kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 860 188
  • Obserwuję1 382
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 672 990

Nesbo Jo - Policja - (10. Harry Hole)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
N

Nesbo Jo - Policja - (10. Harry Hole) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu N NESBO JOE Cykl: Harry Hole
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 458 stron)

Przełożyła z norweskiego Iwona Zimnicka Wydawnictwo Dolnośląskie

Knutowi Nesbø, piłkarzowi, gitarzyście, kumplowi, bratu

Tytuł oryginału Politi Projekt okładki Mariusz Banachowicz Fotografia na okładce Dimedrol68/shutterstock.com Redakcja Iwona Gawryś Korekta Urszula Włodarska Redakcja techniczna Adam Kolenda Copyright © Jo Nesbø 2013 Published by agreement with Salomonsson Agency. Polish editions © Publicat S.A. MMXIII (wydanie elektroniczne) Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione. ISBN 978-83-271-5081-3 Wrocław Wydawnictwo Dolnośląskie 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 Oddział Publicat S.A. w Poznaniu tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl www.wydawnictwodolnoslaskie.pl Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

CZĘŚĆ I

PROLOG Spał w środku, za drzwiczkami. Wnętrze narożnej szafki pachniało starym drewnem, nagarem i smarem do broni. Kiedy słońce wpadało przez okno do pokoju, promień światła w kształcie klepsydry przeciskał się przez dziurkę od klucza w drzwiczkach szafki i gdy słońce ustawiało się pod odpowiednim kątem, pistolet leżący na środkowej półce przez chwilę lekko połyskiwał. Była to rosyjska odessa, kopia bardziej znanego stieczkina. Miała za sobą burzliwe życie. Z kułakami z Litwy podróżowała na Sybe- rię, wędrowała po głównych kwaterach urków na południowej Syberii, znaj- dowała się w posiadaniu pewnego atamana, przywódcy kozaków, który zgi- nął zabity przez policję ze swoją odessą w ręku, nim wreszcie trafiła do domu kolekcjonera broni, a zarazem dyrektora więzienia w Tagile. W końcu brzyd- ki, kanciasty pistolet maszynowy został przywieziony do Norwegii przez Ru- dolfa Asajewa, który przed swoim zniknięciem zmonopolizował rynek narko- tyków w Oslo, wprowadzając na niego violinę – przypominający heroinę opioid. Broń pozostała w tym mieście, a konkretnie na Holmenkollveien, w willi Rakel Fauke. W magazynku odessy mieściło się dwadzieścia naboi kalibru 9X18 mm Makarowa i można było z niej zarówno oddawać pojedyn- cze strzały, jak i strzelać salwami. W magazynku zostało dwanaście kul. Trzy naboje wystrzelono do Albańczyków z Kosowa stanowiących konku- rencję na rynku narkotyków, przy czym tylko jedna kula wbiła się w ciało. Dwa następne strzały zabiły Gusta Hanssena, młodego złodzieja i dilera, który przywłaszczył sobie pieniądze i narkotyki Asajewa. Pistolet wciąż było czuć trzema ostatnimi strzałami, które trafiły w głowę i pierś byłego policjanta, Harry’ego Hole, podczas śledztwa w sprawie zabój- stwa właśnie Gusta Hanssena. A adres tego ostatniego miejsca zdarzenia był taki sam jak adres poprzedniego: Hausmanns gate 92.

Policja wciąż jeszcze nie rozwiązała sprawy Gusta, a osiemnastoletni chło- pak, którego aresztowano na początku śledztwa, został zwolniony. Między innymi dlatego, że nie zdołano znaleźć broni, z której zabito Gusta, ani w ża- den sposób go z nią powiązać. Chłopiec nazywał się Oleg Fauke i budził się co noc, wpatrzony w ciemność i wsłuchany w odgłos strzałów. Nie tych, któ- rymi zabił Gusta, tylko tych drugich. Tych oddanych do policjanta, który w okresie jego dorastania był dla niego jak ojciec i w dawnych marzeniach chłopca miał poślubić jego matkę, Rakel. Do Harry’ego Hole. Spojrzenie Harry’ego płonęło przed Olegiem w ciemności, każąc mu myśleć o pistolecie schowanym głęboko w narożnej szafce i mieć nadzieję, że już nigdy więcej go nie zobaczy. Że nikt więcej go nie zobaczy. Że będzie tam spał przez całą wieczność. Spał w środku, za drzwiami. Strzeżona sala szpitalna pachniała lekarstwami i farbą. Urządzenie stojące obok rejestrowało uderzenia serca. Isabelle Skøyen, radna do spraw społecznych w ratuszu Oslo, i Mikael Bellman, świeżo mianowany komendant okręgowy stołecznej policji, mieli nadzieję, że nigdy więcej go nie zobaczą. Że nikt więcej go nie zobaczy. Że będzie spał przez całą wieczność. 1 To był ciepły, długi wrześniowy dzień, pełen tego światła, które zmienia Oslofjorden w płynne srebro i sprawia, że niskie wzgórza z pojawiającymi się na nich pierwszymi oznakami jesieni zaczynają się żarzyć. Jeden z tych dni, które zmuszają mieszkańców Oslo do złożenia przysięgi, że nigdy, prze- nigdy się stąd nie wyprowadzą. Słońce zachodziło za wzgórzem Ullern i jego ostatnie promienie przesuwały się płasko po krajobrazie, po niskich, suro- wych kamienicach, świadczących o skromnych początkach miasta, po kosz- townych loftach z tarasami opowiadającymi baśń o ropie naftowej, za której sprawą kraj stał się jednym z najbogatszych na świecie, po ćpunach na szczy-

cie wzniesienia w Stensparken w tym małym uporządkowanym mieście, w którym zgonów z przedawkowania było więcej niż w ośmiokrotnie więk- szych miastach Europy. Po ogrodach, w których trampoliny zabezpieczała siatka, a skakało na nich najwyżej troje dzieci, tak jak zalecała instrukcja ob- sługi. Po wzgórzach i lasach, które w połowie otaczały tak zwaną nieckę Oslo. Słońce nie chciało rozstawać się z miastem, wyciągało promienie jak palce ręki wysuwającej się z okna pociągu w przedłużanym pożegnaniu. Ranek przyniósł chłodne przejrzyste powietrze i ostre światło, takie jak z lamp na sali operacyjnej. W ciągu dnia temperatura wzrosła, błękit nieba nabrał intensywności, a powietrze przyjaznej namacalności, dzięki której wrzesień stawał się najpiękniejszym miesiącem roku. A kiedy przyszedł zmierzch, miękko i ostrożnie, w dzielnicach willowych na zboczach ciągną- cych się w stronę jeziora Maridalsvannet pachniało jabłkami i rozgrzanym świerkowym lasem. Erlend Vennesla zbliżał się do szczytu ostatniego wzgórza. Czuł już gro- madzący się w mięśniach kwas mlekowy, ale koncentrował się na odpowied- nim pionowym nacisku na zatrzaskowe pedały i na lekkim wygięciu kolan do wewnątrz. Bo właściwa technika była ważna. Szczególnie wtedy, gdy poja- wiało się zmęczenie, a mózg nabierał ochoty na zmianę pozycji ciała i na ob- ciążenie mniej zmęczonych, lecz przy tym pracujących mniej skutecznie mię- śni. Erlend czuł, jak sztywna rama roweru absorbuje i wykorzystuje każdy wciskany w nią wat energii, jak nabiera pędu przy przełączeniu na wyższy bieg. Podniósł się z siodełka, próbując utrzymać tę samą częstotliwość peda- łowania, około dziewięćdziesięciu obrotów na minutę. Zerknął na pulsometr. Sto sześćdziesiąt osiem. Skierował czołówkę na przymocowany do kierowni- cy wyświetlacz GPS-u. W urządzeniu znajdowała się szczegółowa mapa Oslo i okolic oraz aktywny nadajnik. Rower wraz z dodatkowym wyposażeniem kosztował znacznie więcej, niż powinien wydawać świeżo emerytowany śledczy, ale utrzymanie formy było ważne, zwłaszcza teraz, gdy życie stawia- ło przed nim inne wyzwania. Mniejsze, szczerze mówiąc. Zakwasy piekły już i w udach, i w łydkach. Bolało, lecz ten ból był jedno- cześnie cudowną obietnicą tego, co wkrótce miało nastąpić: uczty endorfin. Przyjemnej sztywności mięśni. Zadowolenia z siebie. Piwa z żoną na balko- nie, jeśli temperatura po zachodzie słońca za bardzo nie spadnie. I nagle znalazł się na samej górze. Droga stała się płaska, a przed nim roz-

ciągało się jezioro, Maridalsvannet. Zwolnił. Był na wsi. To właściwie absur- dalne, że po piętnastu minutach ostrej jazdy rowerem z centrum europejskiej stolicy człowieka nagle otaczają wiejskie zagrody, pola i gęsty las, pełen tu- rystycznych ścieżek znikających powoli w wieczornej ciemności. Od potu swędziała go głowa pod antracytowoszarym kaskiem firmy Bell, który sam kosztował tyle co dziecięcy rowerek dla wnuczki, Line Marie, kupiony przez Erlenda na jej szóste urodziny. Ale Erlend Vennesla nie zdjął kasku. Wśród cyklistów przeważającą przyczyną zgonów są obrażenia głowy. Znów spojrzał na pulsometr. Sto siedemdziesiąt pięć. Sto siedemdziesiąt dwa. Mile widziany lekki powiew wiatru przyniósł z miasta odgłosy zbioro- wego aplauzu. Musiały dochodzić ze stadionu Ullevaal, na którym tego wie- czoru rozgrywano jakiś międzynarodowy mecz. Ze Słowacją czy Słowenią. Erlend Vennesla przez chwilę wyobrażał sobie, że te okrzyki podziwu są dla niego. Trochę czasu już minęło, odkąd ktoś go oklaskiwał. Ostatnie oklaski usłyszał chyba podczas ceremonii pożegnalnej w KRIPOS na Bryn. Tort, przemowa szefa, Mikaela Bellmana, który od tamtej pory podążył wyznaczo- nym kursem ku stanowisku komendanta okręgowego. A Erlend przyjmował te oklaski, nie uciekał od spojrzeń, dziękował i nawet poczuł ściskanie w gar- dle, kiedy sam miał wygłosić swoją prostą, krótką i opartą na faktach mowę, jak nakazywała tradycja w KRIPOS. Jako specjalista od zabójstw miał swoje wzloty i upadki, ale udało mu się uniknąć wielkich wpadek. Przynajmniej na tyle, na ile wiedział. Bo takich rzeczy nigdy nie można być pewnym na sto procent. Zwłaszcza teraz, kiedy technologia analizy DNA zaszła już tak dale- ko, a szefostwo policji wysyłało sygnały świadczące o tym, iż zamierza po- nownie przyjrzeć się niektórym starym sprawom, istniało ryzyko, że pojawią się odpowiedzi. Nowe odpowiedzi. Rozwiązania. Dopóki chodziło o sprawy niewyjaśnione, Erlend uważał, że to w porządku, ale nie mógł pojąć, dlacze- go policja chce poświęcać środki również na grzebanie w sprawach od dawna rozwiązanych i zakończonych. Ciemność już gęstniała i nawet w blasku latarni mało brakowało, a nie za- uważyłby drewnianego drogowskazu kierującego w głąb lasu. Ale drogo- wskaz tam był. Tak jak go zapamiętał. Erlend skręcił z szosy na ścieżkę w miękkim leśnym podszyciu. Jechał najwolniej, jak potrafił, nie tracąc jed- nocześnie równowagi. Snop światła zamontowanej na kasku czołówki omia- tał ścieżkę i zatrzymywał się na ciemnej ścianie świerków po obu jej stro- nach. Cienie pierzchały przed nim, wystraszone i płochliwe. Przeobrażały się

i znikały w ukryciu. Właśnie tak to sobie wyobrażał, gdy usiłował postawić się w jej sytuacji. Biegnąca, uciekająca z latarką w dłoni, zamknięta i gwałco- na przez trzy dni. A kiedy w tej samej chwili ujrzał latarkę zapalającą się w ciemności przed nim, przez chwilę wydawało mu się, że to jej latarka, że to ona znów biegnie, a on siedzi na motorze, który ją ściga i dogania. Światło przed Erlendem za- migotało i skierowało się wprost na niego. Zatrzymał się i zsiadł z roweru. Czołówką poświecił na pulsometr. Już poniżej stu. Nieźle. Rozpiął pasek pod brodą, zdjął kask i podrapał się po głowie. Boże, co za przyjemność! Zgasił czołówkę, powiesił kask na kierownicy i zaczął prowa- dzić rower w stronę światła latarki. Kask chybotał się i uderzał go w przegub. Zatrzymał się przed latarką, która skierowała się do góry. Ostre światło za- piekło w oczach. Oślepiony pomyślał, że wciąż słyszy swój ciężki oddech. I że to dziwne, skoro puls ma już tak niski. Dostrzegł ruch czegoś, co zostało uniesione ponad wielki, drżący krąg światła, usłyszał cichy świst w powie- trzu i w tej samej chwili przyszła mu do głowy dziwaczna myśl. Że nie powi- nien był tego robić. Nie powinien był zdejmować kasku. Wśród cyklistów większość zgonów… Myśl jakby się zająknęła, jakby szarpnęło nią w czasie, jakby na moment zerwał się jej związek z obrazem. Erlend Vennesla zdumiony patrzył przed siebie, czując gorącą kroplę potu spływającą po czole. Mówił, ale słowa nie miały sensu, jakby zepsuło się po- łączenie między mózgiem a ustami. Znów usłyszał ten sam cichy świst. I wszystkie dźwięki zniknęły. Wszystkie. Nie słyszał już nawet własnego od- dechu. Zorientował się, że klęczy, a rower powoli przewraca się do rowu. Przed nim tańczyło żółte światło, ale zniknęło, kiedy kropla potu dotarła do nasady nosa i spłynęła do oczu, oślepiając go. Zrozumiał wtedy, że to nie jest pot. Trzecie uderzenie było jak sopel lodu wbijany przez głowę i szyję do wnę- trza ciała. Wszystko w nim zamarzło. Nie chcę umierać, pomyślał, próbując unieść rękę, żeby osłonić głowę, ale ponieważ nie mógł poruszyć żadną kończyną, zrozumiał, że jest sparaliżowa- ny. Czwartego uderzenia nie zarejestrował, ale po zapachu mokrej ziemi po- znał, że na niej leży. Kilkakrotnie zamrugał i odzyskał wzrok w jednym oku. Tuż przed sobą ujrzał dwa duże ubłocone buty. Pięty się uniosły i w tej samej

chwili buty oderwały się od ziemi. I wylądowały. Zaraz się to powtórzyło. Najpierw uniosły się pięty, a potem buty. Jakby ten, który uderzał, podskaki- wał. Po to, by włożyć w ciosy jeszcze większą siłę. Ostatnią myślą, jaka prze- biegła mu przez głowę, było to, że musi zapamiętać imię wnuczki, że nie może go zapomnieć. 2 Sierżant policji Anton Mittet z niewielkiego czerwonego ekspresu do kawy Nespresso D290 wyjął napełniony do połowy plastikowy kubek, schylił się i odstawił go na podłogę. W pobliżu nie było żadnego mebla, na którym mógłby go umieścić. Potem odwrócił podłużne pudełko do góry dnem, tak by w dłoń wpadła świeża kapsułka z kawą, odruchowo sprawdził, czy wieczko z cienkiej metalowej folii nie jest przedziurawione, co oznaczało, że kapsułka naprawdę nie była używana, po czym włożył ją do ekspresu. Pusty kubek podsunął pod kranik i wcisnął jeden ze świecących guzików. Kiedy maszyna zaczęła dyszeć i parskać, spojrzał na zegarek. Niedługo północ. Zmiana dyżuru. W domu na niego czekali, ale uważał, że i tak będzie musiał wprowadzić swoją zmienniczkę w obowiązki, bo była przecież jedy- nie studentką szkoły policyjnej. Silje, chyba tak miała na imię. Anton Mittet spojrzał na kranik. Czy poszedłby po kawę, gdyby to był mężczyzna? Nie wiedział. Zresztą wszystko jedno, przestał już szukać odpowiedzi na takie py- tania. Zrobiło się tak cicho, że słyszał, jak do kubka wpadają ostatnie, niemal przezroczyste krople. Z kapsułki nie dało się już wycisnąć więcej koloru ani smaku, ale ważne było, by nie zmarnować najmniejszej drobiny, bo dziew- czynę czekał długi nocny dyżur. Bez towarzystwa, bez żadnych wydarzeń, bez żadnego innego zajęcia niż wpatrywanie się w niepomalowane gołe beto- nowe ściany Szpitala Centralnego. Dlatego postanowił przed odejściem wy- pić z nią kawę. Wziął oba kubki i ruszył z powrotem. Echo jego kroków od- bijało się od ścian. Mijał pozamykane na klucz drzwi. Wiedział, że za nimi nie ma nic ani nikogo, tylko kolejne gołe ściany. Podczas budowy Szpitala Centralnego Norwegowie wyjątkowo patrzyli w przyszłość, świadomi tego, że będzie nas więcej, będziemy starsi, bardziej chorzy i bardziej wymagający.

Myśleli dalekowzrocznie. Tak jak Niemcy budujący swoje autostrady, a Szwedzi lotniska. Ale czy nieliczni kierowcy mknący przez niemiecką wieś w samotnym majestacie betonowych mastodontów w latach trzydziestych albo szwedzcy pasażerowie przemierzający ogromne hale na lotnisku Arlan- da w latach sześćdziesiątych też uważali, że tam straszy? Że straszyło tam, chociaż wszystko było nowe, nietknięte, dziewicze, a jeszcze nikt nie zginął w wypadku samochodowym czy lotniczym? Czy już wtedy myśleli, że re- flektory samochodowe w każdej chwili mogą wyłowić z ciemności rodzinę na skraju drogi, skamieniałe twarze, zakrwawione i blade, wpatrujące się w światło, ojca przebitego drążkiem, matkę z głową obróconą tyłem do przo- du, dziecko z kończynami tylko po jednej stronie? Że zza plastikowej zasłony na taśmie bagażowej w hali przylotów na Arlandzie nagle mogą zacząć się wyłaniać spalone zwłoki, które wciąż jeszcze się żarzą, wtapiają w gumę, z otwartymi dymiącymi ustami zastygłymi w niemym krzyku? Żaden z leka- rzy nie potrafił mu powiedzieć, do czego z czasem miało zostać przeznaczone to skrzydło. Pewne było jedynie, że za tymi drzwiami będą umierać ludzie. To już dawało się wyczuć w powietrzu. Niewidzialne ciała z niemogącymi zaznać spokoju duszami już zostały przyjęte na ten oddział. Anton skręcił za róg i otworzył się przed nim nowy korytarz, oszczędnie oświetlony, pusty i tak symetrycznie prostokątny, że wywołał dziwne złudze- nie optyczne: dziewczyna w mundurze siedząca na krześle na samym jego końcu wyglądała jak obrazek powieszony na przeciwległej ścianie. – Proszę, tobie też przyniosłem – powiedział Anton, stając przed nią. Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia? Trochę więcej. Może dwadzieścia dwa. – Dziękuję, ale mam własną – odparła i wyjęła termos z plecaczka, który postawiła przy krześle. W jej akcentowaniu słów dało się wychwycić ledwie słyszalny wznoszący się ton, może resztki dialektu z północy. – Ta jest lepsza. – Wciąż trzymał rękę wyciągniętą przed siebie. Zawahała się, w końcu wzięła kubek. – I nic nie kosztuje. – Anton dyskretnie schował rękę za plecy, potarł popa- rzone czubki palców o chłodny materiał kurtki. – Mamy ten ekspres tylko dla siebie. Stoi w korytarzu przy… – Zauważyłam go, gdy tu szłam – przerwała mu. – Ale w instrukcji jest na- pisane, że nawet na moment nie możemy spuścić z oczu drzwi do sali pacjen- ta, więc przyniosłam własną kawę z domu. Anton Mittet wypił łyk z plastikowego kubka.

– Nieźle wykombinowałaś, ale tu prowadzi tylko ten jeden korytarz. Jeste- śmy na czwartym piętrze i między tymi drzwiami a ekspresem do kawy nie ma żadnych drzwi, które prowadziłyby do jakichś innych schodów czy przejść. Nie da się nas minąć niezauważenie, nawet jeśli pójdziemy po kawę. – Rzeczywiście mnie uspokoiłeś, ale chyba raczej będę się trzymała in- strukcji. – Posłała mu krótki uśmiech. A potem, może dla zrównoważenia po- średniej przygany, też wypiła łyk kawy. Anton poczuł lekkie ukłucie irytacji i już chciał powiedzieć coś o samo- dzielnym myśleniu, którego nabywa się wraz z doświadczeniem, ale nie zdo- łał sformułować tej myśli do końca, ponieważ nagle zauważył jakiś ruch na końcu korytarza. Biała postać zdawała się unosić nad podłogą. Usłyszał, że Silje wstaje. Postać przybrała konkretniejszą formę. Zmieniła się w pulchną blondynkę w luźnym stroju pielęgniarki. Anton wiedział, że kobieta ma noc- ny dyżur. I że jutro wieczorem ma wolne. – Dobry wieczór. – Pielęgniarka uśmiechnęła się wesoło, pokazała dwie strzykawki, podeszła do drzwi i położyła rękę na klamce. – Chwileczkę. – Silje zrobiła krok do przodu. – Muszę jednak panią prosić o okazanie identyfikatora. Zna pani hasło na dzisiaj? Pielęgniarka zdumiona popatrzyła na Antona. – Chyba że mój kolega może za panią poręczyć – dodała Silje. Anton kiwnął głową. – Wchodź, wchodź, Mona. Pielęgniarka otworzyła drzwi, a Anton zajrzał do środka. W słabo oświe- tlonej sali dostrzegł urządzenia stojące wokół łóżka i palce stóp wystające spod kołdry. Pacjent był tak wysoki, że trzeba było zamawiać specjalne łóż- ko. Drzwi zaraz się zamknęły. – Świetnie. – Anton uśmiechnął się do Silje. I od razu spostrzegł, że wcale jej się to nie spodobało. Że uznała go za męskiego szowinistę, który właśnie wystawił szkolną ocenę młodszej koleżance, kobiecie. Ale przecież ona była studentką, do diabła ciężkiego! I podczas roku prak- tyki miała się uczyć od starszych doświadczonych policjantów. Stanął, koły- sząc się na piętach, niepewny, jak podejść do tej sytuacji. Silje go uprzedziła: – Przeczytałam instrukcję, tak jak mówiłam. A na ciebie pewnie czeka ro- dzina… Podniósł kubek z kawą do ust. Co ona mogła wiedzieć o jego stanie cywil- nym? Czyżby coś insynuowała? Na przykład w związku z Moną? Wiedziała,

że parę razy po dyżurze odwiózł ją do domu i że na tym się nie skończyło? – Nalepka z misiem na twojej torbie – wyjaśniła z uśmiechem. Wypił duży łyk. Chrząknął. – Mam czas. Ponieważ to jest twój pierwszy dyżur, powinnaś skorzystać z okazji, jeśli się nad czymś zastanawiasz. Nie zawsze wszystko da się zna- leźć w instrukcji. – Przestąpił z nogi na nogę. Miał nadzieję, że zrozumiała podtekst. – Jak sobie chcesz – odparła z irytującą pewnością siebie, na jaką można sobie pozwolić tylko wtedy, gdy nie ma się jeszcze skończonych dwudziestu pięciu lat. – Ten pacjent, który tam leży. Kim on jest? – Tego nie wiem. I to również napisano w instrukcji. Jest anonimowy i taki ma pozostać. – Ale ty coś wiesz. – Tak sądzisz? – Mona. Nie przechodzi się z ludźmi na ty bez wcześniejszej rozmowy na jakiś temat. Co ci powiedziała? Anton Mittet przyjrzał jej się uważnie. Była raczej ładna, ale nie miała w sobie ciepła ani wdzięku. Trochę za chuda jak na jego gust. Zaniedbane włosy i lekko uniesiona przez nieco zbyt napięte wędzidełko górna warga, odsłaniająca przez to nierówne przednie zęby. Ale dziewczyna miała mło- dość. I jędrne wytrenowane ciało skryte pod mundurem, po prostu był tego pewien. Gdyby więc przekazał jej to, co wiedział, czy zrobiłby to, ponieważ podświadomie wykalkulowałby, że dzięki jego dobrej woli szanse na prze- spanie się z nią zwiększyłyby się o zero przecinek zero jeden procent? A może raczej ponieważ dziewczyny takie jak Silje w ciągu pięciu lat zosta- wały komisarzami lub śledczymi specjalnymi i mogły mu szefować, gdyż sam miał pozostać sierżantem, nędznym sierżantem tylko dlatego, że tamta sprawa z Drammen miała nigdy się od niego nie odkleić i być jak ściana, jak plama, której nie da się usunąć? – Usiłowanie zabójstwa – powiedział Anton. – Stracił mnóstwo krwi. Po- dobno kiedy go tu przywieźli, puls miał prawie niewyczuwalny. Od tej pory cały czas w śpiączce. – A dlaczego ochrona policyjna? Anton wzruszył ramionami. – Potencjalny świadek. Jeśli przeżyje. – A co on takiego wie?

– Coś o narkotykach. Na wysokim szczeblu. Jeśli się ocknie, to najprawdo- podobniej przekaże informacje, które mogą zniszczyć grube ryby na rynku narkotykowym w Oslo. No i oczywiście będzie mógł powiedzieć, kto próbo- wał go zabić. – Czyli uważają, że zabójcy wrócą i dokończą dzieła? – Jeśli się dowiedzą, że żyje i gdzie jest, to tak. Właśnie dlatego tu jeste- śmy. – Przeżyje? Anton pokręcił głową. – Lekarze sądzą, że zdołają utrzymać go przy życiu przez kilka miesięcy, jednak szanse na to, żeby się wybudził ze śpiączki, są raczej niewielkie. Ale i tak… – Znów przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, bo badawcze spojrzenie Silje było na dłuższą metę wręcz nieprzyjemne. – Ale i tak do tej pory trzeba go pilnować. Anton Mittet opuszczał Silje z poczuciem klęski. Minął recepcję i wyszedł na jesienny wieczór. Dopiero kiedy na parkingu wsiadł do samochodu, zo- rientował się, że brzęczy komórka. Dzwonili z Centrali Operacyjnej. – Maridalen. Zabójstwo – poinformował Zero Jeden. – Wiem, że skończy- łeś służbę na dzisiaj, ale potrzebne jest wsparcie do zabezpieczenia miejsca zdarzenia. A ponieważ już jesteś w mundurze… – Na jak długo? – Ktoś cię zmieni w ciągu maksymalnie trzech godzin. Anton nie posiadał się ze zdziwienia. Ostatnio robiono wszystko, byle tyl- ko nie dopuścić do nadgodzin. Kombinacja sztywnych zasad z okrojonym budżetem nie pozwalała nawet na stosowanie praktycznych rozwiązań. Do- myślił się, że to musi być jakieś specjalne zabójstwo. Miał tylko nadzieję, że nie chodzi o dziecko. – W porządku – powiedział. – Prześlę ci współrzędne GPS. To była nowość – GPS ze szczegółową mapą Oslo i okolic oraz aktywnym nadajnikiem umożliwiającym Centrali Operacyjnej lokalizację funkcjonariu- szy. Pewnie właśnie dlatego do niego zadzwonili. Był najbliżej. – Dobrze – zgodził się Anton. – Trzy godziny. Laura już się położyła, ale i tak lubiła, żeby po pracy prędko wracał do domu, więc wysłał jej SMS-a, a dopiero potem wrzucił bieg i ruszył w stronę

Maridalsvannet. Anton nie musiał korzystać z GPS-u. Przy wjeździe na Ullevålseterveien stały zaparkowane cztery policyjne radiowozy, a nieco dalej drogę wskazy- wały biało-pomarańczowe taśmy. Wyjął latarkę ze schowka i podszedł do funkcjonariusza stojącego przed taśmami. Widział błyski latarek w lesie i reflektory techników, które zawsze kojarzyły mu się z planem filmowym. Zresztą nie było to takie dalekie od prawdy, bo teraz nie tylko robiło się zdjęcia, lecz również filmowało w jako- ści HD zarówno ofiary, jak i całe miejsce zdarzenia. Umożliwiało to ponow- ne obejrzenie całości i powiększenie na stop-klatce szczegółów, które począt- kowo wydały się nieistotne. – Co się dzieje? – spytał policjanta, który trząsł się ze skrzyżowanymi na piersi rękami. – Zabójstwo – odparł mężczyzna niewyraźnym głosem. Oczy miał zaczer- wienione, a twarz nienaturalnie bladą. – To już słyszałem. Kto tu rządzi? – Technicy. Lønn. Anton słyszał szum głosów dobiegający z lasu. Było ich wiele. – Nie ma jeszcze nikogo z KRIPOS? Ani z Wydziału Zabójstw? – Z czasem przyjedzie więcej ludzi. Ciało dopiero co znaleziono. To ty masz mnie zastąpić? Jeszcze więcej ludzi. A jemu mimo wszystko dali nadgodziny. Anton przyjrzał się funkcjonariuszowi. Policjant miał na sobie gruby płaszcz, ale trząsł się coraz bardziej, chociaż wcale nie było tak zimno. – Byłeś na miejscu pierwszy? W milczeniu kiwnął głową i spuścił wzrok. Szerzej rozstawił nogi. Do diabła, pomyślał Anton. Dziecko. Przełknął ślinę. – O, Anton! Zero Jeden cię przysłał? Mittet podniósł głowę. Nie usłyszał tych dwojga, chociaż wyłonili się z gę- stych zarośli. Już wcześniej miał okazję obserwować, jak technicy poruszają się w miejscu zdarzenia, trochę jak niezdarni tancerze, pochylają się i wygi- nają tak, by niczego nie dotknąć, a stopy stawiają, jakby byli astronautami na Księżycu. A może to po prostu ich białe stroje nasunęły mu takie skojarzenie. – Tak, mam tu kogoś zastąpić – odpowiedział Anton kobiecie. Dobrze wie- dział, kim jest, wszyscy ją znali. Beate Lønn, szefowa Wydziału Techniki

Kryminalistycznej, była sławna jako ktoś w rodzaju Rain Mana z powodu swojej zdolności rozpoznawania twarzy, którą wykorzystywano do identyfi- kowania rabusiów na ziarnistych, skaczących nagraniach z monitoringu. Mó- wiło się, że jest w stanie rozpoznać nawet dobrze zamaskowanych bandytów, jeśli tylko byli wcześniej skazani. I że ma w swojej jasnowłosej główce bazę danych z wieloma tysiącami policyjnych fotografii przestępców. To zabój- stwo musiało więc być szczególne. Przecież szefów nie zrywa się z łóżka w środku nocy. Przy bladej, niemal przezroczystej twarzy delikatnej kobiety oblicze jej ko- legi zdawało się niemal płonąć. Jego piegowate policzki zdobiły jak dwa pół- wyspy jaskraworude bokobrody. Mężczyzna miał lekko wyłupiaste oczy, jak- by w głowie panowało zbyt wysokie ciśnienie, i przez to wydawał się stale nieco zdziwiony. Najbardziej jednak przyciągała uwagę czapka, która ukaza- ła się, gdy ściągnął z głowy biały kaptur: wielka czapka rasta w kolorach zie- lonym, żółtym i czerwonym. Beate Lønn położyła rękę na ramieniu roztrzęsionego funkcjonariusza. – No to jedź już do domu, Simon. I nie mów, że ja tak powiedziałam, ale zalecam mocnego drinka, a potem szybko do łóżka. Policjant kiwnął głową, a trzy sekundy później jego przygarbione plecy pochłonęła ciemność. – Fatalnie to wygląda? – spytał Anton. – Nie masz kawy? – rzucił ten w rastafariańskiej czapce i otworzył termos. Już po tych trzech słowach Anton rozpoznał, że mężczyzna nie pochodzi z Oslo. Musiał być ze wsi, ale Anton, jak większość mieszkańców miast we wschodniej Norwegii, nie miał pojęcia o dialektach ani też za bardzo się nimi nie interesował. – Nie mam – odpowiedział. – Zawsze mądrze jest zabrać własną kawę na miejsce zdarzenia – pouczyła Czapka Rasta. – Nigdy nie wiadomo, ile przyjdzie tu zabawić. – Daj spokój, Bjørn. On już pracował przy zabójstwach – włączyła się Be- ate Lønn. – W Drammen, prawda? – Zgadza się. – Anton zakołysał się na piętach. Prawidłowa odpowiedź po- winna brzmieć: „O tyle o ile”. Niestety podejrzewał, dlaczego Beate Lønn go pamięta. Odetchnął głęboko. – Kto znalazł zwłoki? – On. – Beate Lønn ruchem głowy wskazała samochód funkcjonariusza, który właśnie włączył silnik.

– Chodziło mi o to, kto poinformował o zwłokach? – Zona zadzwoniła, kiedy nie wrócił do domu z przejażdżki rowerowej – wyjaśnił ten w czapce. – Zapowiedział, że nie będzie go najwyżej przez go- dzinę, więc przestraszyła się, że serce mu wysiadło. Miał przy sobie GPS z nadajnikiem, dlatego szybko go znaleźli. Anton z namysłem skinął głową. Dalej potrafił sobie wszystko wyobrazić. Dwoje policjantów dzwoni do drzwi, kobieta i mężczyzna. Chrząkają, patrzą na żonę poważnym wzrokiem, który ma przekazać to, co za moment powtó- rzą słowami. Niemożliwymi słowami. Twarz żony, która się opiera, nie chce, ale mimo wszystko obnaża się, pokazuje całe swoje wnętrze. Przed oczami stanęła mu Laura, jego własna żona. Cicho podjechała karetka. Bez syreny, bez włączonego koguta. Antonowi rozjaśniło się w głowie. Błyskawiczna reakcja na zwykłe zgło- szenie zaginięcia. GPS z nadajnikiem. Mnóstwo ludzi. Nadgodziny. Kolega tak wstrząśnięty znalezionym ciałem, że musiał zostać odesłany do domu. – To policjant – stwierdził cicho. – Obstawiam, że temperatura tutaj jest o półtora stopnia niższa niż w mie- ście – powiedziała Beate Lønn i wystukała jakiś numer w komórce. – Zgadzam się – odparł ten w czapce i wypił łyk z kubka od termosu. – Na razie nie ma żadnych przebarwień skóry. Czyli że między ósmą a dziesiątą? – Policjant – powtórzył Anton. – To dlatego wszyscy tu są, prawda? – Katrine? – odezwała się Beate. – Możesz mi coś sprawdzić? Chodzi mi o sprawę Sandry Tveten. Dobrze. – Psiakrew! – zawołał ten w czapce. – Przecież prosiłem, żeby zaczekali, aż przywiozą worek na zwłoki! Anton odwrócił się i zobaczył przedzierających się przez zarośla dwóch mężczyzn z noszami techników. Spod koca wystawały buty do jazdy na ro- werze. – On go znał – stwierdził Anton. – To dlatego tak się trząsł, prawda? – Mówił, że pracowali razem na Økern, zanim Vennesla przeszedł do KRI- POS – wyjaśnił ten w czapce. – Masz tę datę? – spytała Lønn kogoś w telefonie. Rozległ się okrzyk. – Do jasnej cho… – zaklął rastafarianin. Anton znów odwrócił głowę. Jeden z dźwigających nosze poślizgnął się w rowie. Promień światła jego latarki padł na nosze. Na koc, który się zsunął.

Na… na co? Anton wybałuszył oczy. Czy to była głowa? Czy to, co wieńczy- ło bez wątpienia ludzkie ciało, naprawdę było kiedyś głową? W ciągu lat przepracowanych w Wydziale Zabójstw, przed swoim wielkim błędem, An- ton miał okazję oglądać wiele zwłok. Ale czegoś takiego nigdy nie widział. Substancja ułożona w kształcie klepsydry skojarzyła mu się z niedzielnym rodzinnym śniadaniem, z ugotowanymi przez Laurę na półtwardo jajkami, na których wciąż tkwią resztki skorupek, pękniętymi tak, że żółtko wypływa, za- stygając na ściętym, ale jeszcze miękkim białku. Anton stał i mrugał w ciemności, patrząc, jak tylne światła karetki znikają. I nagle uświadomił sobie, że to powtórka, że już to kiedyś widział. Ubrane na biało postacie. Termos. Stopy sterczące spod koca. Tak niedawno widział to w Szpitalu Centralnym. Tak jakby to był zwiastun. Głowa… – Dziękuję, Katrine – zakończyła Beate. – O co chodzi? – spytał ten w czapce. – Pracowałam z Erlendem dokładnie w tym miejscu – odpowiedziała Be- ate. – Tutaj? – zdziwił się jej kolega. – Dokładnie tutaj. On kierował śledztwem. Już z dziesięć lat temu. Sandra Tveten. Zgwałcona i zabita. Jeszcze dziecko. Anton przełknął ślinę. Dziecko. Powtórki. – Pamiętam tę sprawę – ożywił się rudzielec. – Los dziwnie się plecie. Zgi- nąć w miejscu prowadzonego przez siebie śledztwa… Czy tamta sprawa też nie była jakoś na jesieni? Beate milczała, ale wolno skinęła głową. Anton mrugał i mrugał. To nie mogła być prawda, on r z e c z y w i ś c i e widział podobne zwłoki. – Psiakrew! – zaklął cicho rastafarianin. – Nie chcesz powiedzieć, że…? Beate Lønn wzięła od niego kubek od termosu, wypiła łyk i oddała mu go z powrotem. Kiwnęła głową. – Niech to cholera – szepnął rudzielec. 3

– Déjà vu – powiedział Ståle Aune, patrząc na gęsty śnieg sypiący na Spo- rveisgata, gdzie poranny grudniowy mrok ustępował przed krótkim dniem. Potem odwrócił się do mężczyzny siedzącego na krześle przy biurku. – Déjà vu to wrażenie, że widzi się coś, co się już wcześniej widziało. Nie wiemy, co to jest. Mówiąc „my”, miał na myśli ogólnie psychologów, nie tylko terapeutów. – Niektórzy uważają, że kiedy jesteśmy zmęczeni, następuje opóźnienie w przekazywaniu informacji do świadomej części mózgu, więc informacja dociera do nas już po tym, jak przez pewien czas tkwiła w podświadomości. Dlatego doświadczamy tego jako rozpoznania. Zmęczenie może tłumaczyć, dlaczego przeżycia déjà vu występują najczęściej pod koniec tygodnia pracy. Ale to mniej więcej wszystko, co potrafi stwierdzić nauka. Że piątek to dzień déjà vu. Ståle Aune być może liczył na uśmiech. Wprawdzie uśmiechy nie miały znaczenia dla jego zawodowych ambicji naprawiania ludzi, ale uważał, że w tej sytuacji by się przydał. – Nie takie déjà vu mam na myśli – zaprotestował pacjent. Klient. Intere- sant. Człowiek, który za mniej więcej dwadzieścia minut miał w recepcji za- płacić za wizytę, dorzucając się w ten sposób do kwoty na pokrycie wspól- nych kosztów pięciorga psychologów prowadzących odrębne praktyki w czterokondygnacyjnym, pozbawionym charakteru, a mimo wszystko staro- świeckim budynku na Sporveisgata w średnio dobrej zachodniej dzielnicy Oslo. Ståle Aune ukradkiem zerknął na zegar ścienny za głową mężczyzny. Osiemnaście minut. – To bardziej jak sen, który stale się powtarza. – J a k sen? – Spojrzenie Stålego Aune przesunęło się po gazecie, którą miał rozłożoną w otwartej szufladzie biurka w sposób niewidoczny dla pa- cjenta. Obecnie większość terapeutów siadywała na fotelu naprzeciwko pa- cjenta, więc gdy do gabinetu Stålego wnoszono masywne biurko, koledzy ze śmiechem przypomnieli mu, że teoria nowoczesnej terapii twierdzi, iż najle- piej pozbyć się wszelkich fizycznych barier między terapeutą a pacjentem. Odpowiedź Stålego była krótka: „Być może najlepiej dla pacjenta”. – To jest sen. Śnię. – Powtarzające się sny nie są niczym niezwykłym. – Aune potarł ręką usta, żeby stłumić ziewnięcie. Z tęsknotą pomyślał o ulubionej starej kanapie, któ- rą zabrano z jego gabinetu. Stała teraz w recepcji, gdzie razem z ławką do

podnoszenia ciężarów i sztangą funkcjonowała jako coś w rodzaju psychote- rapeutycznego dowcipu, zrozumiałego tylko dla wąskiego kręgu osób. Pa- cjenci na kanapie jeszcze bardziej ułatwiali mu spokojne czytanie gazet. – Ale ja nie chcę, żeby mi się to śniło. – Wąskie wargi rozciągnięte w pew- nym siebie uśmiechu. Cienkie, starannie ostrzyżone włosy. Witamy u egzorcysty snów, pomyślał Aune i próbował również się uśmiechnąć. Pacjent był ubrany w prążkowany garnitur, szaroczerwony kra- wat i czarne błyszczące buty. Sam Aune był w tweedowej marynarce, weso- łej muszce wystającej spod podwójnego podbródka i brązowych butach, któ- re już od pewnego czasu nie widziały szczotki. – Może pan powiedzieć, o czym jest ten sen? – Przecież przed chwilą mówiłem. – Owszem, ale mógłby pan przedstawić go bardziej szczegółowo? – Zaczyna się, tak jak wspominałem, w tym miejscu, gdzie się kończy Dark Side of the Moon. Eclipse wybrzmiewa przy tym, jak David Gilmour śpiewa… – mężczyzna złożył wargi i przeszedł na angielski z taką manierą, że Aune dosłownie zobaczył, jak unosi filiżankę do ułożonych w dziobek warg – …and everything under the sun is in tune but the sun is eclipsed by the moon. – I to się panu śni? – Nie! A raczej tak. To znaczy w rzeczywistości płyta też się tak kończy. Optymistycznie. Po trzech kwadransach śmierci i szaleństwa. Człowiek myśli więc, że wszystko dobrze się skończy. Do wszystkiego wraca harmonia. Ale w chwili, gdy dźwięki z płyty wybrzmiewają, w tle ledwie słychać mamrota- nie. Trzeba podgłośnić, żeby zrozumieć słowa. Wtedy słyszy się je bardzo wyraźnie: There is no dark side of the moon, really. Matter of fact, it’s all dark. Wszystko jest ciemne. Rozumie pan? – Nie – odparł Aune. Według podręcznika powinien teraz spytać: „Czy to dla pana ważne, żebym zrozumiał?” albo jakoś tak. Ale nie miał na to siły. – Zło nie istnieje, ponieważ wszystko jest złe. Kosmos jest ciemny. Rodzi- my się źli. Zło jest punktem wyjścia, tym, co naturalne. Niekiedy pojawia się maleńkie światełko, świeci jednak tylko przez pewien czas i znów wracamy do ciemności. Właśnie to się dzieje w tym śnie. – Proszę mówić dalej. – Aune obrócił się na krześle i wyjrzał przez okno z zamyśloną miną. Mina miała ukryć fakt, że czuł, iż musi popatrzeć na coś innego niż twarz tego mężczyzny, na której widniało przemieszanie użalania

się nad sobą z pewnością siebie. Ten człowiek najwyraźniej uważał się za wyjątkowego, a więc psycholog powinien mieć w co się tu zagłębiać. Bez wątpienia chodził już wcześniej na terapię. Aune dostrzegł parkingowego po- ruszającego się po ulicy na szeroko rozstawionych nogach jak szeryf, i zadał sobie pytanie, do jakiego innego zawodu nadawałby się on, Ståle Aune. Pręd- ko doszedł do konkluzji – do żadnego. Poza tym przecież kochał psycholo- gię, uwielbiał nawigować w przestrzeni między tym, co wiadome, a tym, co niewiadome, łączyć swój ciężki balast wiedzy merytorycznej z intuicją i cie- kawością. W każdym razie powtarzał to sobie co rano. Dlaczego więc sie- dział tutaj i pragnął wyłącznie tego, by ten człowiek wreszcie się zamknął i wyszedł z jego gabinetu, zniknął z jego życia? Czy chodziło o tę osobę? Czy o pracę w roli terapeuty? Zmiany wymusiło postawione w zasadzie jasno przez Ingrid ultimatum: ma pracować mniej, a więcej czasu poświęcać jej i córce Aurorze. Zrezygnował więc z czasochłonnej pracy naukowej, z kon- sultacji w Wydziale Zabójstw i wykładów w Wyższej Szkole Policyjnej. Zo- stał terapeutą, który ma stałe godziny pracy. Wydawało się to słuszną decy- zją, bo z czego właściwie zrezygnował? Czego mogło mu brakować? Tęsknił za opracowywaniem profili szaleńców zabijających innych ludzi? Za analizo- waniem czynów tak okrutnych, że odbierały spokojny sen, a jeśli w końcu udawało mu się zasnąć, za nagłym budzeniem przez komisarza Harry’ego Hole, który żądał natychmiastowych odpowiedzi na swoje niemożliwe pyta- nia? Czy może za tym człowiekiem, w którego zmienił go Hole, stwarzając z niego na własny obraz i podobieństwo czujnego maniaka, warczącego na każdego, kto ośmielił się przeszkodzić mu w pracy nad jedyną mającą we- dług niego znaczenie kwestią, i powoli, ale skutecznie odpychającego od sie- bie kolegów, rodzinę i przyjaciół? Cholera, pewnie że za tym tęsknił. Tęsknił za tym, co w tym było w a ż n e. Tęsknił za poczuciem, że ratuje ludzkie życie. I nie chodziło mu wcale o życie racjonalnie myślących przyszłych samobójców, którzy od czasu do czasu kazali mu zadawać sobie pytanie: jeżeli życie sprawia komuś taki ból, a nie możemy na to wpłynąć, to dlaczego po prostu nie pozwolić takiej oso- bie umrzeć? Tęsknił za tym, by być tym aktywnym, tym, który interweniuje, który ratuje niewinnego przed winnym. Za robieniem tego, czego nikt inny zrobić nie mógł, ponieważ to on, Ståle Aune, był w tym najlepszy. Po prostu.

Tak, tęsknił za Harrym Hole. Tęsknił za tym, by ten wysoki, ponury, zapija- czony mężczyzna o wielkim sercu dzwonił i prosił, a raczej rozkazywał Stålemu Aune stawić się w służbie społeczeństwu, by żądał złożenia w ofie- rze życia rodzinnego i spokojnego snu po to, żeby łapać kolejnego wyrzutka. Ale w Wydziale Zabójstw nie było już komisarza o nazwisku Harry Hole, a nikt inny do Stålego nie dzwonił. Znów przesunął wzrokiem po stronach gazety. Zwołano konferencję praso- wą. Od zabójstwa w Maridalen minęły już niemal trzy miesiące, a policja wciąż nie miała żadnych śladów ani podejrzanych. To była jedna z tych spraw, w których kiedyś zadzwoniono by do niego. Do zabójstwa doszło w tym samym miejscu i tego samego dnia, co w innej starej nierozwiązanej sprawie. Ofiarą był policjant, który wtedy uczestniczył w śledztwie. Ale to już przeszłość. Teraz chodziło o bezsenność przepracowanego biz- nesmena, do którego nie czuł sympatii. Wkrótce powinien zacząć zadawać mu pytania, które prawdopodobnie wykluczą zespół stresu pourazowego, bo koszmary senne siedzącego przed nim mężczyzny najwyraźniej nie prowa- dziły u niego do zaburzeń w codziennym funkcjonowaniu. Jego po prostu in- teresowało jedynie ponowne osiągnięcie szczytowej formy efektywności. Na- stępnie Aune zamierzał wręczyć mu kopię artykułu Imagery Rehearsal The- rapy Krakowa i… Nie pamiętał już pozostałych nazwisk. Poprosić o opisanie koszmaru na papierze i przyniesienie mu tego opisu następnym razem. Wspólnie zajmą się ułożeniem alternatywnego, szczęśliwego zakończenia snu, które mentalnie wytrenują, tak aby sen wydawał się przyjemniejszy albo wręcz zniknął. Aune słyszał monotonny usypiający szum głosu pacjenta i myślał o tym, że sprawa zabójstwa w Maridalen już od pierwszego dnia utknęła w mar- twym punkcie. Nawet gdy na jaw wyszły niezwykłe zbieżności ze sprawą Sandry w postaci daty, miejsca i osoby, ani KRIPOS, ani Wydział Zabójstw nie były w stanie posunąć się dalej. A teraz proszono opinię publiczną o na- mysł i zgłaszanie informacji, bez względu na to, jak mało istotne mogły się wydać pewne szczegóły. Tego właśnie dotyczyła wczorajsza konferencja pra- sowa. Aune przypuszczał, że to gra pod publiczkę. Policja poczuła, że musi się wykazać jakimś działaniem, zaprzeczyć, jakoby znalazła się w stanie pa- raliżu. Choć oczywiście na to właśnie wyglądało: bezradne, ostro krytykowa- ne szefostwo z rezygnacją zwraca się do opinii publicznej z prośbą o jakie- kolwiek podpowiedzi.

Spojrzał na zdjęcie z konferencji prasowej. Rozpoznał Beate Lønn. I Gunnara Hagena, naczelnika Wydziału Zabójstw, który coraz bardziej przypominał mnicha ze względu na wianuszek mocnych gęstych włosów ota- czających niczym wieniec laurowy lśniącą łysą czaszkę. Na konferencję przyszedł nawet Mikael Bellman, nowy komendant okręgowy, bo przecież chodziło o zabójstwo człowieka z własnych szeregów. Ściągnięta twarz. Szczuplejszy, niż Aune go pamiętał. Przyjazne mediom loki, zawsze staran- nie przycięte na odpowiedniej granicy, tak by nie dało się ich nazwać zbyt długimi, najwyraźniej musiały zniknąć gdzieś między stanowiskami szefa KRIPOS i Wydziału Przestępczości Zorganizowanej a gabinetem samego szeryfa. Aune pomyślał o niemal dziewczęcej urodzie Bellmana, podkreślo- nej długimi rzęsami i smagłą cerą z charakterystycznymi białymi plamkami. Na zdjęciu nic z tego nie było widać. Niewyjaśnione zabójstwo policjanta to oczywiście najgorszy z możliwych początków pracy komendanta okręgowe- go policji, którego błyskawiczna kariera opierała się wyłącznie na samych sukcesach. Bellman zaprowadził porządek wśród gangów narkotykowych w Oslo, ale to mogło szybko zostać mu zapomniane. Emerytowany policjant Erlend Vennesla co prawda formalnie nie został zabity na służbie, ale więk- szość ludzi rozumiała przecież, że jego śmierć miała w jakiś sposób związek z zabójstwem Sandry. Z tego powodu Bellman zmobilizował wszelkie środki i siły zarówno spośród własnych ludzi, jak i tych z zewnątrz. Tylko nie jego. Stålego Aune skreślono z listy. Było to w zasadzie naturalne, bo przecież sam o to prosił. A teraz wcześnie przyszła zima, a wraz z nią uczucie, że śnieg przysypuje ślady. Wystygłe ślady. Nie ma śladów. Właśnie tak wyraziła się podczas kon- ferencji prasowej Beate Lønn: wręcz rzucający się w oczy brak śladów tech- nicznych. Oczywiście sprawdzili wszystkich powiązanych w jakikolwiek sposób ze sprawą Sandry. Podejrzanych, krewnych, przyjaciół, a nawet kole- gów Vennesli, którzy pracowali przy tej sprawie. Bez żadnych rezultatów. W pokoju zapadła cisza i Ståle Aune po minie pacjenta poznał, że ten wła- śnie zadał jakieś pytanie i czeka na odpowiedź psychologa. – Hm. – Aune oparł brodę na zaciśniętej pięści i popatrzył pacjentowi w oczy. – A co pan o tym myśli? W spojrzeniu mężczyzny pojawiło się zdumienie. Aune przez moment już się bał, że pacjent poprosił o szklankę wody lub coś podobnego. – Co myślę o tym, że ona się uśmiecha? Czy o tym ostrym świetle?

– O jednym i o drugim. – Czasami wydaje mi się, że uśmiecha się, ponieważ mnie lubi. Kiedy in- dziej, że chce mnie nakłonić, żebym coś zrobił. Ale gdy przestaje się uśmie- chać, to ostre światło w jej oczach gaśnie i wtedy jest za późno, żeby coś stwierdzić, bo wtedy ona nie chce już nic mówić. Dlatego uważam, że to może wzmacniacz. Mam rację? – Hm… Wzmacniacz? – Tak. – Chwila milczenia. – Ten, o którym opowiadałem. Ten, który oj- ciec wyłączał, kiedy wchodził do mojego pokoju i mówił, że słucham tej pły- ty już za długo, że to graniczy z szaleństwem. Opowiadałem panu, że patrzy- łem, jak to małe czerwone światełko przy wyłączniku powoli gaśnie, aż w końcu znika. Jak oko. Albo jak zachód słońca. Myślałem wtedy, że ją tra- cę. To dlatego ona milknie pod koniec snu. To ona jest wzmacniaczem, który cichnie, kiedy ojciec go wyłącza. Wtedy nie mogę z nią rozmawiać. – Słuchał pan płyt i myślał o niej? – Tak. Nieustannie. Tak mniej więcej do szesnastego roku życia. I nie płyt. Płyty. – Dark Side of the Moon? – Tak. – Ale ona pana nie chciała? – Tego nie wiem. Najprawdopodobniej nie. Wtedy. – Hm. Nasza godzina dobiegła końca. Dam panu coś do poczytania na na- stępny raz. I chciałbym, żebyśmy ułożyli nowe zakończenie tej historii ze snu. Ona musi mówić. Musi coś do pana powiedzieć. Coś, co chciałby pan od niej usłyszeć. Na przykład, że pana lubi. Może pan trochę o tym pomyśleć przed następną wizytą? – Dobrze. Pacjent wstał, zdjął płaszcz z wieszaka i podszedł do drzwi. Aune usiadł przy biurku i spojrzał na kalendarz, który świecił mu w oczy z ekranu kom- putera. Już wyglądał na deprymująco wypełniony. Nagle psycholog uświado- mił sobie, że to znowu się stało. Kolejny raz całkiem wyleciało mu z głowy nazwisko pacjenta. Na szczęście znalazł je w kalendarzu. Paul Stavnes. – W przyszłym tygodniu o tej samej porze, w porządku, panie Stavnes? – Oczywiście. Ståle go wpisał. Kiedy podniósł wzrok, Stavnesa już nie było. Aune wstał, wziął gazetę i podszedł z nią do okna. Gdzie, u diabła, podzia-