M e l i s s a
Nathan
P r z e k o n a ć A n n i e
Persuading Annie
z angielskiego przełożyła
Elżbieta Piotrowska
Mamie i Tacie
za wszystko
To była wieczysta obcość.
(Jane Austen, Perswazje,
w tłumaczeniu Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej,
PIW, 1963, str. 79).
1994
Prolog
- Cass, jestem w ciąży.
Chwila ciszy.
- W ciąży? Jezu Chryste! Jakim cudem?
- Cudem? Nie mogę się podobać, chcesz mnie
obrazić?
- Nie, tylko jak mogłaś dopuścić, żeby to się stało?
- Zamknęłam oczy.
*
- Jake.
- Hmmm?
Chwila ciszy.
- Jestem w ciąży.
Cisza.
Wciąż cisza.
- Powiedziałam, że jestem...
- Słyszałem.
Cisza.
Cisza, wreszcie:
- Annie, czy powiesz...
- Tak?
- ...kto jest ojcem?
*
- Susannah, jestem w ciąży.
Nieskalana cisza. Milczenie.
- Wyglądasz na zszokowaną, Susannah.
- Zszokowaną? Zbaraniałam, moja droga. Nie miałam
pojęcia, że już zaczęłaś miesiączkować.
*
W ciemności Annie otworzyła oczy. Śmiertelna cisza
i śmiertelna pewność, że tak gładko nie pójdzie - to było
niemożliwe.
1
W barze na terenie kampusu Cassandra Brooke
zapatrzyła się na grupę rugbistów, zacisnąwszy w wąską
linię wargi pociągnięte pomadką Drapieżna Purpura.
Nie zwracali na nią uwagi, pochłonięci zawodami o
puchar najtęższego i najgłośniejszego piwosza. Jeden
wszakże łypnął na nią okiem tak lubieżnie, że poczuła
się zgwałcona. Oderwała od nich wzrok.
- Rozumiem, co masz na myśli, gdy mówisz o
zdobywaniu edukacji w college'u - wysiliła się na
dowcip. - Zdobyłam pokaźną porcję wiedzy o
mężczyznach, a jestem tu zaledwie od godziny.
Ten cholerny bar to nie najlepsze miejsce na tę
rozmowę, pomyślała Annie, ale nie miała wielkiego
wyboru. Jej pokój w akademiku był tak mały, że trudno
było w nim wysiedzieć bez maski tlenowej, a w
stołówce nieodmiennie nachodziły ją wspomnienia ze
szkoły z internatem, wywołując niestrawną mieszankę
lekkich mdłości i bolesnej nostalgii.
Wokoło kampusu uniwersyteckiego całymi milami
rozciągały się wzgórza i lasy, nie było żadnej uczciwej
kawiarni. W tym studenckim barze o wystroju retro, w
stylu stołówki z lat pięćdziesiątych, i obfitą ofertą
hamburgerów w menu, mogły się przynajmniej czuć
dorosłe.
Jeden z rugbistów beknął głośno, co spotkało się z
gromkim aplauzem jego kumpli.
Cass postanowiła skupić wzrok na twarzy Annie i w
tym celu zaczęła obracać ku niej głowę, lecz ruchem tak
powolnym, że niemal niedostrzegalnym dla ludzkiego
oka, niczym drgnienia sekundowej wskazówki w
dobrym zegarku.
Siedziały sztywno, Cass marząc, by móc się choć
trochę odprężyć w tym otoczeniu, Annie, podziwiając
kunszt, z jakim przyjaciółka wykonała obrót głową.
Annie zdecydowała w końcu, że pora zacząć
rozmowę. I tak lepszego momentu nie będzie. Mimo
uczucia suchości w gardle i gorzkiego smaku w ustach
wydobyła z siebie te kilka słów.
- Ja... sądzę... myślę, że jestem w ciąży.
Patrzyły teraz na siebie, dwie stare przyjaciółki,
między nimi laminatowy blat stolika, którego szerokość
na oczach Annie zaczęła się stopniowo dziwnie
powiększać.
I jednocześnie twarz Cass podległa totalnej
transformacji, jak po mistrzowsko wykonanej operacji
plastycznej. Zniknął wyraz pogardy i obrzydzenia, a w
to miejsce pojawiły się oznaki zaskoczenia, szoku i
troski. Nieźle. Annie była pod wrażeniem. Znakomita
chirurgia, przyjaciółce należą się słowa uznania.
Przekaże je jednak innym razem.
Tymczasem mózg Cass warkotał. Co powiedzieć, co
powiedzieć... Potrzymam cię za rękę podczas zabiegu;
potrzymam cię za rękę podczas porodu; kto jest ojcem?
Jak się z tym czujesz? Dlaczego nie poczekałaś na
mnie? Czy nie słyszałaś o antykoncepcji, na miłość
boską? Nie mogłaś powiedzieć mi o tym przez telefon?
Entliczek, pentliczek, na co wypadnie... Zdecydowała
się na coś najprostszego.
- O mój Boże! - zawołała.
Annie spojrzała za okno, szklanym wzrokiem ledwie
rejestrując akry zielonej trawy i odległą gęstwę drzew
przed akademikami.
- Bóg miał w tym niewielki udział.
- To był zwrot retoryczny.
- Hm.
- Miałam powiedzieć „cholera", ale pomyślałam, że
w tej sytuacji...
Annie kiwnęła głową.
- Więc - głos Cass zabrzmiał stanowczo - co
zamierzasz zrobić?
- Nie wiem - zadumała się Annie. - Myślałam... będę
wymiotować. Popłaczę trochę, trochę się powściekam.
Będę się zdrowo odżywiać.
- Rety! Widzę, że wszystko przemyślałaś.
Annie wzruszyła ramionami.
- Może zmienię kolejność.
Cass zwiesiła głowę.
Kim jest ojciec, do diabła? Jakiś cholerny biedaczyna
student. I ufaj tu Annie, bo nie zaszła w ciążę w szkole,
a tam przynajmniej byli chłopcy z dobrymi nazwiskami.
- Proszę, nie mów swojej mamie - zaapelowała
Annie.
- To chyba jasne - odparowała zirytowana Cass. -
Poszarzałaby ze zmartwienia. A nienawidzi źle
wyglądać.
- Susannah jest... jak matka dla mnie.
Cass zaczęła się nerwowo wiercić na krześle,
poruszona wolno spływającą po policzku Annie
pojedynczą łzą.
Przez chwilę siedziały w milczeniu.
- Domyślam się, że to ten twój nowy chłopak... Jack...
- Jake.
- Jake. Więc to Jake... on jest odpowiedzialny. A
może... może to był ktoś inny?
Annie zjeżyła się.
- Jake był wtedy obecny, choć po prawdzie oczy miał
cały czas zamknięte, ale miejmy nadzieję, że nie jest
nadmiernie podejrzliwy.
Cass zmierzyła przyjaciółkę chłodnym wzrokiem.
- No proszę, nawet jeśli wszystko stracisz, zachowasz
przynajmniej poczucie humoru. Będzie cię w nocy
ogrzewało.
- Wszystko stracę?
- Chyba nie myślisz, że ojciec da ci choćby pensa, jak
urodzisz to dziecko? I nie myślisz chyba, że moja matka
ci wybaczy, skoro wypięłaś się na naszą sferę?
Zrobiła pauzę dla większego wrażenia.
- Powiedziałaś już Jake'owi? - zapytała po chwili.
- Nie.
Nareszcie zaczęła się rzeczowa rozmowa.
- Masz zamiar mu powiedzieć?
- Jeszcze nie teraz.
- Dlaczego?
- Jestem na razie tylko miesiąc spóźniona.
Cass zaśmiała się z ulgą.
- No wiesz! Dlaczego od tego nie zaczęłaś? -
powiedziała tonem o całą oktawę wyższym. - To jest
nic! Kiedyś mi się tak spóźniło, że podejrzewałam
menopauzę trzydzieści lat przed czasem. Okazało się, że
złapałam jakiegoś wirusa.
- Jestem regularna jak szwajcarski zegarek.
- Prawdopodobnie to nerwy - ciągnęła Cass, nie
schodząc głosem z wysokich rejestrów. - Stres.
Egzaminy i wszystko inne.
- Zrobiłam sobie test.
Ciało Cass zesztywniało, choć usiłowała narzucić mu
pozór swobody i jednocześnie powstrzymać oczy od
zerkania w stronę rugbistów. I jedno, i drugie sprawiało
jej trudność.
Nic nigdy jednak nie zamącało jej jasności umysłu, z
czego Cass była prawdziwie dumna. Wiedziała więc, ku
czemu musi zmierzać ta rozmowa. Ale jak przystąpić do
sedna, jak przystąpić do sedna... Masz być subtelna,
delikatna, mądra. Masz być jak matka.
Pochyliła się do przodu.
- Nie masz chyba zamiaru zachować ciąży?
Psiakrew! To nie wypadło dobrze.
Wolniutko przymrużając oczy, Annie wpiła je w
przyjaciółkę z niejasną nadzieją, że zdoła wyciąć ją z
pola widzenia.
- Nie myśl o rozkosznym dzidziusiu w prześlicznych
ubrankach, bo po osiemnastu latach to będzie ktoś, kto
obwini cię o wszystko. Jeśli w ogóle zechce z tobą
rozmawiać.
Wyraz twarzy Annie nie zmienił się ani trochę.
Milczała.
- Masz zaledwie dziewiętnaście lat, na miłość boską.
Annie prychnęła dosadnie, może odrobinę głośniej,
niż zamierzała. Paru rugbistów spojrzało na nią z
wyraźnym uznaniem. Jeśliby udowodniła, że to
niejednorazowa sztuczka, skłonni byliby wybrać ją do
władz studenckich.
Pora przedstawić argumenty w swojej obronie.
- Księżniczka Diana była w moim wieku, gdy
poślubiła księcia Karola.
- Otóż to! - wykrzyknęła Cass. - Dobrze, że to
mówisz! Dodaj jeszcze: „odtąd żyją długo i
szczęśliwie".
Annie zmarszczyła brwi. Polemizowanie nie było jej
mocną stroną - nigdy. Im bardziej podlegała emocjom,
tym łatwiej wszystkie złote myśli splątywały się w jej
głowie w zbity kłębek, tak że ledwie rozróżniała
poszczególne wątki argumentacji. W rezultacie nie szła
za jednym wystarczająco długo i konsekwentnie, by
nadać mu moc perswazyjną. Przeskakiwała na oślep z
jednego na drugi, mieszała je, gubiła trop, a za nią
również jej rozmówca. Im częściej się to powtarzało w
toku dyskusji, tym bardziej się denerwowała, im
bardziej się denerwowała, tym częściej się gubiła.
Zdawała sobie sprawę z tego, że kiedy z kimś
dyskutuje, wypada poniżej swoich możliwości.
Zwłaszcza wtedy, kiedy zaczyna się nad sobą litować.
A przecież nie oznaczało to, że nie ma racji.
Pomyślała jeszcze, co dodało jej animuszu, że jeśli
się kiedykolwiek z kimś spierała, to tylko z ojcem lub
Susannah - matką Cass, a swoją chrzestną - oraz ze
starszymi siostrami, Victorią i Katherine, a wszyscy oni
okazywali się mistrzami argumentacji. Z nimi z góry
była skazana na przegraną. Nie potrafiła kłócić się z
kimś, kogo kochała i to z wzajemnością. I jeszcze
uświadomiła sobie, że tak naprawdę od dawna z nikim
nie polemizowała. Więc może coś się zmieniło. Może
dorosła Annie potrafi argumentować.
Poczuła się silniejsza.
- Chciałam powiedzieć tylko tyle, że dziewiętnaście
lat to wcale nie tak mało - powiedziała, zdecydowana
nie dać się zbić z tropu przez nadmierną pewność siebie
Cass.
- Nie tak mało? - wybuchnęła Cass. - Nawet nie... nie
byłaś jeszcze w Australii! Nie chodziłaś z żadnym
chłopakiem dłużej niż trzy miesiące, jeszcze nie
zdeklarowałaś się, czy wierzysz w Boga, nie wiesz
nawet, w jakim zawodzie chcesz pracować. Sama jesteś
dzieckiem. Wiesz tyle co nic.
Jak ona śmie! Annie się nagle wściekła. Cass nie
okazywała najmniejszego zrozumienia dla jej uczuć.
Był na to tylko jeden sposób. Zmiana taktyki.
Obserwowała to w wykonaniu innych i poczuła się na
siłach, żeby taki manewr zastosować. Zboczyć z tematu
i przystąpić do ataku.
- Gdyby to się zdarzyło rok temu - powiedziała ze
stanowczością wspartą wewnętrznym przekonaniem - z
„odpowiednim" chłopcem, wówczas ty, twoja matka i
mój ojciec wydalibyście mnie za mąż w mgnieniu oka.
Jej wzburzenie zdradzały falujące piersi, ręce ukryła
pod stołem, żeby nie widać było, że się trzęsą.
- Ale sytuacja jest inna, Annie!
Widząc zbolałą minę Cass, Annie poczuła przedsmak
zwycięstwa, uczucie dotąd jej nieznane.
- Jasne! Rok temu byłabym starsza, tak?
Sarkazm! W jej wykonaniu? Poczuła zawrót głowy,
że tak łatwo jej to przyszło.
- Wiesz, o co mi chodzi - zaprotestowała Cass.
Ha! Żałosna riposta, pomyślała Annie. Podrygi
pokonanego. Znakomity moment do kolejnego ataku.
- Tak, doskonale wiem. Chodzi ci o to, że chłopak
może mi zrobić dziecko pod warunkiem jednak, że ma
prawo wstępu do tego samego klubu co mój ojciec.
Błyskotliwa argumentacja. Na szóstkę! Mogłaby
udzielać lekcji! A teraz finał... Rąbnąć prawdę prosto w
oczy...
- Jesteś obrzydliwą, starą snobką, Cass.
Cass wciągnęła tyle powietrza w płuca, że mogły jej
pęknąć. Zsiniała ze złości i urazy.
- Kogo nazywasz obrzydliwą? I starą? Mnie? Jestem
tylko o dwa lata starsza od ciebie!
- O trzy lata szkolne - strzeliła Annie.
Hej! Bez związku z tematem i uszczypliwie, ale
celnie mimo wszystko. Z trudem siebie rozpoznawała.
- Już nie chodzimy do szkoły - odparowała Cass.
- Więc nie przemawiaj do mnie jak do gimnazjalistki.
Annie niemal słyszała wiwaty publiki.
- A co z nim? Ma ledwie tyle lat co ja... Jest
chłopczykiem.
- Jake jest bardzo dojrzały jak na swój wiek.
Wierutne kłamstwo, ale tego Cass nie wie.
- Nie bądź śmieszna. Chłopcy wszystko robią szybko,
tylko dojrzewają powoli.
Cholera. Nie da się sprzedać Cass żadnego kłamstwa.
Zakonotuj to w pamięci.
Zamilkły, jednakowo ogarnięte furią, a zarazem
zaskoczone i cierpiące, bo to była pierwsza poważna
sprzeczka między nimi. Cass zwróciła głowę w stronę
rugbistów, by Annie nie dostrzegła, że oczy zachodzą
jej łzami.
Dwóch graczy bezczelnie wpatrywało się teraz w
Cass i Annie, wyobrażając je sobie w koszulkach do
rugby, ale z kokieteryjnie podniesionymi kołnierzykami
i zwisającymi z szyj naszyjnikami z pereł. To by dodało
im uroku. Ale tak czy owak, niezłe dwa kociaki. Ledwie
zauważyli, że jakieś dziewczyny przyłączyły się do ich
paczki, a kumple od rugby i piwa powitali je radosnym
spluwaniem na podłogę, czyli godowym sygnałem
nowoczesnego mężczyzny. Cass odwróciła wzrok,
zniesmaczona.
- Założę się, że wszyscy są gejami - szepnęła
konspiracyjnie. - A tak boją się z tym ujawniać, że
zapach ich strachu dociera aż tutaj.
No nie, jesteś wredna, pomyślała Annie, którą tylko
rozsierdziła próba przyjaciółki zejścia z wojennej
ścieżki.
- Ci faceci nie są podludźmi tylko dlatego, że nie
urodzili się w klasie uprzywilejowanych - powiedziała
tonem wyższości.
Jeden z rugbistów udokumentował to głośnym
pierdnięciem.
Cass uniosła brwi wyregulowane w perfekcyjny łuk.
- Nie są - zgodziła się. - Są jeszcze na etapie
wspinania się po drabinie ewolucji na ten poziom.
Nieźle, pomyślała Annie. Wychodzą z nas straszne
jędze. Miała do tego wrażenie, że wątki argumentacji
zaczynają się powoli splątywać w jej głowie, jak to
zwykle bywało. Pora chyba zakończyć tę dyskusję. Póki
jeszcze to ona była górą.
Znowu urwała się rozmowa, obydwie patrzyły
dookoła, byle nie na siebie nawzajem. Wreszcie Cass
spróbowała znowu.
- Na miłość boską, Annie - odezwała się miękko,
błagalnym głosem. - Chodziłaś z tym... Jockiem...
- Jakiem.
- Przepraszam, z Jakiem... zaledwie dwa miesiące.
Nawet nie wiesz, czy go kochasz.
Annie potrząsnęła głową. Dlaczego inni przykrawają
jej uczucia wedle swoich wyobrażeń? Wzięła głęboki
oddech.
- Otóż tu jesteś w błędzie - wydobyła z siebie
dramatyczny szept. - To jedno wiem na pewno.
W Cass duch walki najpierw wykonał lot nurkujący,
by za chwilę w gniewnym zrywie poszybować w górę.
- Chylić czoło przed potęgą miłości - zadrwiła. - A
czy wiesz? Podobno w tych tanich marketach, w tej
sieci Kwiksave, przyjmują miłosne talony?
Annie odwróciła wzrok, mózg odmówił jej
posłuszeństwa, tak że nie doceniła błyskotliwego
sarkazmu Cass, ale wiedziała, że niestety do niej
należało ostatnie słowo, a było ono pełne jadu.
Chciała, żeby Cass sobie poszła. Nienawidziła kłótni.
Chciała być z Jakiem. Musiała być teraz z Jakiem.
*
- W ciąży?! Co to znaczy w ciąży?!
Nie była świadoma, że Jake potrafi tak krzyczeć.
- Więc... - zaczęła, próbując zachować spokój - kiedy
mężczyzna kocha kobietę, wkłada swój...
- W ciąży?! - wrzasnął znowu tak głośno, że
zabłąkany kundel zaprzestał polowania na patyki w
rzeczce i zaniepokojony wpatrzył się w niego czujnymi,
okrągłymi oczami, nastawiając uszy i wywalając język.
Czmychnął, gdy Jake zaczął dyszeć równie ciężko.
- Powiedziałam, że sądzę, że mogę być w...
- O Boże, chyba zwymiotuję.
Jak on śmie, pomyślała Annie, widząc Jake'a
pochylającego się nad wodą, zgiętego tak, że włosy
opadły mu na twarz. Mdłości to teraz mój przywilej.
Po chwili jednak Jake się wyprostował, odgarnął
włosy z czoła i stał tak, patrząc na nią z
nieodgadnionym wyrazem czarnych oczu. Ogarnęła go
wzrokiem. Kości policzkowe za ostro zarysowane pod
delikatną skórą; workowate spodnie na długich,
cienkich nogach; obronna postawa chłopczyka,
zbierającego się na odwagę, żeby krzyknąć „oddajcie mi
piłkę"! Biedny chłopiec, pomyślała.
- Przepraszam - wymamrotał z półuśmiechem w
kącikach ust. - Ja... ja nie wiedziałem, co mówię. Nie
mam zamiaru rzygać.
Potem nagle płynnym, miękkim ruchem osunął się
przed nią na jedno kolano i podpierając się ręką dla
utrzymania równowagi, nadal uparcie się w nią
wpatrywał. Annie wstrzymała oddech. Jesienne słońce
błysnęło ostro przez bezlistne drzewa, rozgrzewając ją
aż do kości.
Perlista warstwa potu uformowała się na górnej
wardze Jake'a.
- Annie - wystękał - chyba zemdleję.
Runął twarzą w błotnistą maź u jej stóp.
*
- Więc wracamy do przyjaźni? - powtórzyła Annie w
słuchawkę.
- Jasne, że wracamy do przyjaźni - jak echo
odpowiedziała Cass. - Nie pozbędziesz się mnie tak
łatwo.
- Dzięki Bogu. Czułabym się fatalnie, gdybym miała
się pożegnać w gniewie.
Szlag by to...! O mój Boże, Boże ratuj, ratuj mnie
Boże...
Jak kretynka wypuściła kota z worka i pręży się on
teraz w całej okazałości. Jake gotów ją zabić.
- Pożegnać się? - zdziwiła się Cass.
- Słucham? Co? Chyba coś nie tak na linii.
- Annie, co jest nie tak?
Spokój, tylko spokój, trzeba coś wymyślić. Skłamać?
- Annie... nalegam... Co jest nie tak?
- Nie powiedziałam pożegnać, tylko przeżegnać.
Żałosne. Annie aż pokręciła głową niezadowolona z
siebie.
- Aha, rozumiem. Od kiedy się modlisz, w gniewie
czy bez gniewu?
Annie nie była w stanie znaleźć odpowiedzi. Czuła
się złapana w potrzask.
Cisza. Może Cass okaże się wielkoduszna i zejdzie z
tematu wiary?
- Czekam na to, co masz do powiedzenia.
Nic. Annie sama zapuściła się w ślepą uliczkę. Ale
choćby ją łamali kołem, prawdy się z niej nie
wyciągnie.
- No dobrze. Żegnam się przed weekendem.
Z głowy, znalazła genialny wykręt.
- Nie okłamuj mnie, Annie, nie zniżaj się do tego.
Cholera. Nie da się sprzedać Cass żadnego kłamstwa.
Nawet przez telefon. Zakonotuj to w pamięci. Może
wzbudzić w niej litość?
- Nie mogę ci powiedzieć. Jeśli mnie kochasz, nie
będziesz nalegała.
- Nie kocham cię.
Psiakrew. Znowu nietrafione. Skąd u Cass taki
refleks?
- Kocham cię, Annie, to oczywiste. Chcę tylko
wiedzieć...
Dobrze, trzeba udawać owieczkę... zrzucić winę na
kogoś innego.
- Słuchaj, on mnie zabije, nie mogę ci powiedzieć.
- Kto cię zabije?
Cholera! Cass nie traci czasu.
- Nieważne. Zapomnij, co mówiłam.
Cass nigdy nie zgadnie, o kogo chodzi. A z ust Annie
nie padnie to imię, choćby ją łamali kołem.
- To Jake, zgadłam?
Jezu Chryste, prawdziwa czarownica.
- Czy myślałaś kiedykolwiek o karierze szpiega,
Cass?
- Podsumowując: wyjeżdżasz z Jakiem. W tajemnicy.
- Niedokładnie.
- Co dokładnie znaczy „niedokładnie"?
- Zależy co rozumieć przez słowo „tajemnica".
- Na jak długo wyjeżdżasz?
No nie! Tego nie powie, choćby ją łamali kołem.
Kłamstwa się nie udały, trzeba dać wymijającą
odpowiedź.
- Na tak długo, jak będzie trzeba.
- O mój Boże! Wychodzisz za niego za mąż! Z
powodu dziecka?
Nie dlatego! Choćby ją łamali kołem, nie powie
jednak...
- Nie z powodu dziecka... My się kochamy!
Annie rozpaczliwie wciągnęła w płuca powietrze, jak
topielec. Czy jej usta wyrastały bezpośrednio z mózgu?
To by wiele wyjaśniało w jej życiu.
Nie dać się. Pora przejąć kontrolę.
- Jak powiesz swojej mamie, nigdy więcej się do
ciebie nie odezwę - zagroziła.
- Po kiego diabła miałabym mówić mamie? Proszę
cię, Annie, miej do mnie trochę zaufania.
- To jest nasz sekret. Susannah nic do tego nie ma.
Ma to zostać między nami dwoma.
- I Jakiem.
- To jasne. Między tobą, mną i Jakiem.
- I dzieckiem.
- Jasne. Między tobą, mną, Jakiem i dzieckiem.
- Dziękuję za dopuszczenie mnie do zacnego grona.
- Och, zamknij się!
Być może, gdyby Annie nie wybrała tego akurat
momentu na to, żeby po raz pierwszy w życiu wydrzeć
się na kogoś, któraś z nich usłyszałaby kliknięcie
odkładanej w domu Cass drugiej słuchawki.
Tydzień później
Annie podśpiewywała głośno przy pakowaniu
plecaka. Na brzdęk kamyka, który uderzył w szybę jej
pokoju w akademiku, ucichła w pół frazy, dając
odetchnąć sąsiadce zza ściany i swoim maltretowanym
ciuchom. Podbiegła do okna. Na zewnątrz było ciemno
choć oko wykol. Otworzyła okno szeroko.
- Hallooo - zawołała przenikliwym szeptem.
Coś się poruszyło na żwirowej alejce w dole. Ledwie
wypatrzyła sylwetkę Jake'a. Charakterystycznie
przechylona głowa, linia ramion, zawadiacka chłopięca
sylwetka - ścisnęło ją w żołądku ze wzruszenia mimo
znacznej odległości i dostrzegalnego zarysu
workowatych spodni. A może to była reakcja na
zjedzenie kilograma lukrecjowych żelek?
- Jesteś gotowa? - dobiegł ją chrapliwy głos.
- Tak... a jak twoje egzaminy końcowe?
- Już po wszystkim. Jestem wolnym człowiekiem. Do
twojej dyspozycji.
- Zejdę, jak tylko będę gotowa.
- Zapakowałaś paszport?
- Jasne! Daj mi dziesięć minut.
Jake spojrzał na zegarek.
- Okay. Spóźnisz się więcej niż minutę i wszystko
odwołam. - Wyszczerzył do niej zęby. - Jestem bardziej
niepewny decyzji, niż ci się wydaje.
To akurat nie jest możliwe, pomyślała Annie.
- Więc odejdź i pozwól mi się spakować.
Powiedziawszy to, odeszła od okna.
Minutę później, na odgłos pukania do drzwi,
wyskoczyła spod łóżka, gdzie gorączkowo szukała
paszportu.
Wlepiła wzrok w drzwi, jakby samą siłą woli była w
stanie zobaczyć, kto za nimi stoi. Znowu pukanie. To
musi być Jake. Nikt inny nie byłby tak głupi, żeby jej w
tym momencie przeszkadzać. Może on wie, gdzie jest
paszport. Może nawet ma go ze sobą. Jeszcze
głośniejsze pukanie. Ruszyła do drzwi.
A tam, zwiastowana wonią drogich perfum, stała
matka Cass i chrzestna Annie.
Susannah Brooke przyszła złożyć uroczą wizytę.
*
Annie zadygotała cała na widok Susannah.
Ukradkiem rzuciła okiem na budzik przy łóżku. Zostało
dziesięć minut, żeby zejść do Jake'a i zdążyć z nim na
pociąg do Dover, skąd mieli jechać dalej do Paryża.
Susannah postąpiła krok w stronę Annie i zaczęła
ściągać z rąk rękawiczki z mięciutkiej skórki.
Rozejrzała się po zakurzonym pokoju i po chwili
namysłu wciągnęła rękawiczki z powrotem na dłonie.
- Nie zapytasz, czy nie mam ochoty na filiżankę
kawy? - zapytała.
Annie była zdezorientowana. Czy możliwe, że
Susannah przyszła tylko z towarzyską wizytą? Jeśli tak,
to wybrała najmniej odpowiedni moment. Ale każdemu
może się zdarzyć, że przyjdzie nie w porę. Niemożliwe,
żeby Cass zdradziła ją przed swoją matką. Wystarczy
więc zachowywać się jakby nigdy nic, a Susannah zaraz
sobie pójdzie.
- Zechcesz napić się kawy? - zapytała bez
przekonania.
- Nie, nie zechcę! - wrzasnęła Susannah, aż Annie
podskoczyła. - Chciałabym za to wiedzieć, dlaczego
moja ulubiona, inteligentna, piękna, utalentowana
chrzestna córeczka szczodrze wyposażona przez życie
w nieograniczony potencjał... Dlaczego ona zachowuje
się jak suczka w okresie rui?
Annie osunęła się na łóżko, w odruchu bezradności
kładąc jedną rękę na plecak. Więc jednak Cass
zdradziła. Czego innego mogła oczekiwać? W taktyce
szpiegowskiej Susannah bez wątpienia prześcigała
córkę. Nie mogła winić Cass za ten obrót wydarzeń -
winić mogła tylko siebie. Teraz będzie musiała stawić
czoło rozczarowanej nią matce chrzestnej. A miała
nadzieję, że ta dowie się o wszystkim dopiero wtedy,
kiedy będą z Jakiem w bezpiecznym miejscu. Nikt nie
potrafił skuteczniej od Susannah wprawić Annie w
poczucie winy.
Matka Cass westchnęła, opanowała się. Ostrożnie
odstawiła plecak na podłogę, usiadła na łóżku koło
Annie i objęła ją ramieniem.
- Biedna, mała Annie - szepnęła i pocałowała ją w
czoło. Lata gdzieś uleciały i Annie znowu była
dzieckiem.
- To skomplikowana sytuacja, czyż nie tak? -
kontynuowała Susannah. Annie kiwnęła głową,
wdychając wskrzeszający wspomnienie dzieciństwa
zapach chrzestnej.
- Przeraziłaś się?
Kiwnięcie głową.
- Moje biedne dziecko.
Annie zerknęła ukradkiem na zegarek. Osiem minut.
Susannah zdjęła płaszcz i położyła go na łóżku.
Podniosła podbródek Annie, żeby widzieć jej twarz.
- Pamiętam ten moment, kiedy odkryłam, że jestem w
ciąży - zaczęła, ciepło biło jej z oczu. - To był
najcudowniejszy dzień w moim życiu.
Annie uśmiechnęła się.
- Miałam już męża, którego kochałam, i wiedziałam,
że nie ożenił się ze mną dla moich pieniędzy ani z tego
powodu, że zaszłam w ciążę - ciągnęła. - Ożenił się ze
mną, ponieważ mnie kochał. Na dobre i na złe. W
zdrowiu i chorobie.
Annie zesztywniała.
- Jake chce się ze mną ożenić, bo mnie kocha -
zaryzykowała. Jeszcze nigdy nie ośmieliła się
sprzeciwić Susannah, więc głos miała cichy i słaby.
Była autentycznie przerażona.
- Oczywiście, że tak - pospieszyła z pokrzepieniem
Susannah. - Dlatego nie oświadczył ci się przed
pójściem z tobą do łóżka. Dlatego tę odważną decyzję
podjął dopiero wtedy, kiedy dowiedział się, że masz
wystarczająco dużo pieniędzy, żeby utrzymywać go
przez kilka lat w Paryżu.
Annie wstała i odeszła pod przeciwległą ścianę. Była
teraz o dobre dwa kroki oddalona od Susannah.
Zdeterminowana bronić swego.
- Jake mnie kocha - powiedziała drżącym głosem.
Oddychała ciężko.
- Oczywiście, że tak. Dlatego unikał cię przez trzy dni
po tym, jak mu ogłosiłaś nowinę. Dlatego musiałaś go
błagać, żeby się oświadczył.
- Nie błagałam - wydusiła z siebie Annie.
- Annie, kochanie. W takiej sytuacji kobieta jest w
pozycji żebraka.
Annie zacisnęła powieki. Spróbowała przywołać
obraz Jake'a, kiedy przyszedł do niej roztrzęsiony, blady
i chudszy, o ile to było w ogóle możliwe, po trzech
najdłuższych dniach w jej życiu. Powiedział po prostu:
- Zrobimy, co zechcesz. Nie mogę cię stracić.
Przypomniała sobie, jaki był przestraszony. Wtedy
powiedziała mu o swoich pieniądzach i o planie
ucieczki do Paryża. Najpierw się przeraził, a potem
poczuł urażony - nieprzystająca do sytuacji wyniosła
mina macho rozśmieszyła ją. Używając wszelkich
sztuczek, przekonała go jednak na tyle, że przestał
protestować. A potem śmiali się razem, na równi
podekscytowani i przerażeni, wzmacniając się
nawzajem wiarą, że ta podniecającą przygoda życiowa
im się uda.
M e l i s s a Nathan P r z e k o n a ć A n n i e Persuading Annie z angielskiego przełożyła Elżbieta Piotrowska
Mamie i Tacie za wszystko
To była wieczysta obcość. (Jane Austen, Perswazje, w tłumaczeniu Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, PIW, 1963, str. 79).
1994
Prolog - Cass, jestem w ciąży. Chwila ciszy. - W ciąży? Jezu Chryste! Jakim cudem? - Cudem? Nie mogę się podobać, chcesz mnie obrazić? - Nie, tylko jak mogłaś dopuścić, żeby to się stało? - Zamknęłam oczy. * - Jake. - Hmmm? Chwila ciszy. - Jestem w ciąży. Cisza. Wciąż cisza. - Powiedziałam, że jestem... - Słyszałem. Cisza. Cisza, wreszcie: - Annie, czy powiesz... - Tak? - ...kto jest ojcem? * - Susannah, jestem w ciąży. Nieskalana cisza. Milczenie. - Wyglądasz na zszokowaną, Susannah.
- Zszokowaną? Zbaraniałam, moja droga. Nie miałam pojęcia, że już zaczęłaś miesiączkować. * W ciemności Annie otworzyła oczy. Śmiertelna cisza i śmiertelna pewność, że tak gładko nie pójdzie - to było niemożliwe.
1 W barze na terenie kampusu Cassandra Brooke zapatrzyła się na grupę rugbistów, zacisnąwszy w wąską linię wargi pociągnięte pomadką Drapieżna Purpura. Nie zwracali na nią uwagi, pochłonięci zawodami o puchar najtęższego i najgłośniejszego piwosza. Jeden wszakże łypnął na nią okiem tak lubieżnie, że poczuła się zgwałcona. Oderwała od nich wzrok. - Rozumiem, co masz na myśli, gdy mówisz o zdobywaniu edukacji w college'u - wysiliła się na dowcip. - Zdobyłam pokaźną porcję wiedzy o mężczyznach, a jestem tu zaledwie od godziny. Ten cholerny bar to nie najlepsze miejsce na tę rozmowę, pomyślała Annie, ale nie miała wielkiego wyboru. Jej pokój w akademiku był tak mały, że trudno było w nim wysiedzieć bez maski tlenowej, a w stołówce nieodmiennie nachodziły ją wspomnienia ze szkoły z internatem, wywołując niestrawną mieszankę lekkich mdłości i bolesnej nostalgii. Wokoło kampusu uniwersyteckiego całymi milami rozciągały się wzgórza i lasy, nie było żadnej uczciwej kawiarni. W tym studenckim barze o wystroju retro, w stylu stołówki z lat pięćdziesiątych, i obfitą ofertą hamburgerów w menu, mogły się przynajmniej czuć dorosłe. Jeden z rugbistów beknął głośno, co spotkało się z
gromkim aplauzem jego kumpli. Cass postanowiła skupić wzrok na twarzy Annie i w tym celu zaczęła obracać ku niej głowę, lecz ruchem tak powolnym, że niemal niedostrzegalnym dla ludzkiego oka, niczym drgnienia sekundowej wskazówki w dobrym zegarku. Siedziały sztywno, Cass marząc, by móc się choć trochę odprężyć w tym otoczeniu, Annie, podziwiając kunszt, z jakim przyjaciółka wykonała obrót głową. Annie zdecydowała w końcu, że pora zacząć rozmowę. I tak lepszego momentu nie będzie. Mimo uczucia suchości w gardle i gorzkiego smaku w ustach wydobyła z siebie te kilka słów. - Ja... sądzę... myślę, że jestem w ciąży. Patrzyły teraz na siebie, dwie stare przyjaciółki, między nimi laminatowy blat stolika, którego szerokość na oczach Annie zaczęła się stopniowo dziwnie powiększać. I jednocześnie twarz Cass podległa totalnej transformacji, jak po mistrzowsko wykonanej operacji plastycznej. Zniknął wyraz pogardy i obrzydzenia, a w to miejsce pojawiły się oznaki zaskoczenia, szoku i troski. Nieźle. Annie była pod wrażeniem. Znakomita chirurgia, przyjaciółce należą się słowa uznania. Przekaże je jednak innym razem. Tymczasem mózg Cass warkotał. Co powiedzieć, co powiedzieć... Potrzymam cię za rękę podczas zabiegu; potrzymam cię za rękę podczas porodu; kto jest ojcem? Jak się z tym czujesz? Dlaczego nie poczekałaś na mnie? Czy nie słyszałaś o antykoncepcji, na miłość
boską? Nie mogłaś powiedzieć mi o tym przez telefon? Entliczek, pentliczek, na co wypadnie... Zdecydowała się na coś najprostszego. - O mój Boże! - zawołała. Annie spojrzała za okno, szklanym wzrokiem ledwie rejestrując akry zielonej trawy i odległą gęstwę drzew przed akademikami. - Bóg miał w tym niewielki udział. - To był zwrot retoryczny. - Hm. - Miałam powiedzieć „cholera", ale pomyślałam, że w tej sytuacji... Annie kiwnęła głową. - Więc - głos Cass zabrzmiał stanowczo - co zamierzasz zrobić? - Nie wiem - zadumała się Annie. - Myślałam... będę wymiotować. Popłaczę trochę, trochę się powściekam. Będę się zdrowo odżywiać. - Rety! Widzę, że wszystko przemyślałaś. Annie wzruszyła ramionami. - Może zmienię kolejność. Cass zwiesiła głowę. Kim jest ojciec, do diabła? Jakiś cholerny biedaczyna student. I ufaj tu Annie, bo nie zaszła w ciążę w szkole, a tam przynajmniej byli chłopcy z dobrymi nazwiskami. - Proszę, nie mów swojej mamie - zaapelowała Annie. - To chyba jasne - odparowała zirytowana Cass. - Poszarzałaby ze zmartwienia. A nienawidzi źle wyglądać.
- Susannah jest... jak matka dla mnie. Cass zaczęła się nerwowo wiercić na krześle, poruszona wolno spływającą po policzku Annie pojedynczą łzą. Przez chwilę siedziały w milczeniu. - Domyślam się, że to ten twój nowy chłopak... Jack... - Jake. - Jake. Więc to Jake... on jest odpowiedzialny. A może... może to był ktoś inny? Annie zjeżyła się. - Jake był wtedy obecny, choć po prawdzie oczy miał cały czas zamknięte, ale miejmy nadzieję, że nie jest nadmiernie podejrzliwy. Cass zmierzyła przyjaciółkę chłodnym wzrokiem. - No proszę, nawet jeśli wszystko stracisz, zachowasz przynajmniej poczucie humoru. Będzie cię w nocy ogrzewało. - Wszystko stracę? - Chyba nie myślisz, że ojciec da ci choćby pensa, jak urodzisz to dziecko? I nie myślisz chyba, że moja matka ci wybaczy, skoro wypięłaś się na naszą sferę? Zrobiła pauzę dla większego wrażenia. - Powiedziałaś już Jake'owi? - zapytała po chwili. - Nie. Nareszcie zaczęła się rzeczowa rozmowa. - Masz zamiar mu powiedzieć? - Jeszcze nie teraz. - Dlaczego? - Jestem na razie tylko miesiąc spóźniona. Cass zaśmiała się z ulgą.
- No wiesz! Dlaczego od tego nie zaczęłaś? - powiedziała tonem o całą oktawę wyższym. - To jest nic! Kiedyś mi się tak spóźniło, że podejrzewałam menopauzę trzydzieści lat przed czasem. Okazało się, że złapałam jakiegoś wirusa. - Jestem regularna jak szwajcarski zegarek. - Prawdopodobnie to nerwy - ciągnęła Cass, nie schodząc głosem z wysokich rejestrów. - Stres. Egzaminy i wszystko inne. - Zrobiłam sobie test. Ciało Cass zesztywniało, choć usiłowała narzucić mu pozór swobody i jednocześnie powstrzymać oczy od zerkania w stronę rugbistów. I jedno, i drugie sprawiało jej trudność. Nic nigdy jednak nie zamącało jej jasności umysłu, z czego Cass była prawdziwie dumna. Wiedziała więc, ku czemu musi zmierzać ta rozmowa. Ale jak przystąpić do sedna, jak przystąpić do sedna... Masz być subtelna, delikatna, mądra. Masz być jak matka. Pochyliła się do przodu. - Nie masz chyba zamiaru zachować ciąży? Psiakrew! To nie wypadło dobrze. Wolniutko przymrużając oczy, Annie wpiła je w przyjaciółkę z niejasną nadzieją, że zdoła wyciąć ją z pola widzenia. - Nie myśl o rozkosznym dzidziusiu w prześlicznych ubrankach, bo po osiemnastu latach to będzie ktoś, kto obwini cię o wszystko. Jeśli w ogóle zechce z tobą rozmawiać. Wyraz twarzy Annie nie zmienił się ani trochę.
Milczała. - Masz zaledwie dziewiętnaście lat, na miłość boską. Annie prychnęła dosadnie, może odrobinę głośniej, niż zamierzała. Paru rugbistów spojrzało na nią z wyraźnym uznaniem. Jeśliby udowodniła, że to niejednorazowa sztuczka, skłonni byliby wybrać ją do władz studenckich. Pora przedstawić argumenty w swojej obronie. - Księżniczka Diana była w moim wieku, gdy poślubiła księcia Karola. - Otóż to! - wykrzyknęła Cass. - Dobrze, że to mówisz! Dodaj jeszcze: „odtąd żyją długo i szczęśliwie". Annie zmarszczyła brwi. Polemizowanie nie było jej mocną stroną - nigdy. Im bardziej podlegała emocjom, tym łatwiej wszystkie złote myśli splątywały się w jej głowie w zbity kłębek, tak że ledwie rozróżniała poszczególne wątki argumentacji. W rezultacie nie szła za jednym wystarczająco długo i konsekwentnie, by nadać mu moc perswazyjną. Przeskakiwała na oślep z jednego na drugi, mieszała je, gubiła trop, a za nią również jej rozmówca. Im częściej się to powtarzało w toku dyskusji, tym bardziej się denerwowała, im bardziej się denerwowała, tym częściej się gubiła. Zdawała sobie sprawę z tego, że kiedy z kimś dyskutuje, wypada poniżej swoich możliwości. Zwłaszcza wtedy, kiedy zaczyna się nad sobą litować. A przecież nie oznaczało to, że nie ma racji. Pomyślała jeszcze, co dodało jej animuszu, że jeśli się kiedykolwiek z kimś spierała, to tylko z ojcem lub
Susannah - matką Cass, a swoją chrzestną - oraz ze starszymi siostrami, Victorią i Katherine, a wszyscy oni okazywali się mistrzami argumentacji. Z nimi z góry była skazana na przegraną. Nie potrafiła kłócić się z kimś, kogo kochała i to z wzajemnością. I jeszcze uświadomiła sobie, że tak naprawdę od dawna z nikim nie polemizowała. Więc może coś się zmieniło. Może dorosła Annie potrafi argumentować. Poczuła się silniejsza. - Chciałam powiedzieć tylko tyle, że dziewiętnaście lat to wcale nie tak mało - powiedziała, zdecydowana nie dać się zbić z tropu przez nadmierną pewność siebie Cass. - Nie tak mało? - wybuchnęła Cass. - Nawet nie... nie byłaś jeszcze w Australii! Nie chodziłaś z żadnym chłopakiem dłużej niż trzy miesiące, jeszcze nie zdeklarowałaś się, czy wierzysz w Boga, nie wiesz nawet, w jakim zawodzie chcesz pracować. Sama jesteś dzieckiem. Wiesz tyle co nic. Jak ona śmie! Annie się nagle wściekła. Cass nie okazywała najmniejszego zrozumienia dla jej uczuć. Był na to tylko jeden sposób. Zmiana taktyki. Obserwowała to w wykonaniu innych i poczuła się na siłach, żeby taki manewr zastosować. Zboczyć z tematu i przystąpić do ataku. - Gdyby to się zdarzyło rok temu - powiedziała ze stanowczością wspartą wewnętrznym przekonaniem - z „odpowiednim" chłopcem, wówczas ty, twoja matka i mój ojciec wydalibyście mnie za mąż w mgnieniu oka. Jej wzburzenie zdradzały falujące piersi, ręce ukryła
pod stołem, żeby nie widać było, że się trzęsą. - Ale sytuacja jest inna, Annie! Widząc zbolałą minę Cass, Annie poczuła przedsmak zwycięstwa, uczucie dotąd jej nieznane. - Jasne! Rok temu byłabym starsza, tak? Sarkazm! W jej wykonaniu? Poczuła zawrót głowy, że tak łatwo jej to przyszło. - Wiesz, o co mi chodzi - zaprotestowała Cass. Ha! Żałosna riposta, pomyślała Annie. Podrygi pokonanego. Znakomity moment do kolejnego ataku. - Tak, doskonale wiem. Chodzi ci o to, że chłopak może mi zrobić dziecko pod warunkiem jednak, że ma prawo wstępu do tego samego klubu co mój ojciec. Błyskotliwa argumentacja. Na szóstkę! Mogłaby udzielać lekcji! A teraz finał... Rąbnąć prawdę prosto w oczy... - Jesteś obrzydliwą, starą snobką, Cass. Cass wciągnęła tyle powietrza w płuca, że mogły jej pęknąć. Zsiniała ze złości i urazy. - Kogo nazywasz obrzydliwą? I starą? Mnie? Jestem tylko o dwa lata starsza od ciebie! - O trzy lata szkolne - strzeliła Annie. Hej! Bez związku z tematem i uszczypliwie, ale celnie mimo wszystko. Z trudem siebie rozpoznawała. - Już nie chodzimy do szkoły - odparowała Cass. - Więc nie przemawiaj do mnie jak do gimnazjalistki. Annie niemal słyszała wiwaty publiki. - A co z nim? Ma ledwie tyle lat co ja... Jest chłopczykiem. - Jake jest bardzo dojrzały jak na swój wiek.
Wierutne kłamstwo, ale tego Cass nie wie. - Nie bądź śmieszna. Chłopcy wszystko robią szybko, tylko dojrzewają powoli. Cholera. Nie da się sprzedać Cass żadnego kłamstwa. Zakonotuj to w pamięci. Zamilkły, jednakowo ogarnięte furią, a zarazem zaskoczone i cierpiące, bo to była pierwsza poważna sprzeczka między nimi. Cass zwróciła głowę w stronę rugbistów, by Annie nie dostrzegła, że oczy zachodzą jej łzami. Dwóch graczy bezczelnie wpatrywało się teraz w Cass i Annie, wyobrażając je sobie w koszulkach do rugby, ale z kokieteryjnie podniesionymi kołnierzykami i zwisającymi z szyj naszyjnikami z pereł. To by dodało im uroku. Ale tak czy owak, niezłe dwa kociaki. Ledwie zauważyli, że jakieś dziewczyny przyłączyły się do ich paczki, a kumple od rugby i piwa powitali je radosnym spluwaniem na podłogę, czyli godowym sygnałem nowoczesnego mężczyzny. Cass odwróciła wzrok, zniesmaczona. - Założę się, że wszyscy są gejami - szepnęła konspiracyjnie. - A tak boją się z tym ujawniać, że zapach ich strachu dociera aż tutaj. No nie, jesteś wredna, pomyślała Annie, którą tylko rozsierdziła próba przyjaciółki zejścia z wojennej ścieżki. - Ci faceci nie są podludźmi tylko dlatego, że nie urodzili się w klasie uprzywilejowanych - powiedziała tonem wyższości. Jeden z rugbistów udokumentował to głośnym
pierdnięciem. Cass uniosła brwi wyregulowane w perfekcyjny łuk. - Nie są - zgodziła się. - Są jeszcze na etapie wspinania się po drabinie ewolucji na ten poziom. Nieźle, pomyślała Annie. Wychodzą z nas straszne jędze. Miała do tego wrażenie, że wątki argumentacji zaczynają się powoli splątywać w jej głowie, jak to zwykle bywało. Pora chyba zakończyć tę dyskusję. Póki jeszcze to ona była górą. Znowu urwała się rozmowa, obydwie patrzyły dookoła, byle nie na siebie nawzajem. Wreszcie Cass spróbowała znowu. - Na miłość boską, Annie - odezwała się miękko, błagalnym głosem. - Chodziłaś z tym... Jockiem... - Jakiem. - Przepraszam, z Jakiem... zaledwie dwa miesiące. Nawet nie wiesz, czy go kochasz. Annie potrząsnęła głową. Dlaczego inni przykrawają jej uczucia wedle swoich wyobrażeń? Wzięła głęboki oddech. - Otóż tu jesteś w błędzie - wydobyła z siebie dramatyczny szept. - To jedno wiem na pewno. W Cass duch walki najpierw wykonał lot nurkujący, by za chwilę w gniewnym zrywie poszybować w górę. - Chylić czoło przed potęgą miłości - zadrwiła. - A czy wiesz? Podobno w tych tanich marketach, w tej sieci Kwiksave, przyjmują miłosne talony? Annie odwróciła wzrok, mózg odmówił jej posłuszeństwa, tak że nie doceniła błyskotliwego sarkazmu Cass, ale wiedziała, że niestety do niej
należało ostatnie słowo, a było ono pełne jadu. Chciała, żeby Cass sobie poszła. Nienawidziła kłótni. Chciała być z Jakiem. Musiała być teraz z Jakiem. * - W ciąży?! Co to znaczy w ciąży?! Nie była świadoma, że Jake potrafi tak krzyczeć. - Więc... - zaczęła, próbując zachować spokój - kiedy mężczyzna kocha kobietę, wkłada swój... - W ciąży?! - wrzasnął znowu tak głośno, że zabłąkany kundel zaprzestał polowania na patyki w rzeczce i zaniepokojony wpatrzył się w niego czujnymi, okrągłymi oczami, nastawiając uszy i wywalając język. Czmychnął, gdy Jake zaczął dyszeć równie ciężko. - Powiedziałam, że sądzę, że mogę być w... - O Boże, chyba zwymiotuję. Jak on śmie, pomyślała Annie, widząc Jake'a pochylającego się nad wodą, zgiętego tak, że włosy opadły mu na twarz. Mdłości to teraz mój przywilej. Po chwili jednak Jake się wyprostował, odgarnął włosy z czoła i stał tak, patrząc na nią z nieodgadnionym wyrazem czarnych oczu. Ogarnęła go wzrokiem. Kości policzkowe za ostro zarysowane pod delikatną skórą; workowate spodnie na długich, cienkich nogach; obronna postawa chłopczyka, zbierającego się na odwagę, żeby krzyknąć „oddajcie mi piłkę"! Biedny chłopiec, pomyślała. - Przepraszam - wymamrotał z półuśmiechem w kącikach ust. - Ja... ja nie wiedziałem, co mówię. Nie mam zamiaru rzygać. Potem nagle płynnym, miękkim ruchem osunął się
przed nią na jedno kolano i podpierając się ręką dla utrzymania równowagi, nadal uparcie się w nią wpatrywał. Annie wstrzymała oddech. Jesienne słońce błysnęło ostro przez bezlistne drzewa, rozgrzewając ją aż do kości. Perlista warstwa potu uformowała się na górnej wardze Jake'a. - Annie - wystękał - chyba zemdleję. Runął twarzą w błotnistą maź u jej stóp. * - Więc wracamy do przyjaźni? - powtórzyła Annie w słuchawkę. - Jasne, że wracamy do przyjaźni - jak echo odpowiedziała Cass. - Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. - Dzięki Bogu. Czułabym się fatalnie, gdybym miała się pożegnać w gniewie. Szlag by to...! O mój Boże, Boże ratuj, ratuj mnie Boże... Jak kretynka wypuściła kota z worka i pręży się on teraz w całej okazałości. Jake gotów ją zabić. - Pożegnać się? - zdziwiła się Cass. - Słucham? Co? Chyba coś nie tak na linii. - Annie, co jest nie tak? Spokój, tylko spokój, trzeba coś wymyślić. Skłamać? - Annie... nalegam... Co jest nie tak? - Nie powiedziałam pożegnać, tylko przeżegnać. Żałosne. Annie aż pokręciła głową niezadowolona z siebie. - Aha, rozumiem. Od kiedy się modlisz, w gniewie
czy bez gniewu? Annie nie była w stanie znaleźć odpowiedzi. Czuła się złapana w potrzask. Cisza. Może Cass okaże się wielkoduszna i zejdzie z tematu wiary? - Czekam na to, co masz do powiedzenia. Nic. Annie sama zapuściła się w ślepą uliczkę. Ale choćby ją łamali kołem, prawdy się z niej nie wyciągnie. - No dobrze. Żegnam się przed weekendem. Z głowy, znalazła genialny wykręt. - Nie okłamuj mnie, Annie, nie zniżaj się do tego. Cholera. Nie da się sprzedać Cass żadnego kłamstwa. Nawet przez telefon. Zakonotuj to w pamięci. Może wzbudzić w niej litość? - Nie mogę ci powiedzieć. Jeśli mnie kochasz, nie będziesz nalegała. - Nie kocham cię. Psiakrew. Znowu nietrafione. Skąd u Cass taki refleks? - Kocham cię, Annie, to oczywiste. Chcę tylko wiedzieć... Dobrze, trzeba udawać owieczkę... zrzucić winę na kogoś innego. - Słuchaj, on mnie zabije, nie mogę ci powiedzieć. - Kto cię zabije? Cholera! Cass nie traci czasu. - Nieważne. Zapomnij, co mówiłam. Cass nigdy nie zgadnie, o kogo chodzi. A z ust Annie nie padnie to imię, choćby ją łamali kołem.
- To Jake, zgadłam? Jezu Chryste, prawdziwa czarownica. - Czy myślałaś kiedykolwiek o karierze szpiega, Cass? - Podsumowując: wyjeżdżasz z Jakiem. W tajemnicy. - Niedokładnie. - Co dokładnie znaczy „niedokładnie"? - Zależy co rozumieć przez słowo „tajemnica". - Na jak długo wyjeżdżasz? No nie! Tego nie powie, choćby ją łamali kołem. Kłamstwa się nie udały, trzeba dać wymijającą odpowiedź. - Na tak długo, jak będzie trzeba. - O mój Boże! Wychodzisz za niego za mąż! Z powodu dziecka? Nie dlatego! Choćby ją łamali kołem, nie powie jednak... - Nie z powodu dziecka... My się kochamy! Annie rozpaczliwie wciągnęła w płuca powietrze, jak topielec. Czy jej usta wyrastały bezpośrednio z mózgu? To by wiele wyjaśniało w jej życiu. Nie dać się. Pora przejąć kontrolę. - Jak powiesz swojej mamie, nigdy więcej się do ciebie nie odezwę - zagroziła. - Po kiego diabła miałabym mówić mamie? Proszę cię, Annie, miej do mnie trochę zaufania. - To jest nasz sekret. Susannah nic do tego nie ma. Ma to zostać między nami dwoma. - I Jakiem. - To jasne. Między tobą, mną i Jakiem.
- I dzieckiem. - Jasne. Między tobą, mną, Jakiem i dzieckiem. - Dziękuję za dopuszczenie mnie do zacnego grona. - Och, zamknij się! Być może, gdyby Annie nie wybrała tego akurat momentu na to, żeby po raz pierwszy w życiu wydrzeć się na kogoś, któraś z nich usłyszałaby kliknięcie odkładanej w domu Cass drugiej słuchawki. Tydzień później Annie podśpiewywała głośno przy pakowaniu plecaka. Na brzdęk kamyka, który uderzył w szybę jej pokoju w akademiku, ucichła w pół frazy, dając odetchnąć sąsiadce zza ściany i swoim maltretowanym ciuchom. Podbiegła do okna. Na zewnątrz było ciemno choć oko wykol. Otworzyła okno szeroko. - Hallooo - zawołała przenikliwym szeptem. Coś się poruszyło na żwirowej alejce w dole. Ledwie wypatrzyła sylwetkę Jake'a. Charakterystycznie przechylona głowa, linia ramion, zawadiacka chłopięca sylwetka - ścisnęło ją w żołądku ze wzruszenia mimo znacznej odległości i dostrzegalnego zarysu workowatych spodni. A może to była reakcja na zjedzenie kilograma lukrecjowych żelek? - Jesteś gotowa? - dobiegł ją chrapliwy głos. - Tak... a jak twoje egzaminy końcowe? - Już po wszystkim. Jestem wolnym człowiekiem. Do twojej dyspozycji. - Zejdę, jak tylko będę gotowa.
- Zapakowałaś paszport? - Jasne! Daj mi dziesięć minut. Jake spojrzał na zegarek. - Okay. Spóźnisz się więcej niż minutę i wszystko odwołam. - Wyszczerzył do niej zęby. - Jestem bardziej niepewny decyzji, niż ci się wydaje. To akurat nie jest możliwe, pomyślała Annie. - Więc odejdź i pozwól mi się spakować. Powiedziawszy to, odeszła od okna. Minutę później, na odgłos pukania do drzwi, wyskoczyła spod łóżka, gdzie gorączkowo szukała paszportu. Wlepiła wzrok w drzwi, jakby samą siłą woli była w stanie zobaczyć, kto za nimi stoi. Znowu pukanie. To musi być Jake. Nikt inny nie byłby tak głupi, żeby jej w tym momencie przeszkadzać. Może on wie, gdzie jest paszport. Może nawet ma go ze sobą. Jeszcze głośniejsze pukanie. Ruszyła do drzwi. A tam, zwiastowana wonią drogich perfum, stała matka Cass i chrzestna Annie. Susannah Brooke przyszła złożyć uroczą wizytę. * Annie zadygotała cała na widok Susannah. Ukradkiem rzuciła okiem na budzik przy łóżku. Zostało dziesięć minut, żeby zejść do Jake'a i zdążyć z nim na pociąg do Dover, skąd mieli jechać dalej do Paryża. Susannah postąpiła krok w stronę Annie i zaczęła ściągać z rąk rękawiczki z mięciutkiej skórki. Rozejrzała się po zakurzonym pokoju i po chwili namysłu wciągnęła rękawiczki z powrotem na dłonie.
- Nie zapytasz, czy nie mam ochoty na filiżankę kawy? - zapytała. Annie była zdezorientowana. Czy możliwe, że Susannah przyszła tylko z towarzyską wizytą? Jeśli tak, to wybrała najmniej odpowiedni moment. Ale każdemu może się zdarzyć, że przyjdzie nie w porę. Niemożliwe, żeby Cass zdradziła ją przed swoją matką. Wystarczy więc zachowywać się jakby nigdy nic, a Susannah zaraz sobie pójdzie. - Zechcesz napić się kawy? - zapytała bez przekonania. - Nie, nie zechcę! - wrzasnęła Susannah, aż Annie podskoczyła. - Chciałabym za to wiedzieć, dlaczego moja ulubiona, inteligentna, piękna, utalentowana chrzestna córeczka szczodrze wyposażona przez życie w nieograniczony potencjał... Dlaczego ona zachowuje się jak suczka w okresie rui? Annie osunęła się na łóżko, w odruchu bezradności kładąc jedną rękę na plecak. Więc jednak Cass zdradziła. Czego innego mogła oczekiwać? W taktyce szpiegowskiej Susannah bez wątpienia prześcigała córkę. Nie mogła winić Cass za ten obrót wydarzeń - winić mogła tylko siebie. Teraz będzie musiała stawić czoło rozczarowanej nią matce chrzestnej. A miała nadzieję, że ta dowie się o wszystkim dopiero wtedy, kiedy będą z Jakiem w bezpiecznym miejscu. Nikt nie potrafił skuteczniej od Susannah wprawić Annie w poczucie winy. Matka Cass westchnęła, opanowała się. Ostrożnie odstawiła plecak na podłogę, usiadła na łóżku koło
Annie i objęła ją ramieniem. - Biedna, mała Annie - szepnęła i pocałowała ją w czoło. Lata gdzieś uleciały i Annie znowu była dzieckiem. - To skomplikowana sytuacja, czyż nie tak? - kontynuowała Susannah. Annie kiwnęła głową, wdychając wskrzeszający wspomnienie dzieciństwa zapach chrzestnej. - Przeraziłaś się? Kiwnięcie głową. - Moje biedne dziecko. Annie zerknęła ukradkiem na zegarek. Osiem minut. Susannah zdjęła płaszcz i położyła go na łóżku. Podniosła podbródek Annie, żeby widzieć jej twarz. - Pamiętam ten moment, kiedy odkryłam, że jestem w ciąży - zaczęła, ciepło biło jej z oczu. - To był najcudowniejszy dzień w moim życiu. Annie uśmiechnęła się. - Miałam już męża, którego kochałam, i wiedziałam, że nie ożenił się ze mną dla moich pieniędzy ani z tego powodu, że zaszłam w ciążę - ciągnęła. - Ożenił się ze mną, ponieważ mnie kochał. Na dobre i na złe. W zdrowiu i chorobie. Annie zesztywniała. - Jake chce się ze mną ożenić, bo mnie kocha - zaryzykowała. Jeszcze nigdy nie ośmieliła się sprzeciwić Susannah, więc głos miała cichy i słaby. Była autentycznie przerażona. - Oczywiście, że tak - pospieszyła z pokrzepieniem Susannah. - Dlatego nie oświadczył ci się przed
pójściem z tobą do łóżka. Dlatego tę odważną decyzję podjął dopiero wtedy, kiedy dowiedział się, że masz wystarczająco dużo pieniędzy, żeby utrzymywać go przez kilka lat w Paryżu. Annie wstała i odeszła pod przeciwległą ścianę. Była teraz o dobre dwa kroki oddalona od Susannah. Zdeterminowana bronić swego. - Jake mnie kocha - powiedziała drżącym głosem. Oddychała ciężko. - Oczywiście, że tak. Dlatego unikał cię przez trzy dni po tym, jak mu ogłosiłaś nowinę. Dlatego musiałaś go błagać, żeby się oświadczył. - Nie błagałam - wydusiła z siebie Annie. - Annie, kochanie. W takiej sytuacji kobieta jest w pozycji żebraka. Annie zacisnęła powieki. Spróbowała przywołać obraz Jake'a, kiedy przyszedł do niej roztrzęsiony, blady i chudszy, o ile to było w ogóle możliwe, po trzech najdłuższych dniach w jej życiu. Powiedział po prostu: - Zrobimy, co zechcesz. Nie mogę cię stracić. Przypomniała sobie, jaki był przestraszony. Wtedy powiedziała mu o swoich pieniądzach i o planie ucieczki do Paryża. Najpierw się przeraził, a potem poczuł urażony - nieprzystająca do sytuacji wyniosła mina macho rozśmieszyła ją. Używając wszelkich sztuczek, przekonała go jednak na tyle, że przestał protestować. A potem śmiali się razem, na równi podekscytowani i przerażeni, wzmacniając się nawzajem wiarą, że ta podniecającą przygoda życiowa im się uda.