kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Niemczynow Anna H. - W maratonie życia

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
N

Niemczynow Anna H. - W maratonie życia .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu N NIEMCZYNOW ANNA H. Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 325 stron)

Redakcja Anna Seweryn Projekt okładki i stron tytułowych Pracownia WV Fotografia Ewy Huryń na okładce © Anna Gajdzińska Wydawca informuje, że podczas sesji fotograficznej nie ucierpiał żaden krokus. Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Klaudia Dąbrowska Wydanie I, Chorzów 2017 Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 600 472 609 office@videograf.pl www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2017 tekst © Anna Harłukowicz-Niemczynow ISBN 978-83-7835-630-1

Dla Przemka, Remika i Lili Anny – mojej Rodzinie z miłością

195 metrów Za chwilę wszystko się skończy. Nie po to tu przyjechałam, aby teraz się poddać. Teraz, kiedy jestem już prawie na mecie, wiem, że mogę to osiągnąć. Choć bywa, że owo „prawie” robi wielką różnicę. Wiem, że za chwilę minie ból, a duma zostanie w sercu na zawsze. Zamknę burzliwy rozdział życia, po to aby otworzyć kolejny, z pewno‐ ścią spokojniejszy i bogatszy w stabilizację. Tyle już wycierpiałam, że grzechem byłoby osiąść na laurach, czując obezwładniający zapach zwycięstwa. Gdyby nie te przeklęte skurcze łydek, byłoby całkiem nieźle. Dlacze‐ go lepiej się nie przygotowałam? Mądry Polak po szkodzie… Zaraz umrę… wyzionę ducha i koniec. Lecz zrobię to dopiero wtedy, gdy na mojej szyi zawiśnie medal. „Jak to masz dość? – pyta moja ambicja. – Przecież sama tego chciałaś!”. Honor nie pozwoli mi zejść z trasy. Jeszcze ta mała dziewczynka, z tą przeklętą piłeczką. Jak to możli‐ we, że rodzice pozwolili jej przebywać samej na trasie biegu? O! Na szczęście matka ją zabrała. Niewiele brakowało, a zabiłabym się o tę jej piłkę. Po przebiegnięciu czterdziestu dwóch kilometrów mam minimalną zdolność kontrolowania własnego ciała. Podejrze‐ wam, że gdyby zdarzyło mi się przewrócić, ponowne zebranie się do truchtu graniczyłoby z cudem. Jasny gwint! Nie jestem wytrawnym biegaczem, nabijającym każde‐ go wieczora kilometry. Jestem zwykłą kobietą, matką, która truchta tyl‐ ko po to, aby wreszcie odpocząć od wykarmionej własną piersią trójki wiecznie kłócących się bachorów. Proszę, niech ten na górze wyba‐ czy mi, to że tak je nazywam. To tylko chwila słabości. Już naprawdę nie mogę… Z całych sił walczę, aby nie przejść do marszu, bo podob‐ no wtedy jest najgorzej, podobno wtedy kończy się maraton. Ja wcale nie chce go kończyć przed metą! Chcę biec, a nawet wlec się krokiem przypominającym coś na kształt biegu, wszystko jedno, byle do przo‐ du i byle to się już skończyło. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź króle‐ stwo Twoje… Niech to szlag! Nie jestem w stanie policzyć, ile razy w myślach od‐ mówiłam tę modlitwę. Panie, daj mi siłę. „Wszystko mogę w Chrystu‐

sie, który mnie umacnia”. Poradzę sobie. „Jeśli zmierzasz na szczyt, nie dziw się, że masz pod górkę!” – wy‐ czytałam gdzieś w Internecie. Czy ten, kto to napisał, przebiegł w swo‐ im życiu chociaż jeden maraton? Nieważne. Jakie to ma teraz znacze‐ nie? Myśl pozytywnie. „Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły. Biegną bez zmęczenia”. Wcale nie jestem zmęczona. Wcale a wcale. Tryskam energią. Jeszcze kilka minut i zamknę za sobą cały ból „tamtego” ży‐ cia, które, bądź co bądź, doprowadziło mnie do chwili, która trwa. Te‐ raz nie wolno mi się rozklejać. „Muszę być silna, chcę być silna, je‐ stem silna!” – krzyczę do siebie w myślach, bezgłośnie. Liczy się tylko moja wiara w siebie samą. Jeśli ja w siebie zwątpię, to któż we mnie uwierzy? Skupiam się na pozytywnych myślach: „Przecież nie ma sła‐ bych ciał – są słabe charaktery!”. Dobiegnę tylko do tego zakrętu, póź‐ niej będzie tylko jedna naprawdę mała górka, i po wszystkim. Poko‐ nam te kilkaset metrów i wreszcie dam nogom prawo łaski. Właśnie tutaj, gdzie kiedyś emocjonalnie umarłam, urodzę się na nowo. Pożegnam małą Michalinkę, której narodzin nie było mi dane doświadczyć. Chociaż… może to był mały Michał? Mam trzydzieści dwa lata i ponownie rozpoczynam swoje życie. – Proszę się odsunąć! To moja żona, chcę ją zabrać na bok, prze‐ cież blokuje trasę mety. Matylda, słyszysz mnie? Jak się nazywasz? – pyta Tomasz, przerywając mój spazmatyczny płacz radości. – Kochanie, przecież wiesz. – Uśmiecham się. – Jestem Matylda Ko‐ chanek-Ostrowska. Twoja żona i jednocześnie najszczęśliwsza kobie‐ ta na świecie. – Wyglądasz, jakbyś miała zaraz zejść. – Nie ma mowy, mój drogi, jeszcze trochę się ze mną pomęczysz. Właśnie narodziłam się na nowo.

Pierwszy kilometr Matylda Kochanek-Ostrowska to ja. Przede wszystkim jestem czło‐ wiekiem, a zaraz później kobietą, żoną i mamą. Staram się o tym nie zapominać. Hierarchia przede wszystkim. Jestem malutka, drobniutka i, zdawałoby się, słaba. Lecz myślę o sobie inaczej. Jestem silną babą z jajami tak wielkimi, jakich często brak współczesnym facetom. Nie żebym była feministką, nie jestem. Chociaż ostatnio obiło mi się o uszy, że każda kobieta jest trochę feministką. Zwał jak zwał, nie można mi jednak ująć tego, że radzić sobie w życiu potrafię. Jestem pewna siebie i uważam to za zaletę. Nie uwieszam się na moim Tom‐ ku. Mimo że nie jesteśmy długo po ślubie, to wiele razem przeżyliśmy. Mogę na niego liczyć. Każdego dnia jestem wdzięczna losowi, za to, że postawił go na mojej drodze. Tomek… hm… uśmiecham się na myśl o nim. Mój mąż jest dinozau‐ rem. Gatunkiem objętym szczególną ochroną. Dba o mnie z wyjątko‐ wą starannością. Jest zaradny, pracowity, uczciwy, czuły i… jeszcze przystojny. Bardzo przystojny. Jest tak przystojny, że sama sobie za‐ zdroszczę takiego ciacha w łóżku. Wychowujemy razem trójkę dzieci. Jest genialnym ojcem dla Kajtka, Ani i Tośki. Najstarszy jest dwunastoletni Kajtek. Jest dzieckiem z mojego pierw‐ szego małżeństwa. Przez kilka lat wychowywałam go sama. Jego oj‐ ciec postanowił rozwinąć żagle zaraz po tym, jak oświadczyłam mu, że jestem w ciąży. Tak więc on się rozwijał, a ja… też się rozwijałam, tylko trochę inaczej. Ale o tym później. Nasz synek to typowy intelek‐ tualista. Nie lubi się fizycznie męczyć, kocha wygodne fotele, w któ‐ rych może się zanurzyć, czytając najnowsze informacje dotyczące wszechświata. Kiedy mam problem z tym, aby coś szybko policzyć, pytam Kajtka – jest żywym kalkulatorem. Córeczki przyszły na świat w bardziej cywilizowanych warunkach. Najpierw Ania, która imię otrzymała po mojej babci. Babcia ma chłon‐ ny i błyskotliwy umysł, jest taktowna i delikatna. Dziadek za nią szale‐ je. Każdego ranka wstaje przed szóstą tylko po to, aby przynieść bab‐ ci jeszcze gorące bułki od zaprzyjaźnionego piekarza. Innego pieczy‐ wa babcia nie uznaje, no, chyba że przyniosę jej własnoręcznie upie‐ czony chleb na naturalnym zakwasie. Wtedy bułki idą w odstawkę.

Bardzo bym chciała, aby Anulka miała tak dobre życie jak jej prabab‐ cia. Która matka nie chce tego dla swoich dzieci? Anulka ma dopiero cztery latka. Jest oczkiem w głowie Tomka. Córunia tatunia, perełka tętniącego życia. Ciągle podskakuje i cieszy się każdą minutą. Uczę się tego od własnego dziecka. Pasja w czystej postaci. Najmłodsza, dwuletnia Tośka, jest dziełem przypadku i chwilowego wzlotu namiętności. W przeciwieństwie do Ani, Tośka nie była plano‐ wana. Zaskoczyła nas nie mniej niż zima zaskakuje drogowców. Naj‐ pierw płakałam z żalu nad losem, że jak ja niby teraz dam sobie radę z trójką dzieci, a potem, kiedy już czułam pierwsze ruchy jej płodowe‐ go życia, płakałam ze szczęścia. Kiedy się urodziła, całkowicie zwario‐ wałam na jej punkcie. Tosia jest oazą spokoju. Całkiem inna od swoje‐ go rodzeństwa. Jest nagrodą za nieprzespane noce, które zafundowa‐ ły mi jej poprzednicy. Tak samo jak ja – jest biegaczką. Co prawda na razie tylko bierną, ale kto wie, może jeszcze dane mi będzie poczła‐ pać za nią w jakimś maratonie? Ech… rozmarzyłam się. Jestem niepoprawną marzycielką, aczkolwiek twardo stąpam po zie‐ mi. Oczywiście, że te dwie cechy można ze sobą połączyć. Właśnie bycie mamą samotnie wychowującą dziecko mnie tego nauczyło. Tak, byłam mamą samotnie wychowującą dziecko, chociaż nigdy nie mówi‐ łam o sobie „samotna matka”. Przecież miałam Kajtka, to jak mogłam być samotna? Matka nigdy nie jest samotna. Mieliśmy siebie. Tylko ja i Kajtek, Kajtek i ja. Mężczyzna mojego życia. Żaden inny nie miał do mnie dostępu. Po rozwodzie z jego ojcem dostałam alergii na testosteron. Moje cia‐ ło nagle zostało wyposażone w genialny system ochronny, zwany „pa‐ szoł won, dziadu”, przez który żaden hormon płci męskiej nie miał naj‐ mniejszej szansy się przebić. Byłam sobie sterem i okrętem, a Kajtek był moim portem. To do niego każdego wieczora cumowałam. Patrzy‐ łam na maleńkie, ufnie śpiące ciałko… Tak dużo wtedy pracowałam. Wstawałam o świcie, aby zdążyć zaprowadzić go do przedszkola, po‐ tem biegłam do pracy, uczyć angielskiego naszą polską młodzież, na‐ stępnie wracałam po Kajtka i zaczynała się druga część dnia, zwana „korepetycje”. Kajtek jest „dzieckiem ludu”. Potrafi odnaleźć się w każ‐ dej sytuacji. Przez to, że tak często zostawiałam go u coraz to innej cioci, babci, opiekunki, to stał się bardzo samodzielny i nad wyraz do‐

rosły jak na swój wiek. Mój syn to urodzony mówca. Mały profesor z ogromną wiedzą o ko‐ smosie. Potrafi opowiadać o tym godzinami. Nawet kiedy nikt go nie słucha – opowiada i opowiada z takim błyskiem w oku, że poraża każ‐ dego, na kogo spojrzy. Jestem z niego taka dumna. Nie wiem, czy można być dumnym bardziej. Nad moim synem mogłabym się rozpły‐ wać godzinami. Oczywiście uważam, że jestem bardzo obiektywna – jak każda matka zresztą. Rozstanie z ojcem Kajtka bolało, oj, bardzo bolało. Najbardziej bola‐ ło szukanie pocieszenia w ramionach innego. Jak to się mówi – dosta‐ łam za swoje. Postronni ludzie mogliby stwierdzić, że u jego boku mia‐ łam wszystko, jednak nie było to prawdą. Jeśli wszystkim można na‐ zwać dach nad głową i jako takie zabezpieczenie finansowe, to tak, miałam wszystko. Wszystko oprócz miłości, ale o tym też później. Tak łatwo jest oceniać postępowanie innych, komentować decyzje, które odważyli się podjąć. Tylko ludzie ludziom potrafią zgotować najbar‐ dziej zaskakujące koleje losu. „Zanim ocenisz kogoś, spróbuj założyć jego buty” – zwykła mawiać moja babcia Ania. *** – Mamusiu, kiedy wrócimy do domku? Tatuś nas już tam nie chce? – zapytał po raz setny Kajtek. Nie wiem, ile razy słyszałam to pytanie. Usta Kajtka wypowiadały je niczym modlitwę – każdego ranka, wieczora, przed śniadaniem, po śniadaniu, przed obiadem, po obiedzie, przed kolacją, po kolacji i jeszcze kilkakrotnie w ciągu dnia, między posiłkami. Można było zwariować. Kiedy mnie o to pytał, jego oczy robiły się większe niż pięć złotych, a policzki różowiały w jednej chwili. Pytał i pytał, cho‐ ciaż milion razy odpowiadałam w taki sam sposób, to miałam wraże‐ nie, że mój syn będzie tak pytał aż do momentu, w którym usłyszy odpowiedź, która go usatysfakcjonuje. – Kajtuniu, nigdy tam już nie wrócimy – odpowiadałam. Opowiadałam mu o ojcowskiej miłości. Bo niby co miałam mu opo‐ wiadać? Kładłam swojemu dziecku do głowy, że nasze rozstanie nie jest jego winą. To zresztą była prawda. „Dorośli ludzie czasami zmie‐

niają swoje życiowe plany, ale nie ma to nic wspólnego z tobą” – mó‐ wiłam. Tak poradził mi pan Edward – psycholog, do którego chodzi‐ łam na terapię. Jak mantrę powtarzał mi, że nie ma rozwodu, który by się nie odbił na psychice potomstwa. – Wszystkie te dyrdymały o rozstaniach w przyjaźni ludzie wymyśla‐ ją tylko po to, aby uśpić swoje wyrzuty sumienia – mawiał mój ów‐ czesny życiowy mentor. – Proszę pani, ja nie wierzę w przyjaźń po‐ między ludźmi, których losy doprowadziły do rozwodu – dodawał. W dużej mierze to ja zafundowałam swojemu dziecku taki los, więc zmuszona byłam słuchać tych pytań. To ja miałam obowiązek na nie odpowiadać. Taka była moja kara… a przynajmniej tak wtedy myśla‐ łam. Przecież nie mogłam powiedzieć własnemu dziecku, że jego oj‐ ciec od kilku lat prowadził podwójne życie. Dla Kostka Kochanka by‐ łam życiową pomyłką. „Nie udało się nam – niech każdy idzie w swo‐ ją stronę, tak będzie lepiej” – powiedział. A miało być tak pięknie! Ja, zaczarowana Matylda, miałam go zmienić. Mój wdzięk miał na niego działać wiecznie. Taka była teoria. Praktyka okazała się nieco bardziej okrutna i już chwilę po ślubie z tego całego zaczarowania zo‐ stało jedynie rozczarowanie. Proza życia odarła nas ze złudzeń. Chociaż babcia Ania zawsze mi powtarzała, że zmienić to ja mogę sobie skarpety, a nie chłopa, to jakoś tak nie bardzo chciałam jej wie‐ rzyć. „Przez czterdzieści lat nie nauczyłam dziadka nosić kapci” – mó‐ wiła na dowód swojej teorii. Kazała mi się trzymać z dala, od tego po‐ żal się boże Kochanka! – Przecież jemu tylko wsiu bźdźiu w głowie. Przewraca tym młodym dziewczynom w głowach i tyle z tego wszystkiego. Będziesz kolejną, zobaczysz! Obyś tylko sama z dzieckiem kiedyś nie została. Ten Ko‐ stek całe życie będzie biegał w krótkich galotach. Nigdy z nich nie wyrośnie – gadała i gadała. Nie było widać końca tego jej gadania, które często żartobliwie na‐ zywałam krakaniem albo też gderaniem. Mimo to słuchałam babci. Nawet kiedy jej słowa pozornie puszczałam mimo uszu, zawsze część z nich wsiąkała na zawsze w moją pamięć, zupełnie tak jak woda w wysuszoną gąbkę. Dziś mądrość babci jest ze mną w każdej chwili życia.

Wtedy, zakochana po uszy, próbowałam bronić swojej pierwszej po‐ ważnej miłości. Prosiłam babcię, aby wreszcie przestała krakać. – Wiesz, że specjalnie dla mnie zrezygnował z występu w Jaroci‐ nie? – zagadnęłam pewnego dnia. – Dobra, dobra. Specjalnie dla ciebie… – Babcia tylko westchnęła. – Jego kapela miała grać tam koncert. To była wielka szansa dla Kostka. Przecież wiesz, że śpiewanie to całe jego życie. Zmienił się, mówię ci. Nie wierz temu, co ludzie gadają na prawo i lewo – próbo‐ wałam ją przekonać. – Wnusiu, jestem już za stara na to, aby wierzyć plotkom. Nie ob‐ chodzi mnie to, co gadają ludzie! Patrzę na niego i widzę, że to nie jest chłopak dla ciebie. Znalazł sobie młodziutką i naiwną. Pobawi się i zostaniesz sama. Zobaczysz. On nie jest zdolny do miłości! Ech… gdybym wtedy jej posłuchała… Ona pierwsza go przejrzała na wylot. Tłumaczyła mi, że mój wybranek oprócz siebie, nie kocha nikogo więcej. Tak samo jak i jego ojciec. To od babci usłyszałam hi‐ storię rodziny Kochanków. – Biedna Bożena Kochankowa wiecznie sama była. Rodziła tych nic‐ poni jednego po drugim. Stary Bogdan Kochanek jak tylko z morza wracał, to zaraz kolejne dziecko w drodze było. Żeby chociaż się jej córka trafiła, a to same chłopaczyska – ciągnęła swą opowieść babcia. – Ty wiesz, Matylda, ile trzeba trudu, aby wychować czterech synów? W dwójkę ciężko, a co dopiero samej. Bogdan był innego zdania. Uważał, że on na dom zarabia, a domem ma się zająć żona. Nic dziw‐ nego, że biedna Kochankowa zaczęła do kieliszka zaglądać. Każdy so‐ bie próbuje radzić, jak tylko potrafi. Oj, złą drogę wybrała, ale cóż… takie życie. Wierny też jej nie był, sama widziałam. Ten Twój Kostek to taki sam jak i jego ojciec. Nie zaspokoi głodu chlebem z jednego pieca. Wszystkie piekarnie dookoła będą jego, tak jak i Bogdana były. Dopiero starość go na tyłku posadziła. Rozchorował się na stare lata i dopiero zaczął rodzinę cenić. Szkoda, że Kochankowa tych lat nie dożyła. Oj, biedna kobiecina, biedna… Niedaleko pada jabłko od ja‐ błoni, Matyldziu. Posłuchaj mnie, dziecko, posłuchaj. Nie będziesz ża‐ łowała. Czekałam, aż wreszcie da spokój, ale jej wywodom na temat życia

nie było końca. Teraz, jak sobie o tym pomyślę, to dociera do mnie, że gdybym posłuchała jej rad, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Lecz czy lepiej? Tego nie wie nikt, bo przecież to, co się nigdy nie wydarzyło, nie ma prawa istnieć, więc nie ma najmniejszego sen‐ su o tym myśleć. – Cały czas się zastanawiam, dlaczego młodość nie pobiera nauk od starszych pokoleń. Wyfruwa z gniazda młody ptak i myśli, że świat się zmieni. A świat, wnusiu, jest zawsze taki sam. Tylko ludzie patrzą na niego z różnych perspektyw. Tak bardzo bym chciała, abyś na Kostka Kochanka spojrzała moimi oczami. Może wtedy dostrzegłabyś to, co mam na myśli… A zresztą… – Urwała w pół zdania, co od razu wyko‐ rzystałam, wtrącając do jej monologu swoje pięć groszy. – Przestań wreszcie gadać, babciu. Ciesz się moim szczęściem. – Dobrze, już dobrze. Nic więcej nie mówię. Ufff… miałam spokój, przynajmniej do następnego razu. Jednak tro‐ chę zastanawiałam się nad tym, co mówiła. Wiedziałam, że jest bar‐ dzo mądrą kobietą i chce dla mnie dobrze. Byłam z nią bardzo zwią‐ zana. Babcia Ania była kimś, kogo potrafiłam słuchać, nie denerwując się i nie oburzając, że wtrąca się w moje życie. Tylko ona mogła robić to bezkarnie. Wiedziałam, że w jej radach nie ma ani cienia pogardy dla moich decyzji. Potrafiła odważnie wyrażać swoje zdanie, nie ura‐ żając przy tym mojej wrażliwej młodej duszy. Mogę śmiało powie‐ dzieć, że na każdym etapie mojego życia była mi bratnią duszą. Ko‐ cham ją bardziej niż własną matkę. Ufam jak nikomu na świecie. Do‐ brze mieć takiego człowieka obok siebie. *** Serce waliło mi jak oszalałe. Czekałam na ten moment cztery lata. Już po urodzeniu Ani marzyłam o tym, że przebiegnę maraton. Chcia‐ łam pokazać całemu światu, na co mnie stać. Udowodnić, że mogę pokonać słabości swojego ciała i umysłu. Dam z siebie wszystko. „Je‐ stem dobrze przygotowana. Przynajmniej tak mi się wydaje” – myśla‐ łam w trakcie ostatnich dni przed godziną „zero”. Niby w siebie wierzy‐ łam, ale jakiś znikomy procent niepewności tkwił gdzieś na samym dnie mojego jestestwa i dlatego właśnie czułam się tak fajnie. Owa

niepewność dodawała tylko pikanterii całemu przedsięwzięciu, zwane‐ mu maratonem. Przygotowywałam się na tyle, na ile mogłam w ciągu dwóch tygodni przed biegiem, zjadając więcej makaronu niż niejeden mieszkaniec Italii jest w stanie zjeść przez miesiąc. Zapasy glikogenu mięśniowego miałam zdecydowanie w nadwyżce. Myślałam optymi‐ stycznie. W trakcie przygotowań zostawiłam za sobą ponad dwa tysią‐ ce kilometrów. „Uda się. Wiem, że mi się uda. Jestem dobrze przygotowana mental‐ nie. Maraton biegnie głowa i serce. Nogi są tylko narzędziem” – po‐ wtarzałam do swojego odbicia w lustrze. Niebawem miałam przeko‐ nać się o tym, czy to prawda. Już nie mogłam się doczekać. Dzień wcześniej odebraliśmy pakiet startowy. Byłam taka szczęśliwa i podekscytowana. Tomek nie mówił nic, tylko robił mi zdjęcia. Dumnie podpisałam się w okienku obok własnego nazwiska. KOCHANEK- OSTROWSKA Matylda: numer startowy sto czterdzieści dwa. – Tomasz, zobacz, jakie to szczęście. Pobraliśmy się czternastego lutego, to prawie jak sto czterdzieści dwa! Do tego jeden plus cztery, plus dwa, daje siedem, a powszechnie wiadomo, że siódemka to szczęśliwa cyfra. To będzie cudowny bieg, zobaczysz. Jak nic złamię cztery godziny. – Ty się lepiej skup na tym, aby nogi nie złamać – droczył się ze mną. – Oj, jakiś ty miły. Zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Twoja wiara dodaje mi skrzydeł. Zaraz chyba pofrunę. – Jak będziesz leciała, kochanie, to uważaj na linie elektryczne – mogą zepsuć ci fryzurę. – Już ty się o moje włosy nie martw, mój ty urodzony optymisto. – Pocałowałam czule jego szorstki, nieogolony policzek. Tomek nigdy nie lubił okazywać swoich uczuć. Mimo to zawsze wie‐ działam, że kocha mnie jak nikt inny na świecie. To on od początku wiedział, że zostanę jego żoną. Mi dojście do takich właśnie wniosków zajęło trochę więcej czasu. Na samą myśl o historii naszej miłości uśmiecham się do siebie. Miałam w życiu naprawdę wielkie szczęście. Zresztą cały czas sądzę, że jestem szczęściarą. Mój mąż pojawił się w naszym życiu przez przypadek-wypadek. Bo jak inaczej można na‐ zwać fakt, iż cofając moim rozpadającym się oplem corsą, wjechałam

z impetem w jego wymuskaną i błyszczącą toyotę? Nigdy nie zapo‐ mnę wyrazu jego twarzy. Wysiadł z samochodu, z zamiarem namacal‐ nego wymierzenia sprawiedliwości gamoniowi, nieumiejącemu kiero‐ wać. Kiedy jednak spojrzał w przerażone oczy Kajtka, cała jego złość umknęła w jednej chwili. Zdołał tylko z siebie wydusić: – Czy wszystko w porządku? – Tak – odpowiedziałam. – Nasz rupieć jakoś to przeżyje. Już nic bardziej oszpecić go nie może. Gorzej z pańskim pięknym samocho‐ dem. – Proszę się nie martwić sprawami tak błahymi. – Posłał mi rozbraja‐ jący uśmiech. – Mógł pan nie stawać na drodze mojej mamusi. Zawsze jak się spieszymy, to przytrafiają się nam takie wypadki. – Nie mówi się wypadki, a przypadki – poprawiłam synka. – Co to za różnica, jak już i tak jest po wszystkim – odparł Kajtek, rozkładając ręce. Jego gest bardzo nas rozbawił i rozładował napiętą atmosferę. Wymieniliśmy się numerami telefonów w celu omówienia formalności związanych z ubezpieczeniem aut i każde wróciło do swojego życia. Tomasz wtedy już przeczuwał, że kraksa, którą spowodowałam, nie była dziełem przypadku. Ten przypadek-wypadek zmienił nasze życie na zawsze. Wystarczyło jedno spotkanie dwojga oczu, aby połączyć na zawsze trzy światy. Mój, Tomka i Kajtusia. *** Stałam na starcie i ustawiałam swój zegarek, który za chwilę miał za‐ cząć odliczać czas. Jeszcze tylko parę godzin i będę inną osobą. Do‐ okoła czuć było zapach mentolowych maści – zapach biegacza. Chy‐ ba każdy miał tam nasmarowane kolana. Ja również. – Doczekałaś się tego dnia – szepnęłam sama do siebie. Byłam to‐ talnie skupiona na celu. Nagle przed oczami ukazał mi się ogromny napis: NASZA MAMA MATYLDA NIE BATON – PRZEBIEGNIE DZIŚ MARATON!!! NUMER STO CZTERDZIEŚCI DWA JAK BŁYSKAWICA GNA. NA MECIE SIĘ SPOTKAMY – BARDZO CIĘ KOCHAMY!!!

Cały Tomasz! Ustawił nasze dzieci w rządku i wszyscy dumnie pa‐ trzyli, jak mama wreszcie idzie, a raczej biegnie po swoje. Zastana‐ wiałam się, kiedy oni zdążyli to przygotować. Jak zdołali to przede mną ukryć? Byłam szczerze wzruszona. Kajtek wyglądał na przerażo‐ nego całą sytuacją. On jedyny z trójki naszych dzieci był świadomy ogromu tego dystansu. Kilka dni wcześniej prosił Tomka, aby ten poje‐ chał z nim na czterdziestodwukilometrową przejażdżkę samochodem. Kiedy wrócili, młody milczał. Wiedziałam, że się o mnie martwi. „Kup mi półfrancuskie rogaliki, Kajtuś, wiesz, te moje ulubione. Na mecie będę bardzo głodna”– poprosiłam. Moje słowa wywołały uśmiech nie tylko na twarzy Kajtka, ale też na twarzy Tomka, którego oczy zdawały się mówić: „Cała Matylda”. Teraz wszyscy stali w rządku, trzymając ten transparent. Ania coś do mnie wołała, ale nie byłam w stanie nic zrozumieć . Było głośno i cia‐ sno – jak to na pierwszych metrach biegu. Tosieńka zatykała uszy. Była szczerze wkurzona, że matka zaserwowała jej tego typu atrakcje. Tomasz jak zwykle panował nad sytuacją. Za chwilę wystartuję w biegu swojego życia. Będę miała sporo cza‐ su, aby to i owo przemyśleć. Pogodzić się w końcu z tym, co przyszło mi doświadczyć. Właśnie dziś raz na zawsze rozliczę się z przeszło‐ ścią. Zrobię to właśnie tu, w Kołobrzegu. To miasto mnie ukształtowa‐ ło. Spędziłam tu kawał życia. Wyjechałam dopiero jako trzydziestolet‐ nia kobieta po przejściach, z kilkuletnim Kajtkiem u boku i nadzieją na lepsze jutro. *** Zaczęło się wielkie odliczanie. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden – START! Usłyszałam strzał i za‐ częłam biec. Czas: 5.10.

Drugi kilometr Miałam siedemnaście lat, jak go poznałam. Byłam zakompleksioną grubaską z pierwszego LO. Moja duma, że to właśnie na mnie zwrócił uwagę, urastała co najmniej do rozmiarów londyńskiego Big Bena. Wszystkie dziewczyny się w nim kochały. Kostek Kochanek – marze‐ nie każdej z nas. Samo jego nazwisko intrygowało i sprawiało, że wszystkie czułyśmy się przy nim wyjątkowo. Przystojny, wysoki blon‐ dyn o niebieskich oczach. Grał w kapeli rockowej o nazwie, która dziś wydaje mi się infantylna do bólu – Smile Sun. Uśmiech słońca? Kto na to wpadł? Tak czy inaczej, nastolatkom imponowało takie walenie w bębny. Wszystkie wyobrażałyśmy sobie siebie w roli żony Kostka Kochanka, żyjącej w blasku fleszy i pozującej dumnie na tak zwanych ściankach. Dlaczego wybrał właśnie mnie? Do dziś nie mam zielonego pojęcia. Uważałam się wtedy za karykaturę piękna. Wyglądałam co najmniej zabawnie, żeby nie powiedzieć, komicznie. Mimo że rodzi‐ ców było stać na drogie ubrania i gadżety, ja jakoś nie umiałam tych możliwości wykorzystać. W zamian za to wolałam się odchudzać. Chciałam być piękna. Dorównywać chociaż w małym stopniu tym wszystkim kręcącym się wokół niego laskom. Było mi wstyd. Ktoś, kto nigdy nie był gruby, nie ma pojęcia, co czuje osoba dotknięta tym problemem. Jaką walkę musi sama ze sobą stoczyć, aby wyjść z domu. Świat nie lubi brzydkich ludzi, a brzydcy ludzie sami siebie oszukują, powtarzając wyświechtane frazesy, że przecież liczy się wnętrze. „Nie ocenia się książki po okładce” i takie tam podobne srele morele. Byłam brzydkim, grubym dzieckiem, a potem brzydką, grubą nastolatką. Nikt nie zastanawiał się nad tym, co mam w środku, tylko paplał, co mu ślina na język przyniesie. „Gruba” „świnia”, „prosiak”, „tłuścioch”, „locha” – to były określenia, jakimi raczyły mnie w szkole dzieci. Koleżanki matki, nie przebierając w słowach, komentowały: „Ależ ta twoja Matylda to ma na czym usiąść. Oddychać też ma czym” – mówiła jedna. „Trzy jajca na śniadanie? Ja tyle zjadam przez cały tydzień. Ukrócić jej trzeba to żarcie, bo się do reszty zapasie” – wtórowała kolejna. Tak oto troszczyły się o mnie przyjaciółki mojej matki. Ona sama nie odzywała się słowem w mojej obronie.

Biegłam wtedy do babci Ani, szukając w jej ramionach pocieszenia. Byłam jej pięknym kwiatuszkiem. Kochała mnie nad życie. Zawsze miała dla mnie cukiereczki w szufladzie, mimo że w tamtych czasach nie tak łatwo było je dostać. Tuliła w ramionach, ocierając płócienną haftowaną chusteczką moje wielkie jak grochy łzy. – Matyldziu, zobaczysz, jeszcze wszystkim utrzesz nosa, moja mała kaczuszko. Wyrośniesz na pięknego łabędzia. Wspomnisz moje słowa, kochana. A teraz nie martw się tym wcale. Im gruby schudnie, tym chudy zdechnie. Pamiętaj to, dziecino. Jesteś jeszcze taka młodziutka. Masz całe życie na to, aby schudnąć. Dziś wiem, że babcia Ania również cierpiała, widząc bezradność swojej córki Zofii, której życiowa rola zaczynała się i kończyła na tym, aby zdobyć coraz większą liczbę nikomu niepotrzebnych do ży‐ cia przedmiotów. Liczyło się tylko to, aby mieć, mieć i mieć. „Być” zostawało zepchnięte na dalszy, zapomniany plan. Matka była mi‐ strzynią dbania o pozory. Mogłabym ją porównać do Pani Dulskiej z dramatu Gabrieli Zapolskiej. Uważała, że rzeczy mają duszę. Potrafi‐ ła ją dostrzec choćby w glinianej doniczce upolowanej na pchlim tar‐ gu. Szkoda, że nie widziała duszy własnej córki. Nic dziwnego, że kie‐ dy tylko Kostek machnął ręką, poleciałam za nim, merdając ochoczo ogonkiem, niczym zbłąkany, bezpański kundel. Pragnęłam zaintereso‐ wania kogoś innego niż moja babcia. Kostek Kochanek to był ktoś! Nie można było przejść obojętnie obok tak fascynującego mężczyzny. Był starszy ode mnie o dziesięć lat i był mężczyzną, w pełnym tego słowa znaczeniu. Wzbudzało to we mnie podziw, a w sercu mojej babci Ani – przerażenie. – Matyldziu, on powinien sobie znaleźć kogoś w swoim wieku. Uczepił się młodej dziewczyny i teraz będzie się popisywał – wzdy‐ chała, nie wiadomo, czy do mnie, czy do losu… Ja go pokochałam. Przynajmniej tak myślałam o tym przepełniają‐ cym mnie uczuciu. Nie chciałam widzieć tego, że adoruje moje kole‐ żanki. Zawsze dookoła miał wianuszek dużo młodszych od siebie dziewczyn, bo starszym trudniej było zaimponować, a Kostek nie bar‐ dzo lubił się przemęczać. Zaimponowanie rówieśniczce wymagałoby większego zaangażowania – to już było zdecydowanie za dużo jak na

prosty styl rozumowania mojego pierwszego męża. Jak przystało na prawdziwego rockmena, po każdym koncercie sza‐ lał do białego rana, nie szczędząc sobie alkoholu. Potem wracał do mnie, a ja gotowałam mu zupę ogórkową, bo przecież biedny Kostuś musiał być w pełni sprawny, aby móc wieczorem odbyć kolejną próbę kapeli. Byłam jego przystankiem. Wystarczały mi ochłapy miłych słów, aby grzać się w ich cieple przez całe tygodnie. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku stawałam się kobietą ulepioną z jego skąpych szeptów, rzucanych od niechcenia w moim kierunku. Nie potrzebowałam wiele. Kostek był moim narkotykiem. Byłam cią‐ gle „na głodzie” miłości. Chciałam wierzyć w jego miłość. Tymczasem on miał nawet trudność z tym, aby zwracać się do mnie po imieniu. Ja po prostu byłam kimś, nie wiadomo kim. Niby mnie kochał, niby nazwa kapeli miała odzwierciedlać to, kim dla niego byłam, lecz ja nigdy do końca nie mogłam uwierzyć, że jestem jego uśmiechem słoń‐ ca… Dziś, kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosków, że ożenił się ze mną w wyniku presji otoczenia, które z każdej strony przypominało mu, że po trzydziestce to już pora się ustatkować. Więc się ustatko‐ wał. Pobraliśmy się, kiedy ja miałam lat dwadzieścia, a on trzydzieści. Mój ojciec był wniebowzięty. Nie byłam córeczką tatusia. Ojciec miał jedną muzę i nie byłam nią ja. Kiedy związałam się z Kostkiem, kamień spadł mu z serca. „Pójdzie do chłopa i będzie spokój” – skwi‐ tował jednym zdaniem. Nigdy nie miałam z nim bliskiej relacji. Poza moją matką nikt na świecie dla niego nie istniał. Nigdy nie pamiętał, kiedy mam urodziny. Jednak kochałam go, bo przecież był moim oj‐ cem. Całe życie ciężko pracował na to, abym mogła się uczyć. Wzra‐ stałam z myślą o tym, że lekko pracuje ten, kto swój trud wkłada w naukę. Sama teraz ciągle to powtarzam Kajtusiowi. Wiedza daje władzę, tego jestem pewna. Zawsze jest jeszcze coś, czego warto się dowiedzieć i co warto przeczytać. Niewątpliwie od ojca nauczyłam się jednego – szacunku do pracy. Czego jak czego, ale jej Zenon Lasecki nie bał się nigdy. Pamiętam jego spracowane ręce, rozłożone równole‐ gle na poduszce, na której sypiał. Odkryta klatka piersiowa i ciężki oddech człowieka, który przeżył niejeden morski sztorm. Był ryba‐ kiem, nosił gumowy kombinezon i pił gorącą herbatę ze srebrnego

termosu. Takim go pamiętam. Zmarł krótko po moim ślubie z Kost‐ kiem. Nie zdążył zobaczyć Kajtka i nie zdążył się nim ucieszyć. Może o jego urodzinach by pamiętał? Kto wie. Zawsze chciał mieć syna, a miał tylko mnie. Tak, jestem pewna, że Kajtek zdobyłby serce dziad‐ ka. Moja matka od momentu ślubu z ojcem była ciągle na urlopie. Naj‐ pierw zdrowotnym, bo dokuczały jej migreny, później macierzyńskim i wychowawczym, a w końcowej fazie wzięła sobie urlop od życia. Jej codziennym obowiązkiem było picie kawy, malowanie paznokci, czy‐ tanie łzawych romansów i odwiedzanie wszystkich koleżanek, potrze‐ bujących jej życiowych porad. Każdego wieczora wychodziła „zała‐ twiać sprawy” – cokolwiek to oznaczało. Nie pamiętam, aby czytała mi książki czy bawiła się ze mną w ogrodzie. Ojciec gwarantował jej bajkowe życie. Miała wszystko, czego sobie zażyczyła. Zosiulka była oczkiem w głowie Zenona – okręciła go sobie wokół palca. Rodzice nigdy nie zdecydowali się na więcej potomstwa w obawie o to, że Zo‐ sieńce zmieni się kształt piersi. Nie pamiętam, ale babcia Ania mówi‐ ła, że nie miałam w ustach ani jednej kropli matczynego mleka. Nigdy więc w domu nie padało określenie, że wyssałam coś z mlekiem mat‐ ki, na całe szczęście. Jestem od niej tak różna, że trudno uwierzyć w łączące nas więzy krwi. Kiedyś nawet wpadłam na pomysł, że je‐ stem adoptowana, ale to było dawno temu. Nie powinnam tak myśleć. Oby nigdy żadne z moich dzieci nie pomyślało o mnie w podobny sposób. Nie oceniam zachowania matki, bo nie jest to moją rolą. Bóg każde‐ mu zsyła takie problemy, jakie uważa za adekwatne do poziomu jego emocjonalnego rozwoju. Matka miała w życiu jeden problem – zdążyć wydać to, co zarobi ojciec. W tym była naprawdę dobra. Czego nie zdążyła wydać, to rozpożyczyła na wieczne oddanie swoim, wątpliwie wielbiącym ją, koleżankom. Każdy człowiek jest jednak inny i każdy ma prawo tu być. Czy kocham moją matkę? Zastanawiam się nad tym czasami. W gruncie rzeczy to dobra kobieta. Sama nie wiem… Chyba po prostu ją toleruję. Na pewno każdego dnia staram się jej wybaczyć to, czego nie miałam. Nauczyła mnie wspinaczki na wyżyny własnej emocjonalności. Nie mogę myśleć o niej w sposób negatywny, bo to

zniszczy tylko mnie samą. Potrafię współodczuwać. Żyję pełnią życia. Przewrotne to… wiem. *** To dopiero początek biegu. Drugi kilometr. Moje myśli krążą jak sza‐ lone. Przypominam sobie tekst „Dezyderaty”. Na każdym etapie życia byłam z nim blisko związana. „Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy. O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie bądź na dobrej stopie ze wszystkimi. Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść […]. Przy całej swej złudności, znoju i rozwia‐ nych marzeniach jest to piękny świat. Bądź uważny. Dąż do szczę‐ ścia”. Znalezione w starym kościele świętego Pawła w Baltimore, da‐ towane na 1692 r. *** Stojąc na starcie, myślałam tylko o tym, iż to właśnie dziś emocjonal‐ nie rozliczę się z własną przeszłością. Wybaczę sobie to, co wymaga wybaczenia. Pokocham w sobie to, co jeszcze nie doświadczyło mojej miłości. Udowodnię, że mogę. Maraton to nie jest zwykły bieg. Na każ‐ dym kroku będę to podkreślać! Nie bez przyczyny zwą go królewskim dystansem. Na finiszu założę sobie koronę i przez resztę swojego ży‐ cia na myśl o pierwszym wdechu po królu – będę się śmiać. Czas: 10.30.

Trzeci kilometr Obudziłam się wcześnie rano. W sypialni śmierdziało piwem. Kostek późno skończył swoją „pracę”. Wmawiałam sobie, że to nic takiego, przecież każdy mężczyzna potrzebuje chwilowej odskoczni. To, że wybrał się na piwo z kolegami, nie dając mi żadnego znaku życia, było w naszym związku normą. Przecież nie będę robiła ze swojego mężczyzny pantoflarza. – Matylda, każdy musi mieć kawałek swojego świata, dziewczyno. Jesteśmy razem, ale przecież jesteśmy osobnymi jednostkami – zwykł mawiać mój ukochany. Marszczył wtedy czoło, co sprawiało, że wydawał się taki męski. Wtedy myślałam o nim jak o stanowczym mężczyźnie, który ma wła‐ sne zdanie. Dziś po takim tekście odwróciłabym się na pięcie, i tyle by mnie widział. Młodej dziewczynie o wiele mniej potrzeba, aby męż‐ czyzna jej zaimponował. Mi imponowała „stanowczość” Kostka. – Wiem, Kostuś, ale ja tęskniłam. Bałam się o ciebie. Martwiłam się, że coś ci się stało… – Daj spokój – odrzekł, zadowolony z siebie. – Brak wiadomości to dobra wiadomość. Gdyby coś stało się stało, z pewnością byś się o tym dowiedziała. Lepiej usmaż jajecznicę na boczku. Jestem po‐ twornie głodny. Skończyliśmy próbę późną nocą. – Ale spragniony to chyba nie jesteś? – wyrwało mi się niechcący. – Matylda, nie wkurzaj mnie! Nie jestem twoją własnością. Będę wy‐ chodził z kolegami, czy ci się to podoba, czy nie. Rozumiesz? – Oczywiście, Kostuś. Jasne, że rozumiem. Wystraszyłam się jego podniesionego tonu. Mój ojciec nigdy w ten sposób nie odezwał się do matki. Wyszłam do łazienki, aby uspokoić się i zebrać myśli. Momentami sama siebie nie rozumiałam. Wydawa‐ ło mi się, że jestem asertywna. Potrafiłam taka być. Nie miałam prze‐ cież problemu z wyrażeniem własnego zdania. Przy Kostku jednak stawałam się kimś innym. Chciałam być taka, jaką on chciał mnie wi‐ dzieć. Jednak czy można być szczęśliwą, nie będąc sobą? Moje zadumanie przerwał dotyk jego ciepłych dłoni, wędrujących śmiało po moim nagim brzuchu.

– Może wybierzemy się dzisiaj na kolację? Zarezerwuję stolik Pod Winogronami. Masz ochotę? – zapytał. – Czy mam ochotę? Kostuś, jasne że tak! Oczywiście! Tak dawno ni‐ gdzie razem nie byliśmy. Nawet nie wiesz, jak się cieszę! – Podskaki‐ wałam z radości. Myśl o wspólnie spędzonym wieczorze niczym gum‐ ka myszka wytarła z mojej głowy strach i wątpliwości, które czułam jeszcze kilka sekund wcześniej. – Zjem polędwiczki z grilla w śmieta‐ nowym sosie z kurek, tak bardzo je lubię, a na deser zamówię sobie szarlotkę z lodami – szczebiotałam, zadowolona. – Kostek, ale w co ja się ubiorę? *** Kiedy razem zamieszkaliśmy, miałam tylko dziewiętnaście lat. Wy‐ dawało mi się, że wiążąc się z Kostkiem, złapałam Pana Boga za nogi. Oprócz grania w kapeli miał również stabilną pracę w szkole muzycz‐ nej. Uczył teorii muzyki. Imponowało mi, że mój chłopak nie bierze pieniędzy od rodziców. Przynajmniej taka była oficjalna wersja. *** Była osiemnasta. Usiadłam przy zarezerwowanym przez Kostka sto‐ liku. Uwielbiałam klimat tego miejsca. W tle cicho sączyła się muzy‐ ka, której uroku dodawały zapalone przy stolikach świece. Pachniało słodką wanilią – kiedy zamykam oczy, czuję ten zapach. Już zawsze będzie mi się kojarzył z tym dniem. „Do nieba (nieba), do piekła za tobą będę szła. Do nieba (nieba), do piekła pójdę tam, gdzie się da” – śpiewała Tatiana Okupnik, a mi zupełnie nie przeszkadzało, że Kostek miał być jakieś pół godziny temu. Nawet tego nie zauważyłam. Było tylko tu i teraz, cieszyłam się chwilą, przyglądając się ludziom siedzą‐ cym dookoła. Byłam młodą dziewczyną, na pierwszym roku studiów, i wydawało mi się, że cały świat leży u mych stóp. Za Kostkiem goto‐ wa byłam iść do tego nieba, a nawet i do piekła, po rozżarzonych wę‐ glach, i to jeszcze boso. Bardzo chciałam iść przez życie właśnie z nim. Chciałam rodzić mu dzieci, gotować obiadki, sprzątać, prać, a gdzieś pomiędzy tym uczyć angielskiego. Oprócz Kostka niewiele potrzebowałam do życia. Uśmiechałam się na myśl o nim, snując pla‐

ny na przyszłość. Totalnie nie spodziewałam się, że moje marzenie całkiem niedługo zostanie urzeczywistnione i dorosłość spadnie na mnie, jak grom z jasnego nieba, a ja nie będę umiała sobie z nią pora‐ dzić. – No, jestem już. Długo czekasz? – zapytał. – Przepraszam, ale do‐ czepiła się do mnie przewrażliwiona mamuśka i marudziła przez pół godziny. – Był to jeden z nielicznych razy, kiedy z ust Kostka usłysza‐ łam słowo „przepraszam”. – Nie, Kostuś. Niedawno przyszłam. Cieszę się, że już jesteś. To co, zamawiamy jedzenie? – świergotałam niczym świeżo urodzony wró‐ bel. – Oczywiście. Zamów, co tylko chcesz. Ja stawiam. Było naprawdę miło. Kostek był czarujący. Taki, jakim chciałam go widzieć. Opowiadał dowcipy, muskał ustami moją dłoń, patrzył mi w oczy, słuchał tego, co do niego mówiłam, a nawet jak nie słuchał, to przynajmniej sprawiał wrażenie słuchającego. Czego więcej potrze‐ ba młodej, nieznającej życia kobiecie? Chłonęłam te chwile całą sobą. Moja miłość do niego rosła z minuty na minutę. W zasadzie nic nie musiał robić. Wystarczyło, że był i nie denerwował się na mnie. Zresz‐ tą nawet jak się denerwował, to mi to zbytnio nie przeszkadzało. Kuli‐ łam wtedy ogon pod sobą i cierpliwie czekałam, aż mu minie. Tamtego wieczora coś jednak wisiało w powietrzu. Wyczuwałam na‐ pięcie i nie myliłam się. Zanim zdążyłam upić pierwszy łyk ulubione‐ go martini, przed moimi oczami ukazało się czerwone pudełeczko. Dziś nazwałabym je kiczowatym, jednak wtedy było spełnieniem mo‐ ich dziecięcych marzeń. W środku znajdował się złoty pierścionek, na‐ wet ładny, z fioletowym oczkiem. Nie był to żaden diament, lecz zwy‐ kła cyrkonia. Dla mnie jednak stała się niezwykłą, bo nosiła w sobie zapowiedź wspólnego szczęśliwego życia. Skrycie oczekiwałam, że ta chwila będzie dynamiczna niczym noworoczne fajerwerki, i z mojej strony taka właśnie była, lecz w oczach Kostka widziałam raczej skromne zimne ognie. Nie chciałam się przyznać, że to dostrzegłam. Wolałam żyć wyobrażeniem. – Nie klękaj, Kostuś – powiedziałam, zanim jeszcze zdążył ruszyć swoje szanowne cztery litery z krzesła.

Po co ja tak powiedziałam? Może po to, aby mi zaprzeczył i uklęk‐ nął? W każdym razie wysłuchał mojej prośby i siedział wygodnie w fotelu, a sprawy toczyły się jakby obok niego. Przyjęłam oświadczy‐ ny, chociaż wcale nie padły z jego ust słowa: „Czy zostaniesz moją żoną?”. Nie było obietnic, że będzie dobrym mężem, ani zapewnień o tym, jakie cudowne życie zamierza ze mną wieść. Wystarczyło, że wręczył mi złoty drobiażdżek, a ja jak ta mucha, do nie powiem cze‐ go, przylgnęłam do niego, szczęśliwa jakby co najmniej wręczył mi kupon zapewniający szóstkę w totka. Kilka miesięcy później, mimo przestróg babci Ani, zostałam młodą mężatką. Dopiero wtedy usłyszałam, że będziemy mieli bajkowe ży‐ cie. Szeptał mi te słowa do ucha, podczas gdy weselnicy hucznie śpie‐ wali „Sto lat”. Pomyślałam wtedy, że trochę za późno na takie dekla‐ racje, ale… może lepiej późno niż wcale? Kiedy wypił, nagle robił się bardziej wylewny i bardziej czuły. Wstyd się przyznać, ale bywały momenty, kiedy lubiłam go na lekkim rauszu. Mogłam z nim wtedy rozmawiać. Jakby mniej mnie oceniał i nagle to, co robiłam, nabierało dla niego znaczenia. „Pyszne ciasto, Matyldziu”, „Ładna sukienka, Matyldziu”, „Kiciusiu, pięknie posprzą‐ tałaś” – chwalił mnie mój mąż, a ja po takich pochwałach cały ty‐ dzień chodziłam szczęśliwa. To, co powinno być codziennością i tak zwanym normalnym życiem, dla mnie było niedzielnym rarytasem. Wtedy, w czasie wesela, kiedy pierniczył mi te dyrdymały o szczęśli‐ wym życiu, mimochodem odsuwałam się od niego, wstrzymując od‐ dech po to, aby nie czuć zapachu alkoholu z jego ust. Szczerze niena‐ widziłam tego smrodu. Jednak wówczas przy Kostku wóda pachniała mi perfumami. To był zapach mojego męża. Takiego go poznałam i z takim… później przyszło mi się męczyć. Naprawdę chciałam wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Przecież każdy przed powiedzeniem sakramentalnego „tak” denerwuje się mimo woli. Jeden kieliszek na rozluźnienie przecież nikomu jeszcze nie zaszkodził. Sama go tłumaczyłam… Jakież to było infantylne… Jakaż ja byłam emocjonalnie pogubiona… Mała Matylda w wielkim, dorosłym świecie. Kreowałam obraz idealnego męża, który miał odzwierciedlenie tylko