie, że wdepnęła wbłoto cudze­ go życia, musi się poczućbardzo niewyraźnie. Czyusłysza­ ła pani tę plotkę bezpośrednio od pana nazwiskiem d'Onsky, czy od jakiegoś przyjaciela jego przyjaciela? - Od przyjaciela - odparła nieszczęsna Czeszka. Na badaniu w lochu Demona Marina z perlistym śmie­ chem tkała barwną tkaninę kłamstw; potem się załama­ ła i przyznała. Przysięgała, że wszystko już skończone, że baron, fizycznie całkowitywrak, a duchowo prawdziwy samraj, na zawsze wyjechał do Japonii. Z bardziej wiary­ godnego źródła Demon dowiedział się, że prawdziwym ce­ lem podróży samurajajest elegancki mały Watykan, pod­ rzymskie uzdrowisko, skąd mniej więcej wciągu tygodnia mawrócić do Aardvark w stanie Massachusetts. Ponieważ roztropny Veen wolał zabić łobuza w Europie (zgrzybiały, lecz niezniszczalny Gamaliel robił, jak mówiono, wszyst­ ko, co możliwe, żeby wyplenić pojedynki z zachodniej pół­ kuli, co chyba było zresztą kaczką dziennikarską albo przelotnym kaprysem idealistycznego prezydenta, jako że ostatecznie nic z tych planównie wyszło), wynajął najszyb­ szy dostępny petroloplan i złapał barona (wyglądające­ go kwitnąco) w Nicei: zobaczył, że wchodzi do Księgarni Guntera, wszedłza nim i w obecności niewruszonego i dość znudzonego właściciela-Anglika, spoliczkował zaskoczone­ go rywala pachnącą lawendą rękawiczką. Wyzwanie przy­ jęto; wybrano dwu miejscowych sekundantów; baron zdecydował się na szable; kiedy już spora dawka dobrej krwi (polskiej i irlandzkiej - coś w rodzaju amerykańskiej „Bloody Maryi" w żargonie pijaków) splamiła dwa wło­ chate torsy, pobielany taras, schody prowadzące tyłem 27

do otoczonego murami ogrodu w zabawnej inscenizacji Douglasa d'Artagnana, fartuch przypadkowej mleczarki i mankiety obu sekundantów, czarującego monsieur de Pastrouil i pułkownika St. Alina, wyjątkowego drania; ten ostatni gentleman rozdzielił zdyszanych przeciwników i Skunksky umarł, nie „z odniesionych ran" (jak błędnie twierdzono), ale w następstwie gangreny, rezultatu naj­ bardziej powierzchownej z nich i być może zadanej włas­ noręcznie. Było to pchnięcie w pachwinę, które spowodowa­ ło problemy z krążeniem, nie pomogło sporo interwencji chirurgicznych w ciągu kilku lat przedłużających się po­ bytów w Aardvark Hospital w Bostonie, mieście, gdzie - nawiasem mówiąc - ożenił się w 1869 roku z naszą zna­ jomą damą z Czech, obecnie kustoszem szklanej fauny i flory w lokalnym muzeum. Marina przybyła do Nicei w kilka dni po pojedynku, wytropiła Demona w jego willi ,,Armina" i w ekstazie po­ jednania oboje zapomnieli okpić prokreację, w wyniku czego doszło do intieriesnogo położenija („ciekawej sytu­ acji"), bez czego, co tu dużo mówić, te pełne udręki no­ tatki nie ujrzałyby światła dziennego. (Van, ufam twemu smakowi i talentowi, ale czy jesteś­ my c a ł k i e m pewni, że powinniśmy ciągle tak o c h o - c z o powracać do tego okropnego świata, który w końcu istniał być może jedynie oneirologicznie, co, Van? Zapi­ sek Ady na marginesie, 1965 r.; słabo przekreślony znacz­ nie później ręką drżącą i niepewną.) Ten etap lekkomyślności nie był ostatni, ale był najkrót­ szy, trwał ledwo cztery czy pięć dni. Wybaczył jej. Ubóst­ wiał ją. Bardzo chciał ją poślubić, pod warunkiem że na­ tychmiast porzuci swoją teatralną „karierę". Demaskował tuzinkowość jej talentu i wulgarność jej otoczenia, a ona krzyczała, że jest bestią i szatanem. Około 10 kwietnia 28

pielęgnowała go już Aqua, a Marina poleciała z powrotem na próby Lucile, kolejnej koszmarnej dramy, która miała zrobić jeszcze jedną klapę w ladorskim teatrze. „Żegnaj. Być może tak jest lepiej - napisał Demon do Mariny w połowie kwietnia 1869 r. (ów dokument jest albo kopią listu napisaną jego kaligraficznym charakterem pis­ ma, albo nieWYsłanym oryginałem) - bo niezależnie od tego, jaką rozkosz dałoby nam nasze życie małżeńskie i jak długo owo rozkoszne życie mogłoby trwać, jednego obrazu nie mogę zapomnieć ani WYbaczyć. Niechaj ci się on WYfyje w świadomości, moja miła. Pozwól, że powtórzę wszystko raz jeszcze słowami, które człowiek teatru powi­ nien uznać za właściwe. Pojechałaś do Bostonu odwiedzić starą ciotkę - to banalny chWYt, ale tym razem prawda - a ja udałem się na ranczo swojej ciotki w pobliżu Lolity w Teksasie. Wczesnym rankiem (chez vous koło dwuna­ stej) pewnego dnia w lutym zadzwoniłem do ciebie do hotelu z przydrożnej budki rżniętej w czystym krysztale ciągle mokrym od łez po potężnej burzy z piorunami, chcąc ci powiedzieć: przyleć natychmiast, ponieważ ja, De­ mon, łopoczący zmiętymi skrzydłami i przeklinający au­ tomatyczny dorofon, poczułem, że nie mogę bez ciebie żyć, i ponieważ pragnę, byś zobaczyła, kiedy będę cię trzy­ mał w objęciach, rausz pustynnych kwiatów, które deszcz zbudził do życia. Twój głos był daleki i słodki; oznajmiłaś mi, że jesteś w stroju Ewy, nie odkładaj słuchawki, włożę tylko peniuar. Zamiast to uczynić, zatkawszy mi ucho, powiedziałaś coś, jak sądzę do mężczyzny, z którym spę­ dziłaś noc (i którego chętnie bym sprzątnął, gdybym nie miał jeszcze większej ochoty go WYkastrować). No cóż, tak właśnie przedstawia się szkic do fresku n a s z e g o losu, w profetycznym transie narysowany w szesnastym stu­ leciu przez młodego artystę z Parmy i pokrywający się, 29

z wyjątkiem jabłka straszliwej wiadomości, z obrazem po­ wtórzonym w umysłach dwu mężczyzn. Nawiasem mówiąc, twoją zbiegłą pokojówkę policja znalazła w tutejszym bur­ delu, zostanie wysłana do ciebie, kiedy tylko odpowiednio nafaszeruje się ją rtęcią".

Szczegóły katastrofy „El" (i nie mam tu na myśli Eliz­ jum) w beau milieu poprzedniego wieku, klęski, która miała wyjątkowy wpływ zarówno na wyklucie się, jak i na wyklęcie pojęcia „Terra", są pod względem historycznym zbyt dobrze znane, a pod względem duchowym zbyt ob­ sceniczne, by szczegółowo omawiać je w książce adreso­ wanej do młodych amatorów i amantów, a nie do docen­ tów lub denatów. Oczywiście dzisiaj, kiedy lata reakcyjnych urojeń wro­ gich „El" przeminęły (mniej więcej!) i nasze lśniące ma­ szynki, szczęść im Faraboże, brzęczą sobie niemal tak sa­ mo jak w pierwszej połowie dziewiętnastegowieku, czysto geograficzny aspekt sprawy ma zbawczo komiczny aspekt, jak owe desenie mosiężnych intarsji, bric-a-Braques i ok­ ropieństwa z pozłacanego brązu, które nasi pozbawieni poczucia humoru przodkowie nazywali „sztuką". I rzeczy­ wiście nikt nie może zaprzeczyć obecności czegoś wielce groteskowego w samych konfiguracjach kształtów, które z całą powagą przedstawiano jako wielobarwne mapy Ter­ ry. Wied' (przecież) boki można zrywać, jeśli wyobrazić sobie, że „Rosja", zamiast być staroświeckim synonimem Estotii, amerykańskiej prowincji rozciągającej się od nie­ błędnegojuż Koła Podbiegunowego do właściwych Stanów 31

Zjednoczonych, na planecie Terra była nazwą kraju prze­ niesionego za pomocą jakiegoś hokus-globus przez rowek komicznie rozdwojonego oceanu na przeciwną półkulę, gdzie rozpościerała się na terytorium dzisiejszej Tatarii, od Kurlandii po Kuryle! Ale (jeszcze większy absurd), jeśli w kategoriach przestrzennych Terry Amerosja Abrahama Miltona rozszczepiła się na dwie części składowe i całkiem realna woda i realny lód rozdzielały - raczej politycznie niż poetycznie - pojęcia ,,Ameryka" i „Rosja'', to nawet bar­ dziej skomplikowane i niedorzeczne rozbieżności powstały w domenie czasu, nie tylko dlatego, że historia każdego ze składników amalgamatu nie całkiem odpowiadała historii swego wyrwanego z całości odpowiednika, ale ze względu na wynoszącą około stu lat w jedną lub drugą stronę lukę między obiema ziemiami; lukę odznaczającą się dziwacz­ nym pomieszaniem drogowskazów na rozdrożach mijają­ cego czasu, na których bynajmniej nie w s z y s t k i e ,już nie" jednego świata odpowiadały ,jeszcze nie" drugiego. Właśnie między innymi ze względu na ów „naukowo nie­ uchwytny" kłębek rozbieżności umysły bien ranges (nie­ skłonne do przyskrzyniania skrzatów), odrzuciły Terrę jako fanaberię i fantom, natomiast umysłyzmącone (gotowe dać nura w każdą otchłań) zaakceptowały ją jako podporę i symbol własnej bezrozumności. Jak Van Veen sam miał się przekonać w okresie swych namiętnych badań w dziedzinie terrologii (wówczas gałęzi psychiatrii), nawet najgłębsi z myślicieli, najczystsi z filozo­ fów - Paar z Chose i Zapater z Aardvark - byli rozdarci emocjonalnie, jeśli chodzi o stosunek do możliwości istnie­ nia „wykoślawiającego lustra naszej koślawej kuli",jak z eu­ fonicznym dowcipem ujął to uczony, którypragnie pozostać anonimowy. (Hm. Cifne, cifne, jak mawiała do Gawrońskie­ go biedna mlle L. Charakterem pisma Ady.) 32

Byli tacy, co utrzymywali, że rozbieżności i „fałszywe analogie" między dwoma światami są zbyt liczne i zbyt głęboko wplecione w motek następujących po sobie wy­ darzeń, by nie nadać piętna sztampowej fantazji teorii zasadniczej tożsamości; byli też tacy, co odpowiadali, że niepodobieństwa tylko potwierdzają żywą organiczną realność innego świata, że pełna identyczność wskazy­ wałaby raczej na coś absolutnego, a więc abstrakcyjnego i że dwie partie szachów o takim samym otwarciu i.ta­ kiej samej końcówce mogą, rozgałęziając się, tworzyć nieskończenie wiele wariacji na j e d n ej szachownicy i w d w ó c h umysłach na każdym etapie nieodwołalnie zbieżnego przebiegu. Skromny narrator musi przypomnieć o tym wszystkim temu, co raz jeszcze czyta książkę, ponieważ w kwietniu (mój ulubiony miesiąc) 1869 (annus mirabiiis najwyżej od wielkich zbiorów mirabelek na nalewki) w dniu świę­ tego Jerzego (wedle ckliwych pamiętników mlle Lari­ viere) Demon Veen poślubił Aquę Durmanow, kierowany złością i litością, co stanowi nie tak znowu rzadką mie­ szankę uczuć. Czy była w niej jeszcze jakaś przyprawa? Marina z per­ wersyjną próżnością często zapewniała w łóżku, że na zmysły Demona musiała działać szczególnego rodzaju „ka­ zirodcza" (cokolwiek pod tymprzymiotnikiem mielibyśmy rozumieć) przyjemność (w znaczeniu francuskiego słowa plaisir, które wywołuje wiele dodatkowych wibracji w krę­ gosłupie), kiedy gładził i smakował, i delikatnie rozchylał, i bezcześcił, na nienadające się do opisania, ale cudowne sposoby ciało (une chair), które było ciałem zarówno jego żony, jak i jego kochanki, zmieszane ze sobą i uszlachet­ nione uroki bliźniaczych peri, Aquamarinę, jednocześnie pojedynczą i podwójną, miraż z emiratu, sklejony klejnot, 33