Od Autora*
Rosyjski tytuł tej powieści brzmi: Obrona Łużyna (Za-
szczita Łużyna), i odnosi się do obrony szachowej, rzekomo
wymyślonej przez mego bohatera - arcymistrza Łużyna.
Powieść tę zacząłem pisać na wiosnę 1929 roku w Le Bou-
lou - małym uzdrowisku we wschodnich Pirenejach, gdzie
łowiłem motyle - a skończyłem tego samego roku w Berli-
nie. Szczególnie jasno pamiętam łagodnie pochyloną płytę
skały, wśród wzgórz, porośniętych ostrokrzewem i kolcohs-
tem, gdzie po raz pierwszy objawił mi się motyw przewodni
tej książki. Do tego można by, gdybym traktował sam sie-
bie poważnie, dodać kilka interesujących szczegółów.
Obrona Łużyna wydrukowana została pod pseudoni-
mem W. Sirin w rosyjskim piśmie „Sowriemiennyje zapi-
ski" wychodzącym za granicą, w Paryżu, i tuż po tym ukaza-
ła się w edycji książkowej w zagranicznym wydawnictwie
rosyjskim „Słowo" Berlin, 1930 rok). Zbroszurowana edycja
Obrona Łużyna wydana została w przekładzie angielskim w 1964 roku w Nowym
Jorku i Londynie, pod krótszym tytułem The Defence (Obrona). Poniższą przed-
mowę napisał Nabokov dla wydań amerykańskiego i angielskiego.
liczyła 234 strony o wymiarach 21 na 14 cm, oprawiona
była w matowoczarną okładkę ze złotymi wytłaczanymi
napisami; wydanie to jest dziś rzadkością, a w przyszłości
stanie się może jeszcze większą rzadkością.
Biedny Łużyn musiał na wydanie w języku angielskim
czekać trzydzieści pięć lat. Coś, co prawda, zaszeleściło
obiecująco w końcu lat trzydziestych, kiedy książką zain-
teresował się pewien amerykański wydawca; okazało się
jednak, że należy do wydawców z rodzaju tych, co to ma-
rzą, ażeby autorowi, którego wydają, służyć jako muza
płci męskiej, jego zaś propozycja, ażebym szachy zastąpił
muzyką, czyniąc z Łużyna obłąkanego skrzypka, od razu
położyła kres naszej krótkiej współpracy.
Czytając teraz ponownie tę powieść i znów rozgrywając
posunięcia jej fabuły, doznaję uczucia podobnego temu,
którego doznawałby Anderssen, wspominając z rozczule-
niem, jak poświęcił obie wieże w partii z nieszczęśliwym
szlachetnym Kieseritzkim, który musi wciąż i wciąż przyj-
mować tę ofiarę w niezliczonych podręcznikach szacho-
wych, ze znakiem zapytania w charakterze pomnika. Pisać
książkę było trudno, sprawiało mi jednak wielką przyjem-
ność wykorzystywanie tych czy innych wzorów bądź sy-
tuacji, ażeby w życie Łużyna wprowadzić zapowiedzi fa-
tum, i opisom ogrodu, podróży, łańcuchowi powszednich
wydarzeń przydać podobieństwa do subtelnej i przemyśl-
nej gry, w końcowych zaś rozdziałach - do prawdziwego
szachowego ataku, burzącego bez reszty dobrostan psy-
chiczny mego biednego bohatera.
Tu zresztą, ażeby oszczędzić czasu i sił zaprzysięgłym
recenzentom - a w ogóle osobom, które czytając, poruszają
wargami i po których nie sposób spodziewać się, ażeby
zajęły się powieścią, jeśli jest pozbawiona dialogów, kiedy
tak wiele zaczerpnąć można z przedmowy do niej - chciał-
6
bym zwrócić ich uwagę na pierwsze pojawienie się, już
w rozdziale jedenastym, motywu matowej (Jakby tkniętej
zamrozem") szyby okiennej (związanego z samobójstwem
czy raczej samomatem, jaki Łużyn dał sam sobie); albo też
na to, jak wzruszająco mój chmurny mistrz szachowy
wspomina swoje podróże zawodowe: nie według słonecznie
barwnych nalepek na bagażach albo diapozytywów latarni
magicznej, lecz wedle kafelków w różnych hotelowych ła-
zienkach i ubikacjach -jak na przykład owa podłoga w bia-
łe i niebieskie kwadraty, gdzie z wysokości swego tronu
odnalazł i sprawdził wyobrażone kontynuacje rozpoczętej
partii turniejowej; albo drażniąco asymetryczny - zwany
w sprzedaży „agatowym" -wzór, w którym trzy arlekinowo
pstre kolory zygzakiem - niby ruch skoczkiem - tu i ów-
dzie naruszają neutralną tonację regularnie, w pozosta-
łej części, poliniowanego linoleum, rozpościerającego się
pomiędzy naszym Myślicielem Rodina a drzwiami; albo
duże połyskliwie czarne i żółte prostokąty z linią „h", przy-
kro odciętą przez ochrowej barwy pionową linię rury z go-
rącą wodą; albo ten wspaniały waterklozet, w którego cu-
downej marmurowej mozaice rozpoznał niewyraźny, ale
doskonale zachowany zarys tej dokładnie pozycji, nad któ-
rą, podparłszy brodę pięścią, rozmyślał pewnej nocy przed
wielu, wielu laty. Sytuacje szachowe jednak, które winkru-
stowałem, dają się rozpoznać nie tylko w poszczególnych
scenach; związku ich ogniw można się dopatrzeć również
w podstawowej strukturze tej sympatycznej powieści. Tak
więc pod koniec czwartego rozdziału robię w rogu szachow-
nicy nieprzewidziany ruch, w ciągu jednego akapitu mija
szesnaście lat i Łużyn, który naraz stał się dorosłym i dość
podniszczonymjegomościem, przeniesionym do niemiec-
kiego kurortu, jawi się nam, gdy siedzi przy ogrodowym
stoliku i wskazuje laseczką na zapamiętane niegdyś okno
hotelowe (na ostatni, szklany kwadrat swego życia), i zwra-
ca się do kogoś (sądząc po torebce na żelaznym stoliku
- do kobiety), kogo spotkamy dopiero w szóstym rozdziale.
Temat powrotu w przeszłość, rozpoczęty w rozdziale czwar-
tym, niepostrzeżenie przechodzi teraz w postać zmarłego
ojca Łużyna, do którego przeszłości zwracamy się w roz-
dziale piątym, gdzie on z kolei wspomina świt szachowej
kariery syna, stylizując ją w myśli, aby stała się kanwą
wzruszającej opowieści dla młodzieży. Przenosimy się
z powrotem do kurhausu w rozdziale szóstym i zastajemy
Łużyna wciąż jeszcze bawiącego się damską torebką,
zwracającego się ku swej mglistej rozmówczyni, która
w tej właśnie chwili wyłania się z mgły, odbiera mu toreb-
kę, wspomina o śmierci Łużyna seniora i staje się wyrazi-
stym elementem całego wzoru. Cały ciąg kolejnych ru-
chów w tych trzech centralnych rozdziałach przypomina
- lub powinien przypominać - znany typ zadania szacho-
wego, gdzie nie chodzi po prostu o to, zęby wykryć mata
w określonej liczbie ruchów, lecz o tak zwaną analizę re-
trospektywną, w której od rozwiązującego zadanie wyma-
ga się, by dowiódł - przez zwróconą wstecz analizę diagra-
mu - że ostatni ruch czarnych nie mógł być roszadą czy
też powinien być wzięciem białego pionka „w przelocie".
Nie ma potrzeby rozwodzić się w tej wielce ogólnikowej
przedmowie nad bardziej złożonym aspektem moich figur
szachowych ani nad linią rozwoju gry. Należy jednak po-
wiedzieć rzecz następującą: ze wszystkich moich książek,
które napisałem po rosyjsku, Obrona Łużyna zawiera
i wypromieniowuje najwięcej „ciepła" - co może się wydać
dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę to, w jak wielkim stop-
niu gra w szachy uważana jest za abstrakcyjną. Tak czy
inaczej, właśnie Łużyna polubili nawet ci, którzy nie mają
pojęcia o szachach albo po prostu nie znoszą innych moich
8
książek. Jest niezgrabny, nieschludny, niepociągający, ale
- jak od razu spostrzega moja miła panna (osoba sama
przez się czarująca) -jest w nim coś, co wznosi się ponad
nijaką szorstkość jego powierzchowności i ponad jałowość
jego zagadkowego geniuszu.
W przedmowach, które pisałem ostatnio do wydań moich
rosyjskich powieści w języku angielskim (szykują się też
inne), przyjąłem regułę, by zwrócić się z kilkoma słowami
zachęty do delegacji wiedeńskiej. Niniejsza przedmowa nie
powinna stanowić wyjątku. Specjalistom od psychoanalizy
i ich pacjentom przypadną, mam nadzieję, do gustu niektó-
re szczegóły kuracji, której poddany został Łużyn, gdy
zapadł na chorobę nerwową (jak na przykład zbawcza
wzmianka o tym, że gracz szachowy widzi w swojej królo-
wej własną mamusię, a w królu przeciwnika - własnego
tatusia); małoletni freudysta zaś, biorący wytrych za klucz
do powieści, będzie tak czy inaczej utożsamiać postacie
książki z moimi rodzicami, moimi ukochanymi, ze mną
samym i z moimi seryjnymi wcieleniami-w jego, ugrunto-
wanym na komiksach, wyobrażeniu o nich i o mnie. Ku
radości takich szpicli mogę się jeszcze przyznać, ze dałem
Łużynowi moją francuską guwernantkę, moje kieszonko-
we szachy, moje łagodne usposobienie i pestkę brzoskwini,
którą zerwałem w moim murem otoczonym ogrodzie.
V. Nabokov
Montreux, 15 grudnia 1963
Najbardziej zdumiało go, że od poniedziałku będzie Łu-
żynem. Jego ojciec - prawdziwy Łuzyn, Łużyn niemłody,
Łużyn piszący książki - wyszedł od niego z uśmiechem,
zacierając ręce posmarowane już na noc przeźroczystym
angielskim kremem, i swoim wieczornym zamszowym
krokiem wrócił do sypialni. Żona leżała w łóżku. Uniosła
się znad poduszki i zapytała: „No co, jak?". Zdjął szary
szlafrok i odpowiedział: „Jakoś poszło. Przyjął to spokoj-
nie. Uf... Ciężar spadł mi z serca". „Jak to dobrze... - po-
wiedziała żona, powoli naciągając na siebie jedwabną koł-
drę. - Chwała Bogu, chwała Bogu...".
Była to naprawdę ulga. Przez całe - szybkie letniskowe
lato, na które składały się ogółem trzy zapachy: bzu, sia-
nokosów i suchych liści - przez całe lato omawiali prob-
lem, jak i kiedy powiedzieć mu o tym, i zwlekali, ciągle
zwlekali, aż dociągnęli do końca sierpnia. Okrążali go, lęk-
liwie zacieśniając kręgi, ale gdy tylko unosił głowę, ojciec
z udanym zainteresowaniem postukiwał już w szkiełko
barometru, którego strzałka zawsze wskazywała burzę,
matka zaś odpływała dokądś, w głąb domu, zostawiając
11
wszystkie drzwi otwarte na oścież, zapominając o położo-
nym na pokrywie fortepianu długim, nieporządnym bu-
kiecie dzwonków. Gruba Francuzka czytająca mu na głos
Hrabiego Monte Christo i przerywająca czytanie, aby wy-
dać wzruszony okrzyk: „Biedny, biedny Dantes", zapro-
ponowała jego rodzicom, że sama weźmie byka za rogi,
choć bała się tego byka śmiertelnie. Biedny, biedny Dan-
tes nie wzbudzał w nim współczucia i Łużyn, obserwując
jej pedagogiczne westchnienia, tylko mrużył oczy i roz-
dzierał gumką arkusz brystolu, starając się jak najokrop-
niej narysować wypukłość jej biustu.
Po wielu latach, w nieoczekiwanym roku rozświetle-
nia i oczarowania przypomniał sobie z bliskim omdlenia
zachwytem te godziny lektury na werandzie, żeglującej
przy szumie sadu. Wspomnienie przesycone było słońcem
i słodko-atramentowym smakiem lukrecjowych pałeczek,
które Francuzka rozdrabniała uderzeniami scyzoryka,
namawiając Łużyna, by trzymał je pod językiem. Tapicer-
skie gwoździki podłożone pewnego razu na wyplatanym
siedzeniu fotela, który z sypkim potrzaskiwaniem miał
przyjąć jej wielki zad, były w jego wspomnieniu równie
cenne jak słońce, szelest ogrodu i komar, co przyssawszy
się do jego zadrapanego kolana, unosił w upojeniu rubi-
nowy odwłoczek. Dziesięcioletni chłopiec dobrze i dokład-
nie zna własne kolanka - rozdrapany do krwi bąbel, białe
ślady paznokci na opalonej skórze i te wszystkie draśnię-
cia, którymi pieczętują się drobiny piasku, kamyczki, ostre
gałązki. Komar odleciał, uniknąwszy pacnięcia, Francuz-
ka poprosiła, żeby się nie wiercił; z wściekłością szczerząc
nierówne zęby, które stołeczny dentysta oplótł platyno-
wym drucikiem, i pochyliwszy głowę ze skręconym na
czubku puklem włosów, drapał i szorował wszystkimi pal-
cami miejsce ukąszenia, Francuzka zaś powoli i z naras-
12
tającą zgrozą pochylała się całym tułowiem ku otwartemu
zeszytowi rysunkowemu, ku niesamowitej karykaturze.
„Nie, lepiej sam mu powiem - niepewnie odpowiedział
Łużyn senior na jej propozycję. - Powiem mu za jakiś
czas, niech spokojnie pisze u mnie dyktanda". „Nie łżyj,
że w teatrze w loży coś leży - dyktował miarowo, space-
rując tam i z powrotem po pokoju lekcyjnym. - Nie łżyj,
że w teatrze w loży coś leży". Syn zapisywał to, niemal
leżąc na stole, wyszczerzając zęby w metalowych rusztowa-
niach, zostawiając po prostu puste miejsca na słowa „loży"
i „leży". Lepiej szła mu arytmetyka; potajemna słodycz
zawierała się w tym, że długa, z trudem wyprowadzona
liczba, w decydującej chwili, po wielu przygodach, dzieli
się bez reszty na dziewiętnaście.
On, Łużyn senior, obawiał się, że kiedy syn się dowie,
po co potrzebni byli całkowicie pozbawieni rysów twarzy
Truwor i Sineus*, i tablica słów, w której należało dodawać
do litery znak miękkości, i najważniejsze rzeki rosyjskie,
stanie się z nim to samo, co stało się dwa lata temu, kiedy
powoli i ociężale, przy odgłosie skrzypienia schodów, po-
trzaskujących podłogowych desek, przesuwanych kufrów,
wypełniając sobą cały dom, pojawiła się w domu Francuz-
ka. Nic takiego jednak nie nastąpiło, on słuchał tego spo-
kojnie i gdy ojciec, usiłujący wynajdywać najciekawsze,
najbardziej porywające szczegóły, powiedział, że syn bę-
dzie, jak dorosły, nazywany po nazwisku, ten poczerwie-
niał, zaczął szybko mrugać, osunął się na wznak na po-
duszki, otwierając usta i kręcąc głową („nie kręć się tak"
-trwożliwie powiedział ojciec, spostrzegłszy jego spesze-
nie i spodziewając się łez), ale się nie rozpłakał, za to jakoś
się cały nadął, wcisnął twarzą w poduszkę, pykając w nią
* Bracia księcia Ruryka (DC wiek) Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
13
wargami, i nagle, szybko się uniósłszy - wymiętoszony,
ciepły, z błyszczącymi oczami - zapytał, drobiąc słowa,
czy i w tym domu będą na niego mówić teraz Łużyn.
Teraz, w drodze na stację, w chmurny, pełen napięcia
dzień Łużyn senior, siedząc w powozie obok żony, spo-
glądał na syna - gotów, gdy tylko ten zwróci ku niemu
upartą twarz, od razu się uśmiechnąć - i nadziwić się nie
mógł, co zaszło, że się nagle zrobił taki „mocneńki", jak
wyrażała się jego żona.
Syn siedział na przedniej ławeczce, zakutany w bury
loden, w marynarskiej czapce, nałożonej krzywo, której
nikt na świecie nie poważyłby się poprawić, i spoglądał
w bok na grube pnie brzóz, które wirując, wędrowały obok
wzdłuż rowu, pełnego ich liści. „Czy ci nie zimno?" - za-
pytała matka, gdy na zakręcie prowadzącym do mostu
napłynął wiatr, który sprawił, że po szarych piórach na jej
kapeluszu przebiegła drobna puszysta fala. „Zimno" - po-
wiedział syn, spoglądając na rzekę. Matka, mrucząc piesz-
czotliwie, sięgnęła ku jego płaszczykowi, spostrzegłszy
jednak wyraz jego oczu, cofnęła rękę i tylko ruchem pal-
ców w powietrzu wskazała: „zatul się, zatul mocno". Syn
się nie poruszył. Odymając wargi, ażeby woalka odlepiła
się od ust - stały jej ruch, niemal tik - spojrzała na męża,
milcząco prosząc go o pomoc. On też był w lodenowym
płaszczu, dłonie w oblekających je ciasno rękawiczkach
leżały na kraciastym pledzie, który opadając łagodnie,
tworzył dolinę, a potem wznosił się do pasa małego Łuży-
na. „Łużyn - powiedział ze sztucznym rozweseleniem - no
co, Łużyn?" - i pod pledem łagodnie trącił syna nogą.
Łużyn podciągnął kolana. Oto dachy chałup, porośnięte
gęsto jaskrawym mchem, oto pradawny słup z na wpół
zatartym napisem (nazwa wsi i liczba mieszkańców), oto
żuraw, wiadro, czarne błoto, bialonoga baba. Za wsią po-
14
jechali stępa w górę, za nimi zaś, w dole, pojawił się drugi
ekwipaż, gdzie ściśnięte siedziały nienawidzące się nawza-
jem Francuzka i gospodyni. Stangret cmoknął, konie
znów ruszyły kłusem. Nad ścierniskiem, po bezbarwnym
niebie wolno leciała wrona.
Stacja znajdowała się o dwie wiorsty od dworu, tam,
gdzie droga, dudniąc, gładko przeszedłszy przez iglasty
bór, przecinała petersburską szosę i płynęła dalej, przez
szyny, pod szlabanem, w niewiadome. „Jeśli chcesz, puść
sobie marionetki" - przymilnie powiedział Łużyn senior,
kiedy syn wyskoczył z powozu i wbił oczy w ziemię, kręcąc
szyją, którą drażniła wełna lodenu. Syn w milczeniu wziął
ofiarowaną monetę. Z drugiego powozu ciężko gramoliły
się Francuzka i gospodyni, jedna na prawą stronę, druga
na lewą. Ojciec zdejmował rękawiczki. Matka odsuwała
woalkę, dawała baczenie na tęgiego bagażowego, który
wyciągał pledy. Nadciągający wiatr podniósł grzywy ko-
niom, wydął malinowe rękawy stangreta.
Łużyn, znalazłszy się sam na peronie, podszedł do szkla-
nej skrzynki, w której pięć laleczek z nagimi, zwisającymi
nóżkami czekało na pchnięcie monety, ażeby ożyć i zawi-
rować, oczekiwanie to jednak dziś było daremne, bo oka-
zało się, że automat jest zepsuty, i pieniążek został zmar-
nowany. Łużyn poczekał, potem odwrócił się i podszedł
do skraju peronu. Po prawej, na ogromnym tobole, sie-
działa dziewczynka i podparłszy dłonią łokieć, jadła zie-
lone jabłko. Po lewej stał mężczyzna w sztylpach, ze szpic-
rutą w ręku i spoglądał w dal, na skraj lasu, spoza którego
za kilka minut pojawić się miał zwiastun pociągu - biały
dymek. Na przedzie, po drugiej stronie szyn, obok pozba-
wionego kół wagonu drugiej klasy, wrośniętego w ziemię
i przemienionego w stałą ludzką siedzibę, chłop rąbał
drwa. Nagle mgła łez przesłoniła to wszystko, sparzyła
15
rzęsy - nie da się przeżyć tego, co zaraz nastąpi - ojciec
z wachlarzem biletów w ręku, matka, licząca wzrokiem
walizy, raptownie wpadający pociąg, bagażowy przystawia-
jący schodki do platformy wagonu, żeby wygodniej było
wejść. Obejrzał się. Dziewczynka jadła jabłko, człowiek
w sztylpach patrzył w dal, wszystko było spokojne. Do-
szedł, jakby spacerował, do końca platformy i nagle zaczął
poruszać się bardzo szybko, zbiegł po stopniach - ubita
ścieżka, ogródek naczelnika stacji, płot, furtka, świerki
- dalej wąwozik i od razu gęsty las.
Najpierw biegł prosto przez las, powodując chrzęst papro-
ci, ślizgając się na czerwonawych liściach konwalii - a czap-
ka zwisła mu na plecy, przytrzymywana tylko gumką, kola-
nom w wełnianych, już miej skich pończochach było gorąco
- płakał, w biegu mamrocząc coś z dziecinną złością, kiedy
jakaś gałązka chlasnęła go w czoło - i wreszcie zatrzymał się,
zdyszany przysiadł na piętach, tak że loden osłonił mu nogi.
Dopiero dziś -w dniu przenosin ze wsi do miasta, dniu,
który sam przez się nie był słodki, dniu, kiedy dom pełen
był przeciągów, kiedy tak bardzo zazdrościło się ogrod-
nikowi, który nigdzie nie wyjeżdża - dopiero dziś zrozu-
miał całą grozę zmiany, którą zapowiedział mu ojciec.
Dawne jesienne powroty do domu wydały się szczęściem.
Codzienny poranny spacer z Francuzką - po zawsze tych
samych ulicach - Newskim i wokół niego, przez bulwar,
do domu - nigdy się nie powtórzy. Szczęśliwy spacer. Cza-
sem padała propozycja, żeby zacząć od bulwaru, on jednak
zawsze odmawiał - nie tylko dlatego, że od wczesnego
dzieciństwa lubił przyzwyczajenie, ale dlatego, że strasz-
liwie obawiał się pietropawłowskiej armaty, ciężkiego ni-
czym grzmot odgłosu, od którego drżały szyby domów
i mogły pęknąć bębenki w uszach - zawsze też tak wszyst-
kim kierował (metodą niewidocznych manewrów), żeby
16
0 dwunastej znaleźć się na Newskim, jak najdalej od ar-
maty, której wystrzał, gdyby zmienił się porządek spaceru
- dopadłby go tuż przy pałacu. Koniec więc z miłymi roz-
myślaniami po śniadaniu, na otomanie, pod tygrysim ple-
dem, a potem dokładnie o drugiej - z mlekiem w srebrnej
filiżance, przydającej mleku tak drogocennego smaku,
1 dokładnie o trzeciej - z przejażdżką otwartym landem.
Zamiast tego wszystkiego miało nastąpić coś ohydnego
w swojej nowości, niewiadomy, niemożliwy, nie do przyję-
cia świat, gdzie będzie pięć lekcji z rzędu i tłum chłopców,
jeszcze straszniejszych niż ci, którzy niedawno, lipcowe-
go dnia, otoczyli go, wycelowali z blaszanych pistoletów
i strzelili w niego pałeczkami, z których podstępnie zdarte
zostały gumowe nakładki.
W lesie było cicho i wilgotno. Wypłakawszy się do woli,
pobawił się chrząszczem, który nerwowo poruszał wąsami,
a później długo gniótł go kamieniem, usiłując powtórzyć
pierwszy smakowity chrzęst. Po pewnym czasie spo-
strzegł, że zaczęło padać. Wtedy wstał z ziemi, odnalazł
znajomą ścieżkę i pobiegł, potykając się o korzenie, z nie-
jasnym, mściwym zamiarem, żeby przedostać się do domu,
schować się w nim i spędzić zimę, żywiąc się w spiżar-
ni konfiturami i serem. Ścieżka, pokręciwszy się w lesie
około dziesięciu minut, zbiegła ku rzece, całej w kółkach
z deszczu, a po następnych pięciu minutach ukazał się
tartak, młyn, most, gdzie się po kostki grzęźnie w troci-
nach, i dróżka w górę, a poprzez nagie krzewy bzu - dom.
Przekradł się wzdłuż ściany, zobaczył, że okno bawialni
jest otwarte, i wspiąwszy się koło rynny na zielony obtłu-
czony występ, przeciągnął się przez parapet. W bawialni
zatrzymał się, nasłuchując. Dagerotyp dziadka, ojca matki
- czarne bokobrody, skrzypce w ręku - spoglądał wprost
na niego, ale znikł całkowicie, rozpuścił się w szkle, gdy
17
tylko spojrzał na portret z boku - smutna gra, której,
wchodząc do bawialni, nigdy nie zaniechał. Namyśliwszy
się, poruszając przy tym górną wargą, co sprawiało, że
platynowa nasadka na przednich zębach swobodnie prze-
suwała się w dół i w górę, ostrożnie otworzył drzwi i wzdryg-
nąwszy się od zbyt głośnego echa, które po wyjeździe go-
spodarzy tak pośpiesznie rozgościło się w domu, pomknął
przez korytarz i stamtąd schodami na strych. Strych był
osobliwy, z okienkiem, przez które można było spojrzeć
w dół na schody, na brązowy blask ich poręczy, które płyn-
nie wyginały się poniżej i przepadały we mgle. W domu
było całkiem cicho. Po pewnym czasie z dołu, z gabinetu
ojca, dotarł przygłuszony dzwonek telefonu. Dzwonienie
trwało z przerwami dość długo. Potem znów zrobiło się
cicho.
Usadowił się na skrzyni. Obok stała taka sama skrzynia,
ale otwarta; były tam książki. Damski rower z podartą
zieloną siatką, naciągniętą na tylne koło, stał dęba w ro-
gu, między nieheblowaną deską, opartą o ścianę, a ogrom-
nym tobołem. Po kilku minutach Łużynowi zrobiło się
nudno, tak jak wtedy, gdy ma się gardło owinięte flanelą
i nie wolno wychodzić. Dotknął zakurzonych, poszarzałych
książek w skrzyni, zostawiając na nich czarne ślady. Prócz
książek była tam korkowa piłka z jednym piórem, duża
fotografia (orkiestra wojskowa), pęknięta szachownica i in-
ne, niezbyt interesujące rzeczy.
Tak upłynęła godzina. Usłyszał nagle pomieszane głosy,
skrzyp frontowych drzwi i spojrzawszy ostrożnie przez
okienko, zobaczył w dole ojca, który niczym chłopiec wbie-
gał po schodach i nie dotarłszy do podestu, znów zręcznie
zbiegł z rozstawionymi kolanami. Tam w dole słychać było
wyraźne głosy - kredensowego, stangreta i stróża. Po
chwili schody znowu ożyły, tym razem szybko wspinała
18
się po nich matka, przytrzymując spódnicę, też jednak
przed podestem przechyliła się przez poręcz, a potem
szybko, rozłożywszy ręce, zeszła na dół. Wreszcie po chwili
wszyscy razem znaleźli się na górze - połyskiwała łysina
ojca, chwiał się ptak na kapeluszu matki, niczym kaczka
na wzburzonym stawie, podskakiwał siwy jeżyk kreden-
sowego; za nimi, przechylając się co chwilę przez poręcz,
szli stangret i stróż, i nie wiedzieć czemu - Akulina mle-
czarka i czarnobrody chłop z młyna, mieszkaniec przy-
szłych koszmarów. Właśnie on, jako najsilniejszy, zniósł
go ze strychu do powozu.
Łużyn senior, Łużyn pisujący książki, rozmyślał często
0tym, na kogo może wyrosnąć jego syn. W jego książkach
- a wszystkie prócz zapomnianej powieści Zaczadzenie
napisane zostały dla młodzieży, dla chłopców, uczniów
szkół średnich, i sprzedawane były w twardych barwnych
okładkach - nieustannie przewijała się postać jasnowło-
sego chłopca, narwanego i skłonnego do zamyśleń, który
zostawał bądź skrzypkiem, bądź malarzem, nie tracąc przy
tym swojego moralnego powabu. Ledwie uchwytną właś-
ciwość, wyróżniającą jego syna spośród tych wszystkich
dzieci, które, jego zdaniem, winny były stać się ludźmi
niczym się niewyróżniającymi (jeśli założymy, że tacy lu-
dzie istnieją), rozumiał jako potajemne rozedrganie talentu
1mając nieustannie w pamięci to, że zmarły teść był kom-
pozytorem (dość zresztą oschłym i skłonnym w dojrzałym
wieku do wątpliwych efektów wirtuozerskich), niejedno-
krotnie, w miłym, jakby z litografii wziętym rozmarzeniu
schodził nocą ze świecą do bawialni, gdzie wunderkind
w białej koszulce do pięt gra na ogromnym, czarnym for-
tepianie.
20
Wydawało mu się, że wszyscy winni dostrzegać niepospo-
litość jego syna, że, być może, osoby postronne dostrzegają
to lepiej niż on sam. Szkoła, którą wybrał dla niego, słynę-
ła ze szczególnej dbałości o tak zwane wewnętrzne życie
ucznia, z humanitaryzmu, wnikliwości, przyjaznego podej-
ścia. Opowiadano sobie, że w początkach swego istnienia
nauczyciel spędzał wielką przerwę razem z dziećmi - fizyk,
patrząc przez ramię, ugniatał pecynę śniegu, matematyk
w biegu obrywał twardą piłką w żebra, a sam dyrektor
podsycał tę zabawę wesołymi okrzykami. Takich wspólnych
zabaw teraz już nie było, ale fama o idylli pozostała. Wycho-
wawcą w klasie jego syna był nauczyciel języka rosyjskiego,
dobry znajomy pisarza Łużyna i, nawiasem mówiąc, niezły
poeta liryczny, który wydał zbiorek - naśladowania Anakre-
onta. „Niech pan zajdzie -powiedział tego dnia, gdy Łużyn
senior po raz pierwszy przyprowadził syna do szkoły - dowol-
nego czwartku około dwunastej". Łużyn zaszedł. Na scho-
dach było pusto i cicho. Przechodząc przez aulę do pokoju
nauczycielskiego, usłyszał z drugiej klasy głuchy wielogłosy
wybuch śmiechu. Potem, już w ciszy, kroki jego po żółtym
parkiecie sali zadźwięczały szczególnie donośnie. W pokoju
nauczycielskim, przy dużym stole krytym suknem, co przy-
pominało o egzaminach, siedział wychowawca i pisał list.
Nie rozmawiał z nauczycielem od czasu, gdy syn jego
wstąpił do szkoły, i teraz, zjawiając się u niego po miesią-
cu, pełen był łaskotliwego oczekiwania, przejęcia i nie-
śmiałości - tych wszystkich uczuć, których niekiedy do-
znawał, gdy jako młodzieniec w studenckim mundurze
przyszedł do redaktora, któremu posłał niedawno swoją
pierwszą opowieść. Teraz, podobnie jak wówczas, zamiast
słów zdumienia, na które niejasno liczył (tak jak wtedy,
kiedy się człowiek budzi w obcym mieście i spodziewa się,
jeszcze nie uniósłszy powiek, niezwykłego, olśniewającego
21
poranka), zamiast tych wszystkich słów, które by z taką
chęcią sam podpowiedział, gdyby nie nadzieja, że się ich
jednak doczeka - usłyszał chmurne, dość chłodne słowa
dowodzące, że wychowawca rozumie jego syna jeszcze
mniej niż on sani. O jakimkolwiek utajonym talencie tam-
ten nawet się nie zająknął. Pochyliwszy bladą brodatą
twarz z dwoma różowymi wgłębieniami po bokach nosa,
z którego ostrożnie zdjął ciasne pince-nez, pocierając oczy
dłonią, wychowawca zaczął mówić pierwszy, oznajmił, że
chłopiec mógłby się uczyć lepiej, że chłopiec, jak mu się
wydaje, nie żyje w zgodzie z kolegami, że mało biega na
pauzach... „Chłopiecjest na pewno zdolny - zawyrokował
wychowawca, kończąc manipulacje wokół oczu - ale daje
się w mm zauważyć pewną ospałość". W tej właśnie chwili
gdzieś w dole lozległ się dzwonek, przerzucił się na gó-
rę, i nieznośnym brzęczeniem przeniknął cały budynek.
Nastąpiły po nim dwie albo trzy sekundy zupełnej ciszy
- i nagle wszystko ożyło, zawrzało, uderzały pokrywy ła-
wek, salę wypełniły głosy i tupot nóg. „Duża pauza - poin-
formował wychowawca. - Jeśli pan chce, zejdziemy na
dziedziniec i zobaczy pan, jak dzieci dokazują".
Chłopcy, objąwszy poręcz, szybko zjeżdżali po kamien-
nych schodach, ślizgając się podeszwami sandałów po wy-
szlifowanych brzegach stopni. W dole, w mrocznej ciasno-
cie wieszaków zmieniali obuwie, niektórzy siedzieli na
szerokich parapetach okien, stękali, pośpiesznie zasupłu-
jąc sznurowadła. Naraz dostrzegł syna, który przygarbio-
ny, z obrzydzeniem wyciągał buty z worka. Jasnowłosy
chłopak w pośpiechu trącił go, tamten odsunął się i nagle
zobaczył ojca. Ojciec uśmiechnął się do niego, trzymając
swoją karakułową czapkę i kantem dłoni formując w niej
niezbędną bruzdę. Łużyn przymrużył oczy i odwrócił się,
jakby ojca nie zauważył. Przysiadłszy na podłodze plecami
22
do ojca, zajął się butami. Ci, którzy zdążyli się już ubrać,
przestępowali nad nim, a on po każdym szturchnięciu co-
raz bardziej się garbił i wciskał w mrok. Kiedy wreszcie
wyszedł - w długim szarym palcie i karakułowej czapeczce
(którą ten sam dryblas ciągle mu strącał) - ojciec stał już
przy bramie, na końcu dziedzińca i wyczekująco spoglądał
w jego stronę. Obok stał wychowawca i kiedy szara gumo-
wa piłka, którą grano w futbol, przypadkiem podtoczyła
mu się pod nogi, nauczyciel rosyjskiego, odruchowo na-
wiązując do pełnej wdzięku legendy, udał, że chce tę piłkę
kopnąć, niezręcznie zadreptał w miejscu, o mało nie zgubił
kalosza i bardzo dobrodusznie się roześmiał. Ojciec pod-
trzymał go pod łokieć i Łużyn junior, korzystając z od-
powiedniej chwili, wrócił do sieni, gdzie było już zupełnie
spokojnie, a ukryty za wieszakami dozorca z rozkoszą so-
bie ziewał. Przez szybę drzwi, między żeliwnymi promie-
niami kutej w gwiazdę kraty zobaczył, jak ojciec zdjął na-
gle rękawiczkę, szybko pożegnał się z wychowawcą i znikł
w bramie. Dopiero wtedy znów wypełzł i ostrożnie omija-
jąc grających, przedostał się na lewą stronę, pod łukowe
sklepienie, gdzie złożone były drwa. Tam, podniósłszy koł-
nierz, usiadł na polanach.
Przesiedział tak około dwustu pięćdziesięciu dużych
pauz, aż do roku, kiedy wywieziono go za granicę. Czasami
zza rogu zjawiał się nagle wychowawca. „Cóż ty, Łużyn,
tak siedzisz jak kopa siana? Pobiegałbyś z kolegami". Łu-
zyn wstawał z polan, wychodził spod łuku na czworokątny
tylny dziedziniec, robił kilka kroków, usiłując znaleźć się
w równej odległości od trzech swoich kolegów z klasy,
którzy o tej porze byli szczególnie zawzięci, uskakiwał
przed mocno kopniętą przez kogoś piłką i sprawdziwszy,
że wychowawca się oddalił, powracał na polana. Wybrał to
miejsce od razu pierwszego dnia, tego mrocznego dnia,
23
kiedy wyczuł wokół siebie taką nienawiść, taką drwiącą
ciekawość, że oczy same wzbierały mu gorącym mętem
i to wszystko, na co patrzył - z przeklętej konieczności
patrzenia na cokolwiek - podlegało skomplikowanym
optycznym przeistoczeniom. Stronicę w niebieską kratkę
zasnuwała mgła; białe cyfry na czarnej tablicy to kuliły
się, to rozpływały, głos nauczyciela, jakby oddalając się
równomiernie, stawał się coraz bardziej głuchy i niezro-
zumiały, a sąsiad z ławki, potwór i lizus z puszkiem na
policzkach, cicho i z satysfakcją wypowiadał: „zaraz się
rozpłacze". Nie rozpłakał się jednak ani razu, nie rozpłakał
się nawet wtedy, kiedy w ubikacji wspólnym wysiłkiem
próbowano wepchnąć mu głowę w nisko usytuowaną mu-
szlę, w której zastygły żółte pęcherze. „Panowie - powie-
dział wychowawca na jednej z pierwszych lekcji - wasz
nowy kolega jest synem pisarza. Jeśli go jeszcze nie czy-
taliście, to przeczytajcie". I dużymi literami wypisał na
tablicy, tak przyciskając kredę, że spod palców z chrzęs-
tem sypały się jej okruchy: „Przygody Antosia, wydanie
Silwestrowa". Przez dwa czy trzy następne miesiące Łu-
żyna przezywano Antosiem. Potwór z tajemniczą miną
przyniósł do klasy książkę i podczas lekcji ukradkiem
pokazywał ją innym, znacząco zezując w stronę Łużyna
- a kiedy lekcja się skończyła, zaczął czytać głośno, ze
środka, umyślnie przekręcając słowa. Pietriszczew, spo-
glądający mu przez ramię, chciał przytrzymać stronę, któ-
ra się podarła. Krebs wytrajkotał: „Mój papa mówi, że to
pisarz bardzo drugorzędny". Gromów wykrzyknął: „Niech
Antoś poczyta nam na głos!". „A my lepiej damy każdemu
po kawałeczku" - z lubością powiedział klasowy błazen,
który po burzliwej szamotaninie zawładnął czerwono-złotą
książką. Stronice rozsypały się po całej klasie. Na jednej
widniał obrazek - jasnooki gimnazjalista na rogu ulicy
24
karmił własnym śniadaniem wyleniałego psa. Następnego
dnia Łużyn odnalazł ją, starannie przymocowaną pinez-
kami do wewnętrznej strony pokrywy pulpitu.
Niebawem zresztą pozostawiono go w spokoju, tylko
z rzadka wystrzeliwało głupie przezwisko, ponieważ jed-
nak uparcie nie reagował na nie, wreszcie umierało. Łuży-
na przestano zauważać, nie rozmawiano z nim, a nawet
jedyny grzeczniś w klasie (jest taki w każdej klasie, jak
jest też grubas, siłacz, dowcipniś) unikał go, by nie po-
dzielić jego poniżającego losu. Ten właśnie grzeczniś
- który około sześć lat później otrzymał Krzyż św. Jerzego
za niezwykle niebezpieczny zwiad, a potem stracił rękę
w czasie wojen domowych - kiedy usiłował (w latach dwu-
dziestych naszego stulecia) przypomnieć sobie, jaki
w szkole był Łużyn, nie mógł zobaczyć go inaczej niż od
strony pleców: siedział przed nim w klasie, z wystającymi
uszami, albo wycofywał się do rogu sali, jak najdalej od
hałasu, albo też odjeżdżał do domu dorożką - ręce w kie-
szeniach, duży łaciaty tornister na plecach, padający
śnieg... Próbował zabiec mu drogę, zajrzeć w twarz, lecz
ten szczególny śnieg zapomnienia, śnieg bezdźwięczny
i obfity, przesłaniał wspomnienie. I dawny grzeczniś, teraz
niespokojny emigrant, spoglądając na portret w gazecie
mówił: „Niech pan sobie wyobrazi - zupełnie nie pamię-
tam jego twarzy... Zupełnie nie pamiętam...".
Łużyn senior jednak, który około czwartej spoglądał
w okno, widział zbliżające się sanie i twarz syna jako bladą
plamkę. Syn zwykle od razu wchodził do niego do gabi-
netu, całował powietrze, przykładając policzek do jego po-
liczka, i od razu robił w tył zwrot. „Poczekaj - mówił ojciec
- poczekaj. Opowiedz, co dziś było. Byłeś pytany?".
Zachłannie wpatrywał się w syna, który odwracał twarz,
a on miał ochotę ująć go za ramiona, potrząsnąć, mocno
25
pocałować w blady policzek, w oczy, w delikatną zapadłą
skroń. Mały Łużyn tej pierwszej zimy wzruszająco pach-
niał czosnkiem z powodu zastrzyków z arszeniku* przepi-
sanych przez lekarza. Platynowy drucik mu zdjęto, ale >|
z nawyku nadal szczerzył zęby, podwijając górną wargę.
t
Ubrany był w szary angielski garniturek - patka z tyłu
- spodenki z guziczkami poniżej kolan. Stał przy biurku,
balansując na jednej nodze, a ojciec nie poważył się na
żaden krok przeciwko jego nieprzeniknionej chmurnosci.
Syn wychodził, ciągnąc tornister po dywanie; Łużyn se-
nior opierał się o stół, gdzie w niebieskich szkolnych
zeszytach (fantazja, którą doceni może przyszły biograf)
pisał kolejną powieść, i wsłuchiwał się w monolog w są-
siedniej jadalni, w głos żony, która namawiała ciszę do
wypicia kakao. Okropna cisza - myślał Łużyn senior. - Nie
jest zdrów, ma jakieś trudne życie wewnętrzne... nie trze-
ba było chyba oddawać go do szkoły. Ale powinien prze-
cież przyzwyczajać się do towarzystwa innych chłopców...
To zagadkowe, zagadkowe...
„Zjedz choć kawałek keksu" - żałośnie ciągnął głos za
ścianą - i znów zapadała cisza. Z rzadka jednak następo-
wało coś okropnego: nagle, ni stąd, ni zowąd rozlegał się
inny głos, piskliwy i zachrypnięty, i drzwi trzaskały, jakby
nimi targnął huragan. Wtedy zrywał się i wbiegał do ja-
dalni, trzymając w ręku pióro niczym strzałę. Żona trzę-
sącymi się rękami podnosiła z obrusa przewróconą filiżan-
kę, spodek, patrzyła, czy nie pękły. „Wypytywałam go
o szkołę - mówiła, nie patrząc na męża - nie chciał od-
powiedzieć, a potem nagle... jak oszalały...". Oboje nasłu-
chiwali. Francuzka wyjechała jesienią do Paryża i teraz
Zastrzyki arszeniku były to wówczas (początek XX w.) preparaty wzmacniające,
w których między innymi znajdowały się pochodne kwasu arsenowego
26
nikt już nie wiedział, co on u siebie w pokoju robi. Obicia
tam były białe, ponad nimi zaś biegł niebieski szlak z na-
malowanymi szarymi gęśmi i rudymi szczeniętami. Gęś
szła naprzeciw szczeniakowi i to się powtarzało trzydzie-
ści osiem razy wokół całego pokoju. Na etażerce stał glo-
bus i wypchana wiewiórka, kupiona kiedyś na wielka-
nocnym kiermaszu. Spod fałd fotela wystawał zielony
parowóz. Pokój był miły, jasny. Obicia wesołe, przedmio-
ty też.
Były tam też książki. Książki napisane przez ojca, w zło-
to-czerwonych, wytłaczanych okładkach, z odręcznym na-
pisem na pierwszej stronie: „Ufam gorąco, że mój syn za-
wsze będzie odnosił się do zwierząt i ludzi jak Antoś" - tu
następował duży wykrzyknik. Albo: „Książkę tę pisałem,
myśląc o twej przyszłości, mój synu". Te napisy przypra-
wiały go o niejasny wstyd za ojca, a same książki były
równie nudne jak Ślepy muzykant czy Fregata Palla-
da*. Dużego tomu Puszkina z portretem kędzierzawego
chłopca o odętych wargach - nigdy nie otworzył. Były za
to dwie książki - obie podarowane mu przez ciocię - które
pokochał na całe życie, utrzymując je w pamięci niby pod
szkłem powiększającym, i przeżył tak żarliwie, że po dwu-
dziestu latach, gdy ponownie je przeczytał, dostrzegł
w nich tylko dość oschłe streszczenie, skrócone wydanie,
jakby zostały daleko w tyle za tym niepowtarzalnym, nie-
śmiertelnym obrazem, który w nim ukształtowały. Nie po-
kusa jednak dalekich podróży kazała mu iść krok w krok
za Phileasem Foggiem i nie dziecinna skłonność do tajem-
niczych przygód ciągnęła go do domu przy Baker Street,
gdzie wstrzyknąwszy sobie kokainę, marzycielsko grał na
skrzypcach tyczkowaty szpicel o orlim profilu. Dopiero
* Iwana Gonczarowa.
27
znacznie później uświadomił sobie, co go tak poruszało
w tych dwóch książkach: przewidywanie i bezlitośnie roz-
wijający się wątek - Phileas, manekin w cylindrze, prze-
bywający swój skomplikowany, z gracją nakreślony szlak
- opłacony odpowiednimi ofiarami - to na słoniu kupio-
nym za milion, to na statku, który w połowie trzeba spa-
lić na opał, i Sherlock, który logice przydał wdzięku ma-
rzenia, Sherlock, autor monografii o popiele wszystkich
gatunków cygar, i z tym popiołem niby z talizmanem prze-
dzierający się przez kryształowy labirynt możliwych de-
dukcji ku jedynemu olśniewającemu rozstrzygnięciu.
Sztukmistrz, którego na Boże Narodzenie zaprosili rodzice
Łuzyna, w jakiś sposób zespolił w sobie na pewien czas
Fogga i Holmesa i dziwna rozkosz, której Łużyn doznał
tego dnia, zatarła wszystkie przykrości towarzyszące wy-
stąpieniu magika. Ponieważ prośby, delikatne, rzadko po-
nawiane prośby, „żebyś zaprosił swoich szkolnych kole-
gów", pozostały daremne, Łużyn senior przekonany, ze
będzie to i wesołe, i pożyteczne, zwrócił się do dwóch zna-
jomych, których synowie uczyli się w tej samej szkole,
prócz tego zaś zaprosił dzieci dalekiego kuzyna, dwóch
spokojnych pulchnych chłopców i bladą dziewczynkę
z grubym czarnym warkoczem. Wszyscy zaproszeni chłop-
cy byli w marynarskich mundurkach i pachnieli pomadą.
W dwóch z nich malutki Łużyn ze zgrozą rozpoznał Bier-
seniewa i Rozena z trzeciej klasy, którzy w szkole ubrani
byli niechlujnie i zachowywali się gwałtownie. „No proszę
- powiedział z radością Łużyn senior, trzymając syna za
ramię (ramię powoli wymykało się spod jego dłoni) - teraz
zostawimy was samych - zapoznajcie się, pobawcie - a po-
tem was zawołamy i będzie niespodzianka". W pół godziny
później poszedł po nich. W pokoju panowało milczenie.
Dziewczynka siedziała w rogu i kartkowała, szukając ob-
28
razków, dodatek do „Niwy" *. Bierseniew i Rożen siedzieli
na kanapie z niepewnymi minami, bardzo rozczerwienieni
i wypomadowani. Pulchni kuzyni snuli się po pokoju,
oglądając bez zaciekawienia angielskie sztychy na ścia-
nach, globus, wiewiórkę, dawno stłuczony krokomierz po-
niewierający się na stole. Sam Łużyn, też w marynarskim
mundurku z białą tasiemką i gwizdkiem na piersi, siedział
przy oknie na wiedeńskim krześle i patrzył spode łba,
obgryzając paznokieć dużego palca. Sztukmistrz jednak
okupił to wszystko i nawet gdy następnego dnia Bierse-
niew i Rożen, już prawdziwi i wstrętni, podeszli do niego
w klasie, skłonili się nisko, a potem ordynarnie roześmieli
i objęci, kołysząc się, szybko odeszli - nawet wtedy ta
drwina nie mogła zniweczyć oczarowania. Na jego chmur-
ną prośbę - cokolwiek teraz mówił, jego brwi boleśnie się
zbiegały - matka przywiozła mu z hali targowej dużą
skrzynkę, pomalowaną na mahoń, i samouczek magicz-
nych trików, na którego okładce widniał pan z medalami
na fraku, podnoszący za uszy królika. W skrzynce były
szkatułki o podwójnym dnie, kijek oklejony papierem
w gwiazdy, talia topornych kart, na których figury były to
w połowie króle i walety, a w połowie owce w mundurach,
składany cylinder z przegródkami, sznurek z dwoma dre-
wienkami na końcach, których przeznaczenie było nie-
jasne... W kokieteryjnych kopertkach znajdowały się
proszki, barwiące wodę na niebiesko, czerwono i zielono.
O wiele bardziej zajmująca okazała się książka, z której
Łużyn z łatwością nauczył się kilku karcianych sztuczek,
godzinami demonstrując je potem samemu sobie przed
lustrem. Znajdował zagadkową przyjemność, niejasną
obietnicę jakichś innych, nieznanych jeszcze rozkoszy,
* Popularne czasopismo
29
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Od Autora* Rosyjski tytuł tej powieści brzmi: Obrona Łużyna (Za- szczita Łużyna), i odnosi się do obrony szachowej, rzekomo wymyślonej przez mego bohatera - arcymistrza Łużyna. Powieść tę zacząłem pisać na wiosnę 1929 roku w Le Bou- lou - małym uzdrowisku we wschodnich Pirenejach, gdzie łowiłem motyle - a skończyłem tego samego roku w Berli- nie. Szczególnie jasno pamiętam łagodnie pochyloną płytę skały, wśród wzgórz, porośniętych ostrokrzewem i kolcohs- tem, gdzie po raz pierwszy objawił mi się motyw przewodni tej książki. Do tego można by, gdybym traktował sam sie- bie poważnie, dodać kilka interesujących szczegółów. Obrona Łużyna wydrukowana została pod pseudoni- mem W. Sirin w rosyjskim piśmie „Sowriemiennyje zapi- ski" wychodzącym za granicą, w Paryżu, i tuż po tym ukaza- ła się w edycji książkowej w zagranicznym wydawnictwie rosyjskim „Słowo" Berlin, 1930 rok). Zbroszurowana edycja Obrona Łużyna wydana została w przekładzie angielskim w 1964 roku w Nowym Jorku i Londynie, pod krótszym tytułem The Defence (Obrona). Poniższą przed- mowę napisał Nabokov dla wydań amerykańskiego i angielskiego.
liczyła 234 strony o wymiarach 21 na 14 cm, oprawiona była w matowoczarną okładkę ze złotymi wytłaczanymi napisami; wydanie to jest dziś rzadkością, a w przyszłości stanie się może jeszcze większą rzadkością. Biedny Łużyn musiał na wydanie w języku angielskim czekać trzydzieści pięć lat. Coś, co prawda, zaszeleściło obiecująco w końcu lat trzydziestych, kiedy książką zain- teresował się pewien amerykański wydawca; okazało się jednak, że należy do wydawców z rodzaju tych, co to ma- rzą, ażeby autorowi, którego wydają, służyć jako muza płci męskiej, jego zaś propozycja, ażebym szachy zastąpił muzyką, czyniąc z Łużyna obłąkanego skrzypka, od razu położyła kres naszej krótkiej współpracy. Czytając teraz ponownie tę powieść i znów rozgrywając posunięcia jej fabuły, doznaję uczucia podobnego temu, którego doznawałby Anderssen, wspominając z rozczule- niem, jak poświęcił obie wieże w partii z nieszczęśliwym szlachetnym Kieseritzkim, który musi wciąż i wciąż przyj- mować tę ofiarę w niezliczonych podręcznikach szacho- wych, ze znakiem zapytania w charakterze pomnika. Pisać książkę było trudno, sprawiało mi jednak wielką przyjem- ność wykorzystywanie tych czy innych wzorów bądź sy- tuacji, ażeby w życie Łużyna wprowadzić zapowiedzi fa- tum, i opisom ogrodu, podróży, łańcuchowi powszednich wydarzeń przydać podobieństwa do subtelnej i przemyśl- nej gry, w końcowych zaś rozdziałach - do prawdziwego szachowego ataku, burzącego bez reszty dobrostan psy- chiczny mego biednego bohatera. Tu zresztą, ażeby oszczędzić czasu i sił zaprzysięgłym recenzentom - a w ogóle osobom, które czytając, poruszają wargami i po których nie sposób spodziewać się, ażeby zajęły się powieścią, jeśli jest pozbawiona dialogów, kiedy tak wiele zaczerpnąć można z przedmowy do niej - chciał- 6
bym zwrócić ich uwagę na pierwsze pojawienie się, już w rozdziale jedenastym, motywu matowej (Jakby tkniętej zamrozem") szyby okiennej (związanego z samobójstwem czy raczej samomatem, jaki Łużyn dał sam sobie); albo też na to, jak wzruszająco mój chmurny mistrz szachowy wspomina swoje podróże zawodowe: nie według słonecznie barwnych nalepek na bagażach albo diapozytywów latarni magicznej, lecz wedle kafelków w różnych hotelowych ła- zienkach i ubikacjach -jak na przykład owa podłoga w bia- łe i niebieskie kwadraty, gdzie z wysokości swego tronu odnalazł i sprawdził wyobrażone kontynuacje rozpoczętej partii turniejowej; albo drażniąco asymetryczny - zwany w sprzedaży „agatowym" -wzór, w którym trzy arlekinowo pstre kolory zygzakiem - niby ruch skoczkiem - tu i ów- dzie naruszają neutralną tonację regularnie, w pozosta- łej części, poliniowanego linoleum, rozpościerającego się pomiędzy naszym Myślicielem Rodina a drzwiami; albo duże połyskliwie czarne i żółte prostokąty z linią „h", przy- kro odciętą przez ochrowej barwy pionową linię rury z go- rącą wodą; albo ten wspaniały waterklozet, w którego cu- downej marmurowej mozaice rozpoznał niewyraźny, ale doskonale zachowany zarys tej dokładnie pozycji, nad któ- rą, podparłszy brodę pięścią, rozmyślał pewnej nocy przed wielu, wielu laty. Sytuacje szachowe jednak, które winkru- stowałem, dają się rozpoznać nie tylko w poszczególnych scenach; związku ich ogniw można się dopatrzeć również w podstawowej strukturze tej sympatycznej powieści. Tak więc pod koniec czwartego rozdziału robię w rogu szachow- nicy nieprzewidziany ruch, w ciągu jednego akapitu mija szesnaście lat i Łużyn, który naraz stał się dorosłym i dość podniszczonymjegomościem, przeniesionym do niemiec- kiego kurortu, jawi się nam, gdy siedzi przy ogrodowym stoliku i wskazuje laseczką na zapamiętane niegdyś okno
hotelowe (na ostatni, szklany kwadrat swego życia), i zwra- ca się do kogoś (sądząc po torebce na żelaznym stoliku - do kobiety), kogo spotkamy dopiero w szóstym rozdziale. Temat powrotu w przeszłość, rozpoczęty w rozdziale czwar- tym, niepostrzeżenie przechodzi teraz w postać zmarłego ojca Łużyna, do którego przeszłości zwracamy się w roz- dziale piątym, gdzie on z kolei wspomina świt szachowej kariery syna, stylizując ją w myśli, aby stała się kanwą wzruszającej opowieści dla młodzieży. Przenosimy się z powrotem do kurhausu w rozdziale szóstym i zastajemy Łużyna wciąż jeszcze bawiącego się damską torebką, zwracającego się ku swej mglistej rozmówczyni, która w tej właśnie chwili wyłania się z mgły, odbiera mu toreb- kę, wspomina o śmierci Łużyna seniora i staje się wyrazi- stym elementem całego wzoru. Cały ciąg kolejnych ru- chów w tych trzech centralnych rozdziałach przypomina - lub powinien przypominać - znany typ zadania szacho- wego, gdzie nie chodzi po prostu o to, zęby wykryć mata w określonej liczbie ruchów, lecz o tak zwaną analizę re- trospektywną, w której od rozwiązującego zadanie wyma- ga się, by dowiódł - przez zwróconą wstecz analizę diagra- mu - że ostatni ruch czarnych nie mógł być roszadą czy też powinien być wzięciem białego pionka „w przelocie". Nie ma potrzeby rozwodzić się w tej wielce ogólnikowej przedmowie nad bardziej złożonym aspektem moich figur szachowych ani nad linią rozwoju gry. Należy jednak po- wiedzieć rzecz następującą: ze wszystkich moich książek, które napisałem po rosyjsku, Obrona Łużyna zawiera i wypromieniowuje najwięcej „ciepła" - co może się wydać dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę to, w jak wielkim stop- niu gra w szachy uważana jest za abstrakcyjną. Tak czy inaczej, właśnie Łużyna polubili nawet ci, którzy nie mają pojęcia o szachach albo po prostu nie znoszą innych moich 8
książek. Jest niezgrabny, nieschludny, niepociągający, ale - jak od razu spostrzega moja miła panna (osoba sama przez się czarująca) -jest w nim coś, co wznosi się ponad nijaką szorstkość jego powierzchowności i ponad jałowość jego zagadkowego geniuszu. W przedmowach, które pisałem ostatnio do wydań moich rosyjskich powieści w języku angielskim (szykują się też inne), przyjąłem regułę, by zwrócić się z kilkoma słowami zachęty do delegacji wiedeńskiej. Niniejsza przedmowa nie powinna stanowić wyjątku. Specjalistom od psychoanalizy i ich pacjentom przypadną, mam nadzieję, do gustu niektó- re szczegóły kuracji, której poddany został Łużyn, gdy zapadł na chorobę nerwową (jak na przykład zbawcza wzmianka o tym, że gracz szachowy widzi w swojej królo- wej własną mamusię, a w królu przeciwnika - własnego tatusia); małoletni freudysta zaś, biorący wytrych za klucz do powieści, będzie tak czy inaczej utożsamiać postacie książki z moimi rodzicami, moimi ukochanymi, ze mną samym i z moimi seryjnymi wcieleniami-w jego, ugrunto- wanym na komiksach, wyobrażeniu o nich i o mnie. Ku radości takich szpicli mogę się jeszcze przyznać, ze dałem Łużynowi moją francuską guwernantkę, moje kieszonko- we szachy, moje łagodne usposobienie i pestkę brzoskwini, którą zerwałem w moim murem otoczonym ogrodzie. V. Nabokov Montreux, 15 grudnia 1963
Najbardziej zdumiało go, że od poniedziałku będzie Łu- żynem. Jego ojciec - prawdziwy Łuzyn, Łużyn niemłody, Łużyn piszący książki - wyszedł od niego z uśmiechem, zacierając ręce posmarowane już na noc przeźroczystym angielskim kremem, i swoim wieczornym zamszowym krokiem wrócił do sypialni. Żona leżała w łóżku. Uniosła się znad poduszki i zapytała: „No co, jak?". Zdjął szary szlafrok i odpowiedział: „Jakoś poszło. Przyjął to spokoj- nie. Uf... Ciężar spadł mi z serca". „Jak to dobrze... - po- wiedziała żona, powoli naciągając na siebie jedwabną koł- drę. - Chwała Bogu, chwała Bogu...". Była to naprawdę ulga. Przez całe - szybkie letniskowe lato, na które składały się ogółem trzy zapachy: bzu, sia- nokosów i suchych liści - przez całe lato omawiali prob- lem, jak i kiedy powiedzieć mu o tym, i zwlekali, ciągle zwlekali, aż dociągnęli do końca sierpnia. Okrążali go, lęk- liwie zacieśniając kręgi, ale gdy tylko unosił głowę, ojciec z udanym zainteresowaniem postukiwał już w szkiełko barometru, którego strzałka zawsze wskazywała burzę, matka zaś odpływała dokądś, w głąb domu, zostawiając 11
wszystkie drzwi otwarte na oścież, zapominając o położo- nym na pokrywie fortepianu długim, nieporządnym bu- kiecie dzwonków. Gruba Francuzka czytająca mu na głos Hrabiego Monte Christo i przerywająca czytanie, aby wy- dać wzruszony okrzyk: „Biedny, biedny Dantes", zapro- ponowała jego rodzicom, że sama weźmie byka za rogi, choć bała się tego byka śmiertelnie. Biedny, biedny Dan- tes nie wzbudzał w nim współczucia i Łużyn, obserwując jej pedagogiczne westchnienia, tylko mrużył oczy i roz- dzierał gumką arkusz brystolu, starając się jak najokrop- niej narysować wypukłość jej biustu. Po wielu latach, w nieoczekiwanym roku rozświetle- nia i oczarowania przypomniał sobie z bliskim omdlenia zachwytem te godziny lektury na werandzie, żeglującej przy szumie sadu. Wspomnienie przesycone było słońcem i słodko-atramentowym smakiem lukrecjowych pałeczek, które Francuzka rozdrabniała uderzeniami scyzoryka, namawiając Łużyna, by trzymał je pod językiem. Tapicer- skie gwoździki podłożone pewnego razu na wyplatanym siedzeniu fotela, który z sypkim potrzaskiwaniem miał przyjąć jej wielki zad, były w jego wspomnieniu równie cenne jak słońce, szelest ogrodu i komar, co przyssawszy się do jego zadrapanego kolana, unosił w upojeniu rubi- nowy odwłoczek. Dziesięcioletni chłopiec dobrze i dokład- nie zna własne kolanka - rozdrapany do krwi bąbel, białe ślady paznokci na opalonej skórze i te wszystkie draśnię- cia, którymi pieczętują się drobiny piasku, kamyczki, ostre gałązki. Komar odleciał, uniknąwszy pacnięcia, Francuz- ka poprosiła, żeby się nie wiercił; z wściekłością szczerząc nierówne zęby, które stołeczny dentysta oplótł platyno- wym drucikiem, i pochyliwszy głowę ze skręconym na czubku puklem włosów, drapał i szorował wszystkimi pal- cami miejsce ukąszenia, Francuzka zaś powoli i z naras- 12
tającą zgrozą pochylała się całym tułowiem ku otwartemu zeszytowi rysunkowemu, ku niesamowitej karykaturze. „Nie, lepiej sam mu powiem - niepewnie odpowiedział Łużyn senior na jej propozycję. - Powiem mu za jakiś czas, niech spokojnie pisze u mnie dyktanda". „Nie łżyj, że w teatrze w loży coś leży - dyktował miarowo, space- rując tam i z powrotem po pokoju lekcyjnym. - Nie łżyj, że w teatrze w loży coś leży". Syn zapisywał to, niemal leżąc na stole, wyszczerzając zęby w metalowych rusztowa- niach, zostawiając po prostu puste miejsca na słowa „loży" i „leży". Lepiej szła mu arytmetyka; potajemna słodycz zawierała się w tym, że długa, z trudem wyprowadzona liczba, w decydującej chwili, po wielu przygodach, dzieli się bez reszty na dziewiętnaście. On, Łużyn senior, obawiał się, że kiedy syn się dowie, po co potrzebni byli całkowicie pozbawieni rysów twarzy Truwor i Sineus*, i tablica słów, w której należało dodawać do litery znak miękkości, i najważniejsze rzeki rosyjskie, stanie się z nim to samo, co stało się dwa lata temu, kiedy powoli i ociężale, przy odgłosie skrzypienia schodów, po- trzaskujących podłogowych desek, przesuwanych kufrów, wypełniając sobą cały dom, pojawiła się w domu Francuz- ka. Nic takiego jednak nie nastąpiło, on słuchał tego spo- kojnie i gdy ojciec, usiłujący wynajdywać najciekawsze, najbardziej porywające szczegóły, powiedział, że syn bę- dzie, jak dorosły, nazywany po nazwisku, ten poczerwie- niał, zaczął szybko mrugać, osunął się na wznak na po- duszki, otwierając usta i kręcąc głową („nie kręć się tak" -trwożliwie powiedział ojciec, spostrzegłszy jego spesze- nie i spodziewając się łez), ale się nie rozpłakał, za to jakoś się cały nadął, wcisnął twarzą w poduszkę, pykając w nią * Bracia księcia Ruryka (DC wiek) Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza. 13
wargami, i nagle, szybko się uniósłszy - wymiętoszony, ciepły, z błyszczącymi oczami - zapytał, drobiąc słowa, czy i w tym domu będą na niego mówić teraz Łużyn. Teraz, w drodze na stację, w chmurny, pełen napięcia dzień Łużyn senior, siedząc w powozie obok żony, spo- glądał na syna - gotów, gdy tylko ten zwróci ku niemu upartą twarz, od razu się uśmiechnąć - i nadziwić się nie mógł, co zaszło, że się nagle zrobił taki „mocneńki", jak wyrażała się jego żona. Syn siedział na przedniej ławeczce, zakutany w bury loden, w marynarskiej czapce, nałożonej krzywo, której nikt na świecie nie poważyłby się poprawić, i spoglądał w bok na grube pnie brzóz, które wirując, wędrowały obok wzdłuż rowu, pełnego ich liści. „Czy ci nie zimno?" - za- pytała matka, gdy na zakręcie prowadzącym do mostu napłynął wiatr, który sprawił, że po szarych piórach na jej kapeluszu przebiegła drobna puszysta fala. „Zimno" - po- wiedział syn, spoglądając na rzekę. Matka, mrucząc piesz- czotliwie, sięgnęła ku jego płaszczykowi, spostrzegłszy jednak wyraz jego oczu, cofnęła rękę i tylko ruchem pal- ców w powietrzu wskazała: „zatul się, zatul mocno". Syn się nie poruszył. Odymając wargi, ażeby woalka odlepiła się od ust - stały jej ruch, niemal tik - spojrzała na męża, milcząco prosząc go o pomoc. On też był w lodenowym płaszczu, dłonie w oblekających je ciasno rękawiczkach leżały na kraciastym pledzie, który opadając łagodnie, tworzył dolinę, a potem wznosił się do pasa małego Łuży- na. „Łużyn - powiedział ze sztucznym rozweseleniem - no co, Łużyn?" - i pod pledem łagodnie trącił syna nogą. Łużyn podciągnął kolana. Oto dachy chałup, porośnięte gęsto jaskrawym mchem, oto pradawny słup z na wpół zatartym napisem (nazwa wsi i liczba mieszkańców), oto żuraw, wiadro, czarne błoto, bialonoga baba. Za wsią po- 14
jechali stępa w górę, za nimi zaś, w dole, pojawił się drugi ekwipaż, gdzie ściśnięte siedziały nienawidzące się nawza- jem Francuzka i gospodyni. Stangret cmoknął, konie znów ruszyły kłusem. Nad ścierniskiem, po bezbarwnym niebie wolno leciała wrona. Stacja znajdowała się o dwie wiorsty od dworu, tam, gdzie droga, dudniąc, gładko przeszedłszy przez iglasty bór, przecinała petersburską szosę i płynęła dalej, przez szyny, pod szlabanem, w niewiadome. „Jeśli chcesz, puść sobie marionetki" - przymilnie powiedział Łużyn senior, kiedy syn wyskoczył z powozu i wbił oczy w ziemię, kręcąc szyją, którą drażniła wełna lodenu. Syn w milczeniu wziął ofiarowaną monetę. Z drugiego powozu ciężko gramoliły się Francuzka i gospodyni, jedna na prawą stronę, druga na lewą. Ojciec zdejmował rękawiczki. Matka odsuwała woalkę, dawała baczenie na tęgiego bagażowego, który wyciągał pledy. Nadciągający wiatr podniósł grzywy ko- niom, wydął malinowe rękawy stangreta. Łużyn, znalazłszy się sam na peronie, podszedł do szkla- nej skrzynki, w której pięć laleczek z nagimi, zwisającymi nóżkami czekało na pchnięcie monety, ażeby ożyć i zawi- rować, oczekiwanie to jednak dziś było daremne, bo oka- zało się, że automat jest zepsuty, i pieniążek został zmar- nowany. Łużyn poczekał, potem odwrócił się i podszedł do skraju peronu. Po prawej, na ogromnym tobole, sie- działa dziewczynka i podparłszy dłonią łokieć, jadła zie- lone jabłko. Po lewej stał mężczyzna w sztylpach, ze szpic- rutą w ręku i spoglądał w dal, na skraj lasu, spoza którego za kilka minut pojawić się miał zwiastun pociągu - biały dymek. Na przedzie, po drugiej stronie szyn, obok pozba- wionego kół wagonu drugiej klasy, wrośniętego w ziemię i przemienionego w stałą ludzką siedzibę, chłop rąbał drwa. Nagle mgła łez przesłoniła to wszystko, sparzyła 15
rzęsy - nie da się przeżyć tego, co zaraz nastąpi - ojciec z wachlarzem biletów w ręku, matka, licząca wzrokiem walizy, raptownie wpadający pociąg, bagażowy przystawia- jący schodki do platformy wagonu, żeby wygodniej było wejść. Obejrzał się. Dziewczynka jadła jabłko, człowiek w sztylpach patrzył w dal, wszystko było spokojne. Do- szedł, jakby spacerował, do końca platformy i nagle zaczął poruszać się bardzo szybko, zbiegł po stopniach - ubita ścieżka, ogródek naczelnika stacji, płot, furtka, świerki - dalej wąwozik i od razu gęsty las. Najpierw biegł prosto przez las, powodując chrzęst papro- ci, ślizgając się na czerwonawych liściach konwalii - a czap- ka zwisła mu na plecy, przytrzymywana tylko gumką, kola- nom w wełnianych, już miej skich pończochach było gorąco - płakał, w biegu mamrocząc coś z dziecinną złością, kiedy jakaś gałązka chlasnęła go w czoło - i wreszcie zatrzymał się, zdyszany przysiadł na piętach, tak że loden osłonił mu nogi. Dopiero dziś -w dniu przenosin ze wsi do miasta, dniu, który sam przez się nie był słodki, dniu, kiedy dom pełen był przeciągów, kiedy tak bardzo zazdrościło się ogrod- nikowi, który nigdzie nie wyjeżdża - dopiero dziś zrozu- miał całą grozę zmiany, którą zapowiedział mu ojciec. Dawne jesienne powroty do domu wydały się szczęściem. Codzienny poranny spacer z Francuzką - po zawsze tych samych ulicach - Newskim i wokół niego, przez bulwar, do domu - nigdy się nie powtórzy. Szczęśliwy spacer. Cza- sem padała propozycja, żeby zacząć od bulwaru, on jednak zawsze odmawiał - nie tylko dlatego, że od wczesnego dzieciństwa lubił przyzwyczajenie, ale dlatego, że strasz- liwie obawiał się pietropawłowskiej armaty, ciężkiego ni- czym grzmot odgłosu, od którego drżały szyby domów i mogły pęknąć bębenki w uszach - zawsze też tak wszyst- kim kierował (metodą niewidocznych manewrów), żeby 16
0 dwunastej znaleźć się na Newskim, jak najdalej od ar- maty, której wystrzał, gdyby zmienił się porządek spaceru - dopadłby go tuż przy pałacu. Koniec więc z miłymi roz- myślaniami po śniadaniu, na otomanie, pod tygrysim ple- dem, a potem dokładnie o drugiej - z mlekiem w srebrnej filiżance, przydającej mleku tak drogocennego smaku, 1 dokładnie o trzeciej - z przejażdżką otwartym landem. Zamiast tego wszystkiego miało nastąpić coś ohydnego w swojej nowości, niewiadomy, niemożliwy, nie do przyję- cia świat, gdzie będzie pięć lekcji z rzędu i tłum chłopców, jeszcze straszniejszych niż ci, którzy niedawno, lipcowe- go dnia, otoczyli go, wycelowali z blaszanych pistoletów i strzelili w niego pałeczkami, z których podstępnie zdarte zostały gumowe nakładki. W lesie było cicho i wilgotno. Wypłakawszy się do woli, pobawił się chrząszczem, który nerwowo poruszał wąsami, a później długo gniótł go kamieniem, usiłując powtórzyć pierwszy smakowity chrzęst. Po pewnym czasie spo- strzegł, że zaczęło padać. Wtedy wstał z ziemi, odnalazł znajomą ścieżkę i pobiegł, potykając się o korzenie, z nie- jasnym, mściwym zamiarem, żeby przedostać się do domu, schować się w nim i spędzić zimę, żywiąc się w spiżar- ni konfiturami i serem. Ścieżka, pokręciwszy się w lesie około dziesięciu minut, zbiegła ku rzece, całej w kółkach z deszczu, a po następnych pięciu minutach ukazał się tartak, młyn, most, gdzie się po kostki grzęźnie w troci- nach, i dróżka w górę, a poprzez nagie krzewy bzu - dom. Przekradł się wzdłuż ściany, zobaczył, że okno bawialni jest otwarte, i wspiąwszy się koło rynny na zielony obtłu- czony występ, przeciągnął się przez parapet. W bawialni zatrzymał się, nasłuchując. Dagerotyp dziadka, ojca matki - czarne bokobrody, skrzypce w ręku - spoglądał wprost na niego, ale znikł całkowicie, rozpuścił się w szkle, gdy 17
tylko spojrzał na portret z boku - smutna gra, której, wchodząc do bawialni, nigdy nie zaniechał. Namyśliwszy się, poruszając przy tym górną wargą, co sprawiało, że platynowa nasadka na przednich zębach swobodnie prze- suwała się w dół i w górę, ostrożnie otworzył drzwi i wzdryg- nąwszy się od zbyt głośnego echa, które po wyjeździe go- spodarzy tak pośpiesznie rozgościło się w domu, pomknął przez korytarz i stamtąd schodami na strych. Strych był osobliwy, z okienkiem, przez które można było spojrzeć w dół na schody, na brązowy blask ich poręczy, które płyn- nie wyginały się poniżej i przepadały we mgle. W domu było całkiem cicho. Po pewnym czasie z dołu, z gabinetu ojca, dotarł przygłuszony dzwonek telefonu. Dzwonienie trwało z przerwami dość długo. Potem znów zrobiło się cicho. Usadowił się na skrzyni. Obok stała taka sama skrzynia, ale otwarta; były tam książki. Damski rower z podartą zieloną siatką, naciągniętą na tylne koło, stał dęba w ro- gu, między nieheblowaną deską, opartą o ścianę, a ogrom- nym tobołem. Po kilku minutach Łużynowi zrobiło się nudno, tak jak wtedy, gdy ma się gardło owinięte flanelą i nie wolno wychodzić. Dotknął zakurzonych, poszarzałych książek w skrzyni, zostawiając na nich czarne ślady. Prócz książek była tam korkowa piłka z jednym piórem, duża fotografia (orkiestra wojskowa), pęknięta szachownica i in- ne, niezbyt interesujące rzeczy. Tak upłynęła godzina. Usłyszał nagle pomieszane głosy, skrzyp frontowych drzwi i spojrzawszy ostrożnie przez okienko, zobaczył w dole ojca, który niczym chłopiec wbie- gał po schodach i nie dotarłszy do podestu, znów zręcznie zbiegł z rozstawionymi kolanami. Tam w dole słychać było wyraźne głosy - kredensowego, stangreta i stróża. Po chwili schody znowu ożyły, tym razem szybko wspinała 18
się po nich matka, przytrzymując spódnicę, też jednak przed podestem przechyliła się przez poręcz, a potem szybko, rozłożywszy ręce, zeszła na dół. Wreszcie po chwili wszyscy razem znaleźli się na górze - połyskiwała łysina ojca, chwiał się ptak na kapeluszu matki, niczym kaczka na wzburzonym stawie, podskakiwał siwy jeżyk kreden- sowego; za nimi, przechylając się co chwilę przez poręcz, szli stangret i stróż, i nie wiedzieć czemu - Akulina mle- czarka i czarnobrody chłop z młyna, mieszkaniec przy- szłych koszmarów. Właśnie on, jako najsilniejszy, zniósł go ze strychu do powozu.
Łużyn senior, Łużyn pisujący książki, rozmyślał często 0tym, na kogo może wyrosnąć jego syn. W jego książkach - a wszystkie prócz zapomnianej powieści Zaczadzenie napisane zostały dla młodzieży, dla chłopców, uczniów szkół średnich, i sprzedawane były w twardych barwnych okładkach - nieustannie przewijała się postać jasnowło- sego chłopca, narwanego i skłonnego do zamyśleń, który zostawał bądź skrzypkiem, bądź malarzem, nie tracąc przy tym swojego moralnego powabu. Ledwie uchwytną właś- ciwość, wyróżniającą jego syna spośród tych wszystkich dzieci, które, jego zdaniem, winny były stać się ludźmi niczym się niewyróżniającymi (jeśli założymy, że tacy lu- dzie istnieją), rozumiał jako potajemne rozedrganie talentu 1mając nieustannie w pamięci to, że zmarły teść był kom- pozytorem (dość zresztą oschłym i skłonnym w dojrzałym wieku do wątpliwych efektów wirtuozerskich), niejedno- krotnie, w miłym, jakby z litografii wziętym rozmarzeniu schodził nocą ze świecą do bawialni, gdzie wunderkind w białej koszulce do pięt gra na ogromnym, czarnym for- tepianie. 20
Wydawało mu się, że wszyscy winni dostrzegać niepospo- litość jego syna, że, być może, osoby postronne dostrzegają to lepiej niż on sam. Szkoła, którą wybrał dla niego, słynę- ła ze szczególnej dbałości o tak zwane wewnętrzne życie ucznia, z humanitaryzmu, wnikliwości, przyjaznego podej- ścia. Opowiadano sobie, że w początkach swego istnienia nauczyciel spędzał wielką przerwę razem z dziećmi - fizyk, patrząc przez ramię, ugniatał pecynę śniegu, matematyk w biegu obrywał twardą piłką w żebra, a sam dyrektor podsycał tę zabawę wesołymi okrzykami. Takich wspólnych zabaw teraz już nie było, ale fama o idylli pozostała. Wycho- wawcą w klasie jego syna był nauczyciel języka rosyjskiego, dobry znajomy pisarza Łużyna i, nawiasem mówiąc, niezły poeta liryczny, który wydał zbiorek - naśladowania Anakre- onta. „Niech pan zajdzie -powiedział tego dnia, gdy Łużyn senior po raz pierwszy przyprowadził syna do szkoły - dowol- nego czwartku około dwunastej". Łużyn zaszedł. Na scho- dach było pusto i cicho. Przechodząc przez aulę do pokoju nauczycielskiego, usłyszał z drugiej klasy głuchy wielogłosy wybuch śmiechu. Potem, już w ciszy, kroki jego po żółtym parkiecie sali zadźwięczały szczególnie donośnie. W pokoju nauczycielskim, przy dużym stole krytym suknem, co przy- pominało o egzaminach, siedział wychowawca i pisał list. Nie rozmawiał z nauczycielem od czasu, gdy syn jego wstąpił do szkoły, i teraz, zjawiając się u niego po miesią- cu, pełen był łaskotliwego oczekiwania, przejęcia i nie- śmiałości - tych wszystkich uczuć, których niekiedy do- znawał, gdy jako młodzieniec w studenckim mundurze przyszedł do redaktora, któremu posłał niedawno swoją pierwszą opowieść. Teraz, podobnie jak wówczas, zamiast słów zdumienia, na które niejasno liczył (tak jak wtedy, kiedy się człowiek budzi w obcym mieście i spodziewa się, jeszcze nie uniósłszy powiek, niezwykłego, olśniewającego 21
poranka), zamiast tych wszystkich słów, które by z taką chęcią sam podpowiedział, gdyby nie nadzieja, że się ich jednak doczeka - usłyszał chmurne, dość chłodne słowa dowodzące, że wychowawca rozumie jego syna jeszcze mniej niż on sani. O jakimkolwiek utajonym talencie tam- ten nawet się nie zająknął. Pochyliwszy bladą brodatą twarz z dwoma różowymi wgłębieniami po bokach nosa, z którego ostrożnie zdjął ciasne pince-nez, pocierając oczy dłonią, wychowawca zaczął mówić pierwszy, oznajmił, że chłopiec mógłby się uczyć lepiej, że chłopiec, jak mu się wydaje, nie żyje w zgodzie z kolegami, że mało biega na pauzach... „Chłopiecjest na pewno zdolny - zawyrokował wychowawca, kończąc manipulacje wokół oczu - ale daje się w mm zauważyć pewną ospałość". W tej właśnie chwili gdzieś w dole lozległ się dzwonek, przerzucił się na gó- rę, i nieznośnym brzęczeniem przeniknął cały budynek. Nastąpiły po nim dwie albo trzy sekundy zupełnej ciszy - i nagle wszystko ożyło, zawrzało, uderzały pokrywy ła- wek, salę wypełniły głosy i tupot nóg. „Duża pauza - poin- formował wychowawca. - Jeśli pan chce, zejdziemy na dziedziniec i zobaczy pan, jak dzieci dokazują". Chłopcy, objąwszy poręcz, szybko zjeżdżali po kamien- nych schodach, ślizgając się podeszwami sandałów po wy- szlifowanych brzegach stopni. W dole, w mrocznej ciasno- cie wieszaków zmieniali obuwie, niektórzy siedzieli na szerokich parapetach okien, stękali, pośpiesznie zasupłu- jąc sznurowadła. Naraz dostrzegł syna, który przygarbio- ny, z obrzydzeniem wyciągał buty z worka. Jasnowłosy chłopak w pośpiechu trącił go, tamten odsunął się i nagle zobaczył ojca. Ojciec uśmiechnął się do niego, trzymając swoją karakułową czapkę i kantem dłoni formując w niej niezbędną bruzdę. Łużyn przymrużył oczy i odwrócił się, jakby ojca nie zauważył. Przysiadłszy na podłodze plecami 22
do ojca, zajął się butami. Ci, którzy zdążyli się już ubrać, przestępowali nad nim, a on po każdym szturchnięciu co- raz bardziej się garbił i wciskał w mrok. Kiedy wreszcie wyszedł - w długim szarym palcie i karakułowej czapeczce (którą ten sam dryblas ciągle mu strącał) - ojciec stał już przy bramie, na końcu dziedzińca i wyczekująco spoglądał w jego stronę. Obok stał wychowawca i kiedy szara gumo- wa piłka, którą grano w futbol, przypadkiem podtoczyła mu się pod nogi, nauczyciel rosyjskiego, odruchowo na- wiązując do pełnej wdzięku legendy, udał, że chce tę piłkę kopnąć, niezręcznie zadreptał w miejscu, o mało nie zgubił kalosza i bardzo dobrodusznie się roześmiał. Ojciec pod- trzymał go pod łokieć i Łużyn junior, korzystając z od- powiedniej chwili, wrócił do sieni, gdzie było już zupełnie spokojnie, a ukryty za wieszakami dozorca z rozkoszą so- bie ziewał. Przez szybę drzwi, między żeliwnymi promie- niami kutej w gwiazdę kraty zobaczył, jak ojciec zdjął na- gle rękawiczkę, szybko pożegnał się z wychowawcą i znikł w bramie. Dopiero wtedy znów wypełzł i ostrożnie omija- jąc grających, przedostał się na lewą stronę, pod łukowe sklepienie, gdzie złożone były drwa. Tam, podniósłszy koł- nierz, usiadł na polanach. Przesiedział tak około dwustu pięćdziesięciu dużych pauz, aż do roku, kiedy wywieziono go za granicę. Czasami zza rogu zjawiał się nagle wychowawca. „Cóż ty, Łużyn, tak siedzisz jak kopa siana? Pobiegałbyś z kolegami". Łu- zyn wstawał z polan, wychodził spod łuku na czworokątny tylny dziedziniec, robił kilka kroków, usiłując znaleźć się w równej odległości od trzech swoich kolegów z klasy, którzy o tej porze byli szczególnie zawzięci, uskakiwał przed mocno kopniętą przez kogoś piłką i sprawdziwszy, że wychowawca się oddalił, powracał na polana. Wybrał to miejsce od razu pierwszego dnia, tego mrocznego dnia, 23
kiedy wyczuł wokół siebie taką nienawiść, taką drwiącą ciekawość, że oczy same wzbierały mu gorącym mętem i to wszystko, na co patrzył - z przeklętej konieczności patrzenia na cokolwiek - podlegało skomplikowanym optycznym przeistoczeniom. Stronicę w niebieską kratkę zasnuwała mgła; białe cyfry na czarnej tablicy to kuliły się, to rozpływały, głos nauczyciela, jakby oddalając się równomiernie, stawał się coraz bardziej głuchy i niezro- zumiały, a sąsiad z ławki, potwór i lizus z puszkiem na policzkach, cicho i z satysfakcją wypowiadał: „zaraz się rozpłacze". Nie rozpłakał się jednak ani razu, nie rozpłakał się nawet wtedy, kiedy w ubikacji wspólnym wysiłkiem próbowano wepchnąć mu głowę w nisko usytuowaną mu- szlę, w której zastygły żółte pęcherze. „Panowie - powie- dział wychowawca na jednej z pierwszych lekcji - wasz nowy kolega jest synem pisarza. Jeśli go jeszcze nie czy- taliście, to przeczytajcie". I dużymi literami wypisał na tablicy, tak przyciskając kredę, że spod palców z chrzęs- tem sypały się jej okruchy: „Przygody Antosia, wydanie Silwestrowa". Przez dwa czy trzy następne miesiące Łu- żyna przezywano Antosiem. Potwór z tajemniczą miną przyniósł do klasy książkę i podczas lekcji ukradkiem pokazywał ją innym, znacząco zezując w stronę Łużyna - a kiedy lekcja się skończyła, zaczął czytać głośno, ze środka, umyślnie przekręcając słowa. Pietriszczew, spo- glądający mu przez ramię, chciał przytrzymać stronę, któ- ra się podarła. Krebs wytrajkotał: „Mój papa mówi, że to pisarz bardzo drugorzędny". Gromów wykrzyknął: „Niech Antoś poczyta nam na głos!". „A my lepiej damy każdemu po kawałeczku" - z lubością powiedział klasowy błazen, który po burzliwej szamotaninie zawładnął czerwono-złotą książką. Stronice rozsypały się po całej klasie. Na jednej widniał obrazek - jasnooki gimnazjalista na rogu ulicy 24
karmił własnym śniadaniem wyleniałego psa. Następnego dnia Łużyn odnalazł ją, starannie przymocowaną pinez- kami do wewnętrznej strony pokrywy pulpitu. Niebawem zresztą pozostawiono go w spokoju, tylko z rzadka wystrzeliwało głupie przezwisko, ponieważ jed- nak uparcie nie reagował na nie, wreszcie umierało. Łuży- na przestano zauważać, nie rozmawiano z nim, a nawet jedyny grzeczniś w klasie (jest taki w każdej klasie, jak jest też grubas, siłacz, dowcipniś) unikał go, by nie po- dzielić jego poniżającego losu. Ten właśnie grzeczniś - który około sześć lat później otrzymał Krzyż św. Jerzego za niezwykle niebezpieczny zwiad, a potem stracił rękę w czasie wojen domowych - kiedy usiłował (w latach dwu- dziestych naszego stulecia) przypomnieć sobie, jaki w szkole był Łużyn, nie mógł zobaczyć go inaczej niż od strony pleców: siedział przed nim w klasie, z wystającymi uszami, albo wycofywał się do rogu sali, jak najdalej od hałasu, albo też odjeżdżał do domu dorożką - ręce w kie- szeniach, duży łaciaty tornister na plecach, padający śnieg... Próbował zabiec mu drogę, zajrzeć w twarz, lecz ten szczególny śnieg zapomnienia, śnieg bezdźwięczny i obfity, przesłaniał wspomnienie. I dawny grzeczniś, teraz niespokojny emigrant, spoglądając na portret w gazecie mówił: „Niech pan sobie wyobrazi - zupełnie nie pamię- tam jego twarzy... Zupełnie nie pamiętam...". Łużyn senior jednak, który około czwartej spoglądał w okno, widział zbliżające się sanie i twarz syna jako bladą plamkę. Syn zwykle od razu wchodził do niego do gabi- netu, całował powietrze, przykładając policzek do jego po- liczka, i od razu robił w tył zwrot. „Poczekaj - mówił ojciec - poczekaj. Opowiedz, co dziś było. Byłeś pytany?". Zachłannie wpatrywał się w syna, który odwracał twarz, a on miał ochotę ująć go za ramiona, potrząsnąć, mocno 25
pocałować w blady policzek, w oczy, w delikatną zapadłą skroń. Mały Łużyn tej pierwszej zimy wzruszająco pach- niał czosnkiem z powodu zastrzyków z arszeniku* przepi- sanych przez lekarza. Platynowy drucik mu zdjęto, ale >| z nawyku nadal szczerzył zęby, podwijając górną wargę. t Ubrany był w szary angielski garniturek - patka z tyłu - spodenki z guziczkami poniżej kolan. Stał przy biurku, balansując na jednej nodze, a ojciec nie poważył się na żaden krok przeciwko jego nieprzeniknionej chmurnosci. Syn wychodził, ciągnąc tornister po dywanie; Łużyn se- nior opierał się o stół, gdzie w niebieskich szkolnych zeszytach (fantazja, którą doceni może przyszły biograf) pisał kolejną powieść, i wsłuchiwał się w monolog w są- siedniej jadalni, w głos żony, która namawiała ciszę do wypicia kakao. Okropna cisza - myślał Łużyn senior. - Nie jest zdrów, ma jakieś trudne życie wewnętrzne... nie trze- ba było chyba oddawać go do szkoły. Ale powinien prze- cież przyzwyczajać się do towarzystwa innych chłopców... To zagadkowe, zagadkowe... „Zjedz choć kawałek keksu" - żałośnie ciągnął głos za ścianą - i znów zapadała cisza. Z rzadka jednak następo- wało coś okropnego: nagle, ni stąd, ni zowąd rozlegał się inny głos, piskliwy i zachrypnięty, i drzwi trzaskały, jakby nimi targnął huragan. Wtedy zrywał się i wbiegał do ja- dalni, trzymając w ręku pióro niczym strzałę. Żona trzę- sącymi się rękami podnosiła z obrusa przewróconą filiżan- kę, spodek, patrzyła, czy nie pękły. „Wypytywałam go o szkołę - mówiła, nie patrząc na męża - nie chciał od- powiedzieć, a potem nagle... jak oszalały...". Oboje nasłu- chiwali. Francuzka wyjechała jesienią do Paryża i teraz Zastrzyki arszeniku były to wówczas (początek XX w.) preparaty wzmacniające, w których między innymi znajdowały się pochodne kwasu arsenowego 26
nikt już nie wiedział, co on u siebie w pokoju robi. Obicia tam były białe, ponad nimi zaś biegł niebieski szlak z na- malowanymi szarymi gęśmi i rudymi szczeniętami. Gęś szła naprzeciw szczeniakowi i to się powtarzało trzydzie- ści osiem razy wokół całego pokoju. Na etażerce stał glo- bus i wypchana wiewiórka, kupiona kiedyś na wielka- nocnym kiermaszu. Spod fałd fotela wystawał zielony parowóz. Pokój był miły, jasny. Obicia wesołe, przedmio- ty też. Były tam też książki. Książki napisane przez ojca, w zło- to-czerwonych, wytłaczanych okładkach, z odręcznym na- pisem na pierwszej stronie: „Ufam gorąco, że mój syn za- wsze będzie odnosił się do zwierząt i ludzi jak Antoś" - tu następował duży wykrzyknik. Albo: „Książkę tę pisałem, myśląc o twej przyszłości, mój synu". Te napisy przypra- wiały go o niejasny wstyd za ojca, a same książki były równie nudne jak Ślepy muzykant czy Fregata Palla- da*. Dużego tomu Puszkina z portretem kędzierzawego chłopca o odętych wargach - nigdy nie otworzył. Były za to dwie książki - obie podarowane mu przez ciocię - które pokochał na całe życie, utrzymując je w pamięci niby pod szkłem powiększającym, i przeżył tak żarliwie, że po dwu- dziestu latach, gdy ponownie je przeczytał, dostrzegł w nich tylko dość oschłe streszczenie, skrócone wydanie, jakby zostały daleko w tyle za tym niepowtarzalnym, nie- śmiertelnym obrazem, który w nim ukształtowały. Nie po- kusa jednak dalekich podróży kazała mu iść krok w krok za Phileasem Foggiem i nie dziecinna skłonność do tajem- niczych przygód ciągnęła go do domu przy Baker Street, gdzie wstrzyknąwszy sobie kokainę, marzycielsko grał na skrzypcach tyczkowaty szpicel o orlim profilu. Dopiero * Iwana Gonczarowa. 27
znacznie później uświadomił sobie, co go tak poruszało w tych dwóch książkach: przewidywanie i bezlitośnie roz- wijający się wątek - Phileas, manekin w cylindrze, prze- bywający swój skomplikowany, z gracją nakreślony szlak - opłacony odpowiednimi ofiarami - to na słoniu kupio- nym za milion, to na statku, który w połowie trzeba spa- lić na opał, i Sherlock, który logice przydał wdzięku ma- rzenia, Sherlock, autor monografii o popiele wszystkich gatunków cygar, i z tym popiołem niby z talizmanem prze- dzierający się przez kryształowy labirynt możliwych de- dukcji ku jedynemu olśniewającemu rozstrzygnięciu. Sztukmistrz, którego na Boże Narodzenie zaprosili rodzice Łuzyna, w jakiś sposób zespolił w sobie na pewien czas Fogga i Holmesa i dziwna rozkosz, której Łużyn doznał tego dnia, zatarła wszystkie przykrości towarzyszące wy- stąpieniu magika. Ponieważ prośby, delikatne, rzadko po- nawiane prośby, „żebyś zaprosił swoich szkolnych kole- gów", pozostały daremne, Łużyn senior przekonany, ze będzie to i wesołe, i pożyteczne, zwrócił się do dwóch zna- jomych, których synowie uczyli się w tej samej szkole, prócz tego zaś zaprosił dzieci dalekiego kuzyna, dwóch spokojnych pulchnych chłopców i bladą dziewczynkę z grubym czarnym warkoczem. Wszyscy zaproszeni chłop- cy byli w marynarskich mundurkach i pachnieli pomadą. W dwóch z nich malutki Łużyn ze zgrozą rozpoznał Bier- seniewa i Rozena z trzeciej klasy, którzy w szkole ubrani byli niechlujnie i zachowywali się gwałtownie. „No proszę - powiedział z radością Łużyn senior, trzymając syna za ramię (ramię powoli wymykało się spod jego dłoni) - teraz zostawimy was samych - zapoznajcie się, pobawcie - a po- tem was zawołamy i będzie niespodzianka". W pół godziny później poszedł po nich. W pokoju panowało milczenie. Dziewczynka siedziała w rogu i kartkowała, szukając ob- 28
razków, dodatek do „Niwy" *. Bierseniew i Rożen siedzieli na kanapie z niepewnymi minami, bardzo rozczerwienieni i wypomadowani. Pulchni kuzyni snuli się po pokoju, oglądając bez zaciekawienia angielskie sztychy na ścia- nach, globus, wiewiórkę, dawno stłuczony krokomierz po- niewierający się na stole. Sam Łużyn, też w marynarskim mundurku z białą tasiemką i gwizdkiem na piersi, siedział przy oknie na wiedeńskim krześle i patrzył spode łba, obgryzając paznokieć dużego palca. Sztukmistrz jednak okupił to wszystko i nawet gdy następnego dnia Bierse- niew i Rożen, już prawdziwi i wstrętni, podeszli do niego w klasie, skłonili się nisko, a potem ordynarnie roześmieli i objęci, kołysząc się, szybko odeszli - nawet wtedy ta drwina nie mogła zniweczyć oczarowania. Na jego chmur- ną prośbę - cokolwiek teraz mówił, jego brwi boleśnie się zbiegały - matka przywiozła mu z hali targowej dużą skrzynkę, pomalowaną na mahoń, i samouczek magicz- nych trików, na którego okładce widniał pan z medalami na fraku, podnoszący za uszy królika. W skrzynce były szkatułki o podwójnym dnie, kijek oklejony papierem w gwiazdy, talia topornych kart, na których figury były to w połowie króle i walety, a w połowie owce w mundurach, składany cylinder z przegródkami, sznurek z dwoma dre- wienkami na końcach, których przeznaczenie było nie- jasne... W kokieteryjnych kopertkach znajdowały się proszki, barwiące wodę na niebiesko, czerwono i zielono. O wiele bardziej zajmująca okazała się książka, z której Łużyn z łatwością nauczył się kilku karcianych sztuczek, godzinami demonstrując je potem samemu sobie przed lustrem. Znajdował zagadkową przyjemność, niejasną obietnicę jakichś innych, nieznanych jeszcze rozkoszy, * Popularne czasopismo 29