VLADIMIR
NABOKOV
Ada albo Zar
Kronika rodzinna
przełożył
Leszek Engelking
komentarzem i posłowiem opatrzył
Leszek Engelking
Warszawskie
Wydawnictwo
Literackie
MUZA SA
Wierze
Z wyjątkiem p. Ronalda Grangera, jego żony, kilku
postaci marginalnych i paru osób niebędących
obywatelami amerykańskimi wszyscy, którzy
w książce są wymienieni z nazwiska, już nie żyją.
[Wyd.]
t
„Wszystkie nieszczęśliwe rodziny są do siebie podobne,
każda szczęśliwa rodzina jest szczęśliwa na swój sposób"
- powiada wielki rosyjski pisarz na początku słynnej po
wieści (AnnaArkadiewicz Karenina, przemieniona na an
gielski przez R.G. Stonelowera, Mount Tabor Ltd., 1880).
Stwierdzenie to ma niewielki, jeśli ma w ogóle jakikolwiek,
związek z przedstawioną tu historią, kroniką rodzinną,
której pierwsza część bliższa jest, być może, innemu dziełu
Tołstoja, zatytułowanemu Dietstwo i otroczestwo (Dzieciń
stwo i ojczyzna, Pontius Press, 1858).
Babka Vana ze strony matki, Daria („Dolly") Durmanow,
była córką księcia Piotra Ziemskiego, gubernatora Bras
d'Or, amerykańskiej prowincji na północnym wschodzie
naszego wielkiego i zróżnicowanego kraju; książę ożenił się
w 1824 roku z Mary O'Reilly, Irlandką i kobietą światową.
Dolly, jedynaczka, urodzona w Bras, w 1840 w tkliwym
i krnąbrnym wieku lat piętnastu poślubiła generała Iwana
Durmanowa, komendanta twierdzy Jukon, spokojnego zie
mianina, właściciela majątków w Severn Tories (Siewierny
ja Tierritorii), tym mozaikowym protektoracie, nadal czule
nazywanym „rosyjską" Estotią, który granoblastycznie i or
ganicznie łączy się z „rosyjską" Kanadią, zwaną też „francu
ską" Estotią, gdzie nie tylko francuscy, ale i macedońscy
13
i bawarscy osadnicy cieszą się łagodnym klimatem pod
naszym gwiaździstym sztandarem.
illubionym majątkiem Durmanowów była jednak Radu
ga, położona niedaleko miasteczka o takiej samej nazwie,
poza właściwą Estotią, w części atlantyckiej kontynentu
pomiędzy elegancką Kaługą w USA (stan New Cheshire)
i nie mniej elegancką Ładogą w stanie Mayne, gdzie mieli
swój miejski dom i gdzie urodziła się im trójka dzieci: syn,
zmarły w rozkwicie młodości i sławy, oraz para bliźniaczek
o niełatwych charakterach. Dolly po matce odziedziczyła
nie tylko urodę i temperament, ale róWYJ.ież starszą cechę
rodową, kapryśny i nierzadko godny pożałowania gust,
którego dobrym przykładem były imiona nadane córkom:
Aqua i Marina („a czemu nie Tofana" - pytał dobroduszny
i obdarzony koronnym porożem generał i śmiał się ser
decznie, choć powściągliwie, kończąc cichym kaszlnię
ciem udanej obojętności, gdyż bał się wybuchów żoninego
gniewu).
23 kwietnia 1869 r. w deszczowej i ciepłej, mglistej i zie
lonej Kałudze, Aqua, wówczas dwudziestopięcioletnia
i cierpiąca akurat na typową dla siebie wiosenną migrenę,
poślubiła Waltera D. Veena, pochodzącego ze starego ang
lo-irlandzkiego rodu bankiera z Manhattanu, mężczyznę,
który od dawna utrzymywał namiętny romans z Mariną;
wkrótce miał do niego wrócić i potem z przerwami ciągnąć
go dalej. Marina w roku 1871 wyszła za stryjecznego brata
swego pierwszego kochanka, także Waltera D. Veena, rów
nie bogatego, ale o wiele nudniejszego jegomościa.
Litera „D" przed nazwiskiem męża Aquy oznaczała De
mona (forma imienia Demian lub Dementius), jak nazy
wali go bliscy. W towarzystwie był znany jako Veen Kruk
albo po prostu Ciemny Walter dla odróżnienia od męża
Mariny, Ciemniaka Waltera albo po prostu Rudego Vee-
14
na. Demon miał podwójnego konika: kolekcjonował stare
boskie obrazy oraz młode obrazy boskie, te ostatnie płci
żeńskiej. Lubił też kalambury w średnim wieku.
Matka Daniela Veena pochodziła z Trumbellów i jej
syn chętnie i obszernie tłumaczył - jeśli ktoś cięty na nu
dziarzy nie uciął opowieści - jak ciąg amerykańskiej his
torii zmienił angielskiego byka (buU) w nowoangielski
dzwon (ben). Po ukończeniu dwudziestu lat w taki czy
inny sposób zdołał „wziąć się do interesów" i w rezulta
cie dość gwałtownie narodził się nowy handlarz sztuki
z Manhattanu. Nie żywił - przynajmniej początkowo
- żadnego szczególnego upodobania do malarstwa, nie
miał zdolności do żadnego rodzaju handlu ani najmniej
szej potrzeby zmagania się z dolami i niedolami jakiejko
lwiek „pracy", jako że odziedziczył sporą fortunę po sze
regu bardziej obrotnych i przedsiębiorczych Veenów.
Przyznając, że nie przepada za wsią, spędził w Ardisie,
swej wspaniałej rezydencji koło Ladory, zaledwie kilka
troskliwie zacienionych letnich weekendów. Tylko parę
razy od czasu dzieciństwa odwiedził inny swój majątek,
na północ od jeziora Kitież, niedaleko Ługi, obejmujący,
i to właściwie wyłącznie, ów duży, dziwacznie prostokąt
ny, ale całkowicie naturalny akwen, którego przecięcie
po przekątnej, co zmierzył ze stoperem w ręku, zajęło
pewnemu okoniowi (chociaż okoniem stanął) pół godzi
ny, i którego właścicielem był razem ze stryjecznym bra
tem, w młodości zapalonym wędkarzem.
Życie seksualne biednego Dana nie było ani pogmat
wane, ani piękne, ale w taki czy inny sposób (szybko za
pomniał, w jakich konkretnie okolicznościach się to stało,
tak jak zapomina się wymiary i cenę z czułą uwagą uszy
tego płaszcza, noszonego od czasu do czasu przez co naj
mniej kilka sezonów) wygodnie zakochał się w Marinie,
15
rodzinę znał, kiedy jeszcze należała do niej Raduga (póź
niej kupił ją p. Eliot, żydowski handlowiec). Pewnego
popołudnia na wiosnę 1871 roku oświadczył się Marinie,
stało się to w jadącej do góry windzie pierwszego man
hattańskiego dziesięciopiętrowego budynku, na siódmym
piętrze (Zabawki) został z oburzeniem odrzucony, zjechał
na parter sam i aby przewietrzyć swoje uczucia, wyruszył
w trzykrotną podróż dookoła świata, w kierunku przeciw
nym do wyprawy Fileasa Fogga, za każdym razem wybie
rając, niby obdarzony życiem równoleżnik, dokładnie tę
samą trasę. W listopadzie 1871 roku, kiedy właśnie ustalał
plany na wieczór z pomocą cuchnącego, ale sympatyczne
go cicerone w garniturze barwy cafe-au-lait, tego samego,
którego w tym samym genueńskim hotelu wynajmował
już dwa razy, pojawiła się srebrna taca z aerogramem od
Mariny (wysłanym z tygodniowym opóźnieniem przez je
go manhattańskie biuro, gdzie wskutek pomyłki nowej
pracownicy wsunięto go do przegródki oznaczonej napi
sem AMOR), informujący, że gotowa jest wyjść zań zaraz
po jego powrocie do Ameryki.
Jak donosił niedzielny dodatek do gazety, która wów
czas na stronie „Humor" dopiero co zaczęła przedstawiać
nieżyjące już od dawna Dobranockowe Dzieciaki, Nic
ky'ego i Pimpernellę (urocze rodzeństwo dzielące jedno
wąskie łóżko) i która wraz z innymi pismami przetrwała
na stryszku w Ardis Hall, ślub Veen-Durmanow odbył się
w dniu św. Adelajdy w 1871 roku. Dwanaście lat i jakieś
osiem miesięcy później dwoje nagich dzieci, jedno ciem
nowłose i śniade, drugie zaś ciemnowłose i mlecznobiałe,
pochylonych w snopie gorącego słonecznego blasku, ponad
zakurzonymi pudłami ukośnie wpadającego przez okno
mansardowe, przypadkiem porównało tę datę (16 grudnia
1871) z inną (16 sierpnia tego samego roku) anachronicznie
16
nagryzmoloną charakterem pisma Mariny w rogu profes
jonalnej fotografii (w ramce z malinowego pluszu na wspa
niałym biurku jej męża stojącym w bibliotece), identycznej
w każdym szczególe, łącznie z banalnym zawijasem ekto
plazmatycznego welonu panny młodej, którego kawałek
wietrzyk sprzed kościoła prostopadle przycisnął do spodni
pana młodego, z reprodukcją w gazecie. Dziewczynka uro
dziła się 21 lipca 1872 roku w Ardisie, posiadłości jej do
mniemanego ojca w hrabstwie Ladore, i dla jakiejś niejas
nej przyczyny natury mnemonicznej została zapisana
w księgach jako Adelajda. Druga córka, tym razem istotnie
dziecko Dana, przyszła na świat 3 stycznia 1876.
Oprócz starego dodatku ilustrowanego do nadal istnieją
cej, ale dość zramolałej „Kaługa Gazette" nasi swawolni
Pimpernel i Nicolette znaleźli na tym samym poddaszu
pudełko z czymś, co okazało się (według słów Kima, chłop
ca kuchennego, co wyjaśni się później) potężną rolką mik
rofilmu ze zdjęciami autorstwa globtrotera, na których
trzy razy w różnych ujęciach i tonacjach heliocoloru po
jawiały się te same sceny: dziwaczne bazary, malowane
cherubiny i sikający ulicznicy. Rzecz jasna, ktoś, kto za
kłada właśnie rodzinę, nie będzie pokazywał pewnych fo
tografii zrobionych we wnętrzach (takich, jak sceny gru
powe w Damaszku, gdzie w głównych rolach wystąpili
właściciel filmu, spokojnie palący cygaro archeolog z Ar
kansas z fascynującą blizną w okolicy wątroby, trzy tłuste
dziwki, a także przedwczesny wypiersk starego Archiego,
jak żartobliwie nazywał to trzeci męski uczestnik zabaw
tej grupy, typowy brytyjski brat łata); jednakże większą
część filmu Dan wielokrotnie wyświetlał swej świeżo po
ślubionej żonie w czasie wielce pouczającego manhattań
skiego miesiąca miodowego, seansom tym towarzyszyły
czysto faktograficzne komentarze, nie zawsze łatwe do
1 7
znalezienia, ze względu na pierzchliwe lub bałamutne za
kładki w kilku rozrzuconych wokół przewodnikach.
Najlepsze znalezisko dwojga dzieciaków pochodziło jed
nak z innego pudełka i z niższej warstwy przeszłości. Był
nim niewielki zielony album ze starannie wklejonymi kwia
tami, które Marina zerwała lubzdobyła w inny sposób w Ex,
górskim uzdrowisku położonym niedaleko Brig w Szwajca
rii, gdzie bawiła przed ślubem, mieszkając na ogół w wyna
jętym chalet. Pierwszych dwadzieścia stron zdobiła pewna
liczba niewielkich roślin zebranych bez żadnego planu
w sierpniu 1869 roku na trawiastych zboczach ponad chalet,
w parku hotelu „Florey" albo w ogrodzie pobliskiego sana
torium („mój Scheibehaus", jak nazywała je nieszczęsna
Aqua, albo „Dom" - zgodnie z poważniejszym określeniem
z notatek Mariny dotyczących miejsca zerwania rośliny). Ta
wstępna część nie była zbyt interesująca ani z botanicznego,
ani z psychologicznego punktu widzenia, a około pięćdzie
sięciu ostatnich stron pozostało pustych. Jednakowoż część
środkowa, w której wyraźnie zmalała liczba roślin, okazała
się prawdziwymminiaturowym melodramatem odegranym
przez duchy martwych kwiatów. Okazy znajdowały się po
jednej stronie albumu, a notatki Mariny Durmanoff (sic!) en
regard.
Ancolie bleue des Alpes, Ex en Valais, I IX 69. Od Ang
lika w hotelu. ,,Alpejski orlik, kolor pani oczu".
Eperviere auricule. 25 X 69, Ex, ex otoczonego murem
ogrodu alpejskiego dra Lapinera.
Złoty [ginkgo] liść: wypadł z książki Terra. Prawda
o niej, którą Aqua dała mi przed powrotem do swego Do
mu. 14 XII 69.
Sztuczna szarotka przyniesiona przez moją nową pielę
gniarkę wraz z liścikiem od Aquy informującym, że kwia-
18
tek pochodzi z „miziemoj i dziwacznej" choinki w Domu.
25 XII 69.
Płatek orchidei, jednej z dziewięćdziesięciu dziewię
ciu, a jakże, przysłanych mi wczoraj za pośrednictwem
firmy kurierskiej „Najlepsze rozwiązanie", c'est bien le cas
de le dire, z willi „Armina" wAlpes-Maritimes. Odłożyłam
dziesięć z nich dla Aquy i kazałam zanieść do Domu. Ex
en Valais, Szwajcaria. „Śnieżyca w kryształowej kuli losu",
jak mawiał. (Data wymazana.)
Gentiane de Koch, rzadkość, przyniesiona przez łapacz
kę [kochanego] Lapinera z jego „niemego gentianarium"
5 I 1870.
[granatowy kleks atramentowy, który przez przypadek
przyjął kształt kwiatu, lub podretuszowane skreślenie
flamastrem] Compliquaria compliquata, odmiana aqua
marina. Ex, 15 I 70.
Fantazyjny kwiatek z papieru, znaleziony w portmo
netce Aquy. Ex, 16 II 1870, zrobiony przez innego pacjen
ta w Domu, który nie jest już jej.
Gentiana verna (printaniere). Ex, 28 III 1870, na trawni
ku przed domkiem mojej pielęgniarki. Ostatni dzień tutaj.
Dwoje młodych odkrywców tego osobliwego i przypra
wiającego o mdłości skarbu tak oto go skomentowało:
- Na drodze wnioskowania stwierdzam - powiedział
chłopiec - trzy zasadnicze fakty: że niezamężna jeszcze
Marina i jej zamężna siostra pogrążyły się w śnie zimo
wym w moim lieu de naissance; że Marina miała swojego
własnego dra Krolika, pour ainsi dire; oraz że orchidee
przyszły od Demona, który wolał pozostać nad morzem,
swoją ciemnoniebieską prababką.
- A ja - powiedziała dziewczynka - mogę dodać, że
płatek należy do pospolitego storczyka dwulistnego,
19
przypominającego motyla, że moja matka była jeszcze bar
dziej szalona niż jej siostra; i że papierowy kwiatek po
traktowany tak lekceważąco, jest łatwo rozpoznawalną
kopią wczesnowiosennego żankla, w lutym widziałam ich
mnóstwo na nadmorskich wzgórzach Kalifornii. Dr Krolik,
nasz miejscowy naturalista, do którego odwołałeś się, jak
ujęłaby to pewnie Jane Austen, gwoli szybszego przekaza
nia informacji narracyjnych (pamiętasz Browna, prawda,
Smith?), określił okaz przywieziony przeze mnie z Sacra
mento do Ardisu jako roślinę zwaną u nas niedźwiedzią
łapą lub niedźwiedzią stopą. ŁAPĄ, nikt niczego nie łapie,
albo stopą mój miły, i niedźwiedzią, a nie moją czy twoją
czy też małej stabianki z kwiatami - tę aluzję twój ojciec,
będącywedług Blanche również moim, zrozumiałby o tak
(amerykańskie pstryknięcie palcami). Bądź mi wdzięczny
- ciągnęła, obejmując go - że nie wymieniłam naukowej
nazwy. Nawiasem mówiąc, druga łapa - Pied de Lion z ża
łosnego gwiazdkowego modrzewia - wykonana została tą
samą ręką, być może należącą do bardzo chorego małego
Chińczyka, który przyjechał aż z Barkley College.
- Brawo, Pompeianella (którą ty widziałaś rozrzucającą
kwiaty tylko wjednym z ilustrowanych tomów stryjaszka
Dana, a którą ja podziwiałem zeszłego lata w muzeum
wNeapolu). A teraz, dziewuszko ty moja, powinniśmy chy
ba pozbierać nasze łaszki i fatałaszki, zabrać ten album,
zbiec na dół i jak najszybciej go spalić. Prawda?
- Prawda - odpowiedziała Ada. - Zniszczyć i zapom
nieć. Ale do herbaty mamy jeszcze godzinę.
Co się tyczy „ciemnoniebieskiej" aluzji ciągle niesko
mentowanej:
Dawnywicekról Estotii, książę Iwan Tiemnosinyj, ojciec
praprababki naszych dzieciaków, księżnej Zofii Ziemskiej
(1755-1809), i potomek w linii prostej władców Jarosła-
20
wia z czasów przedtatarskich, nosił znane od tysiąca lat
nazwisko, które po rosyjsku znaczy „ciemnoniebieski" lub
„granatowy". Chociaż całkowicie odporny na uniesienia,
w jakie wprawia świadomość własnej genealogii, i obojęt
ny na fakt, że durnie przypisują snobizmowi zarówno po
wściągliwość, jak i zapał,Van nie mógłjednak nie czuć się
estetycznie poruszony aksamitnym tłem za czarnym listo
wiem drzewa rodowego, zawsze widząc w nim krzepiące,
wszechobecne letnie niebo. W późniejszych latach nie był
w stanie przeczytać na nowo Prousta (tak jak nie umiał
odnaleźć upodobania do wonnego i gumiastego rachatłu
kum) bez powrotnej fali przesytu i drapiącego tarcia zgagi;
niemniej jego ulubionym barwnym fragmentem pozostał
urywek, w którym mówi się o nazwisku „Guermantes",
z którego odcieniem w pryzmacie umysłu zlewała się są
siednia ultramaryna, miło łechcąc artystyczną próżność
Vana.
„W którym'', „z którego" - niezręcznie. Zmienić! (uwaga
na marginesie, charakter pisma późnej Ady).
Romans Mariny i Demona Veena zaczął się w dniu uro
dzin -jej, jego i Daniela - 5 stycznia 1868 roku, ona skoń
czyła wtedy dwadzieścia cztery lata, a obu Veenom stuk
nęła trzydziestka.
Jako aktorka nie miała żadnej z tych oszałamiających
cech, które sprawiają, że zdolność mimikry, przynajmniej
dopóki trwa przedstawienie, wydaje się warta ceny nawet
wyższej niż takie światła rampy, jak bezsenność, fantazja,
arogancja artyzmu; jednakże tego akurat wieczoru, kie
dy miękki śnieg padał poza domeną pluszu i malowa
nych dekoracji, la Durmanska (która płaciła wielkiemu
Scottowi, swemu impresariowi, siedem tysięcy złotych
dolarów tygodniowo za samą tylko reklamę plus prima
premię za każdy angaż) od samego początku nędznej efe
merydy (amerykańskiej sztuki, przeróbki słynnego rosyj
skiego romansu, dokonanej przez jakiegoś pretensjonal
nego najemnika) była tak widmowa, tak urocza, tak
wzruszająca, że Demon (niezupełnie gentleman w kwes
tiach miłosnych) założył się ze swym sąsiadem z krzeseł,
księciem N„ przekupił stado portierów strzegących po
mieszczeń za kulisami i w cabinet recuie (jak francuski
pisarz minionych wieków mógłby zagadkowo nazwać ten
pokoik, w którym oprócz wielu zakurzonych słoiczków
22
z kolorowymi smarowidłami przypadkiem złożono poła
maną trąbkę jakiegoś zapomnianego clowna i obręcz je
go tresowanego pudla) zdołał ją posiąść między dwiema
scenami (rozdział trzeci i czwarty zamęczonej powieści).
W pierwszej z nich rozebrała się - pełna wdzięku sylwet
ka za wpół przezroczystym ekranem - wróciła w kusym
i kuszącym szlafroczku, by resztę koszmarnej scenki po
święcić rozmowie ze starą nianią w eskimoskich bucio
rach o miejscowym dziedzicu, baronie d'O. Przyjąwszy ra
dę nieskończenie mądrej wieśniaczki, siadła na krawędzi
łóżkaprzy stoliczku na pałąkowatych nóżkach i gęsim pió
rem napisała list miłosny, po czym przez pięć minut od
czytywała go omdlewającym, ale donośnym głosem, nie
bardzo wiadomo komu, ponieważ niania drzemała przycu
pnięta na czymś w rodzaju marynarskiego kuferka, a wi
dzowie interesowali się głównie sztucznym blaskiem księ
życa na nagich ramionach i falującym biuście usychającej
z miłości młodej damy.
Jeszcze nim stara Eskimoska wyczłapała z listem, De
mon Veen porzucił swój obity różowym aksamitem fo
tel i ruszyłwygrywać zakład, sukces jego przedsięwzięcia
gwarantowała okoliczność, że Marina, tkliwa demi-vierge,
kochała się w nim od ich ostatniego tańca na balu sylwest
rowym. W dodatku tropikalny blask księżyca, w którym
dopiero co się kąpała, przejmujące poczucie własnej urody,
żarliwe porywy fikcyjnej pannicy i szarmancki aplauz nie
mal wypełnionej widowni uczyniłyją szczególnie wrażliwą
na łaskotanie wąsa Demona. Miała też wystarczająco dużo
czasu, żeby przebrać się do następnej sceny, poprzedzonej
dłuższym intermezzem w wykonaniu zespołu baletowe
go, który zaangażował Scotty, w dwuwagonach sypialnych
przywożąc Rosjan aż z Biełokonska w Estotii Zachod
niej. Rzecz działa się we wspaniałym sadzie, gdzie kilku
23
młodych wesołych ogrodników, noszących - nie wiadomo
dlaczego - stroje gruzińskich górali, objadało się malinami,
podczas gdy parę równie nieprawdopodobnych dziewcząt
służebnych w szarawarach (ktoś strzelił byka albo w aero
gramie agenta przekręcono słowo „samowary") pilnie zry
wało z gałęzi drzew owocowych prawoślaz i fistaszki. Na
niedostrzegalny znak dionizyjskiego charakteru, wszyscy
puścili się w dziki taniec nazwany w humorystycznym
programie kurva albo „ribbon boule"; właśnie przez ów
program, pełen wołających o pomstę do nieba błędów, Veen
(czujący lekkie mrowienie w lekkich teraz lędźwiach i ró
żowo-czerwony banknot księcia N. w kieszeni) omal nie
spadł z fotela.
Jego serce zatrzymało się na chwilę, przepuściło jedno
uderzenie, nie żałując jednak tej słodkiej straty, kiedy
zapłoniona i zakłopotana wbiegła w różowej sukience do
sadu, przywłaszczając sobie jedną trzecią owacji na sie
dząco, którą klakierzy nagrodzili nagłe zniknięcie idio
tycznych, ale barwnych przemienieńców z Laski czy
Iwerii. Jej spotkanie z baronem O„ który w zielonym
fraku i ostrogach wyszedł z bocznej alejki, jakoś umknę
ło uwadze Demona, tak bardzo poraził go cud tej otchła
ni absolutnej rzeczywistości, co na krótką chwilę roz
dzieliła dwa fałszywe rozbłyski wymyślonego życia. Nie
czekając na koniec sceny, wybiegł z teatru w kruchą,
krystaliczną noc, płatki śniegu zdobiły gwiazdkami jego
cylinder, gdy wszedł do domu, stojącego kilka ulic dalej,
by zarządzić wspaniałą kolację. Gdy w rozdzwonionych
saniach przybył po swą nową kochankę, ostatni taniec
kaukaskich generałów i przemienionych Kopciuszków
dobiegł nagłego kresu i baron d'O., teraz w czarnym fra
ku i białych rękawiczkach, klęczał na środku pustej sce
ny, trzymając w ręku szklany pantofelek, który jego nie-
24
stała dama zostawiła mu, umykając przed spóźnionymi
zalotami. Zmęczeni klakierzy popatrywali jeszcze na ze
garki, kiedy Marina, okryta czarnym płaszczem, osunę
ła się w objęcia Demona i na siedzenie łabędziokształt
nych sań.
Hulali i podróżowali, kłócili się i wracali do siebie. Nim
nadeszła kolejna zima, zaczął podejrzewać, że go zdradza,
ale nie potrafił zidentyfikować rywala. W połowie marca
podczas śniadania z pewnym znawcą sztuk plastycznych,
lekkomyślnym, chudym, sympatycznym jegomościem
w staroświeckim fraku, Demon włożył monokl, wyłuskał
ze specjalnegopłaskiego futerału niedużylawowanyrysu
nek piórkiem i oznajmił, żejak sądzi (w istocie nie miał co
do tego najmniejszych wątpliwości, ale chciał, by podzi
wianojego pewność),jest to nieznanywytwór tkliwej sztu
ki Parmigianina. Rysunek przedstawiał nagą dziewczynę
z podobnym do brzoskwini jabłkiem w lekko uniesionej
dłoni, siedzącą ukośnie na spowitym w kwiaty powoju
postumencie, i miał dla odkrywcy dodatkowy urok, jako
że dziewczyna przypominała Marinę, kiedy przywołana
dzwonkiem telefonu z hotelowej łazienki, przysiadała na
poręczy fotela i osłaniała słuchawkę, rzucając w nią pyta
nie, którego kochanek nie mógł zrozumieć, gdyż szum
wody zagłuszałjej głos. Baronowi d'Onskiemu wystarczył
jeden rzut oka na tę uniesioną rękę i na pewne ślimako
wate wzory, w które układała się subtelna roślinność, by
potwierdzić domysł Demona. D'Onsky znany był z tego,
że nigdy nie okazywał najmniejszych drgnień wzruszenia
estetycznego, obcując nawet z najcudowniejszym arcy
dziełem; tym razem jednak niby maskę odłożył szkło po
większające i z uśmiechem speszonej rozkoszy pozwolił
nieuzbrojonym oczom pieścić aksamitne jabłko i dołeczki
oraz mszyste spłachetki nagiego ciała. Czy pan Veen nie
25
zastanowiłby się nad sprzedaniem mu tego rysunku, tu
taj, zaraz, bardzo proszę, no jak, panie Veen? Nie, pan
Veen się nad tym nie zastanowi. Skunksky (jednostronny
przydomek) musi zadowolić się dumną myślą, że jak do
tąd on oraz szczęśliwy właściciel to jedyni ludzie, któ
rzy podziwiali go en connaisance de cause. Rysunek po
wędrował z powrotem do specjalnego futerału; jednakże
skończywszy czwarty kieliszek koniaku, d'O. zaczął bła
gać o ostatni rzut oka. Obaj panowie byli trochę pijani
i Demon w skrytości ducha zastanawiał się, czy raczej
banalne podobieństwo rajskiej dziewczyny do młodej ak
torki, którą jego gość bez wątpienia widział w Eugeniuszu
i Larze albo w Lenorze Kruk (obie sztuki bezlitośnie zje
chał pewien „obrzydliwie nieprzekupny" młody krytyk)
ma być i powinno zostać skomentowane. Nie zostało: ta
kie nimfy są w istocie bardzo podobne do siebie z uwagi
na swą żywiołową przezroczystość, jako że podobieństwa
młodych ciał wodnej natury to tylko szmery przyrodzonej
niewinności i dwuznaczniki luster - to mój kapelusz, jego
jest starszy, ale mamy tego samego londyńskiego kape
lusznika.
Następnego dnia Demon pił w swoim ulubionym hotelu
herbatę w towarzystwie pewnej damy z Czech, której nie
widział nigdy wcześniej i nie miał zobaczyć nigdy więcej
(prosiła o poparcie, które pomogłoby jej uzyskać pracę
w Dziale Szklanych Ryb i Kwiatów muzeum w Bostonie);
nagle dama sama sobie wpadła w potok wymowy, i wska
zując Marinę i Aquę, sunące przez hol w modnym posęp
nym milczeniu i niebieskawych futrach (za nimi podążali
Dan Veen i jakiś dackeL), powiedziała:
- To niesamowite jak ta okropna aktorzyca jest podob
na do Ewy na kLepsydrofonie ze słynnego rysunku Par
migianina.
26
- „Słynny" to słowo najmniej do niego pasujące - spo
kojnie powiedział Demon - poza tym nie mogła go pani
widzieć. Nie zazdroszczę pani - dodał. - Naiwna cudzo
ziemka, gdyuświadomi sobie, że wdepnęła wbłoto cudze
go życia, musi się poczućbardzo niewyraźnie. Czyusłysza
ła pani tę plotkę bezpośrednio od pana nazwiskiem
d'Onsky, czy od jakiegoś przyjaciela jego przyjaciela?
- Od przyjaciela - odparła nieszczęsna Czeszka.
Na badaniu w lochu Demona Marina z perlistym śmie
chem tkała barwną tkaninę kłamstw; potem się załama
ła i przyznała. Przysięgała, że wszystko już skończone,
że baron, fizycznie całkowitywrak, a duchowo prawdziwy
samraj, na zawsze wyjechał do Japonii. Z bardziej wiary
godnego źródła Demon dowiedział się, że prawdziwym ce
lem podróży samurajajest elegancki mały Watykan, pod
rzymskie uzdrowisko, skąd mniej więcej wciągu tygodnia
mawrócić do Aardvark w stanie Massachusetts. Ponieważ
roztropny Veen wolał zabić łobuza w Europie (zgrzybiały,
lecz niezniszczalny Gamaliel robił, jak mówiono, wszyst
ko, co możliwe, żeby wyplenić pojedynki z zachodniej pół
kuli, co chyba było zresztą kaczką dziennikarską albo
przelotnym kaprysem idealistycznego prezydenta, jako że
ostatecznie nic z tych planównie wyszło), wynajął najszyb
szy dostępny petroloplan i złapał barona (wyglądające
go kwitnąco) w Nicei: zobaczył, że wchodzi do Księgarni
Guntera, wszedłza nim i w obecności niewruszonego i dość
znudzonego właściciela-Anglika, spoliczkował zaskoczone
go rywala pachnącą lawendą rękawiczką. Wyzwanie przy
jęto; wybrano dwu miejscowych sekundantów; baron
zdecydował się na szable; kiedy już spora dawka dobrej
krwi (polskiej i irlandzkiej - coś w rodzaju amerykańskiej
„Bloody Maryi" w żargonie pijaków) splamiła dwa wło
chate torsy, pobielany taras, schody prowadzące tyłem
27
do otoczonego murami ogrodu w zabawnej inscenizacji
Douglasa d'Artagnana, fartuch przypadkowej mleczarki
i mankiety obu sekundantów, czarującego monsieur de
Pastrouil i pułkownika St. Alina, wyjątkowego drania; ten
ostatni gentleman rozdzielił zdyszanych przeciwników
i Skunksky umarł, nie „z odniesionych ran" (jak błędnie
twierdzono), ale w następstwie gangreny, rezultatu naj
bardziej powierzchownej z nich i być może zadanej włas
noręcznie. Było to pchnięcie w pachwinę, które spowodowa
ło problemy z krążeniem, nie pomogło sporo interwencji
chirurgicznych w ciągu kilku lat przedłużających się po
bytów w Aardvark Hospital w Bostonie, mieście, gdzie
- nawiasem mówiąc - ożenił się w 1869 roku z naszą zna
jomą damą z Czech, obecnie kustoszem szklanej fauny
i flory w lokalnym muzeum.
Marina przybyła do Nicei w kilka dni po pojedynku,
wytropiła Demona w jego willi ,,Armina" i w ekstazie po
jednania oboje zapomnieli okpić prokreację, w wyniku
czego doszło do intieriesnogo położenija („ciekawej sytu
acji"), bez czego, co tu dużo mówić, te pełne udręki no
tatki nie ujrzałyby światła dziennego.
(Van, ufam twemu smakowi i talentowi, ale czy jesteś
my c a ł k i e m pewni, że powinniśmy ciągle tak o c h o -
c z o powracać do tego okropnego świata, który w końcu
istniał być może jedynie oneirologicznie, co, Van? Zapi
sek Ady na marginesie, 1965 r.; słabo przekreślony znacz
nie później ręką drżącą i niepewną.)
Ten etap lekkomyślności nie był ostatni, ale był najkrót
szy, trwał ledwo cztery czy pięć dni. Wybaczył jej. Ubóst
wiał ją. Bardzo chciał ją poślubić, pod warunkiem że na
tychmiast porzuci swoją teatralną „karierę". Demaskował
tuzinkowość jej talentu i wulgarność jej otoczenia, a ona
krzyczała, że jest bestią i szatanem. Około 10 kwietnia
28
pielęgnowała go już Aqua, a Marina poleciała z powrotem
na próby Lucile, kolejnej koszmarnej dramy, która miała
zrobić jeszcze jedną klapę w ladorskim teatrze.
„Żegnaj. Być może tak jest lepiej - napisał Demon do
Mariny w połowie kwietnia 1869 r. (ów dokument jest albo
kopią listu napisaną jego kaligraficznym charakterem pis
ma, albo nieWYsłanym oryginałem) - bo niezależnie od
tego, jaką rozkosz dałoby nam nasze życie małżeńskie
i jak długo owo rozkoszne życie mogłoby trwać, jednego
obrazu nie mogę zapomnieć ani WYbaczyć. Niechaj ci się
on WYfyje w świadomości, moja miła. Pozwól, że powtórzę
wszystko raz jeszcze słowami, które człowiek teatru powi
nien uznać za właściwe. Pojechałaś do Bostonu odwiedzić
starą ciotkę - to banalny chWYt, ale tym razem prawda
- a ja udałem się na ranczo swojej ciotki w pobliżu Lolity
w Teksasie. Wczesnym rankiem (chez vous koło dwuna
stej) pewnego dnia w lutym zadzwoniłem do ciebie do
hotelu z przydrożnej budki rżniętej w czystym krysztale
ciągle mokrym od łez po potężnej burzy z piorunami,
chcąc ci powiedzieć: przyleć natychmiast, ponieważ ja, De
mon, łopoczący zmiętymi skrzydłami i przeklinający au
tomatyczny dorofon, poczułem, że nie mogę bez ciebie
żyć, i ponieważ pragnę, byś zobaczyła, kiedy będę cię trzy
mał w objęciach, rausz pustynnych kwiatów, które deszcz
zbudził do życia. Twój głos był daleki i słodki; oznajmiłaś
mi, że jesteś w stroju Ewy, nie odkładaj słuchawki, włożę
tylko peniuar. Zamiast to uczynić, zatkawszy mi ucho,
powiedziałaś coś, jak sądzę do mężczyzny, z którym spę
dziłaś noc (i którego chętnie bym sprzątnął, gdybym nie
miał jeszcze większej ochoty go WYkastrować). No cóż, tak
właśnie przedstawia się szkic do fresku n a s z e g o losu,
w profetycznym transie narysowany w szesnastym stu
leciu przez młodego artystę z Parmy i pokrywający się,
29
z wyjątkiem jabłka straszliwej wiadomości, z obrazem po
wtórzonym w umysłach dwu mężczyzn. Nawiasem mówiąc,
twoją zbiegłą pokojówkę policja znalazła w tutejszym bur
delu, zostanie wysłana do ciebie, kiedy tylko odpowiednio
nafaszeruje się ją rtęcią".
Szczegóły katastrofy „El" (i nie mam tu na myśli Eliz
jum) w beau milieu poprzedniego wieku, klęski, która
miała wyjątkowy wpływ zarówno na wyklucie się, jak i na
wyklęcie pojęcia „Terra", są pod względem historycznym
zbyt dobrze znane, a pod względem duchowym zbyt ob
sceniczne, by szczegółowo omawiać je w książce adreso
wanej do młodych amatorów i amantów, a nie do docen
tów lub denatów.
Oczywiście dzisiaj, kiedy lata reakcyjnych urojeń wro
gich „El" przeminęły (mniej więcej!) i nasze lśniące ma
szynki, szczęść im Faraboże, brzęczą sobie niemal tak sa
mo jak w pierwszej połowie dziewiętnastegowieku, czysto
geograficzny aspekt sprawy ma zbawczo komiczny aspekt,
jak owe desenie mosiężnych intarsji, bric-a-Braques i ok
ropieństwa z pozłacanego brązu, które nasi pozbawieni
poczucia humoru przodkowie nazywali „sztuką". I rzeczy
wiście nikt nie może zaprzeczyć obecności czegoś wielce
groteskowego w samych konfiguracjach kształtów, które
z całą powagą przedstawiano jako wielobarwne mapy Ter
ry. Wied' (przecież) boki można zrywać, jeśli wyobrazić
sobie, że „Rosja", zamiast być staroświeckim synonimem
Estotii, amerykańskiej prowincji rozciągającej się od nie
błędnegojuż Koła Podbiegunowego do właściwych Stanów
31
Zjednoczonych, na planecie Terra była nazwą kraju prze
niesionego za pomocą jakiegoś hokus-globus przez rowek
komicznie rozdwojonego oceanu na przeciwną półkulę,
gdzie rozpościerała się na terytorium dzisiejszej Tatarii, od
Kurlandii po Kuryle! Ale (jeszcze większy absurd), jeśli
w kategoriach przestrzennych Terry Amerosja Abrahama
Miltona rozszczepiła się na dwie części składowe i całkiem
realna woda i realny lód rozdzielały - raczej politycznie niż
poetycznie - pojęcia ,,Ameryka" i „Rosja'', to nawet bar
dziej skomplikowane i niedorzeczne rozbieżności powstały
w domenie czasu, nie tylko dlatego, że historia każdego ze
składników amalgamatu nie całkiem odpowiadała historii
swego wyrwanego z całości odpowiednika, ale ze względu
na wynoszącą około stu lat w jedną lub drugą stronę lukę
między obiema ziemiami; lukę odznaczającą się dziwacz
nym pomieszaniem drogowskazów na rozdrożach mijają
cego czasu, na których bynajmniej nie w s z y s t k i e ,już
nie" jednego świata odpowiadały ,jeszcze nie" drugiego.
Właśnie między innymi ze względu na ów „naukowo nie
uchwytny" kłębek rozbieżności umysły bien ranges (nie
skłonne do przyskrzyniania skrzatów), odrzuciły Terrę jako
fanaberię i fantom, natomiast umysłyzmącone (gotowe dać
nura w każdą otchłań) zaakceptowały ją jako podporę
i symbol własnej bezrozumności.
Jak Van Veen sam miał się przekonać w okresie swych
namiętnych badań w dziedzinie terrologii (wówczas gałęzi
psychiatrii), nawet najgłębsi z myślicieli, najczystsi z filozo
fów - Paar z Chose i Zapater z Aardvark - byli rozdarci
emocjonalnie, jeśli chodzi o stosunek do możliwości istnie
nia „wykoślawiającego lustra naszej koślawej kuli",jak z eu
fonicznym dowcipem ujął to uczony, którypragnie pozostać
anonimowy. (Hm. Cifne, cifne, jak mawiała do Gawrońskie
go biedna mlle L. Charakterem pisma Ady.)
32
Byli tacy, co utrzymywali, że rozbieżności i „fałszywe
analogie" między dwoma światami są zbyt liczne i zbyt
głęboko wplecione w motek następujących po sobie wy
darzeń, by nie nadać piętna sztampowej fantazji teorii
zasadniczej tożsamości; byli też tacy, co odpowiadali, że
niepodobieństwa tylko potwierdzają żywą organiczną
realność innego świata, że pełna identyczność wskazy
wałaby raczej na coś absolutnego, a więc abstrakcyjnego
i że dwie partie szachów o takim samym otwarciu i.ta
kiej samej końcówce mogą, rozgałęziając się, tworzyć
nieskończenie wiele wariacji na j e d n ej szachownicy
i w d w ó c h umysłach na każdym etapie nieodwołalnie
zbieżnego przebiegu.
Skromny narrator musi przypomnieć o tym wszystkim
temu, co raz jeszcze czyta książkę, ponieważ w kwietniu
(mój ulubiony miesiąc) 1869 (annus mirabiiis najwyżej
od wielkich zbiorów mirabelek na nalewki) w dniu świę
tego Jerzego (wedle ckliwych pamiętników mlle Lari
viere) Demon Veen poślubił Aquę Durmanow, kierowany
złością i litością, co stanowi nie tak znowu rzadką mie
szankę uczuć.
Czy była w niej jeszcze jakaś przyprawa? Marina z per
wersyjną próżnością często zapewniała w łóżku, że na
zmysły Demona musiała działać szczególnego rodzaju „ka
zirodcza" (cokolwiek pod tymprzymiotnikiem mielibyśmy
rozumieć) przyjemność (w znaczeniu francuskiego słowa
plaisir, które wywołuje wiele dodatkowych wibracji w krę
gosłupie), kiedy gładził i smakował, i delikatnie rozchylał,
i bezcześcił, na nienadające się do opisania, ale cudowne
sposoby ciało (une chair), które było ciałem zarówno jego
żony, jak i jego kochanki, zmieszane ze sobą i uszlachet
nione uroki bliźniaczych peri, Aquamarinę, jednocześnie
pojedynczą i podwójną, miraż z emiratu, sklejony klejnot,
33
VLADIMIR NABOKOV Ada albo Zar Kronika rodzinna przełożył Leszek Engelking komentarzem i posłowiem opatrzył Leszek Engelking Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Wierze
Z wyjątkiem p. Ronalda Grangera, jego żony, kilku postaci marginalnych i paru osób niebędących obywatelami amerykańskimi wszyscy, którzy w książce są wymienieni z nazwiska, już nie żyją. [Wyd.]
t „Wszystkie nieszczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda szczęśliwa rodzina jest szczęśliwa na swój sposób" - powiada wielki rosyjski pisarz na początku słynnej po wieści (AnnaArkadiewicz Karenina, przemieniona na an gielski przez R.G. Stonelowera, Mount Tabor Ltd., 1880). Stwierdzenie to ma niewielki, jeśli ma w ogóle jakikolwiek, związek z przedstawioną tu historią, kroniką rodzinną, której pierwsza część bliższa jest, być może, innemu dziełu Tołstoja, zatytułowanemu Dietstwo i otroczestwo (Dzieciń stwo i ojczyzna, Pontius Press, 1858). Babka Vana ze strony matki, Daria („Dolly") Durmanow, była córką księcia Piotra Ziemskiego, gubernatora Bras d'Or, amerykańskiej prowincji na północnym wschodzie naszego wielkiego i zróżnicowanego kraju; książę ożenił się w 1824 roku z Mary O'Reilly, Irlandką i kobietą światową. Dolly, jedynaczka, urodzona w Bras, w 1840 w tkliwym i krnąbrnym wieku lat piętnastu poślubiła generała Iwana Durmanowa, komendanta twierdzy Jukon, spokojnego zie mianina, właściciela majątków w Severn Tories (Siewierny ja Tierritorii), tym mozaikowym protektoracie, nadal czule nazywanym „rosyjską" Estotią, który granoblastycznie i or ganicznie łączy się z „rosyjską" Kanadią, zwaną też „francu ską" Estotią, gdzie nie tylko francuscy, ale i macedońscy 13
i bawarscy osadnicy cieszą się łagodnym klimatem pod naszym gwiaździstym sztandarem. illubionym majątkiem Durmanowów była jednak Radu ga, położona niedaleko miasteczka o takiej samej nazwie, poza właściwą Estotią, w części atlantyckiej kontynentu pomiędzy elegancką Kaługą w USA (stan New Cheshire) i nie mniej elegancką Ładogą w stanie Mayne, gdzie mieli swój miejski dom i gdzie urodziła się im trójka dzieci: syn, zmarły w rozkwicie młodości i sławy, oraz para bliźniaczek o niełatwych charakterach. Dolly po matce odziedziczyła nie tylko urodę i temperament, ale róWYJ.ież starszą cechę rodową, kapryśny i nierzadko godny pożałowania gust, którego dobrym przykładem były imiona nadane córkom: Aqua i Marina („a czemu nie Tofana" - pytał dobroduszny i obdarzony koronnym porożem generał i śmiał się ser decznie, choć powściągliwie, kończąc cichym kaszlnię ciem udanej obojętności, gdyż bał się wybuchów żoninego gniewu). 23 kwietnia 1869 r. w deszczowej i ciepłej, mglistej i zie lonej Kałudze, Aqua, wówczas dwudziestopięcioletnia i cierpiąca akurat na typową dla siebie wiosenną migrenę, poślubiła Waltera D. Veena, pochodzącego ze starego ang lo-irlandzkiego rodu bankiera z Manhattanu, mężczyznę, który od dawna utrzymywał namiętny romans z Mariną; wkrótce miał do niego wrócić i potem z przerwami ciągnąć go dalej. Marina w roku 1871 wyszła za stryjecznego brata swego pierwszego kochanka, także Waltera D. Veena, rów nie bogatego, ale o wiele nudniejszego jegomościa. Litera „D" przed nazwiskiem męża Aquy oznaczała De mona (forma imienia Demian lub Dementius), jak nazy wali go bliscy. W towarzystwie był znany jako Veen Kruk albo po prostu Ciemny Walter dla odróżnienia od męża Mariny, Ciemniaka Waltera albo po prostu Rudego Vee- 14
na. Demon miał podwójnego konika: kolekcjonował stare boskie obrazy oraz młode obrazy boskie, te ostatnie płci żeńskiej. Lubił też kalambury w średnim wieku. Matka Daniela Veena pochodziła z Trumbellów i jej syn chętnie i obszernie tłumaczył - jeśli ktoś cięty na nu dziarzy nie uciął opowieści - jak ciąg amerykańskiej his torii zmienił angielskiego byka (buU) w nowoangielski dzwon (ben). Po ukończeniu dwudziestu lat w taki czy inny sposób zdołał „wziąć się do interesów" i w rezulta cie dość gwałtownie narodził się nowy handlarz sztuki z Manhattanu. Nie żywił - przynajmniej początkowo - żadnego szczególnego upodobania do malarstwa, nie miał zdolności do żadnego rodzaju handlu ani najmniej szej potrzeby zmagania się z dolami i niedolami jakiejko lwiek „pracy", jako że odziedziczył sporą fortunę po sze regu bardziej obrotnych i przedsiębiorczych Veenów. Przyznając, że nie przepada za wsią, spędził w Ardisie, swej wspaniałej rezydencji koło Ladory, zaledwie kilka troskliwie zacienionych letnich weekendów. Tylko parę razy od czasu dzieciństwa odwiedził inny swój majątek, na północ od jeziora Kitież, niedaleko Ługi, obejmujący, i to właściwie wyłącznie, ów duży, dziwacznie prostokąt ny, ale całkowicie naturalny akwen, którego przecięcie po przekątnej, co zmierzył ze stoperem w ręku, zajęło pewnemu okoniowi (chociaż okoniem stanął) pół godzi ny, i którego właścicielem był razem ze stryjecznym bra tem, w młodości zapalonym wędkarzem. Życie seksualne biednego Dana nie było ani pogmat wane, ani piękne, ale w taki czy inny sposób (szybko za pomniał, w jakich konkretnie okolicznościach się to stało, tak jak zapomina się wymiary i cenę z czułą uwagą uszy tego płaszcza, noszonego od czasu do czasu przez co naj mniej kilka sezonów) wygodnie zakochał się w Marinie, 15
rodzinę znał, kiedy jeszcze należała do niej Raduga (póź niej kupił ją p. Eliot, żydowski handlowiec). Pewnego popołudnia na wiosnę 1871 roku oświadczył się Marinie, stało się to w jadącej do góry windzie pierwszego man hattańskiego dziesięciopiętrowego budynku, na siódmym piętrze (Zabawki) został z oburzeniem odrzucony, zjechał na parter sam i aby przewietrzyć swoje uczucia, wyruszył w trzykrotną podróż dookoła świata, w kierunku przeciw nym do wyprawy Fileasa Fogga, za każdym razem wybie rając, niby obdarzony życiem równoleżnik, dokładnie tę samą trasę. W listopadzie 1871 roku, kiedy właśnie ustalał plany na wieczór z pomocą cuchnącego, ale sympatyczne go cicerone w garniturze barwy cafe-au-lait, tego samego, którego w tym samym genueńskim hotelu wynajmował już dwa razy, pojawiła się srebrna taca z aerogramem od Mariny (wysłanym z tygodniowym opóźnieniem przez je go manhattańskie biuro, gdzie wskutek pomyłki nowej pracownicy wsunięto go do przegródki oznaczonej napi sem AMOR), informujący, że gotowa jest wyjść zań zaraz po jego powrocie do Ameryki. Jak donosił niedzielny dodatek do gazety, która wów czas na stronie „Humor" dopiero co zaczęła przedstawiać nieżyjące już od dawna Dobranockowe Dzieciaki, Nic ky'ego i Pimpernellę (urocze rodzeństwo dzielące jedno wąskie łóżko) i która wraz z innymi pismami przetrwała na stryszku w Ardis Hall, ślub Veen-Durmanow odbył się w dniu św. Adelajdy w 1871 roku. Dwanaście lat i jakieś osiem miesięcy później dwoje nagich dzieci, jedno ciem nowłose i śniade, drugie zaś ciemnowłose i mlecznobiałe, pochylonych w snopie gorącego słonecznego blasku, ponad zakurzonymi pudłami ukośnie wpadającego przez okno mansardowe, przypadkiem porównało tę datę (16 grudnia 1871) z inną (16 sierpnia tego samego roku) anachronicznie 16
nagryzmoloną charakterem pisma Mariny w rogu profes jonalnej fotografii (w ramce z malinowego pluszu na wspa niałym biurku jej męża stojącym w bibliotece), identycznej w każdym szczególe, łącznie z banalnym zawijasem ekto plazmatycznego welonu panny młodej, którego kawałek wietrzyk sprzed kościoła prostopadle przycisnął do spodni pana młodego, z reprodukcją w gazecie. Dziewczynka uro dziła się 21 lipca 1872 roku w Ardisie, posiadłości jej do mniemanego ojca w hrabstwie Ladore, i dla jakiejś niejas nej przyczyny natury mnemonicznej została zapisana w księgach jako Adelajda. Druga córka, tym razem istotnie dziecko Dana, przyszła na świat 3 stycznia 1876. Oprócz starego dodatku ilustrowanego do nadal istnieją cej, ale dość zramolałej „Kaługa Gazette" nasi swawolni Pimpernel i Nicolette znaleźli na tym samym poddaszu pudełko z czymś, co okazało się (według słów Kima, chłop ca kuchennego, co wyjaśni się później) potężną rolką mik rofilmu ze zdjęciami autorstwa globtrotera, na których trzy razy w różnych ujęciach i tonacjach heliocoloru po jawiały się te same sceny: dziwaczne bazary, malowane cherubiny i sikający ulicznicy. Rzecz jasna, ktoś, kto za kłada właśnie rodzinę, nie będzie pokazywał pewnych fo tografii zrobionych we wnętrzach (takich, jak sceny gru powe w Damaszku, gdzie w głównych rolach wystąpili właściciel filmu, spokojnie palący cygaro archeolog z Ar kansas z fascynującą blizną w okolicy wątroby, trzy tłuste dziwki, a także przedwczesny wypiersk starego Archiego, jak żartobliwie nazywał to trzeci męski uczestnik zabaw tej grupy, typowy brytyjski brat łata); jednakże większą część filmu Dan wielokrotnie wyświetlał swej świeżo po ślubionej żonie w czasie wielce pouczającego manhattań skiego miesiąca miodowego, seansom tym towarzyszyły czysto faktograficzne komentarze, nie zawsze łatwe do 1 7
znalezienia, ze względu na pierzchliwe lub bałamutne za kładki w kilku rozrzuconych wokół przewodnikach. Najlepsze znalezisko dwojga dzieciaków pochodziło jed nak z innego pudełka i z niższej warstwy przeszłości. Był nim niewielki zielony album ze starannie wklejonymi kwia tami, które Marina zerwała lubzdobyła w inny sposób w Ex, górskim uzdrowisku położonym niedaleko Brig w Szwajca rii, gdzie bawiła przed ślubem, mieszkając na ogół w wyna jętym chalet. Pierwszych dwadzieścia stron zdobiła pewna liczba niewielkich roślin zebranych bez żadnego planu w sierpniu 1869 roku na trawiastych zboczach ponad chalet, w parku hotelu „Florey" albo w ogrodzie pobliskiego sana torium („mój Scheibehaus", jak nazywała je nieszczęsna Aqua, albo „Dom" - zgodnie z poważniejszym określeniem z notatek Mariny dotyczących miejsca zerwania rośliny). Ta wstępna część nie była zbyt interesująca ani z botanicznego, ani z psychologicznego punktu widzenia, a około pięćdzie sięciu ostatnich stron pozostało pustych. Jednakowoż część środkowa, w której wyraźnie zmalała liczba roślin, okazała się prawdziwymminiaturowym melodramatem odegranym przez duchy martwych kwiatów. Okazy znajdowały się po jednej stronie albumu, a notatki Mariny Durmanoff (sic!) en regard. Ancolie bleue des Alpes, Ex en Valais, I IX 69. Od Ang lika w hotelu. ,,Alpejski orlik, kolor pani oczu". Eperviere auricule. 25 X 69, Ex, ex otoczonego murem ogrodu alpejskiego dra Lapinera. Złoty [ginkgo] liść: wypadł z książki Terra. Prawda o niej, którą Aqua dała mi przed powrotem do swego Do mu. 14 XII 69. Sztuczna szarotka przyniesiona przez moją nową pielę gniarkę wraz z liścikiem od Aquy informującym, że kwia- 18
tek pochodzi z „miziemoj i dziwacznej" choinki w Domu. 25 XII 69. Płatek orchidei, jednej z dziewięćdziesięciu dziewię ciu, a jakże, przysłanych mi wczoraj za pośrednictwem firmy kurierskiej „Najlepsze rozwiązanie", c'est bien le cas de le dire, z willi „Armina" wAlpes-Maritimes. Odłożyłam dziesięć z nich dla Aquy i kazałam zanieść do Domu. Ex en Valais, Szwajcaria. „Śnieżyca w kryształowej kuli losu", jak mawiał. (Data wymazana.) Gentiane de Koch, rzadkość, przyniesiona przez łapacz kę [kochanego] Lapinera z jego „niemego gentianarium" 5 I 1870. [granatowy kleks atramentowy, który przez przypadek przyjął kształt kwiatu, lub podretuszowane skreślenie flamastrem] Compliquaria compliquata, odmiana aqua marina. Ex, 15 I 70. Fantazyjny kwiatek z papieru, znaleziony w portmo netce Aquy. Ex, 16 II 1870, zrobiony przez innego pacjen ta w Domu, który nie jest już jej. Gentiana verna (printaniere). Ex, 28 III 1870, na trawni ku przed domkiem mojej pielęgniarki. Ostatni dzień tutaj. Dwoje młodych odkrywców tego osobliwego i przypra wiającego o mdłości skarbu tak oto go skomentowało: - Na drodze wnioskowania stwierdzam - powiedział chłopiec - trzy zasadnicze fakty: że niezamężna jeszcze Marina i jej zamężna siostra pogrążyły się w śnie zimo wym w moim lieu de naissance; że Marina miała swojego własnego dra Krolika, pour ainsi dire; oraz że orchidee przyszły od Demona, który wolał pozostać nad morzem, swoją ciemnoniebieską prababką. - A ja - powiedziała dziewczynka - mogę dodać, że płatek należy do pospolitego storczyka dwulistnego, 19
przypominającego motyla, że moja matka była jeszcze bar dziej szalona niż jej siostra; i że papierowy kwiatek po traktowany tak lekceważąco, jest łatwo rozpoznawalną kopią wczesnowiosennego żankla, w lutym widziałam ich mnóstwo na nadmorskich wzgórzach Kalifornii. Dr Krolik, nasz miejscowy naturalista, do którego odwołałeś się, jak ujęłaby to pewnie Jane Austen, gwoli szybszego przekaza nia informacji narracyjnych (pamiętasz Browna, prawda, Smith?), określił okaz przywieziony przeze mnie z Sacra mento do Ardisu jako roślinę zwaną u nas niedźwiedzią łapą lub niedźwiedzią stopą. ŁAPĄ, nikt niczego nie łapie, albo stopą mój miły, i niedźwiedzią, a nie moją czy twoją czy też małej stabianki z kwiatami - tę aluzję twój ojciec, będącywedług Blanche również moim, zrozumiałby o tak (amerykańskie pstryknięcie palcami). Bądź mi wdzięczny - ciągnęła, obejmując go - że nie wymieniłam naukowej nazwy. Nawiasem mówiąc, druga łapa - Pied de Lion z ża łosnego gwiazdkowego modrzewia - wykonana została tą samą ręką, być może należącą do bardzo chorego małego Chińczyka, który przyjechał aż z Barkley College. - Brawo, Pompeianella (którą ty widziałaś rozrzucającą kwiaty tylko wjednym z ilustrowanych tomów stryjaszka Dana, a którą ja podziwiałem zeszłego lata w muzeum wNeapolu). A teraz, dziewuszko ty moja, powinniśmy chy ba pozbierać nasze łaszki i fatałaszki, zabrać ten album, zbiec na dół i jak najszybciej go spalić. Prawda? - Prawda - odpowiedziała Ada. - Zniszczyć i zapom nieć. Ale do herbaty mamy jeszcze godzinę. Co się tyczy „ciemnoniebieskiej" aluzji ciągle niesko mentowanej: Dawnywicekról Estotii, książę Iwan Tiemnosinyj, ojciec praprababki naszych dzieciaków, księżnej Zofii Ziemskiej (1755-1809), i potomek w linii prostej władców Jarosła- 20
wia z czasów przedtatarskich, nosił znane od tysiąca lat nazwisko, które po rosyjsku znaczy „ciemnoniebieski" lub „granatowy". Chociaż całkowicie odporny na uniesienia, w jakie wprawia świadomość własnej genealogii, i obojęt ny na fakt, że durnie przypisują snobizmowi zarówno po wściągliwość, jak i zapał,Van nie mógłjednak nie czuć się estetycznie poruszony aksamitnym tłem za czarnym listo wiem drzewa rodowego, zawsze widząc w nim krzepiące, wszechobecne letnie niebo. W późniejszych latach nie był w stanie przeczytać na nowo Prousta (tak jak nie umiał odnaleźć upodobania do wonnego i gumiastego rachatłu kum) bez powrotnej fali przesytu i drapiącego tarcia zgagi; niemniej jego ulubionym barwnym fragmentem pozostał urywek, w którym mówi się o nazwisku „Guermantes", z którego odcieniem w pryzmacie umysłu zlewała się są siednia ultramaryna, miło łechcąc artystyczną próżność Vana. „W którym'', „z którego" - niezręcznie. Zmienić! (uwaga na marginesie, charakter pisma późnej Ady).
Romans Mariny i Demona Veena zaczął się w dniu uro dzin -jej, jego i Daniela - 5 stycznia 1868 roku, ona skoń czyła wtedy dwadzieścia cztery lata, a obu Veenom stuk nęła trzydziestka. Jako aktorka nie miała żadnej z tych oszałamiających cech, które sprawiają, że zdolność mimikry, przynajmniej dopóki trwa przedstawienie, wydaje się warta ceny nawet wyższej niż takie światła rampy, jak bezsenność, fantazja, arogancja artyzmu; jednakże tego akurat wieczoru, kie dy miękki śnieg padał poza domeną pluszu i malowa nych dekoracji, la Durmanska (która płaciła wielkiemu Scottowi, swemu impresariowi, siedem tysięcy złotych dolarów tygodniowo za samą tylko reklamę plus prima premię za każdy angaż) od samego początku nędznej efe merydy (amerykańskiej sztuki, przeróbki słynnego rosyj skiego romansu, dokonanej przez jakiegoś pretensjonal nego najemnika) była tak widmowa, tak urocza, tak wzruszająca, że Demon (niezupełnie gentleman w kwes tiach miłosnych) założył się ze swym sąsiadem z krzeseł, księciem N„ przekupił stado portierów strzegących po mieszczeń za kulisami i w cabinet recuie (jak francuski pisarz minionych wieków mógłby zagadkowo nazwać ten pokoik, w którym oprócz wielu zakurzonych słoiczków 22
z kolorowymi smarowidłami przypadkiem złożono poła maną trąbkę jakiegoś zapomnianego clowna i obręcz je go tresowanego pudla) zdołał ją posiąść między dwiema scenami (rozdział trzeci i czwarty zamęczonej powieści). W pierwszej z nich rozebrała się - pełna wdzięku sylwet ka za wpół przezroczystym ekranem - wróciła w kusym i kuszącym szlafroczku, by resztę koszmarnej scenki po święcić rozmowie ze starą nianią w eskimoskich bucio rach o miejscowym dziedzicu, baronie d'O. Przyjąwszy ra dę nieskończenie mądrej wieśniaczki, siadła na krawędzi łóżkaprzy stoliczku na pałąkowatych nóżkach i gęsim pió rem napisała list miłosny, po czym przez pięć minut od czytywała go omdlewającym, ale donośnym głosem, nie bardzo wiadomo komu, ponieważ niania drzemała przycu pnięta na czymś w rodzaju marynarskiego kuferka, a wi dzowie interesowali się głównie sztucznym blaskiem księ życa na nagich ramionach i falującym biuście usychającej z miłości młodej damy. Jeszcze nim stara Eskimoska wyczłapała z listem, De mon Veen porzucił swój obity różowym aksamitem fo tel i ruszyłwygrywać zakład, sukces jego przedsięwzięcia gwarantowała okoliczność, że Marina, tkliwa demi-vierge, kochała się w nim od ich ostatniego tańca na balu sylwest rowym. W dodatku tropikalny blask księżyca, w którym dopiero co się kąpała, przejmujące poczucie własnej urody, żarliwe porywy fikcyjnej pannicy i szarmancki aplauz nie mal wypełnionej widowni uczyniłyją szczególnie wrażliwą na łaskotanie wąsa Demona. Miała też wystarczająco dużo czasu, żeby przebrać się do następnej sceny, poprzedzonej dłuższym intermezzem w wykonaniu zespołu baletowe go, który zaangażował Scotty, w dwuwagonach sypialnych przywożąc Rosjan aż z Biełokonska w Estotii Zachod niej. Rzecz działa się we wspaniałym sadzie, gdzie kilku 23
młodych wesołych ogrodników, noszących - nie wiadomo dlaczego - stroje gruzińskich górali, objadało się malinami, podczas gdy parę równie nieprawdopodobnych dziewcząt służebnych w szarawarach (ktoś strzelił byka albo w aero gramie agenta przekręcono słowo „samowary") pilnie zry wało z gałęzi drzew owocowych prawoślaz i fistaszki. Na niedostrzegalny znak dionizyjskiego charakteru, wszyscy puścili się w dziki taniec nazwany w humorystycznym programie kurva albo „ribbon boule"; właśnie przez ów program, pełen wołających o pomstę do nieba błędów, Veen (czujący lekkie mrowienie w lekkich teraz lędźwiach i ró żowo-czerwony banknot księcia N. w kieszeni) omal nie spadł z fotela. Jego serce zatrzymało się na chwilę, przepuściło jedno uderzenie, nie żałując jednak tej słodkiej straty, kiedy zapłoniona i zakłopotana wbiegła w różowej sukience do sadu, przywłaszczając sobie jedną trzecią owacji na sie dząco, którą klakierzy nagrodzili nagłe zniknięcie idio tycznych, ale barwnych przemienieńców z Laski czy Iwerii. Jej spotkanie z baronem O„ który w zielonym fraku i ostrogach wyszedł z bocznej alejki, jakoś umknę ło uwadze Demona, tak bardzo poraził go cud tej otchła ni absolutnej rzeczywistości, co na krótką chwilę roz dzieliła dwa fałszywe rozbłyski wymyślonego życia. Nie czekając na koniec sceny, wybiegł z teatru w kruchą, krystaliczną noc, płatki śniegu zdobiły gwiazdkami jego cylinder, gdy wszedł do domu, stojącego kilka ulic dalej, by zarządzić wspaniałą kolację. Gdy w rozdzwonionych saniach przybył po swą nową kochankę, ostatni taniec kaukaskich generałów i przemienionych Kopciuszków dobiegł nagłego kresu i baron d'O., teraz w czarnym fra ku i białych rękawiczkach, klęczał na środku pustej sce ny, trzymając w ręku szklany pantofelek, który jego nie- 24
stała dama zostawiła mu, umykając przed spóźnionymi zalotami. Zmęczeni klakierzy popatrywali jeszcze na ze garki, kiedy Marina, okryta czarnym płaszczem, osunę ła się w objęcia Demona i na siedzenie łabędziokształt nych sań. Hulali i podróżowali, kłócili się i wracali do siebie. Nim nadeszła kolejna zima, zaczął podejrzewać, że go zdradza, ale nie potrafił zidentyfikować rywala. W połowie marca podczas śniadania z pewnym znawcą sztuk plastycznych, lekkomyślnym, chudym, sympatycznym jegomościem w staroświeckim fraku, Demon włożył monokl, wyłuskał ze specjalnegopłaskiego futerału niedużylawowanyrysu nek piórkiem i oznajmił, żejak sądzi (w istocie nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości, ale chciał, by podzi wianojego pewność),jest to nieznanywytwór tkliwej sztu ki Parmigianina. Rysunek przedstawiał nagą dziewczynę z podobnym do brzoskwini jabłkiem w lekko uniesionej dłoni, siedzącą ukośnie na spowitym w kwiaty powoju postumencie, i miał dla odkrywcy dodatkowy urok, jako że dziewczyna przypominała Marinę, kiedy przywołana dzwonkiem telefonu z hotelowej łazienki, przysiadała na poręczy fotela i osłaniała słuchawkę, rzucając w nią pyta nie, którego kochanek nie mógł zrozumieć, gdyż szum wody zagłuszałjej głos. Baronowi d'Onskiemu wystarczył jeden rzut oka na tę uniesioną rękę i na pewne ślimako wate wzory, w które układała się subtelna roślinność, by potwierdzić domysł Demona. D'Onsky znany był z tego, że nigdy nie okazywał najmniejszych drgnień wzruszenia estetycznego, obcując nawet z najcudowniejszym arcy dziełem; tym razem jednak niby maskę odłożył szkło po większające i z uśmiechem speszonej rozkoszy pozwolił nieuzbrojonym oczom pieścić aksamitne jabłko i dołeczki oraz mszyste spłachetki nagiego ciała. Czy pan Veen nie 25
zastanowiłby się nad sprzedaniem mu tego rysunku, tu taj, zaraz, bardzo proszę, no jak, panie Veen? Nie, pan Veen się nad tym nie zastanowi. Skunksky (jednostronny przydomek) musi zadowolić się dumną myślą, że jak do tąd on oraz szczęśliwy właściciel to jedyni ludzie, któ rzy podziwiali go en connaisance de cause. Rysunek po wędrował z powrotem do specjalnego futerału; jednakże skończywszy czwarty kieliszek koniaku, d'O. zaczął bła gać o ostatni rzut oka. Obaj panowie byli trochę pijani i Demon w skrytości ducha zastanawiał się, czy raczej banalne podobieństwo rajskiej dziewczyny do młodej ak torki, którą jego gość bez wątpienia widział w Eugeniuszu i Larze albo w Lenorze Kruk (obie sztuki bezlitośnie zje chał pewien „obrzydliwie nieprzekupny" młody krytyk) ma być i powinno zostać skomentowane. Nie zostało: ta kie nimfy są w istocie bardzo podobne do siebie z uwagi na swą żywiołową przezroczystość, jako że podobieństwa młodych ciał wodnej natury to tylko szmery przyrodzonej niewinności i dwuznaczniki luster - to mój kapelusz, jego jest starszy, ale mamy tego samego londyńskiego kape lusznika. Następnego dnia Demon pił w swoim ulubionym hotelu herbatę w towarzystwie pewnej damy z Czech, której nie widział nigdy wcześniej i nie miał zobaczyć nigdy więcej (prosiła o poparcie, które pomogłoby jej uzyskać pracę w Dziale Szklanych Ryb i Kwiatów muzeum w Bostonie); nagle dama sama sobie wpadła w potok wymowy, i wska zując Marinę i Aquę, sunące przez hol w modnym posęp nym milczeniu i niebieskawych futrach (za nimi podążali Dan Veen i jakiś dackeL), powiedziała: - To niesamowite jak ta okropna aktorzyca jest podob na do Ewy na kLepsydrofonie ze słynnego rysunku Par migianina. 26
- „Słynny" to słowo najmniej do niego pasujące - spo kojnie powiedział Demon - poza tym nie mogła go pani widzieć. Nie zazdroszczę pani - dodał. - Naiwna cudzo ziemka, gdyuświadomi sobie, że wdepnęła wbłoto cudze go życia, musi się poczućbardzo niewyraźnie. Czyusłysza ła pani tę plotkę bezpośrednio od pana nazwiskiem d'Onsky, czy od jakiegoś przyjaciela jego przyjaciela? - Od przyjaciela - odparła nieszczęsna Czeszka. Na badaniu w lochu Demona Marina z perlistym śmie chem tkała barwną tkaninę kłamstw; potem się załama ła i przyznała. Przysięgała, że wszystko już skończone, że baron, fizycznie całkowitywrak, a duchowo prawdziwy samraj, na zawsze wyjechał do Japonii. Z bardziej wiary godnego źródła Demon dowiedział się, że prawdziwym ce lem podróży samurajajest elegancki mały Watykan, pod rzymskie uzdrowisko, skąd mniej więcej wciągu tygodnia mawrócić do Aardvark w stanie Massachusetts. Ponieważ roztropny Veen wolał zabić łobuza w Europie (zgrzybiały, lecz niezniszczalny Gamaliel robił, jak mówiono, wszyst ko, co możliwe, żeby wyplenić pojedynki z zachodniej pół kuli, co chyba było zresztą kaczką dziennikarską albo przelotnym kaprysem idealistycznego prezydenta, jako że ostatecznie nic z tych planównie wyszło), wynajął najszyb szy dostępny petroloplan i złapał barona (wyglądające go kwitnąco) w Nicei: zobaczył, że wchodzi do Księgarni Guntera, wszedłza nim i w obecności niewruszonego i dość znudzonego właściciela-Anglika, spoliczkował zaskoczone go rywala pachnącą lawendą rękawiczką. Wyzwanie przy jęto; wybrano dwu miejscowych sekundantów; baron zdecydował się na szable; kiedy już spora dawka dobrej krwi (polskiej i irlandzkiej - coś w rodzaju amerykańskiej „Bloody Maryi" w żargonie pijaków) splamiła dwa wło chate torsy, pobielany taras, schody prowadzące tyłem 27
do otoczonego murami ogrodu w zabawnej inscenizacji Douglasa d'Artagnana, fartuch przypadkowej mleczarki i mankiety obu sekundantów, czarującego monsieur de Pastrouil i pułkownika St. Alina, wyjątkowego drania; ten ostatni gentleman rozdzielił zdyszanych przeciwników i Skunksky umarł, nie „z odniesionych ran" (jak błędnie twierdzono), ale w następstwie gangreny, rezultatu naj bardziej powierzchownej z nich i być może zadanej włas noręcznie. Było to pchnięcie w pachwinę, które spowodowa ło problemy z krążeniem, nie pomogło sporo interwencji chirurgicznych w ciągu kilku lat przedłużających się po bytów w Aardvark Hospital w Bostonie, mieście, gdzie - nawiasem mówiąc - ożenił się w 1869 roku z naszą zna jomą damą z Czech, obecnie kustoszem szklanej fauny i flory w lokalnym muzeum. Marina przybyła do Nicei w kilka dni po pojedynku, wytropiła Demona w jego willi ,,Armina" i w ekstazie po jednania oboje zapomnieli okpić prokreację, w wyniku czego doszło do intieriesnogo położenija („ciekawej sytu acji"), bez czego, co tu dużo mówić, te pełne udręki no tatki nie ujrzałyby światła dziennego. (Van, ufam twemu smakowi i talentowi, ale czy jesteś my c a ł k i e m pewni, że powinniśmy ciągle tak o c h o - c z o powracać do tego okropnego świata, który w końcu istniał być może jedynie oneirologicznie, co, Van? Zapi sek Ady na marginesie, 1965 r.; słabo przekreślony znacz nie później ręką drżącą i niepewną.) Ten etap lekkomyślności nie był ostatni, ale był najkrót szy, trwał ledwo cztery czy pięć dni. Wybaczył jej. Ubóst wiał ją. Bardzo chciał ją poślubić, pod warunkiem że na tychmiast porzuci swoją teatralną „karierę". Demaskował tuzinkowość jej talentu i wulgarność jej otoczenia, a ona krzyczała, że jest bestią i szatanem. Około 10 kwietnia 28
pielęgnowała go już Aqua, a Marina poleciała z powrotem na próby Lucile, kolejnej koszmarnej dramy, która miała zrobić jeszcze jedną klapę w ladorskim teatrze. „Żegnaj. Być może tak jest lepiej - napisał Demon do Mariny w połowie kwietnia 1869 r. (ów dokument jest albo kopią listu napisaną jego kaligraficznym charakterem pis ma, albo nieWYsłanym oryginałem) - bo niezależnie od tego, jaką rozkosz dałoby nam nasze życie małżeńskie i jak długo owo rozkoszne życie mogłoby trwać, jednego obrazu nie mogę zapomnieć ani WYbaczyć. Niechaj ci się on WYfyje w świadomości, moja miła. Pozwól, że powtórzę wszystko raz jeszcze słowami, które człowiek teatru powi nien uznać za właściwe. Pojechałaś do Bostonu odwiedzić starą ciotkę - to banalny chWYt, ale tym razem prawda - a ja udałem się na ranczo swojej ciotki w pobliżu Lolity w Teksasie. Wczesnym rankiem (chez vous koło dwuna stej) pewnego dnia w lutym zadzwoniłem do ciebie do hotelu z przydrożnej budki rżniętej w czystym krysztale ciągle mokrym od łez po potężnej burzy z piorunami, chcąc ci powiedzieć: przyleć natychmiast, ponieważ ja, De mon, łopoczący zmiętymi skrzydłami i przeklinający au tomatyczny dorofon, poczułem, że nie mogę bez ciebie żyć, i ponieważ pragnę, byś zobaczyła, kiedy będę cię trzy mał w objęciach, rausz pustynnych kwiatów, które deszcz zbudził do życia. Twój głos był daleki i słodki; oznajmiłaś mi, że jesteś w stroju Ewy, nie odkładaj słuchawki, włożę tylko peniuar. Zamiast to uczynić, zatkawszy mi ucho, powiedziałaś coś, jak sądzę do mężczyzny, z którym spę dziłaś noc (i którego chętnie bym sprzątnął, gdybym nie miał jeszcze większej ochoty go WYkastrować). No cóż, tak właśnie przedstawia się szkic do fresku n a s z e g o losu, w profetycznym transie narysowany w szesnastym stu leciu przez młodego artystę z Parmy i pokrywający się, 29
z wyjątkiem jabłka straszliwej wiadomości, z obrazem po wtórzonym w umysłach dwu mężczyzn. Nawiasem mówiąc, twoją zbiegłą pokojówkę policja znalazła w tutejszym bur delu, zostanie wysłana do ciebie, kiedy tylko odpowiednio nafaszeruje się ją rtęcią".
Szczegóły katastrofy „El" (i nie mam tu na myśli Eliz jum) w beau milieu poprzedniego wieku, klęski, która miała wyjątkowy wpływ zarówno na wyklucie się, jak i na wyklęcie pojęcia „Terra", są pod względem historycznym zbyt dobrze znane, a pod względem duchowym zbyt ob sceniczne, by szczegółowo omawiać je w książce adreso wanej do młodych amatorów i amantów, a nie do docen tów lub denatów. Oczywiście dzisiaj, kiedy lata reakcyjnych urojeń wro gich „El" przeminęły (mniej więcej!) i nasze lśniące ma szynki, szczęść im Faraboże, brzęczą sobie niemal tak sa mo jak w pierwszej połowie dziewiętnastegowieku, czysto geograficzny aspekt sprawy ma zbawczo komiczny aspekt, jak owe desenie mosiężnych intarsji, bric-a-Braques i ok ropieństwa z pozłacanego brązu, które nasi pozbawieni poczucia humoru przodkowie nazywali „sztuką". I rzeczy wiście nikt nie może zaprzeczyć obecności czegoś wielce groteskowego w samych konfiguracjach kształtów, które z całą powagą przedstawiano jako wielobarwne mapy Ter ry. Wied' (przecież) boki można zrywać, jeśli wyobrazić sobie, że „Rosja", zamiast być staroświeckim synonimem Estotii, amerykańskiej prowincji rozciągającej się od nie błędnegojuż Koła Podbiegunowego do właściwych Stanów 31
Zjednoczonych, na planecie Terra była nazwą kraju prze niesionego za pomocą jakiegoś hokus-globus przez rowek komicznie rozdwojonego oceanu na przeciwną półkulę, gdzie rozpościerała się na terytorium dzisiejszej Tatarii, od Kurlandii po Kuryle! Ale (jeszcze większy absurd), jeśli w kategoriach przestrzennych Terry Amerosja Abrahama Miltona rozszczepiła się na dwie części składowe i całkiem realna woda i realny lód rozdzielały - raczej politycznie niż poetycznie - pojęcia ,,Ameryka" i „Rosja'', to nawet bar dziej skomplikowane i niedorzeczne rozbieżności powstały w domenie czasu, nie tylko dlatego, że historia każdego ze składników amalgamatu nie całkiem odpowiadała historii swego wyrwanego z całości odpowiednika, ale ze względu na wynoszącą około stu lat w jedną lub drugą stronę lukę między obiema ziemiami; lukę odznaczającą się dziwacz nym pomieszaniem drogowskazów na rozdrożach mijają cego czasu, na których bynajmniej nie w s z y s t k i e ,już nie" jednego świata odpowiadały ,jeszcze nie" drugiego. Właśnie między innymi ze względu na ów „naukowo nie uchwytny" kłębek rozbieżności umysły bien ranges (nie skłonne do przyskrzyniania skrzatów), odrzuciły Terrę jako fanaberię i fantom, natomiast umysłyzmącone (gotowe dać nura w każdą otchłań) zaakceptowały ją jako podporę i symbol własnej bezrozumności. Jak Van Veen sam miał się przekonać w okresie swych namiętnych badań w dziedzinie terrologii (wówczas gałęzi psychiatrii), nawet najgłębsi z myślicieli, najczystsi z filozo fów - Paar z Chose i Zapater z Aardvark - byli rozdarci emocjonalnie, jeśli chodzi o stosunek do możliwości istnie nia „wykoślawiającego lustra naszej koślawej kuli",jak z eu fonicznym dowcipem ujął to uczony, którypragnie pozostać anonimowy. (Hm. Cifne, cifne, jak mawiała do Gawrońskie go biedna mlle L. Charakterem pisma Ady.) 32
Byli tacy, co utrzymywali, że rozbieżności i „fałszywe analogie" między dwoma światami są zbyt liczne i zbyt głęboko wplecione w motek następujących po sobie wy darzeń, by nie nadać piętna sztampowej fantazji teorii zasadniczej tożsamości; byli też tacy, co odpowiadali, że niepodobieństwa tylko potwierdzają żywą organiczną realność innego świata, że pełna identyczność wskazy wałaby raczej na coś absolutnego, a więc abstrakcyjnego i że dwie partie szachów o takim samym otwarciu i.ta kiej samej końcówce mogą, rozgałęziając się, tworzyć nieskończenie wiele wariacji na j e d n ej szachownicy i w d w ó c h umysłach na każdym etapie nieodwołalnie zbieżnego przebiegu. Skromny narrator musi przypomnieć o tym wszystkim temu, co raz jeszcze czyta książkę, ponieważ w kwietniu (mój ulubiony miesiąc) 1869 (annus mirabiiis najwyżej od wielkich zbiorów mirabelek na nalewki) w dniu świę tego Jerzego (wedle ckliwych pamiętników mlle Lari viere) Demon Veen poślubił Aquę Durmanow, kierowany złością i litością, co stanowi nie tak znowu rzadką mie szankę uczuć. Czy była w niej jeszcze jakaś przyprawa? Marina z per wersyjną próżnością często zapewniała w łóżku, że na zmysły Demona musiała działać szczególnego rodzaju „ka zirodcza" (cokolwiek pod tymprzymiotnikiem mielibyśmy rozumieć) przyjemność (w znaczeniu francuskiego słowa plaisir, które wywołuje wiele dodatkowych wibracji w krę gosłupie), kiedy gładził i smakował, i delikatnie rozchylał, i bezcześcił, na nienadające się do opisania, ale cudowne sposoby ciało (une chair), które było ciałem zarówno jego żony, jak i jego kochanki, zmieszane ze sobą i uszlachet nione uroki bliźniaczych peri, Aquamarinę, jednocześnie pojedynczą i podwójną, miraż z emiratu, sklejony klejnot, 33