Hilary Norman
MIŁOŚĆ I PRZYJAŹŃ
Dla mojego ojca, Henry'ego Normana
Podziękowania
istnieje wiele osób i organizacji, którym jestem winna wdzięczność za pomoc przy zbieraniu
materiału i pisaniu niniejszej książki. Na szczególną uwagę z tego powodu zasługują (w
porządku alfabetycznym): pan Howard Barmad, pracownik Biblioteki Gminy Izraelickiej w
Zurychu; pan Howard D. Deutsch; pan Michael Snell; pan Michael Thomas; mój wydawca pani
Maureen Waller; pani Rae White; a przede wszystkim – głównie ze względu na niezawodne
wsparcie z jej strony, poczucie humoru, bezcenne wspomnienia i rady – moja matka.
Honfleur, Francja 1983
Rozdział 1
Alexandra Craig Alessandro odłożyła na bok pióro i przewróciła kartkę. Niebieskie litery
przebijały niewyraźnie przez miękki, chłonny papier.
Odsunęła krzesło, wstała i przeciągnęła się, czuła, jak napięte ma mięśnie szyi i ramion.
Zmęczenie dawało jej się we znaki.
Podeszła boso do otwartego okna i wyjrzała na zewnątrz, w mrok ogrodu. Wonna
normandzka bryza musnęła łagodnie jej długie czarne włosy, przesunęła się nad biurkiem. List
zaszeleścił cicho.
Początki. Początki zawsze bywają najtrudniejsze. Przedtem myślała, że kiedy już podejmie
decyzję, klamka zapadnie, a reszta wyleje się z niej szybko, niczym lawa ze zbyt długo uśpionego
wulkanu. Okazuje się jednak, że grzebanie w pamięci boli.
Prawda. Oto klucz.
Wróciła do biurka i spojrzała na list, na smukłe i pochyłe litery, na wyrazy rozdzielone tak
wyraźnie, jak odseparowane są w tej chwili od siebie ona i córka. Dzielna, piękna, nieokiełznana
Roberta, znajdująca się nie tylko o tysiące mil stąd w Nowym Jorku wraz ze swoim ojcem, ale
również o krok od szaleństwa, które tylko ona, jej matka, mogłaby próbować powstrzymać.
Ponownie skierowała wzrok na list, usiłując spojrzeć świeżym okiem na to, co sama
napisała, a także wyobrazić sobie, jak Bob-xxxbi, uczciwa siedemnastoletnia dziewczyna
rozdzierana przez konflikty, będzie interpretować ten dziennik, stanowiący zarówno epitafium,
jak i spowiedź oraz usilną prośbę.
Zatrzymała spojrzenie na drugim akapicie i zaczęła czytać.
...Wielu artystom wystarcza sama sztuka, obrazy i rzeźby wypełniają całe ich życie, nie
potrzebują niczego więcej. Nie było tak jednak, i to od wielu lat, w przypadku twojej matki.
Bardziej niż sztuki potrzebowałam miłości.
Z Andreasem połączyła mnie w początkowym okresie idealna miłość, pełna harmonia serca
i duszy, serdeczność, która, jak sądziłam, zdolna jest napełnić ciepłem cały świat. A jednak to
nam nie wystarczało. Potrzebowaliśmy czegoś więcej. Potrzebowaliśmy ciebie.
W życiu wszystko ma swoją cenę, Bobbi. Myślę, że nadeszła pora, abym spłaciła wreszcie
zaległe rachunki. Może do tego powinno dojść już przed laty, gdy byłaś dzieckiem, ale wtedy
chodziło o zbyt wiele spraw, a mnie brakowało odwagi, aby wyznać ci prawdę.
Teraz jednak ogarnął mnie nagle lęk o ciebie. Boję się bardzo, że popełnisz błąd – błąd,
który mógłby kosztować cię nawet życie. Dlatego musiałam się zdobyć na odwagę. Kłamstwo
zdążyło już zapuścić korzenie, jego łodyga rozrosła się, zgrubiała, zakwitły też nowe liście.
Prawda, moja droga, nie ma na celu zniszczenia łodygi ani jej liści; kto wie, może nawet je
wzmocni – a wtedy pozostałabym sama z dręczącymi lękami.
Wygląda na to, Bobbi, że wprowadzę znowu sporo zamętu w twoje młode życie, chociaż Bóg
wie, iż było ono aż nadto pogmatwane. Właśnie dlatego i tylko dlatego proszę cię o wybaczenie.
Przejdź do biblioteki twojego ojca i popatrz na obraz „O-xxxblicze życia", wiszący, jak mi
powiedziałaś, nad kominkiem. Zapewne jesteś przekonana, że znasz go już bardzo dobrze,
mimo to przyjrzyj mu się dokładnie.
Przedstawia pięć postaci. Spójrz, jak blask najmniejszej z nich, tej pośrodku, oświetla dwie
osoby stojące najbliżej niej: kobietę i mężczyznę. Nieco dalej, jakby w cieniu, widać drugiego
mężczyznę; jakby celowo pozostaje tam, gdzie nie dociera blask. Jest jeszcze trzeci mężczyzna;
stroni od reszty i okrywa go mrok, a jednak rzuca się w oczy.
Kiedy byłaś mała, razem powiesiłyśmy ten obraz w naszym apartamencie nowojorskim, a ty
poprosiłaś, abym ci o nim opowiedziała. Z jakiegoś powodu było to dla ciebie ważne, ale ja nie
udzieliłam rzetelnej odpowiedzi, nie mogłam tego uczynić. A ty chyba zapomniałaś wkrótce o
całej sprawie. Teraz nadeszła pora, abym wyjaśniła wszystko, co się wiąże z tym obrazem.
Osobą w centrum jesteś ty, Bobbi, a kobieta to twoja matka. Mężczyzną stojącym najbliżej
nas jest Andreas, twój ojciec. Ten drugi, samotny, stojący na uboczu, to nasz serdeczny
przyjaciel Dan Stone. Ostatni to człowiek obcy, postać tajemnicza, trzymająca się z dala, a
jednak o przełomowym znaczeniu dla obrazu i może nawet dla ciebie.
Jakże trudno jest teraz, kiedy wreszcie zdecydowałam się zacząć, znaleźć sposób, aby
przedstawić ci tę historię wyraźnie, czarno na białym. Jest to historia pięciorga ludzi, których
losy nierozerwalnie splotły się ze sobą na przeciąg czterdziestu lat. Myślę, że w moim przypadku
najprostszym, choć nie najłatwiejszym sposobem, aby przedstawić ci całą sprawę otwarcie,
byłoby wyobrazić sobie, że tak jak niegdyś jesteś znowu małą dziewczynką, siedzisz u mnie na
kolanach i słuchasz, jak snuję swoje opowieści z dawnych lat, przekazując ci twoje dziedzictwo,
tak jak często czynią to matki.
Poszczególne wyrazy zaczęły się zlewać w niewyraźne plamy. Alexandra zamrugała,
przetarła oczy wierzchem dłoni. U jej stóp na perskim dywanie Flic, stary owczarek niemiecki,
zaskomlał cicho i zadygotał, pogrążony nadal w otchłani snu. Była późna pora nocna, w
sąsiednich domach większość ludzi z pewnością spała, wszędzie panował błogi spokój.
Alexandra wstała, zgasiła górne światło, pozostawiając zapaloną jedynie małą lampkę na
biurku, po czym usiadła z powrotem. W miarę jak pamięć uparcie podsuwała obrazy z
przeszłości, narastało uczucie samotności, potęgowane przez panującą w domu ciszę.
Myślę, Bobbi, że najważniejszy element tej historii to przyjaźń pomiędzy Andreasem i
Danielem, tak więc może powinnam rozpocząć właśnie od nich, od ich pierwszego spotkania
dawno temu, podczas wojny w Europie. Może powinnam po prostu opowiedzieć o wszystkim...
tak jak było... tak jak oni mi to przedstawili...
Rozdział 2
Do momentu spotkania z Danielem Silbersteinem druga wojna światowa oznaczała dla
dziewięcioletniego Andreasa Ales-xxxsandra wydarzenie dające się określić w paru zwięzłych
słowach. Wojna była dla chłopca po prostu czymś przykrym, jak wrzód na tyłku.
Takiej opinii nie powodował niedostatek żywności; zazwyczaj bogate rodziny farmerskie w
Szwajcarii miały jedzenia w bród, wszyscy o tym wiedzieli. Chłopcu nie chodziło też o brak
centralnego ogrzewania w mroźną zimę; farma jego rodziny w Kiissnacht miała własną
kotłownię, w której bez trudu można było spalać wystarczającą ilość drewna do ogrzania nie
tylko własnego domu, lecz także sąsiadów. Andreas miał inny, znacznie poważniejszy powód,
aby narzekać na wojnę: akurat wtedy, gdy zaczął zgłębiać tajniki zakupionego do prac na polu
horcha, a tata po długich korowodach obiecał wreszcie, że nauczy go jazdy na tym traktorze,
rząd wydał zakaz używania wszelkich prywatnych pojazdów silnikowych ze względu na jakiś
głupi kryzys paliwowy!
I to właśnie, bardziej niż cokolwiek innego, nastawiło Andreasa krytycznie do wojny. Bo czy
jest sens oddawać się marzeniom o posiadaniu tego lub tamtego, do czego zachęca go stale tata,
skoro nie można się nawet nauczyć jeździć na traktorze? Ponad dwa lata horch stał
bezużytecznie w stajni, przynosząc hańbę jako pojazd niemiecki. Andreas podejrzewał, że zanim
wojna się skończy, on zapomni, czego nauczył go ojciec. Kto wie, czy ta wojna w ogóle
kiedykolwiek dobiegnie końca!
Na domiar złego nie była to nawet ich wojna!
Minęło już lato, przyszła kolej na wczesną jesień. W piękne popołudnie, pogodne i
przesycone ciepłą wonią, Andreas zatrzasnął głośno frontowe drzwi, zbiegł po pięciu stopniach
ganku i puścił się pędem w stronę stajni. Rolf gnał tuż za nim.
– Gruetzi miteinand! – zawołał stary Mutschler, kiedy chłopiec minął jego miejsce pracy.
– Gruetzi, Albercie – odwzajemnił pozdrowienie Andreas. Jak zwykle, przeszedł od razu do
ostatniej stajni, podczas gdy jego czarny owczarek niemiecki biegał tam i z powrotem, płosząc
konie.
Albert przeszedł w kąt, pod niski murek, i wyjął z kieszeni fajkę.
– Nigdy nie spotkałem chłopca takiego jak ten – mruknął do siebie, nabijając ją tytoniem. –
Twarz i włosy anioła, jak u jego matki, czarne oczy po ojcu, a zachowuje się nie jak
dziewięcioletni dzieciak, lecz raczej jak dorosły mężczyzna, który troszczy się o swoją
kochankę...
Przedmiot uwielbienia Andreasa, błyszczący czarny horch, stał jak uśpiony, okryty sianem,
w tym samym miejscu, gdzie postawiono go przed dwoma laty po rozporządzeniu
kwietniowym.
Andreas przesunął dłonią po masce traktora.
– Tak potężny silnik, a musi czekać, aż ktoś zbudzi go do życia – szepnął.
Do stajni wpadł Rolf. Zbliżył się do swojego pana i trącił mu dłoń pyskiem.
– Nie możesz się doczekać spaceru, co? – Andreas pogłaskał psa, potem troskliwie przetarł
maskę, na której pozostał ślad jego dłoni. – Dobrze już, dobrze, idziemy!
Na podwórzu spotkał ponownie Alberta, który z zadowoleniem pykał fajkę.
– Uporałeś się już z pracą domową?
– Czy mama wypuściłaby mnie z domu, gdyby było inaczej? Albert z uśmiechem pokiwał
głową, prezentując szeroką ciemną lukę między przednimi zębami.
– Dokąd się dziś wybierasz? Andreas wzruszył ramionami.
– Po prostu przed siebie.
– Pamiętaj, żeby wrócić przed zmrokiem...
– I wziąć nogi za pas, gdybym zobaczył kogoś obcego, wiem! – zakończył Andreas znane mu
dobrze ostrzeżenie.
Albert odchrząknął i na nowo zapalił fajkę.
Żwawym krokiem ruszyli na zachód. W tej części farmy teren opadał stromo, a pokrywały
go rozległe sady owocowe;
w okresie wiosennych przymrozków zimny, ostry wiatr kierował się ku położonej znacznie
niżej dolinie, co ratowało młode jabłka przed zniszczeniem. Reglamentacja uczyniła z sadów
strefę zakazaną dla Andreasa i Rolfa, ale ponieważ owoce dopiero zaczynały dojrzewać, a ich
zbiór miał się zacząć nie wcześniej niż za kilka tygodni, drobny szaber jabłek miał wszelkie
szanse powodzenia.
Kiedy dotarli do pierwszego sadu, Andreas pomyślał przez chwilę, że ubiegli go już
robotnicy wynajęci tu do pracy. Przez lukę w gąszczu zieleni dostrzegł nieco dalej gołe, opalone
na brąz ramię; ręka sięgnęła do obciążonej owocami gałęzi i zerwała z niej błyszczące czerwone
jabłko.
Rolf warknął cicho. Andreas uciszył go i nisko nachylony przesunął się trochę dalej, aby
mieć lepszy widok.
Teraz widział wyraźniej. Nie był to żaden z wynajętych robotników, lecz wysoki, chudy,
ciemnowłosy wyrostek, okryty raczej niż ubrany w wytarte niebieskie spodnie i postrzępioną
koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci.
Klęcząc w wysokiej trawie, młody złodziejaszek odgryzł spory kęs i z zamkniętymi oczyma
połknął go szybko. Zbyt długie włosy i umorusana twarz upodabniały go trochę do Cygana. Był
widocznie zgłodniały, gdyż zjadł całe jabłko, wraz ze środkiem, po czym sięgnął po następne.
Andreas wyprostował się.
– Nie tak szybko!
Nieznajomy skoczył przerażony na równe nogi, w następnej chwili przyciągnął gałąź drzewa,
zerwał z niej dwa twarde jabłka i cisnął nimi w napastnika. Jedno z nich trafiło w cel. Andreas
odruchowo chwycił się za głowę, gdzie poczuł uderzenie, tamten zaś, klucząc zwinnie między
drzewami, pobiegł na łeb na szyję do ogrodzenia, gdzie potknął się o sterczący korzeń i runął na
ziemię.
– Rolf, do nogi! – krzyknął Andreas. Nieznajomy wyglądał na jego rówieśnika i z pewnością
nie byłby odpowiednim przeciwnikiem dla silnego owczarka. Ostrożnie podszedł bliżej.
Nieznajomy leżał plackiem nieruchomy, jakby wyzuty z sił.
– Nic ci nie jest? – Andreas nachylił się nad nim, ale tamten nieoczekiwanie przekręcił się
na wznak i zadał znienacka cios, powalając go w piach. Andreas jęknął głośno, zaskoczony i
jednocześnie wściekły. Próbował usiąść, ale w tej samej chwili – otrzymał uderzenie w brzuch.
Obaj rzucili się na siebie zaciekle, w ruch poszły pięści i nogi.
– Na miłość boską! – sapnął Andreas. Nieznajomy zamierzył się nogą, usiłując kopnąć go
kolanem w pachwinę, chybił jednak, on natomiast uderzył go w twarz, rozcinając przy tym
skórę pod lewym okiem. Trysnęła krew, opryskując ich obu. A jednak, wbrew nadziejom
Andreasa, nieznajomy nie skapitulował.
Jeszcze raz zebrał siły i bitwa rozgorzała na nowo. Przez jakiś czas, który obu im wydał się
wiecznością, walczyli zażarcie, obserwowani bacznie przez Rolfa, który aż dygotał w
gorączkowym napięciu, ale posłusznie tkwił w miejscu wskazanym przez pana. Wreszcie walka
ustała, a przeciwnicy legli na błotnistej ziemi wyczerpani i zadyszani. Wyglądali teraz podobnie;
byli tak samo poobijani i posiniaczeni, różniła ich jedynie krwawa szrama na twarzy
nieznajomego.
Zaniepokojony bezruchem swego pana Rolf przydreptał bliżej i polizał go po czole. Andreas
znużonym gestem pogłaskał mu pysk. Wreszcie ciekawość wzięła górę nad gniewem. Nadal
ciężko dysząc, odwrócił głowę i spojrzał na nieznajomego.
– Dlaczego podkradasz nam owoce?
– Bo umierałem z głodu. – Mówił z jakimś obcym akcentem. Andreas usiadł.
– Naprawdę umierałeś z głodu czy po prostu byłeś głodny? Tamten leżał nieruchomy,
najwidoczniej pokonany na dobre.
– Od czterech dni nie miałem nic w ustach.
Andreas patrzył na niego oszołomiony wyznaniem. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze jadał
regularnie wszystkie posiłki w ciągu dnia i nie potrafił sobie wyobrazić, czym jest prawdziwy
głód.
– Jesteś Niemcem? – zapytał.
– Żydem.
– Jak się nazywasz?
– Daniel.
– Daniel i jak dalej?
Chłopiec zawahał się.
– Silberstein – wydusił wreszcie.
Andreas wstał z trudem, otrzepał się z błota i trawy, podszedł do najbliższego drzewa,
wybrał najokazalsze jabłko i zerwał je.
– Nazywam się Andreas Alessandro – powiedział, klękając obok Daniela, i podał mu jabłko.
Rozdział 3
Daniel Silberstein nie miał dzieciństwa. Skończył właśnie cztery lata, kiedy jego wuj Leopold
został bardzo ciężko pobity przez bojówkarzy w brunatnych koszulach tylko za to, że chciał się
ożenić z ładną luteranką, którą znał i kochał od siedemnastego roku życia. Jednym z
najwcześniejszych wspomnień Daniela był widok wuja na noszach wniesionych przez dwóch
obcych ludzi do domu jego rodziców przy Guntherstrasse w Norymberdze. Daniel pamiętał ten
moment szczególnie wyraźnie, gdyż był to szósty maja, dzień jego urodzin. Kiedy widział wuja
poprzednim razem, był to pogodny przystojny mężczyzna, silny i całkowicie sprawny. Tego dnia
jego twarz straszyła trupią bielą, w oczach widniał śmiertelny lęk, a ciało od pasa w dół było
sparaliżowane. Daniel pamiętał rozpaczliwy płacz mamy i posępne milczenie taty, pamiętał też,
że ci dwaj obcy ludzie wnieśli wuja na piętro do jego pokoju, gdzie spędził potem trzy lata na
czystych białych prześcieradłach przykuty do łóżka, do chwili gdy mama Daniela pomogła mu
połknąć śmiertelną dawkę morfiny.
Z tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym rokiem wiązało się jeszcze mnóstwo innych
wspomnień, był to bowiem okres, kiedy zanosiło się na wiele różnych zmian w ich życiu.
Tego właśnie roku w Szpitalu Żydowskim urodziła się jego siostrzyczka Gisela, a mama
szlochała nieprzerwanie trzy dni po powrocie z noworodkiem do domu, gdyż nie była to
odpowiednia pora, żeby wydawać nowego człowieka na świat.
Tego właśnie roku panna Krauss, kierowniczka działu z bielizną w domu towarowym jego
ojca przy Karolinenstrasse, przestała dawać Danielowi pralinki owocowe z galaretką, które tak
bardzo lubił.
Tego właśnie roku jegp ojciec spędzać całe dnie w domu, zamiast chodzić do domu
towrowego, gdyż naziści po prostu zabrali mu firmę.
Tego właśnie roku pastor Fuchs zabronił swoim córkom, jasnowłosym bliźniaczkom,
uczęszczać na lekcje baletu, jakie matka Daniela prowadziła w suterenie domu.
Tego właśnie roku najbliższy przyjaciel Daniela, Szymon Lowenthal, wyjechał do Ameryki,
gdyż jego ojciec jako lekarz otrzymał wizę wyjazdową.
I wreszcie tego właśnie roku rodzice Daniela zaczęli się kłócić, gdyż matka uznała, że
powinni się przeprowadzić do Berlina, gdzie podobno sytuacja przedstawiała się lepiej niż tu, w
Norymberdze.
Daniel pamiętał też wyraziście lata tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć i trzydzieści siedem;
zachowały się w jego pamięci ze względu na swoją nieznośną nudę. Wszyscy wydawali się
przygnębieni lub nawet wystraszeni. Biedny wuj Leopold leżał cały czas w swoim łóżku na
piętrze, zbyt schorowany na prowadzenie rozmów z kimkolwiek. Gisela, chociaż ładna jak z
obrazka, była męcząca i zwłaszcza teraz, kiedy zaczęła chodzić, absorbowała coraz bardziej
matkę i jej wolny czas, sprawiając wiele kłopotu. Na domiar złego Daniel otrzymał od rodziców
zakaz wychodzenia samemu z domu. Wprawdzie nadal mógł zapraszać przyjaciół do siebie, nie
sprawiało mu to jednak takiej przyjemności jak zabawy na ulicy. Zwłaszcza że ulice nigdy mu
się nie kojarzyły z niebezpieczeństwem lub zagrożeniem.
W tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku uciekał dwukrotnie przed nudą,
rezygnując samowolnie z pójścia do Judischer Kindergarten1.
Za pierwszym razem pojechał tramwajem do centrum miasta i wysiadł przy gwarnej
Karolinenstrasse. Wydawało mu się, że odkąd był tu ostatnio, upłynęła cała wieczność, pragnął
natomiast zobaczyć, czy dom towarowy ojca zmienił wygląd, odkąd przejęli go naziści.
Ale budynek wyglądał jak dawniej; zmienił się jedynie napis nad wejściem głównym.
Zamiast SILBERSTEIN widniało tam teraz nazwisko FRANCKE, a duże litery na plakacie obok
głosiły: ŻYDZI NIEPOŻĄDANI!
Następnym razem Daniel nie poszedł do przedszkola, kiedy do Norymbergi przyjechał na
zjazd partii faszystowskiej Adolf Przedszkole żydowskie (wszystkie przypisy są autorstwa
tiumacza).
Hitler. Już wcześniej było wiadomo, że Hitler ma wygłosić przemówienie w Luitpoldhain, w
pobliżu Guntherstrasse, na której mieszkali Silbersteinowie. Naziści zniszczyli przed tym
wiecem cały park, wycinając drzewa, tak aby móc tam zbudować stadion. Daniel wiedział, że
idąc na wiec, rozzłości rodziców, uznał jednak, iż musi wreszcie zobaczyć, jak wyglądają naziści.
Nie udało mu się dojrzeć Hitlera, zobaczył za to wielu faszystów, starszych i młodych, całe
ich mrowie, w czarnych i brunatnych mundurach. Maszerowali, śpiewając donośnie, z
transparentami i sztandarami w dłoniach. Kiedy Daniel stanął na palcach i wyciągnął szyję, aby
lepiej widzieć, jakaś korpulentna blondynka w zielonym kapeluszu z piórami ujęła go pod pachy
i uniosła wysoko, jakby i on był drzewcem transparentu.
– Popatrz, chłopcze, patrz uważnie! – zawołała. – Tam jest Fiihrer! Widzisz go?
Ale Daniel ujrzał teraz przede wszystkim pannę Krauss z domu towarowego należącego
niegdyś do ojca. Stała na ławce między dwoma mężczyznami, jedną ręką machała gorączkowo,
w drugiej ściskała fotografię Fiihrera. Jej twarz promieniała radością, po policzkach spływały
łzy szczęścia, z szeroko otwartych, czerwonych ust wydobywał się nieprzerwanie histeryczny
okrzyk Heil Hitler!; piskliwy, niemal zwierzęcy skowyt, który poprzez ryk tłumu docierał do
uszu zszokowanego chłopca.
Panna Krauss budziła w nim większy lęk niż cała reszta nazistów razem wziętych.
Odruchowo wyrwał się z uścisku blondynki, niechcący kopnął ją przy tym w brzuch, aż
krzyknęła zaskoczona i zagniewana, i pobiegł co sił w nogach do domu, zapominając, że o tej
porze powinien być jeszcze w przedszkolu, nie myśląc nawet o czekającej go za to karze. W tej
chwili pragnął tylko jednego: znaleźć się jak najprędzej w swoim dużym, nudnym domu przy
Guntherstrasse.
Od tego dnia Daniel zaczął dużo myśleć. Spędzał na rozmyślaniach bardzo wiele czasu jak
na chłopca w jego wieku, ale na przełomie lat tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem i trzydzieści
osiem nie miał nic innego do roboty.
Korciło go, aby wybrać się znowu na wagary, jednak odkąd w tajemnicy przed rodzicami
poszedł na wiec hitlerowców, mama, nie chcąc dopuścić do następnego aktu samowoli,
codziennie po południu przychodziła po niego razem z Giselą. Daniel zaczynał się już czuć jak
człowiek skazany na areszt domowy i cierpiał z tego powodu, chociaż dom był naprawdę ładny,
pełen pięknych rzeczy, wzorzystych dywanów, pachnącego drewna, oprawionych w skórę
książek, które lubił brać do ręki, jakkolwiek jeszcze do nich nie dorósł, oraz zabawek dla niego i
Giseli.
Zastanawiał się, jak musi się czuć wuj Leopold przykuty do łóżka na tak długo. Myślał też o
tym, jak bardzo się zmieniła mama, jak schudła i ile siwych pasemek pojawiło się w jej pięknych
czarnych włosach, a także o ojcu, który z każdym miesiącem zdawał się przeistaczać coraz
bardziej w kogoś innego, obcego; włosy na głowie przerzedzały się, zamiast siwieć, uśmiech
niemal przestał gościć na twarzy, a ciemne wąsy, opadając smętnie w dół, potęgowały wrażenie
przygnębienia.
Danielowi było żal siostrzyczki, gdyż Giselę nie czekało chyba nic dobrego. Na szczęście nie
zdawała sobie sprawy z nadciągających chmur, śmiała się i szczebiotała radośnie, kiedy tylko
znajdował dla niej czas, nic bowiem na świecie nie mogło się dla niej równać z chwilami, kiedy
bawił się z nią jej starszy brat.
We wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku Daniel otrzymał list od Szymona
Lówenthala, wysłany z niejakiego Kingston w amerykańskim stanie Nowy Jork. Szymon
informował, że jego ojciec pracuje obecnie w miejscowym szpitalu, że mieszkają w pobliżu
Nowego Jorku, największego miasta na świecie, większego nawet od Monachium, oraz że ma
teraz w Kingston paru nowych przyjaciół, tęskni jednak bardzo za Danielem.
Daniel pokazał list matce i zapytał, czy i oni nie mogliby wyjechać do Ameryki. Wtedy zalała
się łzami i podarła kartkę na kawałki. Po chwili jednak zebrała wszystkie strzępy listu, z
łagodnym uśmiechem przeprosiła syna za swój wybuch i wyjaśniła, iż nie mogą wyjechać do
Ameryki, ale wszystko niebawem ulegnie poprawie. Daniel wiedział, że mama nie mówi
prawdy, że chce go po prostu uspokoić.
– A gdybyśmy wyjechali do innego kraju, niekoniecznie do Ameryki? – zapytał po jakimś
czasie. – Tam gdzie nie ma faszystów?
Matka odwróciła się do niego plecami. Domyślał się, że znowu płacze, ale gdy ponownie
spojrzała na niego, jej oczy pałały nieznanym mu dotąd, żywym blaskiem.
– Porozmawiam z papą – oświadczyła z naciskiem. – Nie wiem, dokąd moglibyśmy
wyjechać, ale masz rację: musimy opuścić to miejsce. – Przytuliła go czule. – Nie będzie to
Ameryka, bo papa nie otrzymałby tam tak łatwo pracy jak ojciec Szymona...
– Mamo, nie obchodzi mnie, dokąd się udamy! – zawołał błagalnie. – W każdym razie tutaj
czuję się okropnie!
Objęła go mocniej.
– Skarbie, musisz się uzbroić w cierpliwość. Papa bardzo kocha ten dom. Nie jest mu łatwo
opuścić go tak po prostu, bo przecież ciężko pracował, żeby zapewnić nam tu wygodę i
szczęście...
– Ale my wcale nie jesteśmy szczęśliwi! – Daniel miał wrażenie, jakby ściany tego domu
napierały nań ze wszystkich stron, czuł, że zaczyna się już dusić. – Mamo, błagam, porozmawiaj
z papą! Niech nas stąd zabierze, namów go, proszę!
Zaniepokojona niezwykłą żarliwością tych słów, usiłowała go pocieszyć.
– Dobrze, Danielu, spróbuję przekonać papę. Obiecuję!
Bądź dobrej myśli.
Odsunął się od niej, w jego oczach krył się paniczny lęk.
– To niemożliwe, dopóki będziemy mieszkać tutaj – odparł.
– Co musiałoby się zdarzyć, żebyś przyznał mi wreszcie rację, Josef? – zapytała znużonym
głosem Antonia Silberstein. – W Norymberdze nie ma już dla nas miejsca. Wyjedźmy stąd!
Uświadomiła sobie, że mąż jest człowiekiem dobrym i łagodnym, ale zbyt biernym jak na
obecne czasy. Od tamtego okropnego poranka przed trzema laty, kiedy jego zawsze
ugrzeczniony księgowy Werner Francke wśliznął się do kantorku z fałszywym uśmieszkiem na
twarzy i z kartką papieru w dłoni, będącą upoważnieniem do „nadania sklepowi charakteru
aryjskiego", a więc – nazywając rzecz po imieniu – do dokonania w majestacie prawa kradzieży
sklepu, Josef Silberstein stał się wyznawcą zgubnego – jak określała to jego żona – fatalizmu.
– Co musiałoby się wydarzyć? – powtórzyła pytanie.
Josef odchylił się w fotelu do tyłu, jego oczy zdawały się ginąć za okularami.
– Wiesz dobrze, co czuję, Toni. – Wzruszył ramionami. – Tu jest przecież wszystko, co
mamy.
– A co takiego mamy? Dom? Jak długo jeszcze będzie nasz? – Mówiła spokojnie, nie
podnosząc głosu, i tylko jej wzrok zdradzał, jak bardzo jest rozgoryczona. – Zabrali ci już sklep.
Dlaczego sądzisz, że nie nabiorą także chęci na nasz dom?
– Spojrzał na nią urażony.
– Zapominasz, Antonio, że jestem niemieckim patriotą. Służyłem temu krajowi podczas
wojny. Na pewno o tym pamiętają.
Uklękła na dywanie i oburącz ujęła dłonie męża.
– Kochanie, oni zmusili naszą służącą do porzucenia pracy, gdyż uznali, że przebywanie
młodej aryjskiej dziewczyny pod jednym dachem z Żydem stanowi dla niej zbyt duże
zagrożenie.
– W oczach Antonii zalśniły łzy. – Czy tak się traktuje dobrego patriotę?
Zacisnął wargi w buntowniczym geście.
– A dlaczego niby Berlin miałby być lepszy od Norymbergi?
Potrząsnęła głową.
– Nie to miałam na myśli. Już za późno na Berlin. – Po chwili dodała: – Moim zdaniem
powinniśmy wyjechać do mojego kuzyna w Friedrichshafen.
– Do Sigmunda? Przecież jego żona nie jest nawet Żydówką.
– Prawie jest. W każdym razie możemy ją uznać za osobę bardzo nam bliską. – Zniżyła głos
do szeptu. – Już do nich napisałam, a Sigi przesłał wczoraj odpowiedź. Mogą nam pomóc.
Josef nachylił się do przodu, jego wzrok wyrażał sceptycyzm.
– W jaki sposób?
– Najkrótsza przeprawa przez Jezioro Bodeńskie do Szwajcarii to trasa Konstancja-
xxxKreuzlingen. – Antonia wpatrywała się uważnie w twarz męża.
W pierwszej chwili dostrzegła w niej przebłysk strachu, ale potem nieoczekiwanie Josef
parsknął śmiechem.
– Och, Toni, że też ci się teraz zebrało na żarty! Mój Boże!
Przez moment myślałem, że mówisz serio!
Powoli wstała, podeszła do kredensu, wzięła sobie papierosa, zapaliła go, a potem spojrzała
mężowi prosto w oczy.
– Wcale nie żartuję.
Uśmiech zniknął mu z twarzy.
– Chyba oszalałaś! – zawołał. – Zbytnio ulegasz nastrojom innych. – Usta drgały mu
nerwowo. – Nie mamy paszportów. Wszystko, co posiadamy, co należy do nas, znajduje się
tutaj, w tym domu, w Norymberdze. Mamy dwoje dzieci...
– Daniel pragnie nade wszystko wyjechać stąd jak najdalej. Codziennie błaga mnie, abym
postarała się przekonać cię, że...
– Na wypadek, Antonio, gdybyś o tym zapomniała: w naszym domu, piętro wyżej przebywa
twój sparaliżowany brat, który – nie jest w stanie przejść paru kroków do łazienki, nie mówiąc
już o przeprawie łodzią przez Jezioro Bodeńskie... W pokoju zapadła cisza.
– Zaopiekuję się Leopoldem – szepnęła w końcu Antonia.
Josef wpatrywał się w nią bez słowa.
– Nie obawiaj się o Leopolda. – Jej głos przybrał twarde brzmienie. – Wyjazd stąd to nasz
wspólny pomysł, jego i mój.
Nieoczekiwanie Josef zerwał się z fotela. Miał zaciśnięte pięści, na czole perlił się pot.
– Posłuchaj mnie, Toni, posłuchaj uważnie. Wasz pomysł to szaleństwo. Szaleństwo!
Powiedziałem już, że jestem dobrym niemieckim patriotą. Otrzymałem pełno medali. Kocham
ten kraj. Naziści nie przekroczą pewnej granicy, możesz mi wierzyć.
Porządni Niemcy nie pozwolą na nic więcej. A kiedy wszystko się ułoży, restrykcje przeciw
nam zostaną odwołane. Przecież tak naprawdę nikomu nie wyrządzono krzywdy.
– A Leo? Czy i jego nie spotkało nic złego?
– Twój brat okazał się głupcem. Zachciało mu się ślubu z jakąś schickse! I bez Hitlera
wiedziałem doskonale, że to grzech!
W jej oczach zapłonęła na moment wzgarda. Zdusiła niedopałek papierosa tak gwałtownie,
że popielniczka zawirowała na blacie kredensu jak bąk. Ale gniew ustąpił tak szybko, jak się
pojawił.
– To ty jesteś głupcem, Josefie Silbersteinie – sprostowała znużonym tonem. – Ale
wybaczam ci, bo wiem, że w normalnych czasach nigdy byś czegoś takiego nie powiedział. Także
dlatego, iż mimo wszystko cię kocham.
Josef milczał. Stał pośrodku pokoju ze zwieszonymi ramionami, a jego twarz wyrażała
zmieszanie i wstyd.
– Ale zapamiętaj dobrze moje słowa – dodała Antonia. – Niedługo będzie jeszcze gorzej, niż
jest teraz, znacznie gorzej. Rozmawiam z wieloma ludźmi, mam oczy i uszy szeroko otwarte i
dlatego mówię ci: tu stanie się coś strasznego, i to niebawem. – Podeszła do męża, spojrzała mu
tak głęboko w oczy, że wzdrygnął się odruchowo. – I zmusi cię, byś zmienił zdanie. Modlę się
tylko, aby wtedy nie było już za późno.
Dziewiątego listopada Gisela zaczęła się uskarżać na ból gardła i głowy. Tego popołudnia, a
potem przez całą noc, podczas gdy w Norymberdze i innych miastach niemieckich bojówkarze
SS przeprowadzali barbarzyńskie pogromy, dziecko męczyły bezustannie wymioty i wzrastająca
temperatura, ale ich sąsiad, doktor Griinbaum, mógł przyjść dopiero wieczorem następnego
dnia.
– Szkarlatyna – orzekł po przebadaniu dziewczynki. – Będę tego całkowicie pewien, kiedy
pojawi się wysypka, ale wszystko na to wskazuje, bo w okolicy mamy właśnie niewielką
epidemię tej choroby.
– Karl, zdejmij płaszcz, zaraz ci podam herbaty – zaproponowała Antonia. – Widzę, że
padasz ze zmęczenia.
– Lepiej by mi zrobiła kawa. Mocna i słodka.
Przeszli do salonu. Antonia nalała mu kawy ze srebrnego dzbanka, a doktor upił łyk z
filiżanki i westchnął tęsknie.
– Tak tu spokojnie i miło! A na ulicach świat zamienił się w ropiejącą ranę, w brudny chlew
pełen świń. – Miał zaczerwienione oczy, był nieogolony, na płaszczu widniały plamy krwi. – Czy
wiesz, Toni, że złożyłem już dziś piętnaście wizyt domowych u moich pacjentów? U piętnastu
przyjaciół. Zostali brutalnie pobici, większość z nich znajduje się jeszcze w szoku.
Wpatrywała się w niego przerażona.
– Czy mogłabym w czymś pomóc? – zapytała wreszcie. – Kiedy Josef wróci do domu,
mogłabym pójść z tobą do następnych pacjentów.
– Dziękuję ci, Toni, nie. – Griinbaum się uśmiechnął. – Musisz zostać z Giselą, mama
będzie jej teraz potrzebna. Szkarlatyna jest paskudną chorobą. A gdzie Josef?
– Z przyjaciółmi. – Wzruszyła ramionami. – To przesiadywanie w domu doprowadza go do
szału. Sama go zachęcam, żeby czasem wyszedł.
– A Daniel?
Uśmiechnęła się.
– Na górze, u Leopolda. Kiedy przychodzi ze szkoły, czyta mu różne książki. To dobry
chłopiec.
– Miejmy nadzieję, że nie zarazi się od siostry. – Griinbaum dokończył kawę i wstał. –
Zamknij dziś dobrze drzwi, Toni. I, na miłość boską, nie podchodź do okien. Jeśli ta hołota
znajdzie się w naszej dzielnicy, obierze sobie za główny cel właśnie te domy.
Odprowadziła go do drzwi. Nerwowym gestem poprawiła sobie włosy.
– Karl...
– Słucham? – Griinbaum zapiął płaszcz, zdjął z wieszaka kapelusz.
– Czy Gisela mogłaby teraz odbyć podróż?
– Z całą pewnością nie – odparł stanowczo. – Po szkarlatynie mogą nastąpić powikłania.
– Jakie powikłania?
– To zależy. Bardzo często ropnie. Czasem zapalenie ucha środkowego. – Otworzył drzwi,
najwyraźniej się spieszył. – Myślę, że do tego nie dojdzie, Toni, ale Gisela musi teraz leżeć w
łóżku. To dla niej bardzo ważne.
– Rozumiem. – Sprawiała wrażenie opanowanej, kiedy pocałowała go w policzek. –
Dziękuję, że przyszedłeś.
Po południu dwunastego listopada, o trzeciej dziesięć, podczas gdy Antonia prowadziła w
suterenie lekcję baletu, a Daniel siedział w pokoju dziecinnym przy łóżeczku Giseli, do domu
przyszli dwaj agenci gestapo.
Antonia usłyszała dzwonek do drzwi i instynkt podpowiedział jej natychmiast, o kogo
chodzi. Na moment zamknęła oczy, z całego serca dziękując Bogu, że Josefa nie ma teraz w
domu.
W jednej chwili zakończyła lekcję, wypuściła uczennice tylnym wyjściem, napisała na
karteczce ostrzeżenie dla męża i dała ją pianistce, pani Cohn. Następnie pobiegła na górę,
poleciła Danielowi, aby nie odchodził od Giseli i zamknął się w pokoju na klucz, wreszcie zeszła
z powrotem na dół i otworzyła drzwi.
– Pani Silberstein? Przytaknęła ruchem głowy.
– Wo ist IhrMann?1
– Ich weifi nicht. Er ist gerade nicht hier2. Weszli do środka, zamykając za sobą drzwi.
– Wir werden warten^.
Przez dwie i pół godziny czekali na Josefa, Antonia natomiast siedziała naprzeciw nich,
zachowując lodowate milczenie. Wstawała tylko po to, aby podać im herbatę, o którą prosili
kilkakrotnie. Przez dwie i pół godziny obaj mężczyźni wymieniali między sobą krótkie, umyślnie
złowrogie uwagi, albo też krążyli po salo1 Gdzie pani mąż?
2 Nie wiem. W tej chwili nie ma go tutaj.
3 Zaczekamy.
nie, wodząc wzrokiem po książkach i dziełach sztuki, dotykając swymi grubymi,
zachłannymi paluchami ciężkich draperii, pianina Bechsteina i orzechowej gablotki
inkrustowanej złotem, a Antonia modliła się, aby pani Cohn dotarła do Josefa na czas i żeby
jemu przypadkiem nie przyszło do głowy wrócić teraz do domu.
Tak samo raptownie jak przyszli, obaj agenci gestapo wstali z krzeseł, najwidoczniej
znudzeni czekaniem.
Jeden z nich, gruby berlińczyk o tłustych włosach i brzydkich zębach, skinął na nią.
– Niech pani powie mężowi, żeby jutro nie wychodził z domu. Spojrzała na niego.
– Natiirlich1 – odparła.
Josef wrócił do domu tuż po zapadnięciu zmroku. Wszedł tylnymi drzwiami w suterenie.
Antonia czekała na niego w salonie. Na moment padli sobie w ramiona. Josef był śmiertelnie
blady, drżał na całym ciele.
– Tak się bałem, że zrobią ci coś złego, Toni! – wyszeptał, tuląc twarz w jej włosach i całując
ją gorączkowo.
Zaszlochała rozpaczliwie; były to pierwsze łzy, jakie uroniła tego dnia.
– Dzięki Bogu, że nie było cię w domu...
– Chciałem przyjść tu od razu, kiedy dostałem tę kartkę, ale Cohnowie zatrzymali mnie i
puścili dopiero wtedy, gdy Edith Griinbaum zadzwoniła z wiadomością, że już sobie poszli.
Antonia uwolniła go z objęć, wytarła oczy wierzchem dłoni.
– Karl i Edith to prawdziwi przyjaciele. – Pogłaskała go po policzku. – Kochanie, musimy
porozmawiać.
Opadł ciężko na fotel, jakby nagle opuściły go siły. Zdjął okulary, odłożył je na bok, potarł
nos czubkami palców. Dopiero po chwili dostrzegł walizki ustawione pod ścianą.
– Antonio! – Jego twarz przybrała jeszcze bledszy odcień. – Co tu robią te walizy?
Wzięła karafkę z whisky, wyjęła z niej szklany korek zdobiony srebrem, napełniła dwa duże
kieliszki, jeden podała mężowi. Ze zdumieniem uświadomiła sobie, że nawet nie drżą jej ręce.
– Zapytałem cię o coś. – Głos Josefa był szorstki i zalękniony zarazem. – Dlaczego te walizki
stoją w salonie?
Naturalnie.
Usiadła na dywanie tuż obok fotela, ujęła prawą dłoń męża.
– Kochanie, wyjeżdżacie dzisiejszej nocy, ty i Daniel.
– Chyba nie zrozumiałem... – W oczach Josefa pojawiło się zaskoczenie.
Uśmiechnęła się łagodnie i wyjaśniła spokojnie, jakby omawiała zwykły piknik w gronie
rodziny:
– Zapakowałam wam ciepłą odzież i książki, w kuchni stoi kosz z prowiantem. – Ścisnęła
mu dłoń. – Pod podszewką walizki ukryłam dwadzieścia tysięcy marek, a w drugiej walizce
pierścionek z brylantem, broszkę i kolczyki. W samochodzie jest dość benzyny...
– W jakim samochodzie? – przerwał jej Josef. – Przecież sprzedaliśmy nasze auto!
– Karl pożyczył nam hispano ojca Edith. Od dwóch lat nim nie jeżdżono, ale Karl regularnie
zapuszczał silnik...
– Toni!
– ... jest w nim wystarczająca ilość benzyny, żebyś mógł dotrzeć do granicy szwajcarskiej,
chociaż wcale nie musicie jechać tak daleko: kupiłam wam bilety kolejowe od Augsburga do
Friedrichshafen, a Karl odbierze potem samochód...
– Antonio! – Josef odepchnął jej dłoń, trzęsącymi się rękoma włożył okulary. Jego oczy,
skryte za grubymi soczewkami, wydały się nagle bardzo duże. – Kobieto, tyś chyba oszalała!
Postradałaś zmysły czy co? Co ty wygadujesz? Nie zamierzam nigdzie wyjeżdżać, a już z całą
pewnością nie sam!
– Nie sam, nie – usiłowała go uspokoić. – Z Danielem. – Dotkliwy ból, który odezwał się w
jej głowie po wyjściu obu gestapowców, zaczął teraz narastać, ogarniać ją całą. Czuła jego
szpony, które pogrążały się w niej agresywnie, i ostatkiem sił wzięła się w garść, aby wytrwać w
postanowieniu. – Josef, proszę, nie utrudniaj wszystkiego! Mamy tak niewiele czasu...
– Przestań, Toni! – Zerwał się na równe nogi, bezceremonialnie poderwał żonę z podłogi,
zamknął ją w ramionach jak w stalowym imadle i wpatrując się z bliska w jej wystraszoną twarz,
zaczął potrząsać nią gwałtownie na wszystkie strony. – Na miłość boską, o czym ty w ogóle
mówisz! Oszalałaś? Co w ciebie wstąpiło?
– Co we mnie wstąpiło? – Znalazła jeszcze w sobie dość sił, aby odepchnąć męża z
powrotem na fotel. – Naziści, ot co! Adolf Hitler! Heinrich Himmler i jego przeklęte SS! –
Niemal histe– rycznie wykrzykiwała: – Co we mnie wstąpiło? Ci dwaj sadyści, którzy
przesiedzieli w naszym domu prawie trzy godziny, czekając na ciebie, aby zabrać nie wiadomo
dokąd!
– Toni, proszę cię...
Ponownie musiała się zmagać z tym bólem, pragnęła za wszelką cenę mieć to wreszcie za
sobą.
– Kochanie, oni wrócą tu jutro po ciebie i już nigdy nie wypuszczą!
– Ale dlaczego mówisz ciągle tylko o mnie? – Josef patrzył na nią zrezygnowany; irytacja
ustąpiła miejsca zakłopotaniu. – Co będzie z tobą? Co z Giselą?
– Nie możemy jechać z tobą. Nie dzisiaj. – Nareszcie odnalazła to spokojne miejsce,
bezpieczny zakątek w samym sercu udręki, dzięki czemu mogła mówić znowu normalnym
tonem. – Gisela jest chora, nie można teraz zabierać jej w podróż. Tak mówi Karl. Powiedział,
że mógłby się z tego wywiązać stan ropny, a to doprowadziłoby do zapalenia ucha środkowego i
w konsekwencji do zapalenia opon mózgowych. Mój kuzyn umarł na zapalenie opon
mózgowych, pamiętasz? – Mówiła teraz łagodnie, jakby miała uspokoić małe dziecko. –
Kochanie, za parę dni, kiedy najgorsze już minie, pojedziemy za tobą. Nie martw się o nas,
gestapo nie zabiera kobiet ani małych dzieci, tylko mężczyzn. – Po chwili dodała: – I chłopców.
– Chłopców? Młodych chłopców?
– Na razie jeszcze nie, ale wkrótce dojdzie i do tego.
Potrząsnął głową, starając się opanować zamęt w głowie, który tworzył wokół niego gęstą
mgłę, nie pozwalając myśleć logicznie.
– Sądzisz, że zabraliby Daniela?
– A dlaczego nie? Przecież jest Żydem!
– To byłoby nieludzkie.
Antonia znowu uklękła na dywanie, tym razem ujęła twarz Josefa w obie dłonie.
– Kochanie, oni właśnie są nieludzcy. To szaleńcy. Potwory.
W salonie zapadła cisza, przerywana jedynie tykaniem zegara i ich oddechem.
– Nie pojedziemy – mruknął wreszcie Josef.
Pocałowała go w łyse miejsce na głowie, poczuła piekące łzy, które napłynęły do oczu, i
zdecydowała się użyć jeszcze jednej broni, wbić w niego głęboko jej ostrze...
– W takim razie nasz syn może nie dożyć bar micwy. Westchnął przeciągle, a raczej się
wzdrygnął.
– Możemy poczekać, aż Gisela wydobrzeje. – Nie.
– To niedorzeczne. – Znowu się wzdrygnął. – Nie mogę tak po prostu opuścić żony i małego
dziecka.
Ponownie zapadła cisza.
– A kiedy... – Josef zawahał się. – Kiedy moglibyście pojechać za nami?
– Karl jest zdania, że przed upływem tygodnia Gisela poczuje się znacznie lepiej, w każdym
razie niebezpieczeństwo minie. – W napięciu wstrzymała oddech.
Bardzo powoli, niczym w lunatycznym śnie, ujął jej dłonie i ucałował jedną po drugiej. Szkła
jego okularów pokryły się mgiełką, nie pozwalając dojrzeć wyrazu oczu.
– Chodź na górę, Toni – szepnął.
– Kochanie, pójście do łóżka nie pomoże ci zapomnieć o tym wszystkim.
– Nie chcę o niczym zapominać – zaoponował żarliwie, urywanym głosem. – Zostało nam
parę godzin, czyż nie? A więc nie marnujmy ich, na litość boską!
Delikatnie zdjęła mu okulary i dostrzegając w jego oczach ból i łzy, uświadomiła sobie, że
wygrała i przegrała zarazem.
O czwartej nad ranem obudzili Daniela. Chłopiec leżał na wznak, czarne kędzierzawe włosy
okrywały mu czoło, usta trzymał lekko rozchylone. Kiedy Antonia pocałowała go, uśmiechnął
się i wymamrotał sennym głosem:
– Mamusiu, śniło mi się, że jesteśmy już wszyscy w Ameryce... I Gisela jest zdrowa i... –
Nagle umilkł, zerwał się z miejsca. – Co się stało? – Przeniósł wzrok na ojca stojącego na progu.
– Dlaczego jesteś ubrany, papo? Dokąd idziesz o tej porze?
Josef milczał, nie mógł wykrztusić nawet jednego słowa. Twarz miał skrytą w cieniu.
Antonia wzięła syna za rękę.
– Danielu, musisz już wstać. Czas wyruszyć w drogę.
Blask księżyca wpadający przez okno oświetlił twarz chłopca. W jego oczach, nagle bardzo
jasnych i czujnych, pojawiły się nadzieja i lęk.
– Jedziemy do Ameryki?
Potrząsnęła głową.
– Nie do Ameryki, ale droga będzie długa. Obiecałam ci, że stąd wyjedziesz, pamiętasz?
– Wyjadę tam, gdzie nie ma nazistów?
Uklękła obok niego, objęła tkliwie.
– Mam taką nadzieję, skarbie. Mam taką nadzieję. Pojedziesz do wuja Sigi i cioci Gretchen.
– Pogłaskała go po głowie, zajrzała głęboko w oczy. – Oni mieszkają tuż przy granicy
szwajcarskiej i pomogą ci przedostać się na drugą stronę.
Daniel zmarszczył brwi i spojrzał na matkę podejrzliwie.
– A ty i papa?
Antonia przygryzła wargę i wyjaśniła nieco drżącym głosem:
– Odbędziesz tę podróż razem z papą, Danielu, a Gisela i ja dołączymy do was trochę
później, ale naprawdę niedługo.
– Nie! – zawołał gwałtownie, piskliwie. – Nie pojadę bez ciebie.
– Ćśś... – szepnęła. – Obudzisz siostrę. Wyrwał się gniewnie z jej objęć.
– Nie obchodzi mnie to. Nie pojadę!
– Danielu, wiesz przecież, jak ważny jest dla niej sen. Wtedy wyzdrowieje szybciej i
dołączymy do ciebie i papy.
– Powiedziałem już, że nie pojadę bez ciebie – podkreślił z uporem. – A w ogóle dlaczego
mielibyśmy wyjechać już teraz? – Zmrużył oczy. – Czy to przez tamtych ludzi, którzy do nas
przyszli?
– Oni przyszli, żeby zabrać papę, Danielu. – Położyła mu obie ręce na ramionach. – I
przyjdą po niego znowu za parę godzin. Dlatego papa musi wyjechać.
Skierowała wzrok na Josef a, który stał nieruchomy jak pomnik, a potem spojrzała znowu
na syna. Ma dopiero siedem lat, pomyślała, a już musi znosić udręki, z których istnienia ja w
jego wieku nie zdawałam sobie nawet sprawy.
– Ale dlaczego ja muszę wyjechać? – zapytał drżącym głosem. – Czy i mnie chcą zabrać?
– Och, nie, oczywiście że nie, skarbie. – Mówiła teraz znacznie ciszej, aby nie usłyszał jej
Josef. – Ale będziesz potrzebny papie. On nie może pojechać sam... nie jest tak silny jak
niektórzy inni ojcowie... i bardzo się gryzie, że musi zostawić tu mnie i Giselę, chociaż to tylko
kwestia paru dni.
Daniel spojrzał jej prosto w oczy.
– Mamusiu, czy naprawdę chodzi tylko o parę dni?
Bezpośredniość tego pytania wytrąciła ją z równowagi. Nerwowo odchrząknęła i odparła
zachrypniętym głosem:
– Mam nadzieję, że tak, skarbie.
Wiedział, że to kolejne kłamstwo, tak jak nieprawdą było jej zapewnienie kilka dni
wcześniej, że sprawy ulegną niebawem poprawie. Nic się nie poprawi. Możliwe też, że mama i
Gisela w ogóle nie pojadą za nimi. Przez chwilę pomyślał, że może... gdyby zaczął krzyczeć, a
nawet się rozpłakał... rodzice zmieniliby zdanie. Ale coś mu mówiło, że nic by to nie dało.
– Dobrze, pojadę – szepnął.
Godzinę później, kiedy już wyszli najpierw z pokoju Giseli, gdzie stali jakiś czas wokół
łóżeczka chorej, wpatrując się w jej zaczerwienioną twarzyczkę, a potem z salonu, gdzie
rozpłakali się na widok walizek, Daniel ujął matkę za rękę i wyprowadził do przedpokoju.
– Co będzie z wujkiem Leopoldem? – zapytał. Zastygła w bezruchu.
– A co ma z nim być?
– W jaki sposób będzie podróżować? Kto się nim zajmie? Gorączkowo szukała wiarygodnej
odpowiedzi. Tę prawdę musiała kryć przed nim ze wszystkich sił i do ostatniego tchu.
– Wujek Karl pojedzie z nami – skłamała.
– A ciocia Edith? – zapytał natychmiast.
– To jasne, że ona też – odparła bez chwili namysłu. – Oni też nie mają zamiaru zostawać w
Norymberdze.
– Czy mogę pójść do wujka Leopolda, pożegnać się z nim?
– Wkrótce się z nim zobaczysz. Wolałabym nie budzić go teraz.
– A jednak chciałbym się z nim zobaczyć. – Jego drobna twarz wyrażała g"łęboką
determinację i Antonia uświadomiła sobie przerażona, że syn nie uwierzył w ani jedno jej słowo.
– Dobrze. Ale nie siedź tam zbyt długo.
Kiedy Daniel wrócił potem na dół, jego policzki nosiły ślady łez. Nie protestował już jednak.
– Wujek Leo powiedział, że chciałby z tobą porozmawiać, kiedy papa i ja wyjedziemy.
– Dobrze. – Odwróciła się do męża i zesztywniała, widząc jego śmiertelnie bladą twarz.
Zdawał się zbyt wstrząśnięty, żeby – mógł powiedzieć cokolwiek. – Josef, wszystko w porządku?
Będziesz mógł prowadzić auto?
Przytaknął ruchem głowy, ale nadal milczał.
Daniel podszedł do ojca, ujął go za rękę.
– Papo? Czy powinniśmy już iść?
Przez długą chwilę Josef tylko wpatrywał się przed siebie, a potem drgnął, jakby ktoś
wyrwał go z głębokiego snu, i spojrzał na syna.
– Tak. Tak, Danielu, musimy już iść.
Antonia wysunęła szufladę w sekretarzyku i wyjęła z niej kopertę, którą podała mężowi.
– Wasze bilety. W razie jakichkolwiek kłopotów pamiętaj, że po prostu jedziesz odwiedzić
rodzinę. Jeśli nie będziesz miał wyboru, możesz wymienić nazwisko Gretchen, to powinno
pomóc... ale staraj się nie mieszać ich do tego. Oni pomagają też innym, nie tylko nam.
Odwróciła się do Daniela, zdjęła złoty łańcuszek z sześcio-xxxramienną gwiazdą Dawida,
który nosiła na szyi, przykucnęła i założyła go synowi. Jej dłonie były lodowato zimne w dotyku,
ale chłopiec nie wzbraniał się przed nimi.
– Zachowaj go dla mnie, Danielu.
Przytulił się do niej, kryjąc oczy lśniące od łez.
– Zwrócę ci ten łańcuszek, kiedy do nas dołączycie, mamusiu.
Josef odchrząknął.
– Pójdę już, ułożę wszystko w aucie, Toni. Pomożesz mi? – Spojrzał na Daniela. – Zostań w
domu, popilnuj siostrzyczki.
Noc była widna, gęsto rozsiane gwiazdy tworzyły na niebie nieregularne, jaśniejsze i
ciemniejsze świetlne punkty. Kiedy walizy leżały już w bagażniku, Antonia ruszyła w stronę
domu, ale Josef zatrzymał ją.
– Poczekaj, Toni.
Jej twarz była trupio blada, ciemne oczy lśniły w blasku księżyca.
– Och, Josef! – wyszeptała z rozpaczą. – Nie chciałam, żeby to się odbyło w taki sposób!
– Wiem – odparł żarliwie. – Myślałaś, że tego nie wiem, Toni? – Przygarnął ją delikatnie i
musnął ustami czoło, odgarniając z niego niesforny lok. – Nikt z nas tego nie chciał.
Nieoczekiwanie rozpłakała się, łzy popłynęły po policzkach.
– O, Boże! – zawołała. – Nie chciałam płakać! Myślałam, że będę silna...
– Jesteś silna... nie znam innej kobiety równie silnej! – Jego oczy błyszczały podejrzanie.
– Wiem, że wolałbyś zostać ze mną, nie bacząc na konsekwencje – szlochała Antonia – ale
Daniel musi mieć ojca i...
– I musi otrzymać szansę przeżycia – dokończył Josef szeptem. Po chwili milczenia zapytał:
– Co oni zrobią, kiedy się zorientują, że wyjechaliśmy?
Odsunęła się od niego, przestała płakać.
– Będą zadowoleni – wyjaśniła beztroskim tonem – że w Norymberdze pozostanie o dwóch
Żydów mniej.
Josef przeniósł wzrok na dom, na samotną i drobną sylwetkę Daniela stojącego w progu.
– Okłamałaś go, mówiąc o Leopoldzie, nieprawdaż? Milczała.
– Co się z nim stanie, kiedy wyjedziesz stąd razem z Giselą?
– Będzie tak, jak sobie zażyczy Leo.
Josef pokręcił głową, jego oczy wyrażały głębokie współczucie. Antonia pocałowała go
mocno w usta.
– Musicie już jechać – szepnęła. – To bardzo ważne, abyście zdążyli na pierwszy pociąg z
Augsburga, a przecież musicie jechać ostrożnie i normalnie, żeby nie ściągać na siebie uwagi.
Ruszył przodem ścieżką wiodącą do domu. Szybkim gestem podniósł do ust palec
wskazujący prawej ręki, po czym dotknął nim mezuzy1 zawieszonej na framudze drzwi.
– Niewykluczone, że kiedy wyjedziecie stąd z Giselą, nikt z nas już nigdy nie ujrzy tego
domu – powiedział nieswoim głosem. Odwrócił się do żony i objął ją. – Idź na górę, do naszej
córeczki – szepnął, roniąc łzy w jej ciemne włosy. – Nie chcę, żebyś stała w progu, kiedy
będziemy odjeżdżać. – Pocałował ją. – Dołącz do nas jak najprędzej, najdroższa. – Z tymi
słowami uwolnił ją z ramion.
Czuła, jak pęka jej serce, kiedy uklękła i mocno przytuliła Daniela.
– Uważaj na papę – poprosiła i z ustami tuż przy jego uchu, tak aby Josef nie usłyszał nawet
jednego słowa, dodała: – A je1 Mezuza – zwitek pergaminu z wypisanym fragmentem Księgi
Powtórzonego Prawa umieszczony w drewnianym lub metalowym futerale i przybity do framugi
– ma dla Żydów charakter talizmanu chroniącego dom przed nieszczęściem.
śli wujek Sigi uzna, jeszcze zanim przyjedziemy do was z Gise-xxxlą, że już pora popłynąć do
Szwajcarii, posłuchajcie go. Gwałtownie wyrwał się z objęć.
– Mamusiu...
– Obiecaj, że zrobicie, jak on wam każe! – zawołała z oczyma roziskrzonymi miłością. –
Danielu, daję ci moje słowo, że przyjedziemy, gdy tylko Gisela wydobrzeje, ale ty musisz
obiecać, że uciekniecie przed nazistami. Musisz mi to przyrzec!
Przez dłuższą chwilę Daniel walczył z uporczywym uciskiem w gardle oraz ze łzami, które
piekły pod powiekami. Kiwnął głową.
– Przyrzekam, mamusiu.
Josef ujął go za rękę, poprowadził do auta i pomógł wsiąść do środka. Tylko raz obejrzał się
za siebie: Antonia zamykała właśnie drzwi.
Ciężkim krokiem Antonia wspięła się po schodach na piętro i weszła do pokoju dziecinnego.
Gisela leżała pogrążona nadal we śnie. Antonia dotknęła dłonią jej czoła. Było jeszcze
rozpalone, ale przynajmniej stan córki nie uległ pogorszeniu.
– Zanim nastanie ranek, zostaniemy tu same, tylko my obie – szepnęła. Nachyliła się nad
łóżeczkiem, musnęła wargami wilgotne loczki córki. – Postaraj się wyzdrowieć jak najprędzej,
moje słodkie maleństwo, żebyśmy mogły pojechać za papą i Danielem.
Wyprostowała się i wyszła na korytarz.
Zatrzymała się przed pokojem Leopolda i zapukała lekko.
– Proszę.
Brat powitał ją znużonym uśmiechem na woskowej twarzy.
– Pojechali już? Przytaknęła ruchem głowy.
– Jak się czuje mała Gisela?
– Nieźle. Niedługo wyjdzie z tego.
Chwycił go atak kaszlu. Z piersi wydobył się głuchy, nieprzyjemny dźwięk, zakończony jak
zwykle rozdzierającym rzężeniem.
– A ty, Toni? – zapytał, kiedy już odzyskał oddech. – Jesteś pewna, że poradzisz sobie
sama? Znajdziesz w sobie dość sił?
Ponownie ograniczyła się do skinienia głową; nie dowierzała własnemu głosowi.
Z ust Leopolda wydarł się znowu dźwięk. Ale tym razem było to przeciągłe westchnienie
ulgi.
– Dziękuję, Toni – szepnął.
Schowała dłonie za plecy, nie widział więc, jak kurczowo zacisnęła pięści.
– Leo, jesteś pewien, że tego chcesz? Jesteś gotów? Parsknął krótkim, gorzkim śmiechem, w
oczach zalśniły łzy.
– Toni, jestem gotów od trzech lat!
W milczeniu podeszła do apteczki zawieszonej na ścianie naprzeciw okna, otworzyła ją,
zacisnęła dłoń na szklanej butelce i odwróciła się.
– Na pewno jesteś zdecydowany, Leo? – Patrzyła na niego błagalnie. – Nie chcesz, żebym
się tobą zaopiekowała? Damy sobie radę, przecież oni nie rozdzielą...
– Antonio! – W jego głosie zabrzmiała wyraźnie przygana, a nawet irytacja. – Życie stało się
dla mnie prawdziwą udręką. Nie dopuszczę do tego, aby tknęli mnie ponownie. – Umilkł i dodał
łagodnym tonem: – Toni, chcę umrzeć.
Nie odezwała się. W milczeniu zmieszała zawartość butelki z wodą, następnie przelała
miksturę do małej szklanki, podeszła z nią do łóżka i usiadła na jego brzegu. Opanowanym
głosem, takim jak przedtem, kiedy wyprawiała męża i syna w drogę, zapytała:
– Leo, czy chciałbyś się pomodlić?
– O co? – mruknął opryskliwie, ale po chwili, świadomy bólu, jaki jej sprawił, poprosił
łagodniej: – Jeśli chcesz, zmów za mnie szmę1. Ale dopiero później... kiedy już będzie po
wszystkim.
Nachyliła się, pocałowała go jeszcze raz, a potem, podpierając mu głowę i ramiona, tak jak
robiła to już wiele razy podczas tysięcy żałosnych posiłków, przytknęła mu szklankę do ust i
patrzyła, jak Leo pije morfinę aż do ostatniej kropli. Następnie podała mu trochę wody do
popicia, aby pozbył się gorzkiego smaku w ustach, i wytarła mu usta do sucha.
– Idź już spać, Antonio – szepnął Leopold. – Ja też teraz zasnę. Po prostu zasnę. –
Uśmiechnął się, jego oczy pałały znowu młodzieńczym blaskiem, jak dawniej, zanim brutalne
kopniaki bojówkarzy zgasiły w nim żądzę życia. – Opiekuj się dobrze Giselą... i nie martw się o
Daniela. On da sobie radę... – Na moSzma – modlitwa żydowska.
ment zamknął oczy, ale niemal natychmiast otworzył je z powrotem i utkwił w niej
płomienny wzrok. – Pocałuj mnie na dobranoc, Toni.
Usiadła na łóżku, przylgnęła policzkiem do jego czoła. Potem pocałowała go kolejno w
zamknięte znowu oczy i w usta. Wstała.
– Dziękuję ci, Toni – powiedział. – Dziękuję z całego serca.
– Czy jest ci wygodnie?
– Tak, dziękuję.
Odwróciła się, podeszła do drzwi i otworzyła je.
– Dobranoc, Leo – szepnęła. A potem dodała jeszcze ciszej: – Szalom.
Hilary Norman MIŁOŚĆ I PRZYJAŹŃ Dla mojego ojca, Henry'ego Normana
Podziękowania istnieje wiele osób i organizacji, którym jestem winna wdzięczność za pomoc przy zbieraniu materiału i pisaniu niniejszej książki. Na szczególną uwagę z tego powodu zasługują (w porządku alfabetycznym): pan Howard Barmad, pracownik Biblioteki Gminy Izraelickiej w Zurychu; pan Howard D. Deutsch; pan Michael Snell; pan Michael Thomas; mój wydawca pani Maureen Waller; pani Rae White; a przede wszystkim – głównie ze względu na niezawodne wsparcie z jej strony, poczucie humoru, bezcenne wspomnienia i rady – moja matka. Honfleur, Francja 1983
Rozdział 1 Alexandra Craig Alessandro odłożyła na bok pióro i przewróciła kartkę. Niebieskie litery przebijały niewyraźnie przez miękki, chłonny papier. Odsunęła krzesło, wstała i przeciągnęła się, czuła, jak napięte ma mięśnie szyi i ramion. Zmęczenie dawało jej się we znaki. Podeszła boso do otwartego okna i wyjrzała na zewnątrz, w mrok ogrodu. Wonna normandzka bryza musnęła łagodnie jej długie czarne włosy, przesunęła się nad biurkiem. List zaszeleścił cicho. Początki. Początki zawsze bywają najtrudniejsze. Przedtem myślała, że kiedy już podejmie decyzję, klamka zapadnie, a reszta wyleje się z niej szybko, niczym lawa ze zbyt długo uśpionego wulkanu. Okazuje się jednak, że grzebanie w pamięci boli. Prawda. Oto klucz. Wróciła do biurka i spojrzała na list, na smukłe i pochyłe litery, na wyrazy rozdzielone tak wyraźnie, jak odseparowane są w tej chwili od siebie ona i córka. Dzielna, piękna, nieokiełznana Roberta, znajdująca się nie tylko o tysiące mil stąd w Nowym Jorku wraz ze swoim ojcem, ale również o krok od szaleństwa, które tylko ona, jej matka, mogłaby próbować powstrzymać. Ponownie skierowała wzrok na list, usiłując spojrzeć świeżym okiem na to, co sama napisała, a także wyobrazić sobie, jak Bob-xxxbi, uczciwa siedemnastoletnia dziewczyna rozdzierana przez konflikty, będzie interpretować ten dziennik, stanowiący zarówno epitafium, jak i spowiedź oraz usilną prośbę. Zatrzymała spojrzenie na drugim akapicie i zaczęła czytać. ...Wielu artystom wystarcza sama sztuka, obrazy i rzeźby wypełniają całe ich życie, nie potrzebują niczego więcej. Nie było tak jednak, i to od wielu lat, w przypadku twojej matki. Bardziej niż sztuki potrzebowałam miłości. Z Andreasem połączyła mnie w początkowym okresie idealna miłość, pełna harmonia serca i duszy, serdeczność, która, jak sądziłam, zdolna jest napełnić ciepłem cały świat. A jednak to nam nie wystarczało. Potrzebowaliśmy czegoś więcej. Potrzebowaliśmy ciebie. W życiu wszystko ma swoją cenę, Bobbi. Myślę, że nadeszła pora, abym spłaciła wreszcie zaległe rachunki. Może do tego powinno dojść już przed laty, gdy byłaś dzieckiem, ale wtedy chodziło o zbyt wiele spraw, a mnie brakowało odwagi, aby wyznać ci prawdę. Teraz jednak ogarnął mnie nagle lęk o ciebie. Boję się bardzo, że popełnisz błąd – błąd, który mógłby kosztować cię nawet życie. Dlatego musiałam się zdobyć na odwagę. Kłamstwo zdążyło już zapuścić korzenie, jego łodyga rozrosła się, zgrubiała, zakwitły też nowe liście. Prawda, moja droga, nie ma na celu zniszczenia łodygi ani jej liści; kto wie, może nawet je wzmocni – a wtedy pozostałabym sama z dręczącymi lękami.
Wygląda na to, Bobbi, że wprowadzę znowu sporo zamętu w twoje młode życie, chociaż Bóg wie, iż było ono aż nadto pogmatwane. Właśnie dlatego i tylko dlatego proszę cię o wybaczenie. Przejdź do biblioteki twojego ojca i popatrz na obraz „O-xxxblicze życia", wiszący, jak mi powiedziałaś, nad kominkiem. Zapewne jesteś przekonana, że znasz go już bardzo dobrze, mimo to przyjrzyj mu się dokładnie. Przedstawia pięć postaci. Spójrz, jak blask najmniejszej z nich, tej pośrodku, oświetla dwie osoby stojące najbliżej niej: kobietę i mężczyznę. Nieco dalej, jakby w cieniu, widać drugiego mężczyznę; jakby celowo pozostaje tam, gdzie nie dociera blask. Jest jeszcze trzeci mężczyzna; stroni od reszty i okrywa go mrok, a jednak rzuca się w oczy. Kiedy byłaś mała, razem powiesiłyśmy ten obraz w naszym apartamencie nowojorskim, a ty poprosiłaś, abym ci o nim opowiedziała. Z jakiegoś powodu było to dla ciebie ważne, ale ja nie udzieliłam rzetelnej odpowiedzi, nie mogłam tego uczynić. A ty chyba zapomniałaś wkrótce o całej sprawie. Teraz nadeszła pora, abym wyjaśniła wszystko, co się wiąże z tym obrazem. Osobą w centrum jesteś ty, Bobbi, a kobieta to twoja matka. Mężczyzną stojącym najbliżej nas jest Andreas, twój ojciec. Ten drugi, samotny, stojący na uboczu, to nasz serdeczny przyjaciel Dan Stone. Ostatni to człowiek obcy, postać tajemnicza, trzymająca się z dala, a jednak o przełomowym znaczeniu dla obrazu i może nawet dla ciebie. Jakże trudno jest teraz, kiedy wreszcie zdecydowałam się zacząć, znaleźć sposób, aby przedstawić ci tę historię wyraźnie, czarno na białym. Jest to historia pięciorga ludzi, których losy nierozerwalnie splotły się ze sobą na przeciąg czterdziestu lat. Myślę, że w moim przypadku najprostszym, choć nie najłatwiejszym sposobem, aby przedstawić ci całą sprawę otwarcie, byłoby wyobrazić sobie, że tak jak niegdyś jesteś znowu małą dziewczynką, siedzisz u mnie na kolanach i słuchasz, jak snuję swoje opowieści z dawnych lat, przekazując ci twoje dziedzictwo, tak jak często czynią to matki. Poszczególne wyrazy zaczęły się zlewać w niewyraźne plamy. Alexandra zamrugała, przetarła oczy wierzchem dłoni. U jej stóp na perskim dywanie Flic, stary owczarek niemiecki, zaskomlał cicho i zadygotał, pogrążony nadal w otchłani snu. Była późna pora nocna, w sąsiednich domach większość ludzi z pewnością spała, wszędzie panował błogi spokój. Alexandra wstała, zgasiła górne światło, pozostawiając zapaloną jedynie małą lampkę na biurku, po czym usiadła z powrotem. W miarę jak pamięć uparcie podsuwała obrazy z przeszłości, narastało uczucie samotności, potęgowane przez panującą w domu ciszę. Myślę, Bobbi, że najważniejszy element tej historii to przyjaźń pomiędzy Andreasem i Danielem, tak więc może powinnam rozpocząć właśnie od nich, od ich pierwszego spotkania dawno temu, podczas wojny w Europie. Może powinnam po prostu opowiedzieć o wszystkim...
tak jak było... tak jak oni mi to przedstawili...
Rozdział 2 Do momentu spotkania z Danielem Silbersteinem druga wojna światowa oznaczała dla dziewięcioletniego Andreasa Ales-xxxsandra wydarzenie dające się określić w paru zwięzłych słowach. Wojna była dla chłopca po prostu czymś przykrym, jak wrzód na tyłku. Takiej opinii nie powodował niedostatek żywności; zazwyczaj bogate rodziny farmerskie w Szwajcarii miały jedzenia w bród, wszyscy o tym wiedzieli. Chłopcu nie chodziło też o brak centralnego ogrzewania w mroźną zimę; farma jego rodziny w Kiissnacht miała własną kotłownię, w której bez trudu można było spalać wystarczającą ilość drewna do ogrzania nie tylko własnego domu, lecz także sąsiadów. Andreas miał inny, znacznie poważniejszy powód, aby narzekać na wojnę: akurat wtedy, gdy zaczął zgłębiać tajniki zakupionego do prac na polu horcha, a tata po długich korowodach obiecał wreszcie, że nauczy go jazdy na tym traktorze, rząd wydał zakaz używania wszelkich prywatnych pojazdów silnikowych ze względu na jakiś głupi kryzys paliwowy! I to właśnie, bardziej niż cokolwiek innego, nastawiło Andreasa krytycznie do wojny. Bo czy jest sens oddawać się marzeniom o posiadaniu tego lub tamtego, do czego zachęca go stale tata, skoro nie można się nawet nauczyć jeździć na traktorze? Ponad dwa lata horch stał bezużytecznie w stajni, przynosząc hańbę jako pojazd niemiecki. Andreas podejrzewał, że zanim wojna się skończy, on zapomni, czego nauczył go ojciec. Kto wie, czy ta wojna w ogóle kiedykolwiek dobiegnie końca! Na domiar złego nie była to nawet ich wojna! Minęło już lato, przyszła kolej na wczesną jesień. W piękne popołudnie, pogodne i przesycone ciepłą wonią, Andreas zatrzasnął głośno frontowe drzwi, zbiegł po pięciu stopniach ganku i puścił się pędem w stronę stajni. Rolf gnał tuż za nim. – Gruetzi miteinand! – zawołał stary Mutschler, kiedy chłopiec minął jego miejsce pracy. – Gruetzi, Albercie – odwzajemnił pozdrowienie Andreas. Jak zwykle, przeszedł od razu do ostatniej stajni, podczas gdy jego czarny owczarek niemiecki biegał tam i z powrotem, płosząc konie. Albert przeszedł w kąt, pod niski murek, i wyjął z kieszeni fajkę. – Nigdy nie spotkałem chłopca takiego jak ten – mruknął do siebie, nabijając ją tytoniem. – Twarz i włosy anioła, jak u jego matki, czarne oczy po ojcu, a zachowuje się nie jak dziewięcioletni dzieciak, lecz raczej jak dorosły mężczyzna, który troszczy się o swoją kochankę... Przedmiot uwielbienia Andreasa, błyszczący czarny horch, stał jak uśpiony, okryty sianem, w tym samym miejscu, gdzie postawiono go przed dwoma laty po rozporządzeniu
kwietniowym. Andreas przesunął dłonią po masce traktora. – Tak potężny silnik, a musi czekać, aż ktoś zbudzi go do życia – szepnął. Do stajni wpadł Rolf. Zbliżył się do swojego pana i trącił mu dłoń pyskiem. – Nie możesz się doczekać spaceru, co? – Andreas pogłaskał psa, potem troskliwie przetarł maskę, na której pozostał ślad jego dłoni. – Dobrze już, dobrze, idziemy! Na podwórzu spotkał ponownie Alberta, który z zadowoleniem pykał fajkę. – Uporałeś się już z pracą domową? – Czy mama wypuściłaby mnie z domu, gdyby było inaczej? Albert z uśmiechem pokiwał głową, prezentując szeroką ciemną lukę między przednimi zębami. – Dokąd się dziś wybierasz? Andreas wzruszył ramionami. – Po prostu przed siebie. – Pamiętaj, żeby wrócić przed zmrokiem... – I wziąć nogi za pas, gdybym zobaczył kogoś obcego, wiem! – zakończył Andreas znane mu dobrze ostrzeżenie. Albert odchrząknął i na nowo zapalił fajkę. Żwawym krokiem ruszyli na zachód. W tej części farmy teren opadał stromo, a pokrywały go rozległe sady owocowe; w okresie wiosennych przymrozków zimny, ostry wiatr kierował się ku położonej znacznie niżej dolinie, co ratowało młode jabłka przed zniszczeniem. Reglamentacja uczyniła z sadów strefę zakazaną dla Andreasa i Rolfa, ale ponieważ owoce dopiero zaczynały dojrzewać, a ich zbiór miał się zacząć nie wcześniej niż za kilka tygodni, drobny szaber jabłek miał wszelkie szanse powodzenia. Kiedy dotarli do pierwszego sadu, Andreas pomyślał przez chwilę, że ubiegli go już robotnicy wynajęci tu do pracy. Przez lukę w gąszczu zieleni dostrzegł nieco dalej gołe, opalone na brąz ramię; ręka sięgnęła do obciążonej owocami gałęzi i zerwała z niej błyszczące czerwone jabłko. Rolf warknął cicho. Andreas uciszył go i nisko nachylony przesunął się trochę dalej, aby mieć lepszy widok. Teraz widział wyraźniej. Nie był to żaden z wynajętych robotników, lecz wysoki, chudy, ciemnowłosy wyrostek, okryty raczej niż ubrany w wytarte niebieskie spodnie i postrzępioną koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci. Klęcząc w wysokiej trawie, młody złodziejaszek odgryzł spory kęs i z zamkniętymi oczyma połknął go szybko. Zbyt długie włosy i umorusana twarz upodabniały go trochę do Cygana. Był widocznie zgłodniały, gdyż zjadł całe jabłko, wraz ze środkiem, po czym sięgnął po następne.
Andreas wyprostował się. – Nie tak szybko! Nieznajomy skoczył przerażony na równe nogi, w następnej chwili przyciągnął gałąź drzewa, zerwał z niej dwa twarde jabłka i cisnął nimi w napastnika. Jedno z nich trafiło w cel. Andreas odruchowo chwycił się za głowę, gdzie poczuł uderzenie, tamten zaś, klucząc zwinnie między drzewami, pobiegł na łeb na szyję do ogrodzenia, gdzie potknął się o sterczący korzeń i runął na ziemię. – Rolf, do nogi! – krzyknął Andreas. Nieznajomy wyglądał na jego rówieśnika i z pewnością nie byłby odpowiednim przeciwnikiem dla silnego owczarka. Ostrożnie podszedł bliżej. Nieznajomy leżał plackiem nieruchomy, jakby wyzuty z sił. – Nic ci nie jest? – Andreas nachylił się nad nim, ale tamten nieoczekiwanie przekręcił się na wznak i zadał znienacka cios, powalając go w piach. Andreas jęknął głośno, zaskoczony i jednocześnie wściekły. Próbował usiąść, ale w tej samej chwili – otrzymał uderzenie w brzuch. Obaj rzucili się na siebie zaciekle, w ruch poszły pięści i nogi. – Na miłość boską! – sapnął Andreas. Nieznajomy zamierzył się nogą, usiłując kopnąć go kolanem w pachwinę, chybił jednak, on natomiast uderzył go w twarz, rozcinając przy tym skórę pod lewym okiem. Trysnęła krew, opryskując ich obu. A jednak, wbrew nadziejom Andreasa, nieznajomy nie skapitulował. Jeszcze raz zebrał siły i bitwa rozgorzała na nowo. Przez jakiś czas, który obu im wydał się wiecznością, walczyli zażarcie, obserwowani bacznie przez Rolfa, który aż dygotał w gorączkowym napięciu, ale posłusznie tkwił w miejscu wskazanym przez pana. Wreszcie walka ustała, a przeciwnicy legli na błotnistej ziemi wyczerpani i zadyszani. Wyglądali teraz podobnie; byli tak samo poobijani i posiniaczeni, różniła ich jedynie krwawa szrama na twarzy nieznajomego. Zaniepokojony bezruchem swego pana Rolf przydreptał bliżej i polizał go po czole. Andreas znużonym gestem pogłaskał mu pysk. Wreszcie ciekawość wzięła górę nad gniewem. Nadal ciężko dysząc, odwrócił głowę i spojrzał na nieznajomego. – Dlaczego podkradasz nam owoce? – Bo umierałem z głodu. – Mówił z jakimś obcym akcentem. Andreas usiadł. – Naprawdę umierałeś z głodu czy po prostu byłeś głodny? Tamten leżał nieruchomy, najwidoczniej pokonany na dobre. – Od czterech dni nie miałem nic w ustach. Andreas patrzył na niego oszołomiony wyznaniem. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze jadał regularnie wszystkie posiłki w ciągu dnia i nie potrafił sobie wyobrazić, czym jest prawdziwy głód. – Jesteś Niemcem? – zapytał.
– Żydem. – Jak się nazywasz? – Daniel. – Daniel i jak dalej? Chłopiec zawahał się. – Silberstein – wydusił wreszcie. Andreas wstał z trudem, otrzepał się z błota i trawy, podszedł do najbliższego drzewa, wybrał najokazalsze jabłko i zerwał je. – Nazywam się Andreas Alessandro – powiedział, klękając obok Daniela, i podał mu jabłko.
Rozdział 3 Daniel Silberstein nie miał dzieciństwa. Skończył właśnie cztery lata, kiedy jego wuj Leopold został bardzo ciężko pobity przez bojówkarzy w brunatnych koszulach tylko za to, że chciał się ożenić z ładną luteranką, którą znał i kochał od siedemnastego roku życia. Jednym z najwcześniejszych wspomnień Daniela był widok wuja na noszach wniesionych przez dwóch obcych ludzi do domu jego rodziców przy Guntherstrasse w Norymberdze. Daniel pamiętał ten moment szczególnie wyraźnie, gdyż był to szósty maja, dzień jego urodzin. Kiedy widział wuja poprzednim razem, był to pogodny przystojny mężczyzna, silny i całkowicie sprawny. Tego dnia jego twarz straszyła trupią bielą, w oczach widniał śmiertelny lęk, a ciało od pasa w dół było sparaliżowane. Daniel pamiętał rozpaczliwy płacz mamy i posępne milczenie taty, pamiętał też, że ci dwaj obcy ludzie wnieśli wuja na piętro do jego pokoju, gdzie spędził potem trzy lata na czystych białych prześcieradłach przykuty do łóżka, do chwili gdy mama Daniela pomogła mu połknąć śmiertelną dawkę morfiny. Z tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym rokiem wiązało się jeszcze mnóstwo innych wspomnień, był to bowiem okres, kiedy zanosiło się na wiele różnych zmian w ich życiu. Tego właśnie roku w Szpitalu Żydowskim urodziła się jego siostrzyczka Gisela, a mama szlochała nieprzerwanie trzy dni po powrocie z noworodkiem do domu, gdyż nie była to odpowiednia pora, żeby wydawać nowego człowieka na świat. Tego właśnie roku panna Krauss, kierowniczka działu z bielizną w domu towarowym jego ojca przy Karolinenstrasse, przestała dawać Danielowi pralinki owocowe z galaretką, które tak bardzo lubił. Tego właśnie roku jegp ojciec spędzać całe dnie w domu, zamiast chodzić do domu towrowego, gdyż naziści po prostu zabrali mu firmę. Tego właśnie roku pastor Fuchs zabronił swoim córkom, jasnowłosym bliźniaczkom, uczęszczać na lekcje baletu, jakie matka Daniela prowadziła w suterenie domu. Tego właśnie roku najbliższy przyjaciel Daniela, Szymon Lowenthal, wyjechał do Ameryki, gdyż jego ojciec jako lekarz otrzymał wizę wyjazdową. I wreszcie tego właśnie roku rodzice Daniela zaczęli się kłócić, gdyż matka uznała, że powinni się przeprowadzić do Berlina, gdzie podobno sytuacja przedstawiała się lepiej niż tu, w Norymberdze. Daniel pamiętał też wyraziście lata tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć i trzydzieści siedem; zachowały się w jego pamięci ze względu na swoją nieznośną nudę. Wszyscy wydawali się przygnębieni lub nawet wystraszeni. Biedny wuj Leopold leżał cały czas w swoim łóżku na piętrze, zbyt schorowany na prowadzenie rozmów z kimkolwiek. Gisela, chociaż ładna jak z obrazka, była męcząca i zwłaszcza teraz, kiedy zaczęła chodzić, absorbowała coraz bardziej
matkę i jej wolny czas, sprawiając wiele kłopotu. Na domiar złego Daniel otrzymał od rodziców zakaz wychodzenia samemu z domu. Wprawdzie nadal mógł zapraszać przyjaciół do siebie, nie sprawiało mu to jednak takiej przyjemności jak zabawy na ulicy. Zwłaszcza że ulice nigdy mu się nie kojarzyły z niebezpieczeństwem lub zagrożeniem. W tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku uciekał dwukrotnie przed nudą, rezygnując samowolnie z pójścia do Judischer Kindergarten1. Za pierwszym razem pojechał tramwajem do centrum miasta i wysiadł przy gwarnej Karolinenstrasse. Wydawało mu się, że odkąd był tu ostatnio, upłynęła cała wieczność, pragnął natomiast zobaczyć, czy dom towarowy ojca zmienił wygląd, odkąd przejęli go naziści. Ale budynek wyglądał jak dawniej; zmienił się jedynie napis nad wejściem głównym. Zamiast SILBERSTEIN widniało tam teraz nazwisko FRANCKE, a duże litery na plakacie obok głosiły: ŻYDZI NIEPOŻĄDANI! Następnym razem Daniel nie poszedł do przedszkola, kiedy do Norymbergi przyjechał na zjazd partii faszystowskiej Adolf Przedszkole żydowskie (wszystkie przypisy są autorstwa tiumacza). Hitler. Już wcześniej było wiadomo, że Hitler ma wygłosić przemówienie w Luitpoldhain, w pobliżu Guntherstrasse, na której mieszkali Silbersteinowie. Naziści zniszczyli przed tym wiecem cały park, wycinając drzewa, tak aby móc tam zbudować stadion. Daniel wiedział, że idąc na wiec, rozzłości rodziców, uznał jednak, iż musi wreszcie zobaczyć, jak wyglądają naziści. Nie udało mu się dojrzeć Hitlera, zobaczył za to wielu faszystów, starszych i młodych, całe ich mrowie, w czarnych i brunatnych mundurach. Maszerowali, śpiewając donośnie, z transparentami i sztandarami w dłoniach. Kiedy Daniel stanął na palcach i wyciągnął szyję, aby lepiej widzieć, jakaś korpulentna blondynka w zielonym kapeluszu z piórami ujęła go pod pachy i uniosła wysoko, jakby i on był drzewcem transparentu. – Popatrz, chłopcze, patrz uważnie! – zawołała. – Tam jest Fiihrer! Widzisz go? Ale Daniel ujrzał teraz przede wszystkim pannę Krauss z domu towarowego należącego niegdyś do ojca. Stała na ławce między dwoma mężczyznami, jedną ręką machała gorączkowo, w drugiej ściskała fotografię Fiihrera. Jej twarz promieniała radością, po policzkach spływały łzy szczęścia, z szeroko otwartych, czerwonych ust wydobywał się nieprzerwanie histeryczny okrzyk Heil Hitler!; piskliwy, niemal zwierzęcy skowyt, który poprzez ryk tłumu docierał do uszu zszokowanego chłopca. Panna Krauss budziła w nim większy lęk niż cała reszta nazistów razem wziętych. Odruchowo wyrwał się z uścisku blondynki, niechcący kopnął ją przy tym w brzuch, aż krzyknęła zaskoczona i zagniewana, i pobiegł co sił w nogach do domu, zapominając, że o tej porze powinien być jeszcze w przedszkolu, nie myśląc nawet o czekającej go za to karze. W tej chwili pragnął tylko jednego: znaleźć się jak najprędzej w swoim dużym, nudnym domu przy
Guntherstrasse. Od tego dnia Daniel zaczął dużo myśleć. Spędzał na rozmyślaniach bardzo wiele czasu jak na chłopca w jego wieku, ale na przełomie lat tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem i trzydzieści osiem nie miał nic innego do roboty. Korciło go, aby wybrać się znowu na wagary, jednak odkąd w tajemnicy przed rodzicami poszedł na wiec hitlerowców, mama, nie chcąc dopuścić do następnego aktu samowoli, codziennie po południu przychodziła po niego razem z Giselą. Daniel zaczynał się już czuć jak człowiek skazany na areszt domowy i cierpiał z tego powodu, chociaż dom był naprawdę ładny, pełen pięknych rzeczy, wzorzystych dywanów, pachnącego drewna, oprawionych w skórę książek, które lubił brać do ręki, jakkolwiek jeszcze do nich nie dorósł, oraz zabawek dla niego i Giseli. Zastanawiał się, jak musi się czuć wuj Leopold przykuty do łóżka na tak długo. Myślał też o tym, jak bardzo się zmieniła mama, jak schudła i ile siwych pasemek pojawiło się w jej pięknych czarnych włosach, a także o ojcu, który z każdym miesiącem zdawał się przeistaczać coraz bardziej w kogoś innego, obcego; włosy na głowie przerzedzały się, zamiast siwieć, uśmiech niemal przestał gościć na twarzy, a ciemne wąsy, opadając smętnie w dół, potęgowały wrażenie przygnębienia. Danielowi było żal siostrzyczki, gdyż Giselę nie czekało chyba nic dobrego. Na szczęście nie zdawała sobie sprawy z nadciągających chmur, śmiała się i szczebiotała radośnie, kiedy tylko znajdował dla niej czas, nic bowiem na świecie nie mogło się dla niej równać z chwilami, kiedy bawił się z nią jej starszy brat. We wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku Daniel otrzymał list od Szymona Lówenthala, wysłany z niejakiego Kingston w amerykańskim stanie Nowy Jork. Szymon informował, że jego ojciec pracuje obecnie w miejscowym szpitalu, że mieszkają w pobliżu Nowego Jorku, największego miasta na świecie, większego nawet od Monachium, oraz że ma teraz w Kingston paru nowych przyjaciół, tęskni jednak bardzo za Danielem. Daniel pokazał list matce i zapytał, czy i oni nie mogliby wyjechać do Ameryki. Wtedy zalała się łzami i podarła kartkę na kawałki. Po chwili jednak zebrała wszystkie strzępy listu, z łagodnym uśmiechem przeprosiła syna za swój wybuch i wyjaśniła, iż nie mogą wyjechać do Ameryki, ale wszystko niebawem ulegnie poprawie. Daniel wiedział, że mama nie mówi prawdy, że chce go po prostu uspokoić. – A gdybyśmy wyjechali do innego kraju, niekoniecznie do Ameryki? – zapytał po jakimś czasie. – Tam gdzie nie ma faszystów? Matka odwróciła się do niego plecami. Domyślał się, że znowu płacze, ale gdy ponownie spojrzała na niego, jej oczy pałały nieznanym mu dotąd, żywym blaskiem.
– Porozmawiam z papą – oświadczyła z naciskiem. – Nie wiem, dokąd moglibyśmy wyjechać, ale masz rację: musimy opuścić to miejsce. – Przytuliła go czule. – Nie będzie to Ameryka, bo papa nie otrzymałby tam tak łatwo pracy jak ojciec Szymona... – Mamo, nie obchodzi mnie, dokąd się udamy! – zawołał błagalnie. – W każdym razie tutaj czuję się okropnie! Objęła go mocniej. – Skarbie, musisz się uzbroić w cierpliwość. Papa bardzo kocha ten dom. Nie jest mu łatwo opuścić go tak po prostu, bo przecież ciężko pracował, żeby zapewnić nam tu wygodę i szczęście... – Ale my wcale nie jesteśmy szczęśliwi! – Daniel miał wrażenie, jakby ściany tego domu napierały nań ze wszystkich stron, czuł, że zaczyna się już dusić. – Mamo, błagam, porozmawiaj z papą! Niech nas stąd zabierze, namów go, proszę! Zaniepokojona niezwykłą żarliwością tych słów, usiłowała go pocieszyć. – Dobrze, Danielu, spróbuję przekonać papę. Obiecuję! Bądź dobrej myśli. Odsunął się od niej, w jego oczach krył się paniczny lęk. – To niemożliwe, dopóki będziemy mieszkać tutaj – odparł. – Co musiałoby się zdarzyć, żebyś przyznał mi wreszcie rację, Josef? – zapytała znużonym głosem Antonia Silberstein. – W Norymberdze nie ma już dla nas miejsca. Wyjedźmy stąd! Uświadomiła sobie, że mąż jest człowiekiem dobrym i łagodnym, ale zbyt biernym jak na obecne czasy. Od tamtego okropnego poranka przed trzema laty, kiedy jego zawsze ugrzeczniony księgowy Werner Francke wśliznął się do kantorku z fałszywym uśmieszkiem na twarzy i z kartką papieru w dłoni, będącą upoważnieniem do „nadania sklepowi charakteru aryjskiego", a więc – nazywając rzecz po imieniu – do dokonania w majestacie prawa kradzieży sklepu, Josef Silberstein stał się wyznawcą zgubnego – jak określała to jego żona – fatalizmu. – Co musiałoby się wydarzyć? – powtórzyła pytanie. Josef odchylił się w fotelu do tyłu, jego oczy zdawały się ginąć za okularami. – Wiesz dobrze, co czuję, Toni. – Wzruszył ramionami. – Tu jest przecież wszystko, co mamy. – A co takiego mamy? Dom? Jak długo jeszcze będzie nasz? – Mówiła spokojnie, nie podnosząc głosu, i tylko jej wzrok zdradzał, jak bardzo jest rozgoryczona. – Zabrali ci już sklep. Dlaczego sądzisz, że nie nabiorą także chęci na nasz dom? – Spojrzał na nią urażony. – Zapominasz, Antonio, że jestem niemieckim patriotą. Służyłem temu krajowi podczas wojny. Na pewno o tym pamiętają. Uklękła na dywanie i oburącz ujęła dłonie męża.
– Kochanie, oni zmusili naszą służącą do porzucenia pracy, gdyż uznali, że przebywanie młodej aryjskiej dziewczyny pod jednym dachem z Żydem stanowi dla niej zbyt duże zagrożenie. – W oczach Antonii zalśniły łzy. – Czy tak się traktuje dobrego patriotę? Zacisnął wargi w buntowniczym geście. – A dlaczego niby Berlin miałby być lepszy od Norymbergi? Potrząsnęła głową. – Nie to miałam na myśli. Już za późno na Berlin. – Po chwili dodała: – Moim zdaniem powinniśmy wyjechać do mojego kuzyna w Friedrichshafen. – Do Sigmunda? Przecież jego żona nie jest nawet Żydówką. – Prawie jest. W każdym razie możemy ją uznać za osobę bardzo nam bliską. – Zniżyła głos do szeptu. – Już do nich napisałam, a Sigi przesłał wczoraj odpowiedź. Mogą nam pomóc. Josef nachylił się do przodu, jego wzrok wyrażał sceptycyzm. – W jaki sposób? – Najkrótsza przeprawa przez Jezioro Bodeńskie do Szwajcarii to trasa Konstancja- xxxKreuzlingen. – Antonia wpatrywała się uważnie w twarz męża. W pierwszej chwili dostrzegła w niej przebłysk strachu, ale potem nieoczekiwanie Josef parsknął śmiechem. – Och, Toni, że też ci się teraz zebrało na żarty! Mój Boże! Przez moment myślałem, że mówisz serio! Powoli wstała, podeszła do kredensu, wzięła sobie papierosa, zapaliła go, a potem spojrzała mężowi prosto w oczy. – Wcale nie żartuję. Uśmiech zniknął mu z twarzy. – Chyba oszalałaś! – zawołał. – Zbytnio ulegasz nastrojom innych. – Usta drgały mu nerwowo. – Nie mamy paszportów. Wszystko, co posiadamy, co należy do nas, znajduje się tutaj, w tym domu, w Norymberdze. Mamy dwoje dzieci... – Daniel pragnie nade wszystko wyjechać stąd jak najdalej. Codziennie błaga mnie, abym postarała się przekonać cię, że... – Na wypadek, Antonio, gdybyś o tym zapomniała: w naszym domu, piętro wyżej przebywa twój sparaliżowany brat, który – nie jest w stanie przejść paru kroków do łazienki, nie mówiąc już o przeprawie łodzią przez Jezioro Bodeńskie... W pokoju zapadła cisza. – Zaopiekuję się Leopoldem – szepnęła w końcu Antonia. Josef wpatrywał się w nią bez słowa. – Nie obawiaj się o Leopolda. – Jej głos przybrał twarde brzmienie. – Wyjazd stąd to nasz wspólny pomysł, jego i mój.
Nieoczekiwanie Josef zerwał się z fotela. Miał zaciśnięte pięści, na czole perlił się pot. – Posłuchaj mnie, Toni, posłuchaj uważnie. Wasz pomysł to szaleństwo. Szaleństwo! Powiedziałem już, że jestem dobrym niemieckim patriotą. Otrzymałem pełno medali. Kocham ten kraj. Naziści nie przekroczą pewnej granicy, możesz mi wierzyć. Porządni Niemcy nie pozwolą na nic więcej. A kiedy wszystko się ułoży, restrykcje przeciw nam zostaną odwołane. Przecież tak naprawdę nikomu nie wyrządzono krzywdy. – A Leo? Czy i jego nie spotkało nic złego? – Twój brat okazał się głupcem. Zachciało mu się ślubu z jakąś schickse! I bez Hitlera wiedziałem doskonale, że to grzech! W jej oczach zapłonęła na moment wzgarda. Zdusiła niedopałek papierosa tak gwałtownie, że popielniczka zawirowała na blacie kredensu jak bąk. Ale gniew ustąpił tak szybko, jak się pojawił. – To ty jesteś głupcem, Josefie Silbersteinie – sprostowała znużonym tonem. – Ale wybaczam ci, bo wiem, że w normalnych czasach nigdy byś czegoś takiego nie powiedział. Także dlatego, iż mimo wszystko cię kocham. Josef milczał. Stał pośrodku pokoju ze zwieszonymi ramionami, a jego twarz wyrażała zmieszanie i wstyd. – Ale zapamiętaj dobrze moje słowa – dodała Antonia. – Niedługo będzie jeszcze gorzej, niż jest teraz, znacznie gorzej. Rozmawiam z wieloma ludźmi, mam oczy i uszy szeroko otwarte i dlatego mówię ci: tu stanie się coś strasznego, i to niebawem. – Podeszła do męża, spojrzała mu tak głęboko w oczy, że wzdrygnął się odruchowo. – I zmusi cię, byś zmienił zdanie. Modlę się tylko, aby wtedy nie było już za późno. Dziewiątego listopada Gisela zaczęła się uskarżać na ból gardła i głowy. Tego popołudnia, a potem przez całą noc, podczas gdy w Norymberdze i innych miastach niemieckich bojówkarze SS przeprowadzali barbarzyńskie pogromy, dziecko męczyły bezustannie wymioty i wzrastająca temperatura, ale ich sąsiad, doktor Griinbaum, mógł przyjść dopiero wieczorem następnego dnia. – Szkarlatyna – orzekł po przebadaniu dziewczynki. – Będę tego całkowicie pewien, kiedy pojawi się wysypka, ale wszystko na to wskazuje, bo w okolicy mamy właśnie niewielką epidemię tej choroby. – Karl, zdejmij płaszcz, zaraz ci podam herbaty – zaproponowała Antonia. – Widzę, że padasz ze zmęczenia. – Lepiej by mi zrobiła kawa. Mocna i słodka. Przeszli do salonu. Antonia nalała mu kawy ze srebrnego dzbanka, a doktor upił łyk z filiżanki i westchnął tęsknie.
– Tak tu spokojnie i miło! A na ulicach świat zamienił się w ropiejącą ranę, w brudny chlew pełen świń. – Miał zaczerwienione oczy, był nieogolony, na płaszczu widniały plamy krwi. – Czy wiesz, Toni, że złożyłem już dziś piętnaście wizyt domowych u moich pacjentów? U piętnastu przyjaciół. Zostali brutalnie pobici, większość z nich znajduje się jeszcze w szoku. Wpatrywała się w niego przerażona. – Czy mogłabym w czymś pomóc? – zapytała wreszcie. – Kiedy Josef wróci do domu, mogłabym pójść z tobą do następnych pacjentów. – Dziękuję ci, Toni, nie. – Griinbaum się uśmiechnął. – Musisz zostać z Giselą, mama będzie jej teraz potrzebna. Szkarlatyna jest paskudną chorobą. A gdzie Josef? – Z przyjaciółmi. – Wzruszyła ramionami. – To przesiadywanie w domu doprowadza go do szału. Sama go zachęcam, żeby czasem wyszedł. – A Daniel? Uśmiechnęła się. – Na górze, u Leopolda. Kiedy przychodzi ze szkoły, czyta mu różne książki. To dobry chłopiec. – Miejmy nadzieję, że nie zarazi się od siostry. – Griinbaum dokończył kawę i wstał. – Zamknij dziś dobrze drzwi, Toni. I, na miłość boską, nie podchodź do okien. Jeśli ta hołota znajdzie się w naszej dzielnicy, obierze sobie za główny cel właśnie te domy. Odprowadziła go do drzwi. Nerwowym gestem poprawiła sobie włosy. – Karl... – Słucham? – Griinbaum zapiął płaszcz, zdjął z wieszaka kapelusz. – Czy Gisela mogłaby teraz odbyć podróż? – Z całą pewnością nie – odparł stanowczo. – Po szkarlatynie mogą nastąpić powikłania. – Jakie powikłania? – To zależy. Bardzo często ropnie. Czasem zapalenie ucha środkowego. – Otworzył drzwi, najwyraźniej się spieszył. – Myślę, że do tego nie dojdzie, Toni, ale Gisela musi teraz leżeć w łóżku. To dla niej bardzo ważne. – Rozumiem. – Sprawiała wrażenie opanowanej, kiedy pocałowała go w policzek. – Dziękuję, że przyszedłeś. Po południu dwunastego listopada, o trzeciej dziesięć, podczas gdy Antonia prowadziła w suterenie lekcję baletu, a Daniel siedział w pokoju dziecinnym przy łóżeczku Giseli, do domu przyszli dwaj agenci gestapo. Antonia usłyszała dzwonek do drzwi i instynkt podpowiedział jej natychmiast, o kogo chodzi. Na moment zamknęła oczy, z całego serca dziękując Bogu, że Josefa nie ma teraz w domu.
W jednej chwili zakończyła lekcję, wypuściła uczennice tylnym wyjściem, napisała na karteczce ostrzeżenie dla męża i dała ją pianistce, pani Cohn. Następnie pobiegła na górę, poleciła Danielowi, aby nie odchodził od Giseli i zamknął się w pokoju na klucz, wreszcie zeszła z powrotem na dół i otworzyła drzwi. – Pani Silberstein? Przytaknęła ruchem głowy. – Wo ist IhrMann?1 – Ich weifi nicht. Er ist gerade nicht hier2. Weszli do środka, zamykając za sobą drzwi. – Wir werden warten^. Przez dwie i pół godziny czekali na Josefa, Antonia natomiast siedziała naprzeciw nich, zachowując lodowate milczenie. Wstawała tylko po to, aby podać im herbatę, o którą prosili kilkakrotnie. Przez dwie i pół godziny obaj mężczyźni wymieniali między sobą krótkie, umyślnie złowrogie uwagi, albo też krążyli po salo1 Gdzie pani mąż? 2 Nie wiem. W tej chwili nie ma go tutaj. 3 Zaczekamy. nie, wodząc wzrokiem po książkach i dziełach sztuki, dotykając swymi grubymi, zachłannymi paluchami ciężkich draperii, pianina Bechsteina i orzechowej gablotki inkrustowanej złotem, a Antonia modliła się, aby pani Cohn dotarła do Josefa na czas i żeby jemu przypadkiem nie przyszło do głowy wrócić teraz do domu. Tak samo raptownie jak przyszli, obaj agenci gestapo wstali z krzeseł, najwidoczniej znudzeni czekaniem. Jeden z nich, gruby berlińczyk o tłustych włosach i brzydkich zębach, skinął na nią. – Niech pani powie mężowi, żeby jutro nie wychodził z domu. Spojrzała na niego. – Natiirlich1 – odparła. Josef wrócił do domu tuż po zapadnięciu zmroku. Wszedł tylnymi drzwiami w suterenie. Antonia czekała na niego w salonie. Na moment padli sobie w ramiona. Josef był śmiertelnie blady, drżał na całym ciele. – Tak się bałem, że zrobią ci coś złego, Toni! – wyszeptał, tuląc twarz w jej włosach i całując ją gorączkowo. Zaszlochała rozpaczliwie; były to pierwsze łzy, jakie uroniła tego dnia. – Dzięki Bogu, że nie było cię w domu... – Chciałem przyjść tu od razu, kiedy dostałem tę kartkę, ale Cohnowie zatrzymali mnie i puścili dopiero wtedy, gdy Edith Griinbaum zadzwoniła z wiadomością, że już sobie poszli. Antonia uwolniła go z objęć, wytarła oczy wierzchem dłoni. – Karl i Edith to prawdziwi przyjaciele. – Pogłaskała go po policzku. – Kochanie, musimy porozmawiać.
Opadł ciężko na fotel, jakby nagle opuściły go siły. Zdjął okulary, odłożył je na bok, potarł nos czubkami palców. Dopiero po chwili dostrzegł walizki ustawione pod ścianą. – Antonio! – Jego twarz przybrała jeszcze bledszy odcień. – Co tu robią te walizy? Wzięła karafkę z whisky, wyjęła z niej szklany korek zdobiony srebrem, napełniła dwa duże kieliszki, jeden podała mężowi. Ze zdumieniem uświadomiła sobie, że nawet nie drżą jej ręce. – Zapytałem cię o coś. – Głos Josefa był szorstki i zalękniony zarazem. – Dlaczego te walizki stoją w salonie? Naturalnie. Usiadła na dywanie tuż obok fotela, ujęła prawą dłoń męża. – Kochanie, wyjeżdżacie dzisiejszej nocy, ty i Daniel. – Chyba nie zrozumiałem... – W oczach Josefa pojawiło się zaskoczenie. Uśmiechnęła się łagodnie i wyjaśniła spokojnie, jakby omawiała zwykły piknik w gronie rodziny: – Zapakowałam wam ciepłą odzież i książki, w kuchni stoi kosz z prowiantem. – Ścisnęła mu dłoń. – Pod podszewką walizki ukryłam dwadzieścia tysięcy marek, a w drugiej walizce pierścionek z brylantem, broszkę i kolczyki. W samochodzie jest dość benzyny... – W jakim samochodzie? – przerwał jej Josef. – Przecież sprzedaliśmy nasze auto! – Karl pożyczył nam hispano ojca Edith. Od dwóch lat nim nie jeżdżono, ale Karl regularnie zapuszczał silnik... – Toni! – ... jest w nim wystarczająca ilość benzyny, żebyś mógł dotrzeć do granicy szwajcarskiej, chociaż wcale nie musicie jechać tak daleko: kupiłam wam bilety kolejowe od Augsburga do Friedrichshafen, a Karl odbierze potem samochód... – Antonio! – Josef odepchnął jej dłoń, trzęsącymi się rękoma włożył okulary. Jego oczy, skryte za grubymi soczewkami, wydały się nagle bardzo duże. – Kobieto, tyś chyba oszalała! Postradałaś zmysły czy co? Co ty wygadujesz? Nie zamierzam nigdzie wyjeżdżać, a już z całą pewnością nie sam! – Nie sam, nie – usiłowała go uspokoić. – Z Danielem. – Dotkliwy ból, który odezwał się w jej głowie po wyjściu obu gestapowców, zaczął teraz narastać, ogarniać ją całą. Czuła jego szpony, które pogrążały się w niej agresywnie, i ostatkiem sił wzięła się w garść, aby wytrwać w postanowieniu. – Josef, proszę, nie utrudniaj wszystkiego! Mamy tak niewiele czasu... – Przestań, Toni! – Zerwał się na równe nogi, bezceremonialnie poderwał żonę z podłogi, zamknął ją w ramionach jak w stalowym imadle i wpatrując się z bliska w jej wystraszoną twarz, zaczął potrząsać nią gwałtownie na wszystkie strony. – Na miłość boską, o czym ty w ogóle mówisz! Oszalałaś? Co w ciebie wstąpiło? – Co we mnie wstąpiło? – Znalazła jeszcze w sobie dość sił, aby odepchnąć męża z
powrotem na fotel. – Naziści, ot co! Adolf Hitler! Heinrich Himmler i jego przeklęte SS! – Niemal histe– rycznie wykrzykiwała: – Co we mnie wstąpiło? Ci dwaj sadyści, którzy przesiedzieli w naszym domu prawie trzy godziny, czekając na ciebie, aby zabrać nie wiadomo dokąd! – Toni, proszę cię... Ponownie musiała się zmagać z tym bólem, pragnęła za wszelką cenę mieć to wreszcie za sobą. – Kochanie, oni wrócą tu jutro po ciebie i już nigdy nie wypuszczą! – Ale dlaczego mówisz ciągle tylko o mnie? – Josef patrzył na nią zrezygnowany; irytacja ustąpiła miejsca zakłopotaniu. – Co będzie z tobą? Co z Giselą? – Nie możemy jechać z tobą. Nie dzisiaj. – Nareszcie odnalazła to spokojne miejsce, bezpieczny zakątek w samym sercu udręki, dzięki czemu mogła mówić znowu normalnym tonem. – Gisela jest chora, nie można teraz zabierać jej w podróż. Tak mówi Karl. Powiedział, że mógłby się z tego wywiązać stan ropny, a to doprowadziłoby do zapalenia ucha środkowego i w konsekwencji do zapalenia opon mózgowych. Mój kuzyn umarł na zapalenie opon mózgowych, pamiętasz? – Mówiła teraz łagodnie, jakby miała uspokoić małe dziecko. – Kochanie, za parę dni, kiedy najgorsze już minie, pojedziemy za tobą. Nie martw się o nas, gestapo nie zabiera kobiet ani małych dzieci, tylko mężczyzn. – Po chwili dodała: – I chłopców. – Chłopców? Młodych chłopców? – Na razie jeszcze nie, ale wkrótce dojdzie i do tego. Potrząsnął głową, starając się opanować zamęt w głowie, który tworzył wokół niego gęstą mgłę, nie pozwalając myśleć logicznie. – Sądzisz, że zabraliby Daniela? – A dlaczego nie? Przecież jest Żydem! – To byłoby nieludzkie. Antonia znowu uklękła na dywanie, tym razem ujęła twarz Josefa w obie dłonie. – Kochanie, oni właśnie są nieludzcy. To szaleńcy. Potwory. W salonie zapadła cisza, przerywana jedynie tykaniem zegara i ich oddechem. – Nie pojedziemy – mruknął wreszcie Josef. Pocałowała go w łyse miejsce na głowie, poczuła piekące łzy, które napłynęły do oczu, i zdecydowała się użyć jeszcze jednej broni, wbić w niego głęboko jej ostrze... – W takim razie nasz syn może nie dożyć bar micwy. Westchnął przeciągle, a raczej się wzdrygnął. – Możemy poczekać, aż Gisela wydobrzeje. – Nie. – To niedorzeczne. – Znowu się wzdrygnął. – Nie mogę tak po prostu opuścić żony i małego dziecka.
Ponownie zapadła cisza. – A kiedy... – Josef zawahał się. – Kiedy moglibyście pojechać za nami? – Karl jest zdania, że przed upływem tygodnia Gisela poczuje się znacznie lepiej, w każdym razie niebezpieczeństwo minie. – W napięciu wstrzymała oddech. Bardzo powoli, niczym w lunatycznym śnie, ujął jej dłonie i ucałował jedną po drugiej. Szkła jego okularów pokryły się mgiełką, nie pozwalając dojrzeć wyrazu oczu. – Chodź na górę, Toni – szepnął. – Kochanie, pójście do łóżka nie pomoże ci zapomnieć o tym wszystkim. – Nie chcę o niczym zapominać – zaoponował żarliwie, urywanym głosem. – Zostało nam parę godzin, czyż nie? A więc nie marnujmy ich, na litość boską! Delikatnie zdjęła mu okulary i dostrzegając w jego oczach ból i łzy, uświadomiła sobie, że wygrała i przegrała zarazem. O czwartej nad ranem obudzili Daniela. Chłopiec leżał na wznak, czarne kędzierzawe włosy okrywały mu czoło, usta trzymał lekko rozchylone. Kiedy Antonia pocałowała go, uśmiechnął się i wymamrotał sennym głosem: – Mamusiu, śniło mi się, że jesteśmy już wszyscy w Ameryce... I Gisela jest zdrowa i... – Nagle umilkł, zerwał się z miejsca. – Co się stało? – Przeniósł wzrok na ojca stojącego na progu. – Dlaczego jesteś ubrany, papo? Dokąd idziesz o tej porze? Josef milczał, nie mógł wykrztusić nawet jednego słowa. Twarz miał skrytą w cieniu. Antonia wzięła syna za rękę. – Danielu, musisz już wstać. Czas wyruszyć w drogę. Blask księżyca wpadający przez okno oświetlił twarz chłopca. W jego oczach, nagle bardzo jasnych i czujnych, pojawiły się nadzieja i lęk. – Jedziemy do Ameryki? Potrząsnęła głową. – Nie do Ameryki, ale droga będzie długa. Obiecałam ci, że stąd wyjedziesz, pamiętasz? – Wyjadę tam, gdzie nie ma nazistów? Uklękła obok niego, objęła tkliwie. – Mam taką nadzieję, skarbie. Mam taką nadzieję. Pojedziesz do wuja Sigi i cioci Gretchen. – Pogłaskała go po głowie, zajrzała głęboko w oczy. – Oni mieszkają tuż przy granicy szwajcarskiej i pomogą ci przedostać się na drugą stronę. Daniel zmarszczył brwi i spojrzał na matkę podejrzliwie. – A ty i papa? Antonia przygryzła wargę i wyjaśniła nieco drżącym głosem: – Odbędziesz tę podróż razem z papą, Danielu, a Gisela i ja dołączymy do was trochę
później, ale naprawdę niedługo. – Nie! – zawołał gwałtownie, piskliwie. – Nie pojadę bez ciebie. – Ćśś... – szepnęła. – Obudzisz siostrę. Wyrwał się gniewnie z jej objęć. – Nie obchodzi mnie to. Nie pojadę! – Danielu, wiesz przecież, jak ważny jest dla niej sen. Wtedy wyzdrowieje szybciej i dołączymy do ciebie i papy. – Powiedziałem już, że nie pojadę bez ciebie – podkreślił z uporem. – A w ogóle dlaczego mielibyśmy wyjechać już teraz? – Zmrużył oczy. – Czy to przez tamtych ludzi, którzy do nas przyszli? – Oni przyszli, żeby zabrać papę, Danielu. – Położyła mu obie ręce na ramionach. – I przyjdą po niego znowu za parę godzin. Dlatego papa musi wyjechać. Skierowała wzrok na Josef a, który stał nieruchomy jak pomnik, a potem spojrzała znowu na syna. Ma dopiero siedem lat, pomyślała, a już musi znosić udręki, z których istnienia ja w jego wieku nie zdawałam sobie nawet sprawy. – Ale dlaczego ja muszę wyjechać? – zapytał drżącym głosem. – Czy i mnie chcą zabrać? – Och, nie, oczywiście że nie, skarbie. – Mówiła teraz znacznie ciszej, aby nie usłyszał jej Josef. – Ale będziesz potrzebny papie. On nie może pojechać sam... nie jest tak silny jak niektórzy inni ojcowie... i bardzo się gryzie, że musi zostawić tu mnie i Giselę, chociaż to tylko kwestia paru dni. Daniel spojrzał jej prosto w oczy. – Mamusiu, czy naprawdę chodzi tylko o parę dni? Bezpośredniość tego pytania wytrąciła ją z równowagi. Nerwowo odchrząknęła i odparła zachrypniętym głosem: – Mam nadzieję, że tak, skarbie. Wiedział, że to kolejne kłamstwo, tak jak nieprawdą było jej zapewnienie kilka dni wcześniej, że sprawy ulegną niebawem poprawie. Nic się nie poprawi. Możliwe też, że mama i Gisela w ogóle nie pojadą za nimi. Przez chwilę pomyślał, że może... gdyby zaczął krzyczeć, a nawet się rozpłakał... rodzice zmieniliby zdanie. Ale coś mu mówiło, że nic by to nie dało. – Dobrze, pojadę – szepnął. Godzinę później, kiedy już wyszli najpierw z pokoju Giseli, gdzie stali jakiś czas wokół łóżeczka chorej, wpatrując się w jej zaczerwienioną twarzyczkę, a potem z salonu, gdzie rozpłakali się na widok walizek, Daniel ujął matkę za rękę i wyprowadził do przedpokoju. – Co będzie z wujkiem Leopoldem? – zapytał. Zastygła w bezruchu. – A co ma z nim być? – W jaki sposób będzie podróżować? Kto się nim zajmie? Gorączkowo szukała wiarygodnej
odpowiedzi. Tę prawdę musiała kryć przed nim ze wszystkich sił i do ostatniego tchu. – Wujek Karl pojedzie z nami – skłamała. – A ciocia Edith? – zapytał natychmiast. – To jasne, że ona też – odparła bez chwili namysłu. – Oni też nie mają zamiaru zostawać w Norymberdze. – Czy mogę pójść do wujka Leopolda, pożegnać się z nim? – Wkrótce się z nim zobaczysz. Wolałabym nie budzić go teraz. – A jednak chciałbym się z nim zobaczyć. – Jego drobna twarz wyrażała g"łęboką determinację i Antonia uświadomiła sobie przerażona, że syn nie uwierzył w ani jedno jej słowo. – Dobrze. Ale nie siedź tam zbyt długo. Kiedy Daniel wrócił potem na dół, jego policzki nosiły ślady łez. Nie protestował już jednak. – Wujek Leo powiedział, że chciałby z tobą porozmawiać, kiedy papa i ja wyjedziemy. – Dobrze. – Odwróciła się do męża i zesztywniała, widząc jego śmiertelnie bladą twarz. Zdawał się zbyt wstrząśnięty, żeby – mógł powiedzieć cokolwiek. – Josef, wszystko w porządku? Będziesz mógł prowadzić auto? Przytaknął ruchem głowy, ale nadal milczał. Daniel podszedł do ojca, ujął go za rękę. – Papo? Czy powinniśmy już iść? Przez długą chwilę Josef tylko wpatrywał się przed siebie, a potem drgnął, jakby ktoś wyrwał go z głębokiego snu, i spojrzał na syna. – Tak. Tak, Danielu, musimy już iść. Antonia wysunęła szufladę w sekretarzyku i wyjęła z niej kopertę, którą podała mężowi. – Wasze bilety. W razie jakichkolwiek kłopotów pamiętaj, że po prostu jedziesz odwiedzić rodzinę. Jeśli nie będziesz miał wyboru, możesz wymienić nazwisko Gretchen, to powinno pomóc... ale staraj się nie mieszać ich do tego. Oni pomagają też innym, nie tylko nam. Odwróciła się do Daniela, zdjęła złoty łańcuszek z sześcio-xxxramienną gwiazdą Dawida, który nosiła na szyi, przykucnęła i założyła go synowi. Jej dłonie były lodowato zimne w dotyku, ale chłopiec nie wzbraniał się przed nimi. – Zachowaj go dla mnie, Danielu. Przytulił się do niej, kryjąc oczy lśniące od łez. – Zwrócę ci ten łańcuszek, kiedy do nas dołączycie, mamusiu. Josef odchrząknął. – Pójdę już, ułożę wszystko w aucie, Toni. Pomożesz mi? – Spojrzał na Daniela. – Zostań w domu, popilnuj siostrzyczki. Noc była widna, gęsto rozsiane gwiazdy tworzyły na niebie nieregularne, jaśniejsze i
ciemniejsze świetlne punkty. Kiedy walizy leżały już w bagażniku, Antonia ruszyła w stronę domu, ale Josef zatrzymał ją. – Poczekaj, Toni. Jej twarz była trupio blada, ciemne oczy lśniły w blasku księżyca. – Och, Josef! – wyszeptała z rozpaczą. – Nie chciałam, żeby to się odbyło w taki sposób! – Wiem – odparł żarliwie. – Myślałaś, że tego nie wiem, Toni? – Przygarnął ją delikatnie i musnął ustami czoło, odgarniając z niego niesforny lok. – Nikt z nas tego nie chciał. Nieoczekiwanie rozpłakała się, łzy popłynęły po policzkach. – O, Boże! – zawołała. – Nie chciałam płakać! Myślałam, że będę silna... – Jesteś silna... nie znam innej kobiety równie silnej! – Jego oczy błyszczały podejrzanie. – Wiem, że wolałbyś zostać ze mną, nie bacząc na konsekwencje – szlochała Antonia – ale Daniel musi mieć ojca i... – I musi otrzymać szansę przeżycia – dokończył Josef szeptem. Po chwili milczenia zapytał: – Co oni zrobią, kiedy się zorientują, że wyjechaliśmy? Odsunęła się od niego, przestała płakać. – Będą zadowoleni – wyjaśniła beztroskim tonem – że w Norymberdze pozostanie o dwóch Żydów mniej. Josef przeniósł wzrok na dom, na samotną i drobną sylwetkę Daniela stojącego w progu. – Okłamałaś go, mówiąc o Leopoldzie, nieprawdaż? Milczała. – Co się z nim stanie, kiedy wyjedziesz stąd razem z Giselą? – Będzie tak, jak sobie zażyczy Leo. Josef pokręcił głową, jego oczy wyrażały głębokie współczucie. Antonia pocałowała go mocno w usta. – Musicie już jechać – szepnęła. – To bardzo ważne, abyście zdążyli na pierwszy pociąg z Augsburga, a przecież musicie jechać ostrożnie i normalnie, żeby nie ściągać na siebie uwagi. Ruszył przodem ścieżką wiodącą do domu. Szybkim gestem podniósł do ust palec wskazujący prawej ręki, po czym dotknął nim mezuzy1 zawieszonej na framudze drzwi. – Niewykluczone, że kiedy wyjedziecie stąd z Giselą, nikt z nas już nigdy nie ujrzy tego domu – powiedział nieswoim głosem. Odwrócił się do żony i objął ją. – Idź na górę, do naszej córeczki – szepnął, roniąc łzy w jej ciemne włosy. – Nie chcę, żebyś stała w progu, kiedy będziemy odjeżdżać. – Pocałował ją. – Dołącz do nas jak najprędzej, najdroższa. – Z tymi słowami uwolnił ją z ramion. Czuła, jak pęka jej serce, kiedy uklękła i mocno przytuliła Daniela. – Uważaj na papę – poprosiła i z ustami tuż przy jego uchu, tak aby Josef nie usłyszał nawet jednego słowa, dodała: – A je1 Mezuza – zwitek pergaminu z wypisanym fragmentem Księgi Powtórzonego Prawa umieszczony w drewnianym lub metalowym futerale i przybity do framugi
– ma dla Żydów charakter talizmanu chroniącego dom przed nieszczęściem. śli wujek Sigi uzna, jeszcze zanim przyjedziemy do was z Gise-xxxlą, że już pora popłynąć do Szwajcarii, posłuchajcie go. Gwałtownie wyrwał się z objęć. – Mamusiu... – Obiecaj, że zrobicie, jak on wam każe! – zawołała z oczyma roziskrzonymi miłością. – Danielu, daję ci moje słowo, że przyjedziemy, gdy tylko Gisela wydobrzeje, ale ty musisz obiecać, że uciekniecie przed nazistami. Musisz mi to przyrzec! Przez dłuższą chwilę Daniel walczył z uporczywym uciskiem w gardle oraz ze łzami, które piekły pod powiekami. Kiwnął głową. – Przyrzekam, mamusiu. Josef ujął go za rękę, poprowadził do auta i pomógł wsiąść do środka. Tylko raz obejrzał się za siebie: Antonia zamykała właśnie drzwi. Ciężkim krokiem Antonia wspięła się po schodach na piętro i weszła do pokoju dziecinnego. Gisela leżała pogrążona nadal we śnie. Antonia dotknęła dłonią jej czoła. Było jeszcze rozpalone, ale przynajmniej stan córki nie uległ pogorszeniu. – Zanim nastanie ranek, zostaniemy tu same, tylko my obie – szepnęła. Nachyliła się nad łóżeczkiem, musnęła wargami wilgotne loczki córki. – Postaraj się wyzdrowieć jak najprędzej, moje słodkie maleństwo, żebyśmy mogły pojechać za papą i Danielem. Wyprostowała się i wyszła na korytarz. Zatrzymała się przed pokojem Leopolda i zapukała lekko. – Proszę. Brat powitał ją znużonym uśmiechem na woskowej twarzy. – Pojechali już? Przytaknęła ruchem głowy. – Jak się czuje mała Gisela? – Nieźle. Niedługo wyjdzie z tego. Chwycił go atak kaszlu. Z piersi wydobył się głuchy, nieprzyjemny dźwięk, zakończony jak zwykle rozdzierającym rzężeniem. – A ty, Toni? – zapytał, kiedy już odzyskał oddech. – Jesteś pewna, że poradzisz sobie sama? Znajdziesz w sobie dość sił? Ponownie ograniczyła się do skinienia głową; nie dowierzała własnemu głosowi. Z ust Leopolda wydarł się znowu dźwięk. Ale tym razem było to przeciągłe westchnienie ulgi. – Dziękuję, Toni – szepnął. Schowała dłonie za plecy, nie widział więc, jak kurczowo zacisnęła pięści. – Leo, jesteś pewien, że tego chcesz? Jesteś gotów? Parsknął krótkim, gorzkim śmiechem, w
oczach zalśniły łzy. – Toni, jestem gotów od trzech lat! W milczeniu podeszła do apteczki zawieszonej na ścianie naprzeciw okna, otworzyła ją, zacisnęła dłoń na szklanej butelce i odwróciła się. – Na pewno jesteś zdecydowany, Leo? – Patrzyła na niego błagalnie. – Nie chcesz, żebym się tobą zaopiekowała? Damy sobie radę, przecież oni nie rozdzielą... – Antonio! – W jego głosie zabrzmiała wyraźnie przygana, a nawet irytacja. – Życie stało się dla mnie prawdziwą udręką. Nie dopuszczę do tego, aby tknęli mnie ponownie. – Umilkł i dodał łagodnym tonem: – Toni, chcę umrzeć. Nie odezwała się. W milczeniu zmieszała zawartość butelki z wodą, następnie przelała miksturę do małej szklanki, podeszła z nią do łóżka i usiadła na jego brzegu. Opanowanym głosem, takim jak przedtem, kiedy wyprawiała męża i syna w drogę, zapytała: – Leo, czy chciałbyś się pomodlić? – O co? – mruknął opryskliwie, ale po chwili, świadomy bólu, jaki jej sprawił, poprosił łagodniej: – Jeśli chcesz, zmów za mnie szmę1. Ale dopiero później... kiedy już będzie po wszystkim. Nachyliła się, pocałowała go jeszcze raz, a potem, podpierając mu głowę i ramiona, tak jak robiła to już wiele razy podczas tysięcy żałosnych posiłków, przytknęła mu szklankę do ust i patrzyła, jak Leo pije morfinę aż do ostatniej kropli. Następnie podała mu trochę wody do popicia, aby pozbył się gorzkiego smaku w ustach, i wytarła mu usta do sucha. – Idź już spać, Antonio – szepnął Leopold. – Ja też teraz zasnę. Po prostu zasnę. – Uśmiechnął się, jego oczy pałały znowu młodzieńczym blaskiem, jak dawniej, zanim brutalne kopniaki bojówkarzy zgasiły w nim żądzę życia. – Opiekuj się dobrze Giselą... i nie martw się o Daniela. On da sobie radę... – Na moSzma – modlitwa żydowska. ment zamknął oczy, ale niemal natychmiast otworzył je z powrotem i utkwił w niej płomienny wzrok. – Pocałuj mnie na dobranoc, Toni. Usiadła na łóżku, przylgnęła policzkiem do jego czoła. Potem pocałowała go kolejno w zamknięte znowu oczy i w usta. Wstała. – Dziękuję ci, Toni – powiedział. – Dziękuję z całego serca. – Czy jest ci wygodnie? – Tak, dziękuję. Odwróciła się, podeszła do drzwi i otworzyła je. – Dobranoc, Leo – szepnęła. A potem dodała jeszcze ciszej: – Szalom.