kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 833 340
  • Obserwuję1 356
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 654 717

Oates Joyce Carol - Czarna dziewczyna, biała dziewczyna

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
O

Oates Joyce Carol - Czarna dziewczyna, biała dziewczyna.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu O OATES JOYCE CAROL Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 434 stron)

Urodzona w 1938 r. Joyce Carol Oates jest jedną z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich pisarek, c^on^ni^ American Academy of Arts and Letters, laureatką wielu nagród literackich, m.in. National Book Award za powieść them oraz PEN/Malamud Award za krótkie formy beletrystyczne. W Polsce ukazało się dotychczas Icilkanaście jej utworów (m.in. Gwałt. Opowieść miłosna, Bestie, Wodospad, Zabiorę cię tam, Po to żyłem, Dziewczyna z tatuażami, Czarna topiel, Amerykańskie apetyty) • Mieszka na stałe w Princeton w stanie New Jersey. Joyce Carol Oates CZARNA DZIEWCZYNA, BIAŁA DZIEWCZYNA Przełożyła z angielskiego Barbara Cendrowska - Werner in memoriam, „ Minette Zaczęłam pisać ten tekst, nie zastanawiając się nad tytułem. Będzie to coś w rodzaju wyprawy badawczej. Zamierzam zgłębić przyczyny śmierci Minette Swift, mojej kumpelki z pokoju w

akademiku. Odeszła dokładnie piętnaście lat temu, 11 kwietnia 1975 roku, w przeddzień swych dziewiętnastych urodzin. Minette nie zmarła z przyczyn naturalnych, nie miała też lekkiej śmierci. Odkąd jej zabrakło, codziennie dręczę się myśłą, że skonała w mękach, gdyż to ja miałam ją uratować, ale tego nie zrobiłam. I nikt o tym nie wie. Koroner hrabstwa Montgomery w Pensylwanii wymienił niebudzące najmniejszych wątpliwości medyczne przyczyny śmierci Minette oraz okoliczności jej zgonu - takie „fakty" nie wchodzą w zakres moich dociekań. „Fakty" bowiem mogą zniekształcać, kłamać. Najbardziej podstępne kłamstwa popełnia się przez pominięcie. W owym czasie, tuż po tym tragicznym wydarzeniu, wiele faktów pominięto, a inne zaciemniono. Między innymi i ja zaciemniałam fakty, by bronić swego dobrego imienia, a także Minette po śmierci. Za powszechną, milczącą zgodą chroniono rodzinę Minette, jak również Schuyler College. Czuliśmy też - niewypowiedziane, rozpaczliwe - pragnienie, by chronić białe twarze z otoczenia Minette. Piętnaście lat! Przez cały ten czas żyłam. Żyję,

zyskałam nawet renomę zawodową w swojej dziedzinie, a Minette Swift odeszła z tego świata. Starzeję się, a Minette Swift niezmiennie ma dziewiętnaście lat. Jestem kobietą w średnim wieku. Minette pozostała dziewczęciem. Jakie to dziwne! Kto zasługuje na życie, a komu przypada w udziale śmierć? Dziwi mnie ta sprawiedliwość. Niektóre prawdy są kłamstwami, powiedział mój ojciec, Махіmilian Meade. Mój ojciec zyskał wątpliwy rozgłos takimi kontrowersyjnymi stwierdzeniami, które w wielu ludziach wzbudzają gniew. Ja wolę wierzyć, że żadna prawda nie może być kłamstwem. I tak zaczynam swój tekst bez tytułu, w imie sprawiedliwości.

CZĘŚĆ I Rysa Ooo Boże! Obudził mnie ten krzyk. Obudziłam się od razu. To z pewnością Minette, moja współlokatorka z akademika. Z drugiej strony drzwi sypialni. Minette Swift, w sąsiednim pokoju. Nie pierwszy raz Minette wyrwała mnie ze snu. Mówiła do siebie, to rugając się, to się modląc. „Ooo Boże " - to pół stęknięcie, pół jęk, który nie raz z siebie wydawała. Błyskawicznie zerwałam się z łóżka i otworzyłam drzwi. - Minette? Moja współlokatorka stała odwrócona plecami i nawet nie zauważyła mojego wejścia. Tkwiła w miejscu nieruchomo, jak sparaliżowana. Z głową niezgrabnie przechyloną wpatrywała się w okno nad biurkiem. Górna połowa szyby najwyraźniej była nadtłuczona. Minette obróciła głowę jak we śnie, jakby mnie nie słyszała. Oczy za dziecinnymi okuiarkami w różowej plastikowej oprawce miała rozszerzone w niemej panice, usta poruszały się

bezgłośnie. - Minette? Co się stało? Zapewne chodziło o okno. Aż strach było na nie patrzeć, na gładkiej przedtem szybie widniała siateczka popękanego szkła, które za lada dotknięciem może posypać się na głowę. Poprzedniej nocy ogłoszono „bardzo poważny alarm burzowy" dla większości hrabstwa Montgomery w Pensylwanii, na którego terenie leżało tysiąc dwieście akrów ziemi nad brzegami Schuylkill, będących własnością Schuyler College, gdzie Minette i ja właśnie rozpoczęłyśmy studia. Lokalne biuletyny informacyjne od wielu godzin ponawiały ostrzeżenia. Gdy zgasiłyśmy światła, wydawało się, że najgorsze już przeszło. Każda z nas miała dla siebie małą sypialnię, która wychodziła na skąpo umeblowany pokój do nauki. Przydzielono nam też dwa biurka, umieszczone dokładnie pod oknami wbudowanymi prostopadle w ścianę. To większe okno, właśnie okno Minette, nadtłukł gwałtowny podmuch wiatru. W każdym razie uznałam, że to wiatr dokonał tej szkody. Ale Minette była wyraźnie przerażona i spięta. Na pewno usłyszała moje pytanie i zauważyła, że stoję

parę kroków od niej, ale nie zwracała na mnie uwagi; mrugając powiekami, wpatrywała się w okno niczym uparte dziecko. Minette silnie przeżywała emocje, a gdy opadały w miarę obniżania się poziomu adrenaliny, pragnęła nadal trwać w stanie podniecenia. Nachodząc ją w takiej chwili, czułam się nie tylko osobą niepożądaną, ale i niewidzialną. „Zapomniała, że nie jest sama" - pomyślałam. Powinnam była taktownie się odwrócić, co zwykłam czynić jako małe dziecko, nie chcąc patrzeć na cudaczne zachowania dorosłych, by oszczędzić wstydu im i sobie. Urodziłam się w 1956 roku. Matka mówiła o mnie jako o dziecięciu miłości lat pięćdziesiątych, dekady, która ukształtowała pokolenie moich rodziców. W końcu Minette coś wymamrotała. Często odpowiadała, zniżając głos do szeptu, i to po tak długiej przerwie, że już nie pamiętało się pytania. - ...masz oczy, to zobaczysz. Co miało znaczyć: sama mogę się przekonać, co się stało. Okno Minette jest stłuczone. - To pewnie przez tę burzę, Minette - powiedziałam. - Nie podchodź za blisko, bo szkło może się rozprysnąć.

Nie chciałam się szarogęsić. Takim władczym tonem, przez zbytnią opiekuńczość, mówiła moja matka. Minette z sykiem wciągnęła powietrze. Szarpnęła za pasek szlafroka, by sprawdzić, czy jest dostatecznie mocno zawiązany. (Był. Zawiązała go bardzo mocno. Paski i szarfy Minette zawsze ściągała tak ciasno, jak tylko mogła wytrzymać). Nadal cicho, lecz ze śmiechem, jakby chcąc pokazać, że podchodzi do tej sytuacji z wisielczym humorkiem, odparła: - Serdeczne dzięki, nie miałam najmniejszego zamiaru! Nie jestem aż taką cholerną idiotką. Za różowymi plastikowymi okularami oczy Minette błyszczały gorączkowo ze zdenerwowania, jakbym wyraziła przypuszczenie, że może zrobić coś nie tylko niebezpiecznego, lecz i poniżającego. Minette musiała być porządnie podminowana, skoro powiedziała „cholerna". Minette Swift była córką pastora i żarliwą chrześcijanką, która nigdy nie przeklinała, raziły ją też „brzydkie słowa" w ustach innych. W Haven House i w ogóle w Schuyler College jesienią 1974 roku Minette często czuła się urażona. Obiecałam jej, że powiem o stłuczonym oknie naszej opiekunce roku, Danie Johnson. Ocierając oczy, Minette wyszeptała niemal niesłyszalnie:

- Dzięki. Jej mocno skręcone włosy lśniły jak druciki w słońcu lejącym się przez okno, wilgotne po wczorajszym deszczu, a gładka, ciemna jak oberżyna twarz była lekko zmarszczona na linii włosów. Chciałam dotknąć jej ramienia, by ją uspokoić, że pęknięta szyba niczym jej nie zagraża, ale nie ośmieliłam się do niej zbliżyć, wiedziałam, że nie jest to odpowiednia pora. Mieszkałyśmy razem, ale nie byłyśmy jeszcze przyjaciółkami. Gdy Minette poszła do łazienki w holu, przyciągnęłam swoje krzesło do jej biurka, by przyjrzeć się pękniętej szybie. Niczym pajęcza sieć miała skomplikowany wzór, koronkowy, upstrzony kroplami wilgoci jak klejnotami rozświetlonymi ostrymi promieniami słońca. Kusiło mnie, by jej dotknąć, przekonać się, czy nie pęknie. Przycisnęłam rozpłaszczoną dłoń do rozbitego szkła, szeroko rozpościerając palce. A jednak szyba się nie rozprysnęła. W odległości paru stóp od okna rósł stary dąb o grubych, sękatych konarach. Jeden rozłupał się w czasie burzy i dyndał bezwładnie, blade, świeże drewno przywodziło na myśl kość przebijającą ciało.

Nasunęło mi się przykre skojarzenie z pewną fotografią wiszącą na ścianie gabinetu ojca w naszym domu w Chadds Ford: oprawne w ramkę, błyszczące zdjęcie przedstawiało młodego Murzyna, pobitego przez uzbrojonych po zęby policjantów z oddziałów szturmowych w Los Angeles w kwietniu 1968 roku po zamordowaniu pastora Martina Luthera Kinga juniora. Czarnoskóry młodzieniec leżał na zaśmieconym chodniku, brocząc krwią z ran głowy, wijąc się w śmiertelnych mękach; goła, biała kość prawej ręki dziwacznie przeszywała ciało koło łokcia. Gdy tylko wchodziłam do gabinetu ojca pod jego nieobecność, zdjęcie to natychmiast przyciągało mój wzrok, choć za każdym razem nakazywałam sobie: „Nie! Nie patrz". Nie ulegało wątpliwości, że w nocy wiatr miotnął nadłamany konar w okno Minette. Miałyśmy szczęście, że szkło się nie rozprysnęło i pęd powietrza nie rozniósł go po pokoju. Na biurku Minette panował nieskazitelny porządek. Wszystkie rzeczy poukładała z geometryczną precyzją, jak na obrazie Mondriana. Podręczniki, bardzo rozsądnie, postawiła prosto, tak by widać było grzbiety - nie leżały, ciśnięte byle gdzie pośród papierów czy też porozrzucanych fragmentów garderoby, jak na większości studenckich biurek.

Nowo kupiona elektryczna maszyna do pisania Smith Corona była zamknięta - „żeby się nie kurzyła" - gdy Minette jej nie używała. Zdjęcia rodzinne moja koleżanka ułożyła w łuk, jak w czułym uścisku - Minette z rodzicami, Minette z młodszą siostrą, Minette odsłaniająca w uśmiechu przerwę między zębami, rozpromieniona w birecie i powiewającej, oślepiająco białej todze. Zdumiał mnie jej uśmiech, tak rozradowany i swobodny, gdyż w mojej obecności rzadko się uśmiechała. Uśmiechnij się! To nic trudnego, po prostu obnaż zęby. Tak jak ja. Tak napominała mnie matka. Kto nie znał Veroniki, mógłby pomyśleć, że żartuje. Stojąc na krześle nad biurkiem Minette, obróciłam się, by obejrzeć pokój do nauki z nowej perspektywy. Moje biurko, półki z książkami, meble znajdowały się w gorszej części tego pomieszczenia, moje okno było wyraźnie mniejsze od okna Minette, toteż wpadało przez nie mniej światła. Na początku miesiąca, gdy studenci pierwszego roku przybywali do miasteczka uniwersyteckiego, zjawiłam się w akademiku przed Minette i naturalną dla mnie koleją rzeczy, zajęłam gorszą część pokoju. W naszym domu w Chadds Ford w Pensylwanii, we „francuskim dworze" na sześćdziesięciu akrach, słynnej w okolicy ruinie, mieszkałam w dużym pokoju, wysokim na dwanaście

stóp, o sześciu sporych oknach, gołej podrapanej jak tafla lodowiska podłodze z desek, z kaloryferami brzęczącymi w czasie zimy i szybami, na których mróz kreślił zawijasy. W pokoju tym znajdowały się dziwaczne, dobrane na chybił trafił meble i półki, regały, stosy książek. Prowadziłam tu żywot równie spartański jak moi rodzice, Veronica i Max. W internacie w Massachusetts byłam z siebie dumna, że potrafię tak mieszkać w ciasnocie bez słowa skargi, a w Haven Hall, dokąd zdawali niezamożni prymusi, a studenci utrzymywali się ze stypendiów, chętnie wpasowałam się w tę ograniczoną przestrzeń, gdyż za nic nie chciałam, by uważano mnie za rozpuszczoną białą dziewczynę z wyższych sfer. Veronica, która popierała mój wybór uczelni, pomogła mi przenieść się do Haven House. Obie wiedziałyśmy, że moją koleżanką w pokoju będzie prymuska z Waszyngtonu, córka czarnego pastora, choć jeszcze nie poznałyśmy Minette Swift ani jej rodziny. Miałam nadzieję, że o mojej bezinteresowności Veronica opowie ojcu (który w owym czasie w sądzie federalnym w Los Angeles występował na rzecz przestrzegania praw obywatelskich). Ku wielkiemu żalowi i rozczarowaniu rodziców, mój starszy brat Rickie odrzucił ideały Meade'ów i podjął studia na wydziale

finansów Uniwersytetu Pensylwania; Rickie obojętny był na kwestie „sprawiedliwości społecznej", „rewolucji" i nie zamierzał być „rzecznikiem uciemiężonych", przysparzał też ojcu wielu zgryzot, najwyraźniej popierając wojnę w Wietnamie („stwarza warunki do rozwoju demokracji i kapitalizmu na świecie"), choć naturalnie Rickie nie zaciągnął się do żadnej formacji wojskowej. Veronica i Max większe nadzieje pokładali we mnie i chcieli być ze mnie dumni, choć wiedziałam, że nie jestem najlepszym narzędziem do realizacji ich marzeń. (Byłam impulsywna, lecz nieśmiała. Chciałam dobrze, ale działałam niezdarnie. Pragnęłam postępować właściwie, ale nie zawsze wiedziałam, jak tego dokonać). A jednak wyobrażałam sobie, jak Veronica tego wieczoru dzwoni do Maksa: „Nasza córka to naprawdę nasza krew. Jest wielkoduszna z natury. Och, Maksie, Genna ma złote serce". A Max odpowiada: „Nic dziwnego, Genna to nasz skarb". Okno nad moim biurkiem wychodziło na kruszącą się ceglaną ścianę sąsiedniego akademika. Z okna Minette, lśniącego w porannym słońcu, rozciągał się widok na „historyczną" część miasteczka uniwersyteckiego Schuyler: róg kwadratu wysokich przystrzyżonych platanów i starannie pielęgnowanych

trawników, olśniewająco białą, osiemnastowieczną dzwonnicę kaplicy Schuyler, wiekową fasadę federalistycznej rezydencji, której właścicielem był niegdyś założyciel uczelni; obecnie zwą ją Domem Rektora bądź Domem Eliasa Meade'a. „Nazywa się pani Meade? To przypadkowa zbieżność nazwisk?" Rzadko mnie o to pytano. Zazwyczaj twierdzącą odpowiedź mamrotałam pod nosem. Nie chciałam, by wiedziano, że jestem potomkinią założyciela uczelni. Minette nie zapytała nigdy. Myślę, że przez jakiś czas w ogóle nie pamiętała, jak się nazywam, gdyż nazwiska większości ludzi puszczała mimo uszu, nie przywiązując do nich większej wagi. Na początku naszego wspólnego zamieszkiwania parę razy z przykrością zdałam sobie sprawę, że Minette do tego stopnia nie zwraca na mnie uwagi, że pomyliła mnie z inną rudowłosą studentką z Haven House i do niej przysiadła się w jadalni. Gdy ujrzałyśmy się po raz pierwszy, akurat kiedy się wprowadzała, przez obecność jej rodziców w zatłoczonym pomieszczeniu nie zdołała docenić, którą część pokoju dla niej zostawiłam. Uwagi na temat pokoju i Haven House wyrzuciła z siebie gwałtownie i bez namysłu: - Wiedziałam, że to będzie jakiś „zabytek", ale, o Boże, wygląda, jakby miał zawalić się nam na głowę.

- Wąskie, strome schody na trzecie piętro „wykończyły" jej rodziców i ją, a „dziwaczny skos" sufitu w sypialni wygląda, "jak z jakiegoś filmu o duchach". Państwo Swiftowie denerwowali się, że ich córka musi mieszkać na najwyższym piętrze starego domu o konstrukcji drewnianej - a gdyby wybuchł pożar? Schody ewakuacyjne za oknem były pordzewiałe i wyglądały, jakby przy pierwszym kroku miały się zapaść. - Wiesz, muszę mieszkać w Haven House. Dostałam tu stypendium. Nawet stypendium Minette Swift, pozwalające jej studiować na prestiżowej uczelni humanistycznej, na której czesne było tak wysokie jak na uniwersytetach Ivy League, stanowiło dla niej powód do zdenerwowania! Widząc moją przerażoną minę, Minette odpuściła, wydając lekki śmieszek: - Jasne, że jestem wdzięczna. Ojej, pewnie. Prawie, prawie mrugnęła do mnie. Ale w tej samej chwili odwróciła wzrok, zanim zdążyłam zareagować. Minette Swift! Fascynowała mnie jej twarz, najbardziej zadziwiająca twarz, jaką zdarzyło mi się widzieć z bliska u tak młodej osoby: zawzięta, o ostro

zarysowanych kościach policzkowych, okrągła, dość płaska, o ciemnej skórze, tak napiętej, jakby miała zaraz pęknąć. Czułam, że gdybym jej dotknęła, palce same by odskoczyły, poparzone. Włosy miała ułożone w kształt klina, sztywne i sterczące jak druty, pachnące naturalnymi olejkami. Oczy małe, głęboko osadzone i umykające, lecz piękne, okolone gęstymi rzęsami. Plastikowe okulary w kolorze perłoworóżowym nadawały jej wygląd wymuskanego niewiniątka z podstawówki. Po raz pierwszy ujrzałam Minette Swift w dniu inauguracji pierwszego roku, jeszcze zanim się dowiedziałam, że mamy razem mieszkać. Ubrała się w jedną z tych swoich wykrochmalonych, oślepiająco białych bawełnianych bluzek z długimi rękawami, na szyi miała zawieszony złoty krzyżyk. Jej spódniczka, szara jak metalowe opiłki, była niemodnie rozkloszowana na biodrach, grubą mięsistą talię Minette podkreśliła czarnym, skórzanym paskiem, zapiętym tak mocno, że chyba utrudniał jej oddychanie. Gdyby nie szerokie biodra i spadziste piersi, Minette mogłaby uchodzić za nad wiek rozwiniętą dwunastolatkę, którą matka wystroiła na specjalną okazję. W niczym nie przypominała szykownych czarnych dziewcząt, z którymi uczęszczałam do Cornwall Academy, córek prawników, lekarzy, polityków i zamożnych przedsiębiorców.

Od początku Minette stanowiła dla mnie zagadkę. Byłam nią zadziwiona i oczarowana. W jej obecności czułam się jak ostatnia niedorajda, nie mogąc się połapać, kiedy mówi poważnie, a kiedy żartuje. Robiła zabawne uwagi bez cienia uśmiechu, a gdy się śmiałam, krzywiła się, jakby niezadowolona z mojej reakcji, ale może miała to być żartobliwa przygana, której nie potrafiłam rozszyfrować. Jakbyśmy grały w koszykówkę i Minette dryblowała z dala ode mnie, a ja biegłam za nią, po czym Minette zatrzymała się nagle, obróciła i rzuciła piłkę do mnie albo udała, że rzuca, tak że potykałam się o własne nogi. Innym razem, gdy do niej zagadywałam, wydawała się skrępowana i odpowiadała monosylabami. Zastanawiałam się, czy nie czułaby się lepiej z inną współlokatorką, o ciemniejszej skórze, zamiast ze mną. „Postaram się, żeby mnie polubiła - pomyślałam. - Na głowie stanę!" W końcu Minette wyjawiła mi, że z wyjątkiem letniego obozu, poświęconego studiom biblijnym, nigdy wcześniej z nikim nie musiała dzielić pokoju. „Musiała dzielić" zamierzała powiedzieć tonem neutralnym, ale jej wargi wykrzywiły się z pogardą. (A chyba tym bardziej nie musiała dzielić pokoju z białą dziewczyną). Skończyła „z wyróżnieniem"

Liceum Sztuk, Nauk Ścisłych i Muzyki Booker T. Washington, „chyba najlepszą szkołę publiczną" w Waszyngtonie, i zawsze mieszkała w domu. Haven Hall w Schuyler College to jeden ze starszych akademików, cieszący się sławą przybytku, w którym „młode kobiety różnych ras, z rozmaitych środowisk religijnych, etnicznych i kulturowych" najpłynniej spajały się we wspólnotę; była to przystań dla najpoważniejszych, najbystrzejszych studentek. Ale na Minette najwyraźniej nie robiło to szczególnego wrażenia, z jej zabawnych, a często sarkastycznych odzywek wynikało, że żadne tradycje i rytuały Schuyler College nie robią na niej szczególnego wrażenia. - Wiesz, jak mój tata nazywa cały ten cyrk? „Białą Myszką Miki". - Minette parsknęła śmiechem, a ja próbowałam jej zawtórować, niepewna, czy jest to właściwa reakcja. Bo czyż nie jestem biała, a przez to również śmiechu warta? A ponieważ Minette mi się zwierzyła, co rzadko jej się zdarzało, może przy tej akurat okazji nie uważała mnie za białą, a zatem uprzywilejowaną. - W liceum, do którego chodziłam - rzekłam - ciągle mówili o „tradycji" i do części nie można było się przyczepić, ale część... - zawiesiłam głos, chyba za bardzo brałam ją pod włos -... to, jak mówiły

dziewczyny, zwykłe bzdety. Dziewczyny. Nawet w tym momencie, gdy zadzierzgnęła się między nami niezdarna bo niezdarna, ale koleżeńska więź, nie przeszło mi przez gardło słowo „my". Minette zaśmiała się. - Taak, białe bzdety. Zaśmiałam się wraz z nią. Chyba. Nie byłam pewna, z czego się śmieję, ale się zaśmiałam. W istocie zawsze czułam się uprzywilejowana jako uczennica prywatnego liceum, a już na pewno uważałam się za szczęściarę z racji studiowania w Schuyler. Odkąd zaczęłam rozumieć, co się do mnie mówi, Max i Veronica wbijali mi do głowy, że powinnam być wdzięczna za wszystko, cokolwiek otrzymuję na tym padole „tragicznych nierówności, potęgowanych przez ludzką chciwość" (jak ujmował to Max). Nauczono mnie zjadać z talerza wszystko do czysta i, jeśli to możliwe, starannie po sobie posprzątać w każdej kuchni, w której przygotowano posiłek. Choć Max pozwalał, by Veronica koło niego chodziła i utrzymywała jego rzeczy we względnym porządku, zasadniczo uważał za niemoralne i nieprzyzwoite, by ktokolwiek go obsługiwał. W posiadłości rodu Meade'ów w Chadds Ford

znajdowała się okazała, starodawna rezydencja, licząca co najmniej dwadzieścia pokojów, oraz dawna stajnia, przekształcona w pensjonat, a mimo to moi rodzice niechętnie wynajmowali i „wykorzystywali" miejscową ludność do pracy w swych dobrach, teren był zarośnięty, połamane konary, a i całe drzewa, miesiącami leżały tam, gdzie się zwaliły. Za wszelką cenę starano się unikać „zbędnego zużywania zasobów naturalnych i siły roboczej", prowadząc oszczędny tryb życia i usiłując polegać wyłącznie na sobie. W przeciwieństwie do Minette Swift, nie byłam w Schuyler na stypendium. Moje czesne opłacono w całości. (Kto? Moi rodzice? Jakiś krewny Meade? Tego nie wiedziałam). Zaciągnęłam krzesło do mojego biurka i ustawiłam je starannie tak jak stało. Gdyby Minette nabrała podejrzeń, że wystawałam nad jej biurkiem, mogłaby poczuć się urażona. Choć pod jej nieobecność przechodziłam na drugą stronę pokoju, nie żeby czegoś dotknąć, lecz po prostu znaleźć się w przestrzeni przynależnej Minette i, jakimś cudem, wcielić się w Minette Swift, która miała na biurku podobiznę Jezusa Chrystusa, oprawną w taką samą ramkę jak jej fotografie rodzinne i ustawioną razem z nimi w równym rzędzie.

Jezus Chrystus Minette był, o dziwo, wybitnie bladolicym mężczyzną o długich, falujących, ciemnych włosach, ciemnych oczach o uwodzicielskim wejrzeniu i ukarminowanych wargach. Okrywała go purpurowa satynowa szata, a prawą rękę wznosił w geście błogosławieństwa, jakby się z kimś witał. Czasami, przy swoim biurku, Minette szeptała czy mamrotała coś pod nosem. Wiem, że nie było to przeznaczone dla moich uszu, mówiła coś do siebie, może się modliła. Przed jedzeniem szeptała tylko ze spuszczonymi oczyma: „Dzięki Ci, Jezu!". Pogrążona w marzeniach na jawie przy swoim biurku, jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w plakat, wiszący na ścianie obok biurka mojej współlokatorki: długi co najmniej na cztery stopy, szeroki na dwie, przedstawiał piękny, pozłacany krzyż na świetlistym tle. Na pierwszym planie krwistoczerwone litery głosiły: JAM JEST DROGĄ, PRAWDĄ I ŻYCIEM Stowarzyszenie Młodzieży Chrześcijańskiej 6 czerwca, 1974 Washington, DC Max pogardzał chrześcijaństwem, uważając je za „tragiczną farsę", do której doszło w wyniku okrutnego zbiegu wypadków historycznych, kiedy to

czarni Afrykanie, schwytani w niewolę i przywiezieni do Ameryki niczym ruchomy dobytek, zostali siłą „nawróceni" na pełną hipokryzji pseudoreligię białych handlarzy niewolników, której nie odrzucili po uzyskaniu wolności. To straszne, przerażające! Diabelska zagadka! Ironia chrześcijanstwa polegała między innymi na tym, że u samych początków, w fazie najbardziej żywotnej, była to religia niewolników, religia „rewolucyjna", którą szybko przejęli pazerni biali panowie, pozbawieni wszelkiego chrześcijańskiego miłosierdzia, zwłaszcza wobec bliźnich o ciemniejszej skórze. Maksa denerwowała gotowość, dziecięca skwapliwość, z jaką wielu czarnych Amerykanów sprzymierzało się z religią głoszącą pacyfizm (choć Ameryka toczyła wojnę), przyrzekającą niebiosa po śmierci (choć Amerykanie zawłaszczali i wykorzystywali zasoby światowych surowców), ogień piekielny dla potępionych (choć sami kaznodzieje uważali się za „zbawionych"), jednym słowem, wedle określenia Marksa, opium dla ludu. Max miał prawdopodobnie rację. A jednak żywiłam nadzieję, że Minette będzie starała się mnie nawrócić. Widząc, jak ze zmarszczonym czołem pochyla się nad Biblią przed położeniem się spać, słysząc szeptane żarliwie modlitwy, urywki pieśni gospel i

hymnów, które z wyraźną radością nuciła sobie pod nosem, czułam ukłucie zazdrości i niecierpliwie czekałam. Ani chybi Maksowi sporo umknęło. - Minette? Czy ty... Ale kiedy wróciłam od naszej opiekunki roku, której opowiedziałam o rozbitej szybie, Minette nigdzie nie było. Myślałam, że czeka na mnie we wspólnej sali od frontu, ale tam też jej nie znalazłam. Pobiegłam do jadalni, dwie przecznice dalej. Jak promienny i piękny był świat po wczorajszej burzy. Powietrze zdawało się świeżo wymyte. Kropelki wilgoci lśniły na liściach, na chodniku. Przeskakiwałam przez porozrzucane wszędzie pozostałości po wichurze. Serce biło mi w piersi w dziwnym oczarowaniu. Droga. Prawda. Życie. Choć nie wierzyłam w zbawcę Minette Swift, mogłabym uwierzyć w jakieś inne zbawienie. „Mogę być dobrym człowiekiem - pomyślałam. - Mogę dać innym szczęście". Minette i ja znalazłyśmy się na skraju zanikającego huraganu Audrey, z centrum na wybrzeżu Północnej Karoliny. Wicher dął z prędkością stu piętnastu mil na godzinę, lecz nam bezpośrednie niebezpieczeństwo nie groziło (czy rzeczywiście?) i choć przez większą część nocy spałyśmy w oddzielnych pokojach, jednak byłyśmy razem i może, kiedyś będziemy wspominać to

przeżycie... Byłam żywą jak iskra, porywczą dziewczyną, o żarliwym spojrzeniu i kręconej grzywie barwy dojrzałej moreli, puszystej niczym nasiona mlecza. Szczupła, wręcz chuda, gibka jak chart, uważał Max. Na uśmiech zawsze odpowiadałam uśmiechem. „Kochajcie mnie! Ufajcie mi!" Jestem taka samotna! Z początku nie mogłam znaleźć Minette w jadalni. A potem ją zobaczyłam, starając się ukryć rozczarowanie, gdyż siedziała przy odległym stoliku, odwrócona plecami do sali. „Chce być sama" - pomyślałam. A jednak podeszłam do niej z tacą ze śniadaniem. Dziewczęta z Haven Hall często siadywały razem. Ale nie Minette, która trzymała się z dala od naszych sąsiadek. Padały uwagi, że Minette Swift nie stara się zaprzyjaźnić z innymi czarnymi koleżankami. Kiedyś, w jadalni, zaobserwowałam, jak obrzuciła lodowatym spojrzeniem jedną z popularnych w miasteczku uniwersyteckim czarnych dziewcząt, która ośmieliła się podejść do Minette Swift jak do jakiejś znajomej - Minette nie znosiła poufałości, nazywała ją „tupetem". Gdy usiadłam przy stoliku, naprzeciwko Minette, uniosła ku mnie wzrok i prawie nie poruszając

wargami, wymamrotała: - eeść. Tak mogłaby przywitać się z siostrą, bez szczególnego entuzjazmu, ale też i śladu pogardy. Podręcznik do geometrii analitycznej leżał otwarty obok jej tacy ze śniadaniem, z marsem na czole wpatrywała się w podkreślone równania. Minette, z niejaką dumą, wybrała jako przedmiot kierunkowy matematykę oraz kurs przygotowawczy prawa. Jej ojciec, jak mi oznajmiła, pragnie, by specjalizowała się w prawie podatkowym, a potem pomagała mu zarządzać finansami jego kościoła, Świątyni Przybytku Jezusa Chrystusa na tym Padole. Kościół ten, jak poinformowała mnie Minette, „rozrasta się z każdym rokiem". Minette musi celować w matematyce, lecz, ku jej zaskoczeniu, z pierwszego sprawdzianu ze wstępu do geometrii i rachunków otrzymała zaledwie trójkę, „najniższy stopień z matematyki w jej dotychczasowej karierze". Bez namysłu wypaliłam, że nie jestem zbyt mocna w matematyce. W liceum dostawałam piątki, ale nie mam do niej szczególnego talentu. Gdybym miała, spróbowałabym pomóc Minette. Wpatrzyła się we mnie z niekłamanym zaskoczeniem. Jakby moja propozycja, która w gruncie rzeczy nie

była żadną propozycją głęboko ją wzruszyła. Niemal niedosłyszalnie wyszeptała: „Dzięki". Jakiś czas później, gdy, jak mi się wydawało, poniechałyśmy już tego tematu, wycedziła, sznurując usta i nie patrząc mi w oczy, że od Jezusa otrzymuje „wszelkie wsparcie", jakiego jej potrzeba w życiu. I teraz, gdy powiedziałam Minette, że zgłosiłam pęknięcie szyby naszej opiekunce roku, nachmurzyła się, zadrżała i odwróciła wzrok. Niemal niedosłyszalnie wyszeptała coś na kształt: „Dziękuję". Kiedy dowiedzieliśmy się, że będę mieszkała z czarną dziewczyną z Waszyngtonu, Max przestrzegł mnie, bym nie wtykała zbytnio nosa w jej życie, a zwłaszcza w życie rodzinne, gdyż mogę wpaść na trop spraw, które zburzą mój spokój. Max nie powiedział, o co mu właściwie chodzi. Jak zwykle napomknął coś o zagrożeniach i niepokojach, niczego nie wyjaśniając. Jakby świat, pozornie klarowny i prostolinijny, skrywał tajemne szczeliny, pęknięcia, niewyobrażalne głębie, niedostępne naszemu poznaniu. Pomyślałam: „Pęknięte okno. Rozbita szyba. Strzaskane szkło". Pomyślałam: „Boi się. Muszę jej pomóc".