kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 833 340
  • Obserwuję1 356
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 654 717

Oates Joyce Carol - Walet Pik

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :644.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
O

Oates Joyce Carol - Walet Pik .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu O OATES JOYCE CAROL Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

Joyce Carol Oates WALET PIK Opowieść z suspensem przełożyła Agnieszka Walulik

Dla Ottona Penzlera

Stajemy na skraju przepaści. Zaglądamy w otchłań – czujemy mdłości i zawrót głowy. W poczuciu zagrożenia chcemy się cofnąć. Niewytłumaczalna siła trzyma nas na miejscu. Edgar Allan Poe, Duch przekory1

1 Siekiera Zupełnie nagle – siekiera. Pojawiła się znikąd i szerokim łukiem pomknęła w kierunku mojej głowy. Usiłowałem poderwać się z przykucu, ale zawiodły mnie nogi i straciłem równowagę, rozpaczliwie próbując się uchylić, a potem rozległ się chrapliwy, błagalny głos: – Nie! Proszę, nie! Nie! – czy to mój własny głos, tak zduszony, że nierozpoznawalny? – i ostrze wbiło się z głośnym łupnięciem w popękany blat biurka o włos ode mnie. Zwaliłem się ciężko na podłogę; twardą, nieustępliwą podłogę pod wystrzępionym tureckim dywanem. Zacząłem gramolić się w górę, sięgając po siekierę, desperacko próbując chwycić stylisko, lecz moje ręce trzepotały tylko bezradnie, jakby rozpacz odebrała mi wzrok; i ten głos (mój? napastnika?) krzyczący wysoko i niemal nieludzko: – Nie! Nieee! – mignęły mi krótkie palce i trupio blade żylaste ramiona okryte cienką tkaniną piżamy, i zduszony wrzask jakby zmieszanego triumfu i furii; i znowu straszliwy wzlot siekiery, matowy połysk topornego ostrza i śmiertelny zamach raz rozpoczęty – niepowstrzymany, i nieodwracalne wbicie się w ludzką czaszkę, ustępliwą jak łupina melona, odsłaniające papkowatą materię mózgu w obfitym rozbryzgu krwi z arterii. I wciąż ten głos, wznoszący się w niedowierzającym „nie nie nie nie nie”.

2 Walet Pik Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie pięć miesięcy, dwa tygodnie i dwa dni temu. Nie było żadnego powodu, by przypuszczać, że Walet Pik będzie miał z tym cokolwiek wspólnego. Nikt tutaj, w Harbourton, w ogóle nie wiedział o Walecie Pik; nawet teraz nikt o nim nie wie. Nikt związany z Andrew J. Rushem – ani moi rodzice, ani żona i dzieci, ani sąsiedzi, ani znajomi jeszcze z liceum. Tutaj, w tym niewielkim miasteczku w stanie New Jersey, pół wiejskiej, pół miejskiej okolicy, gdzie urodziłem się pięćdziesiąt trzy lata temu i gdzie od ponad siedemnastu lat mieszkam z ukochaną żoną Iriną, znany jestem jako Andrew J. Rush – prawdopodobnie najsłynniejsza osoba w okolicy, autor bestsellerowych kryminałów z elementami grozy (ale bez przesady, nic odstręczającego czy szokującego. Żadnej obsceny ani nawet seksizmu. W moich książkach kobiety traktowane są łaskawie, poza kilkoma obowiązkowymi epizodami w stylu noir nie spotyka ich nic złego. Zwłoki należą przeważnie do dorosłych mężczyzn rasy białej). Po moim trzecim bestsellerze, wydanym w latach dziewięćdziesiątych, zaczęto nazywać mnie w mediach Stephenem Kingiem dla dżentelmenów. Oczywiście pochlebiało mi to. Moje powieści, choć po ćwierćwieczu trudów osiągnęły milionowy pułap sprzedaży, w przeciwieństwie do książek Stephena Kinga nadal rozchodzą się tylko w dziesiątkach, nie setkach milionów. I mimo że przetłumaczono je na trzydzieści języków (co samo w sobie jest zdumiewające dla kogoś, kto – jak ja – zna tylko jeden), to nie mam wątpliwości, że Kinga tłumaczy się na jeszcze więcej i z większym zyskiem. Do tego tylko trzy moje powieści zostały zaadaptowane na filmy (o których szybko zapomniano) i dwie na seriale telewizyjne (przez stacje dalekie od szczytów oglądalności) – podczas gdy adaptacje Kinga trudno zliczyć. Jeśli więc idzie o sprawy finansowe, Andrew J. Rush nie sięga Kingowi do pięt. Ale kiedy człowiek zarobił na czysto coś ponad trzydzieści milionów dolarów, przestaje myśleć o samych pieniądzach,

tak samo jak seryjny morderca przestaje pewnie rozmyślać o liczbie swych ofiar, gdy przekroczy kilka tuzinów. (Proszę o wybaczenie! To była bezduszna uwaga – moja kochana Irina niechybnie kopnęłaby mnie w kostkę, jak to czasem robi, kiedy mówię publicznie coś niewłaściwego. Wcale nie chciałem być bezduszny, tylko dowcipny – na swój niezgrabny sposób). Jakkolwiek porównanie z Kingiem mile mnie połechtało, nie pozwoliłem wydawcy użyć go na obwolucie kolejnej książki bez zgody samego Kinga – mój podziw dla niego (a także, nie ukrywajmy, moja zazdrość) nie zaślepił mnie na fakt, że byłoby to wykorzystanie jego sławy, a poza tym mógłby poczuć się urażony. Ale jemu najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało. Podobno tylko się roześmiał. „Kto w ogóle chciałby być Stephenem Kingiem dla dżentelmenów?”. (Czy była to protekcjonalna uwaga legendy literatury, niczym odpędzenie irytującej muchy, czy tylko dobroduszny żarcik kolegi po piórze? Ponieważ Andrew J. Rush sam jest osobnikiem dobrodusznym, postanowiłem przyjąć tę drugą wersję). W podziękowaniu wysłałem podpisane egzemplarze kilku swoich najlepszych powieści na domowy adres Kinga w Bangor w stanie Maine. Na stronie tytułowej najnowszej książki skreśliłem żartobliwie: Nie jestem prześladowcą, Steve – – tylko kolegą po piórze! Z wyrazami podziwu ANDREW J. RUSH „Andy” Mill Brook House Harbourton, New Jersey Oczywiście nie spodziewałem się odpowiedzi ze strony tak zajętej osobistości – i w istocie nigdy jej nie otrzymałem. Ileż podobieństw łączy Stephena Kinga i Andrew J. Rusha! Choć na pewno są one tylko dziełem przypadku. Tak jak King, który podobno zastanawiał się, czy jego sukces to nie wynik jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności, czasem powątpiewam w swój pisarski dar; miewałem nawet poczucie winy z powodu tego, że pisarzom obdarzonym większym talentem powodzi się gorzej niż mnie, i nie dziwiłbym się, gdyby mieli o to do mnie pretensje. Mniej wątpliwości mam, jeśli chodzi o oddanie rzemiosłu, zapał i ochotę do pracy, bo prawda jest taka, że uwielbiam pisać i roznosi mnie, kiedy nie

mogę spędzić przy biurku co najmniej dziesięciu godzin dziennie. Mimo to czasem, kiedy budzę się nagle w nocy, chwilowo nie pamiętając, gdzie się znajduję ani kto śpi u mojego boku, ogarnia mnie ogromne zdumienie, że jestem publikowanym autorem – mało tego, że jestem ogólnie podziwianym i zamożnym autorem aż dwudziestu ośmiu kryminałów. Powieści te sygnowane są moim oficjalnym, powszechnie znanym imieniem Andrew J. Rush. Między mną a Stephenem Kingiem istnieje także inne dziwne podobieństwo: tak jak King, który jakiś czas temu eksperymentował z fikcyjnym alter ego, Richardem Bachmanem, i ja zacząłem eksperymentować z fikcyjnym alter ego w późnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy moja kariera jako Andrew J. Rusha wydawała się ustabilizowana i nie wymagała już tyle gorączkowej pracy, ile na początku. Tak właśnie z mojego niepokoju po sukcesie Andrew J. Rusha narodził się Walet Pik. Z początku sądziłem, że jako brutalny, bardziej krwawy, bardziej wstrząsający Walet Pik napiszę jedną, góra dwie książki, ale niespodziewanie zaczęły pojawiać się pomysły na trzecią, czwartą, a w końcu i piątą powieść pod tym pseudonimem. Natchnienie często przychodzi do mnie w późnych godzinach nocnych. Budzę się, przyłapując na zgrzytaniu zębami – a raczej odkrywając, że moje zęby zaciskają się z własnej, nieprzymuszonej woli – i wkrótce potem nadchodzi pomysł na nową powieść Waleta Pik. Przypomina to trochę pojawianie się nowej wiadomości albo jej ikonki na ekranie komputera. Andrew J. Rush ma agenta literackiego, wydawcę i redaktora na Manhattanie, a także agenta w Hollywood, z którymi współpracuje już od dawna. Tak samo Walet Pik, który też ma (mniej znanego) agenta, (mniej znanego) wydawcę i redaktora na Manhattanie, a także (zupełnie nieznanego) agenta w Hollywood, tyle że współpracuje z nimi nieco krócej; ale podczas gdy Andy Rush znany jest współpracownikom z branży oraz sąsiadom i znajomym w Harbourton, New Jersey, to nikt nigdy nie spotkał Waleta Pik. Jego krwawe dreszczowce przekazywane są do wydawnictwa drogą elektroniczną, a kontrakty negocjowane w równie bezosobowy sposób. Okładki powieści Andrew J. Rusha ukazują sympatycznego, uśmiechniętego mężczyznę na tle regału pełnego książek, ze zmar Żadnych zdjęć nie ma też w internecie, są tylko reprodukcje brutalnych,

przykuwających uwagę okładek, urywki recenzji i zwięzłe domysły na temat tożsamości autora, tak dalece mijające się z prawdą, a zarazem tak przekonujące, że wywołują mój uśmiech: „Pod pseudonimem Walet Pik ukrywa się podobno były więzień, który rozpoczął karierę pisarską podczas odsiadywania wyroku za zabójstwo w zakładzie karnym dla najgroźniejszych przestępców w New Jersey. W tej chwili przebywa na zwolnieniu warunkowym i pracuje nad nową powieścią”. Inne, równie przekonujące teorie głoszą, że Walet Pik to kryminolog, psychiatra, wykładowca medycyny sądowej, emerytowany śledczy, emerytowany patolog, mieszkający w zależności od wersji albo w New Jersey, albo w Montanie, Maine, w okolicach Nowego Jorku lub w Kalifornii. Według jeszcze innych, ale już mniej prawdopodobnych opinii, Walet Pik to „przestępca, być może nawet seryjny morderca, który od wczesnej młodości popełnił niezliczone zbrodnie, lecz nigdy go nie złapano ani nawet nie zidentyfikowano. Jego prawdziwa tożsamość, podobnie jak miejsce pobytu, pozostają nieznane”. Nikt nie chce przyjąć do wiadomości, że Walet Pik to zwyczajny pseudonim, i to pseudonim znanego pisarza – nie żadnego przestępcy, a odpowiedzialnego ojca rodziny i aktywnego obywatela. W takiej wersji nie ma przecież za grosz romantyzmu! Utrzymanie tajemnicy w hiperczujnej epoce elektronicznego szpiegostwa staje się coraz trudniejsze, ale jak dotąd zdołałem przebrnąć przez cztery powieści i negocjacje w sprawie piątej, zachowując dystans między Andrew J. Rushem a Waletem Pik. Innymi słowy, moi mainstreamowi współpracownicy nie mają pojęcia o moim drugim, krwawym ja. Jakże byliby nieszczęśliwi, dowiedziawszy się, że ten sam Andrew – „Andy” – Rush stworzył sobie za ich plecami drugą literacką tożsamość! Zupełnie jakby szczęśliwa małżonka odkryła, że mąż od lat ją zdradza, choć nigdy nie dał po sobie poznać, że cokolwiek w małżeństwie nie spełnia jego oczekiwań. „Och, Andrew… Jak mogłeś! Co za straszny, straszny wstrząs…”. Czasem wczesnym rankiem zrywam się nagle ze snu, patrzę na leżącą obok Irinę, która darzy mnie całkowitym zaufaniem, wyobrażam sobie takie słowa w jej ustach i naraz wypełniają mnie dojmujące wyrzuty sumienia. „…i te powieści… tak szokujące, tak zdeprawowane…”.

Owszem, muszę się z tym zgodzić: gdybym sam nie był autorem powieści Waleta Pik, budziłyby moją odrazę. Oczywiście jednak moja/nasza tożsamość nie została (jeszcze) odkryta. I jestem zdecydowany do tego nie dopuścić. Fantazjowałem nawet, że Walet Pik mógłby posunąć się do morderstwa, byle utrzymać swój sekret – choć oczywiście Andrew J. Rush nie skrzywdziłby nawet muchy (no, może nie jest to ścisła prawda: na pewno zdarzało mi się rozmyślać o „skrzywdzeniu” kogoś, kto zasługuje na karę. Ale w prawdziwym życiu nigdy nie rozważałbym żadnej kary w oderwaniu od systemu sprawiedliwości. Podczas wywiadów mawiam nawet, że ze względu na różne przypadki systemu sądowniczego w Stanach, gdzie rasizm żyje i ma się dobrze, nie jestem zwolennikiem kary śmierci). Z nas dwóch to Walet Pik ma lepszą opinię o sobie jako pisarzu, uważa się wręcz za wizjonera; Andrew J. Rush żywi jedynie o wiele skromniejszą nadzieję na zdobycie poklasku jako autor wyśmienitych kryminałów. Jednak to właśnie Andrew J. Rush zdobył przed kilku laty Nagrodę Edgara za najlepszy debiut kryminalny i był nominowany do kilku innych nagród, podczas gdy Walet Pik nie otrzymał – jak dotąd – żadnego wyróżnienia. No, nie jest to do końca prawda. Internetowe rankingi „najlepszych horrorów”, „najbardziej ekstremalnych powieści grozy”, „dreszczowców dla dorosłych” itp. często wymieniają jego powieści i spokojnie można powiedzieć, że zdobył on sobie podziemną, skromnie licząc kilkutysięczną grupę wielbicieli, dla których jest twórcą kultowym. Naprawdę nie wiem, dlaczego tak się obawiam odkrycia tego sekretu; przecież nie jestem przestępcą! Drobiazgowo rozliczam się z podatku od dochodów zarówno Rusha, jak i Pika, choć jest to skomplikowana procedura, wymagająca usług nie jednego, ale dwóch księgowych; nie kradnę amerykańskiemu rządowi ani centa (co prawda w jednej z wczesnych powieści Walet Pik opisał ze szczegółami wypatroszenie urzędnika podatkowego, który zainteresował się prywatnym życiem psychopatycznego milionera, ale w Andrew J. Rushu takie tanie literackie sztuczki wzbudzają tylko odrazę). Tak naprawdę kocham swoje ciche, nudne i przewidywalne małomiasteczkowe życie mniej lub bardziej konwencjonalnego ojca rodziny. Kupuję ubrania marki Brooks Brothers i często noszę krawat, bo lubię, jak ciasno otacza mi szyję, niczym pętla; a kiedy już wkładam przyjazne dla stóp sandały i przez kilka dni się nie golę, tak że

w niewyraźnym odbiciu mógłbym przypominać gwiazdę filmu akcji z mocnymi szczękami pokrytymi połyskliwą szczeciną, niczym jakiś atawistyczny drapieżnik, rodzina żartuje, że bawię się w bohemę. Jestem dobrym, obowiązkowym, choć nieco zapominalskim synem dla moich starzejących się, ale wciąż sprawnych rodziców. Mieszkają w centrum Harbourton, w domu z czerwonej cegły na Myrtle Street, gdzie dorastałem, i są wzruszająco dumni ze „słynnych bestsellerów” swojej latorośli, które czytają z wielkim przejęciem i przyjemnością. Jestem dobrym, obowiązkowym, choć nieco zapominalskim mężem dla Iriny, którą poznałem na studiach w Rutgersie na początku lat osiemdziesiątych; trójka moich dorosłych już dzieci z pewnością poświadczyłaby, że byłem bardzo dobrym, wręcz fantastycznym (to ich słowo) ojcem, nawet jeśli nigdy (najprawdopodobniej) nie czuły się przy mnie do końca swobodnie – ale który pisarz zawsze jest przy swoich dzieciach, nawet kiedy go potrzebują? I który mąż stale, przez całe lata, jest przy swojej żonie, choćby ją uwielbiał? Są to, można powiedzieć, publiczne tajemnice. Z rodzaju tych, których nie mamy odwagi ująć w słowa w obawie, że zranią naszych najbliższych. Walet Pik nie ma nikogo, kto byłby mu bliski, a tym bardziej nikogo, kogo by uwielbiał, więc niebezpieczeństwo ujawnienia jakichkolwiek tajemnic w ogóle by go nie poruszyło! Teraz, po pięćdziesiątce, mam bardzo spokojny charakter, ale jestem przekonany, że jako chłopiec cierpiałem na ostrą postać ADD, zespołu zaburzeń uwagi. W podstawówce fizycznie nie byłem w stanie usiedzieć w ławce i powstrzymać się od rozmów, czasem bójek, z kolegami. Nauczyciele zasadniczo zdawali się mnie lubić i chwalili moje wyniki, ale na pewno nie byłem łatwym uczniem. Czasem miałem wręcz wrażenie, jakby moje ubranie pełne było czerwonych mrówek, które nieustannie mnie kąsały. Ledwo się powstrzymywałem, by nie wyskoczyć z ławki, nie zacząć się drapać i wywrzaskiwać słowa, których prawie nie rozumiałem – przekleństwa i wulgaryzmy – oczywiście nigdy tego nie zrobiłem. Zanim skończyłem dziesięć lat, nauczyłem się gryźć w język – i to dosłownie. Zresztą nie tylko język, ale w ogóle wewnętrzną stronę ust; nauczyłem się zaciskać zęby, by nad sobą zapanować! Rodzice karcili mnie, kiedy nachodził mnie wiercioł (jak to nazywali), ale chyba nigdy nie doświadczyłem żadnej kary fizycznej ani nawet surowej reprymendy.

Miałem też skłonność do wypadków. Potknięcia i upadki, podrapane kolana, skręcone kostki i nadgarstki; za szybkie zbieganie po schodach, wywrotki i uderzanie głową w barierkę; prawie utopienie się w kąpielisku w Catamount State Park, kiedy skakałem (albo zostałem zepchnięty przez starszego chłopca) z najwyższej deski w wieku lat dwunastu. Nawet teraz często słyszę okrzyki z oddali: „Patrzcie na tego chłopca! On tonie! Ratujcie go!”. „Tuż pod skocznią. Chyba uderzył się w głowę…”. Z czasem wyrosłem z tego chronicznego wiercenia się, na którą to przypadłość z pewnością cierpi wiele dzieci, zwłaszcza małych chłopców. Na szczęście kiedy dorastałem, nie diagnozowano jeszcze u nich ADHD i nie faszerowano ich lekami, inaczej mógłbym od wczesnych lat znajdować się pod wpływem narkotyków i uszkodzić sobie mózg (nikt mi nie wmówi, że podawanie małym dzieciom tak mocnych leków nie pociąga za sobą długotrwałych konsekwencji). Potem, w liceum, od czasu do czasu nachodziła mnie pokusa odcięcia się od wizerunku dobrego ucznia i przyłączenia do żartownisiów i bystrzaków, lecz zawsze były to tylko chwilowe – i przelotne – porywy. Nie chciałem ryzykować swoich dobrych stopni i nieskazitelnej reputacji Najbardziej Spolegliwego Chłopca w roczniku ’79. Irytuje mnie – ale tylko trochę – że moje powieści sygnowane nazwiskiem Andrew J. Rush nie są regularnie recenzowane w „Przeglądzie Książkowym New York Times”, a jeśli już, to zawsze razem z innymi kryminałami. Powieści Waleta Pik nie zrecenzowano tam ani razu, na pewno dlatego, że wydawane są zawsze w miękkich okładkach, a brutalna tematyka i niedbałe pióro czynią je niegodnymi takiego zaszczytu. Mimo to jego książki sprzedają się zdumiewająco dobrze jak na nieznanego i niepromowanego autora: pierwsza powieść osiągnęła pułap trzydziestu pięciu tysięcy egzemplarzy i nadal się sprzedaje; czwarta – coś między pięćdziesięcioma a sześćdziesięcioma tysiącami i w tej chwili omawiana jest możliwość jej sfilmowania (choć nie będzie mi przykro, jeśli nie dojdzie do sprzedaży praw autorskich – zwiększona sława Waleta Pik mogłaby w końcu zwrócić uwagę na Andrew J. Rusha, co byłoby niekorzystne, a pieniądze za film wcale nie są mi potrzebne). Lecz kilka dni temu w „New York Timesie” w dziale poświęconym sztuce ukazała się dziwna informacja. Odkryłem ją czystym przypadkiem, bo nikt z moich znajomych nigdy nie zwróciłby na nią mojej uwagi: „Wydawnictwo Gryphon Books zapowiada na jesień publikację nowej, piątej

już powieści Waleta Pik pod tytułem Dopust. Walet Pik nie tylko pisze o wyjątkowo krwawych zagadkach, ale sam stanowi zagadkę; nikt nie wie, kim on, lub ona, właściwie jest – włączając w to wydawcę, redaktora i specjalistę od promocji Gryphona. Nie wiadomo nawet, gdzie mieszka i czy w ogóle żyje – krążą bowiem pogłoski, że powieści te pochodzą z rękopisów pozostawionych przez słynnego pisarza mizantropa, który zmarł w roku 2006 w tajemniczych okolicznościach”. Byłem w szoku – co za nonsens! Co za nieodpowiedzialność! Te spekulacje były nie mniej bezpodstawne niż plotki o Walecie Pik krążące po internecie. A jednak przez krótką chwilę paniki poczułem się niemal tak, jakby rzeczywiście istniał jakiś osobnik o imieniu Walet Pik – niezależny, autonomiczny i zupełnie nieznany osobnik, niemający nic wspólnego ze mną. Zespół redakcyjny w Gryphon Books wiedział jedynie, że Walet Pik to pseudonim niepracującego już człowieka z okolic Nowego Jorku, który pragnął utrzymać swoją pisarską karierę w tajemnicy nawet przed rodziną; wszyscy w wydawnictwie obiecali zachować te szczątkowe informacje dla siebie. Kiedy więc za pośrednictwem specjalnej anonimowej skrzynki mailowej podszyłem się pod agenta Waleta Pik i spytałem kierowniczkę działu promocji Gryphon Books, kto rozpowiadał o moim kliencie pogłoski, które trafiły aż do „New York Timesa”, zaczęła się zarzekać, że nie ma pojęcia. Uparcie twierdziła, że wie tylko tyle, ile jej powiedziano – to jest, ile ujawnił agent pisarza. „Jest to emerytowany mieszkaniec okolic Nowego Jorku, który pragnie zachować swoją tożsamość w tajemnicy, i życzeniu temu stanie się zadość”. Przyszło mi do głowy, że być może po publikacji piątej powieści będę musiał położyć kres istnieniu Waleta Pik. Nie chciałbym bowiem, żeby jego związek ze mną – a raczej mój związek z nim – stał się jawny. Nie byłoby w tym nic trudnego, wystarczyłoby zwyczajnie zaprzestać pisania pod pseudonimem, nie tłumacząc nic agentowi ani wydawcy. Wkrótce potem Walet Pik poszedłby w niepamięć, a nakład jego książek by się wyczerpał. – Tato, co to takiego? Julia, moja najmłodsza, zauważyła przypadkiem stertę powieści Waleta Pik z ich brutalnymi okładkami na stole w moim gabinecie, kiedy przyjechała na weekend w odwiedziny; odebrałem je ze skrytki pocztowej w pobliskim Hadrian w stanie New Jersey, dokąd przesłało je wydawnictwo (wynająłem ją specjalnie

na ten cel) i przez nieuwagę zostawiłem na widoku. Zwykle kiedy przywożę je do domu, natychmiast chowam je w piwnicy, obok sięgających sufitu półek z tłumaczeniami powieści Andrew J. Rusha, na które nikt nigdy nawet nie patrzy (po dwudziestu ośmiu książkach, z których każda dorobiła się licznych tłumaczeń, można sobie wyobrazić rozmiar archiwum nagromadzonego w tym ciemnym zakątku!). Tylko pierwsze amerykańskie i brytyjskie wydania, w pięknych twardych oprawach, są dumnie eksponowane na mahoniowych półkach w salonie, i to na ich tle fotografuje się zwykle Andrew J. Rush. – Walet Pik; co za dziwne imię! Ale to na pewno pseudonim. Ku memu przerażeniu moja słodka Julia zaczęła kartkować Pocałunek przed zabójstwem, okryty tak krwawą okładką, że sam ledwo potrafiłem się zmusić, żeby na nią spojrzeć. Serce zaczęło mi walić jak młotem, a twarz zalała fala straszliwego gorąca (ze wstydu, z poczucia winy). Ale gafa – zostawić książki w miejscu, gdzie wszyscy mogli je znaleźć! Jedynym pocieszeniem było dla mnie to, że w moim gabinecie zawsze zalegały sterty powieści i szpalt i moja rodzina dobrze o tym wiedziała; te egzemplarze Waleta Pik łatwo można więc było wytłumaczyć prośbą wydawcy, bym napisał parę słów na okładkę. Niepokoiło mnie jednak, że Julia nadal przeglądała książkę, mimo iż jej twarz krzywiła się z niesmakiem. Spośród trójki naszych dzieci tylko ona ma skłonności intelektualne. Na Brownie studiowała lingwistykę i teorię literatury; fascynująca, choć bezużyteczna dziedzina, która najwyraźniej nie pomogła jej znaleźć dochodowej pracy. Julia wróciła więc na studia, żeby zdobyć stopień z socjologii i pracy społecznej na uniwersytecie Rutgers-Newark (oczywiście Irina i ja finansowaliśmy to przedsięwzięcie bez mrugnięcia okiem. W końcu mieliśmy pieniądze!). Nauczywszy się w Brownie „dekonstruować” literaturę, zamiast zwyczajnie się nią cieszyć lub wzruszać, Julia wyostrzyła swoje analityczno- argumentacyjne zdolności i potrafiła inteligentnie i nieustępliwie przepytywać ojca, którego kryminały, jak na standardy teorii literatury, były beznadziejnie przestarzałe pod względem fabuły, struktury, języka i „wizji” – stanowiły książkowy odpowiednik chociażby tacinych ubrań od Brooks Brothers, jego konserwatywnych krawatów i butów marki Birkenstock. – Wygląda krwawo, ale ciekawie. Wyraźnie seksistowska, w starym stylu. Czy ten Walet Pik to ktoś, kogo znasz, tato? Nie. Z całą pewnością nie.

– Może jakiś kolega po piórze? Nie. Z całą pewnością nie. – Dobrze pisze? Nie mam pojęcia. Nie czytałem. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pożyczę to sobie. Feministka powinna wiedzieć, co kombinują wrogowie. – Niedbałym gestem odłożyła książkę na bok biurka. Ja tymczasem spływałem już potem. Nie nie nie nie nie. Nie pożyczysz. Na szczęście Julia to bardzo roztrzepana młoda kobieta. Wiedziałem, że zanim opuści nas w niedzielne popołudnie, zupełnie zapomni o Walecie Pik; a sprytny tata oczywiście nie miał zamiaru jej o tym przypominać. Zresztą, do tego czasu ukryję te nieszczęsne książczyny w bezpiecznej kryjówce przeznaczonej dla mojego alter ego: w zamykanym na zamek schowku w najdalszym końcu piwnicy naszej odremontowanej „historycznej” rezydencji, który pełnił niegdyś funkcję składziku na owoce. Gdyby ktoś przypadkiem zbłądził wzrokiem w tym kierunku – a nie było po temu żadnych powodów – jego uwagę odwróciłyby sięgające sufitu metalowe półki z tłumaczeniami kryminałów Andrew J. Rusha, tym bardziej imponujące, że niezrozumiałe i niezbadane. szczkami wokół oczu i rzednącymi włosami, wyglądającego bardziej na nauczyciela w liceum niż autora bestsellerów. Nie istnieją natomiast żadne fotografie Waleta Pik, w miejscu zaś, gdzie na tylnych stronach okładek spodziewać by się można jego zdjęcia, widnieje zaskakujące (czarne) puste miejsce.

3 Wezwanie. Czerwiec 2014 – Jasna . Kiedy ma się na nazwisko Rush, otrzymywanie poczty adresowanej na nazwisko Rash nie jest przyjemnością. W innej sytuacji z irytacją odrzuciłbym kopertę na bok. Ale adres się zgadzał – Mill Brook House, 111 Mill Brook Road, Harbourton, stan New Jersey, nadawcą zaś był Sąd Miejski Hrabstwa Hecate, również w Harbourton, New Jersey. Otworzyłem przesyłkę z ukłuciem niepokoju (może to wezwanie do zapłaty mandatu? Może przeoczyliśmy jakiś kwit – ja lub Irina, kiedy pożyczyła mój samochód). Natychmiast jednak zorientowałem się, że to nie mandat, a coś, co wyglądało na jakieś wezwanie – przesunąłem wzrokiem po cienkiej zielonkawej kartce, na której moje nazwisko uparcie pisano jako „Andwer J. Rash”. Po dokładnej inspekcji stwierdziłem, że była to w istocie fotokopia oryginalnego dokumentu sądowego z oficjalną pieczęcią Stanu New Jersey – niewyraźna jednak i ziarnista niczym częściowo zapamiętany sen. Przeczytałem ją dwukrotnie z rosnącym zniecierpliwieniem i za drugim razem zauważyłem zdumiewający fragment na dole: „Jeśli Andwer J. Rash nie stawi się w siedzibie Sądu Miejskiego Hrabstwa Hecate w dniu i o godzinie określonej w niniejszym dokumencie, zostanie wydany nakaz jego aresztowania”. Że co? Aresztowania?! Przeczytałem te słowa kilka razy, nadal nie do końca je pojmując. Stałem bez ruchu, ledwo oddychając, ściskając w palcach źle skopiowany dokument. Było to istotnie wezwanie z Sądu Miejskiego, wydane 11 czerwca 2014, zaledwie przed trzema dniami, i skierowane do Andwera J. Rasha w związku ze skargą złożoną przez niejakiego C.W. Haidera, że wezwany dopuścił się kradzieży. Że dopuściłem się kradzieży? Było to tak niedorzeczne, że wybuchłem niedowierzającym śmiechem.

O ile mogłem zrozumieć z uważnej lektury niewyraźnego dokumentu, ktoś o nazwisku C.W. Haider (o kim w życiu nie słyszałem) oskarżał Andwera J. Rasha o jakąś kradzież, której szczegółów nie podano. Całe wezwanie zawierało się na jednej kartce, podpisanej przez Owena S. Carsona, sędziego Sądu Miejskiego Harbourton. W kolejnej linijce podpisał się niewyraźnie Albert L. Steadman, prokurator, a w następnej Iris Flaherty, główna protokolantka. Pozostała część dokumentu zawierała jedynie informację o sądzie ze szczególnym uwzględnieniem spraw dotyczących naruszenia przepisów drogowych – nie pojawiła się ani jedna dalsza wzmianka o Andwerze J. Rashu ani o tym, w jaki dokładnie sposób pogwałcił prawo. Ku swemu przerażeniu zorientowałem się, że na przesłuchanie wyznaczono bardzo bliski termin: poniedziałek, dziewiąta rano w budynku sądu przy Chapel Street, Harbourton – uroczy budyneczek z piaskowca, pochodzący z 1741 roku i wpisany na listę zabytków stanu New Jersey. Kilka lat temu Irina i ja przyczyniliśmy się do jego odrestaurowania, biorąc udział w kampanii mającej na celu zebranie funduszy. Wyglądało na to, że wezwanie było równoznaczne z pozwem albo z nakazem aresztowania – jeśli Andwer J. Rash nie pojawi się w ślicznym budyneczku sądu, zostanie aresztowany. Czułem podmuchy wiatru, ale jednocześnie panował upał i świeciło oślepiające słońce – kombinacja wytrącająca z równowagi. Byłem tak wstrząśnięty, że ledwo wiedziałem, gdzie się znajduję. Cichy, dziecinny głosik zaprotestował: Ale ja przecież nic nie ukradłem! Jestem niewinny. Stałem na dworze przy drodze biegnącej przed naszym kamiennym domem (choć ledwo było go z niej widać). Zrobiłem sobie przerwę, jak często mi się zdarza wczesnym popołudniem, by przespacerować się piaszczystym podjazdem do naszej skrzynki pocztowej; czasem przebiegałem ten dystans, czasem przejeżdżałem go starym angielskim rowerem z niemodnymi wąskimi oponami. Podjazd, długości prawie jednej czwartej mili, prowadził przez dawne pastwisko porośnięte trawami, kwiatami polnymi i drzewkami. Była to jedna z najpiękniejszych ścieżek, którymi miałem okazję chadzać w swoim życiu, i łzy stawały mi w oczach na myśl, że jakimś cudem należała teraz . Wróciłem do domu z zamętem w głowie. Reszta zawartości skrzynki – rachunki,

magazyny, ulotki, paczka listów od wielbicieli przekazana przez wydawcę, nawet koperta z agencji literackiej zawierająca prawdopodobnie pokaźny czek – nie miała dla mnie znaczenia. Rzuciłem wszystko na stół dla Iriny. We wnętrzu, gdzie słońce nie świeciło tak jasno, a powietrze nie było tak wzburzone zapowiedzią letniej ulewy, trochę się uspokoiłem. Wszedłem szybko po schodach do gabinetu, zamknąłem drzwi i zadzwoniłem do sądu, gdzie telefon po kilku sygnałach odebrała niechętnie główna protokolantka, pani Flaherty. Głos miała równie słaby i skąpy jak tusz na tym źle skserowanym dokumencie. Przedstawiłem się, starając się mówić opanowanym tonem, i poprosiłem o wyjaśnienie sprawy; chwilę trwało, zanim skojarzyła, o które wezwanie chodzi. Wreszcie odszukała je w dokumentach, wzdychając przy tym raz po raz. Jednak, jak na rasową biurokratkę przystało, jedynym, co mogła mi powiedzieć – głosem lodowatym i jednocześnie defensywnym – było to, że do wezwania z sądu koniecznie trzeba się zastosować; że muszę się tam stawić w poniedziałek rano, z prawnikiem lub bez. Zarzuty zostaną przedstawione podczas przesłuchania wraz z dowodami – jeśli takowe istniały. – Dowody? Ale czego? Już samo to określenie – – wprawiło mnie w szok. Chyba podświadomie miałem nadzieję usłyszeć, że to wezwanie to tylko pomyłka, że wcale nie było przeznaczone dla mnie. Nawet teraz czekałem, aż urzędniczka roześmieje się i przeprosi. Zdawała się potrzebować niezwykle długiego czasu, by odczytać dokument, który sama podpisała. Ona jednak z uporem powtórzyła to samo co przedtem, a co niczego nie tłumaczyło. Zniecierpliwiony, podniosłem głos: – Dowód kradzieży; ale o kradzież czego jestem oskarżony? Pani Flaherty stwierdziła sztywno, że ta informacja udzielona zostanie podczas przesłuchania i że ona sama nie ma pojęcia, o co chodzi. – Kradzież to poważny zarzut – dodałem. – Wydaje mi się, że może tu chodzić o zniesławienie. Kiedy pani Flaherty uparcie milczała, powiedziałem, że to dziwne – skoro oskarża się mnie o kradzież, dlaczego nie wydano nakazu i nie zostałem aresztowany? Pani Flaherty odparła: – Panie Rash, ta sprawa nie podlega sądowi karnemu, tylko cywilnemu. Nie

zabiorą pana do więzienia. Wydział cywilny! Oczywiście. Tak się przejąłem, że nawet tego nie zauważyłem. – Ale tu na wezwaniu jest ostrzeżenie, że mogę zostać aresztowany. – Proszę pana, podstawą aresztowania byłoby lekceważenie sądu, a nie popełnione przestępstwo. – Ale… ale jeśli nie jestem winien żadnego przestępstwa… – O tym, proszę pana, to już rozstrzygnie sąd. Po to właśnie ma być przesłuchanie. Pani Flaherty wyrecytowała całą tę kwestię płynnie, niczym dobrze wyuczona papuga. Jakby chciała zrobić tym na mnie wrażenie. – Pani Flaherty! Być może pani nie pojmuje absurdu całej tej sytuacji, ale ja owszem. Proszę mi przynajmniej powiedzieć, kim jest C.W. Haider? – Nie udzielamy takich informacji, proszę pana. – Ale… ale ta osoba, ten zupełnie obcy człowiek, oskarża mnie o kradzież. Na czymże miała ona niby polegać? – Już panu mówiłam. Ta informacja jest zastrzeżona. W tej chwili w biurze nie ma nikogo poza mną i nawet gdybym chciała spełnić pana prośbę, nie mogłabym tego zrobić. Głos pani Flaherty drżał z oburzenia. Wyglądało na to, że rozmowa zaraz dobiegnie końca. Pospiesznie spytałem, czy istnieje jakaś możliwość poznania zarzutów, bym mógł przygotować się na poniedziałek, lecz ona odparła: – Nie wiem, proszę pana. Może powinien pan poszukać prawnika. Tak się zazwyczaj robi w przypadku pozwów. – ? Zostałem pozwany? – Nie wiem, proszę pana. Dowie się pan tego podczas przesłuchania. – Ale pani radzi mi poszukać prawnika, mimo iż jestem zupełnie niewinny i nie mam pojęcia, co tu się dzieje, do diabła. Pani Flaherty głośno wciągnęła powietrze. Czy zwrot „do diabła” mógł być poczytany za jakiegoś rodzaju werbalne nękanie? Czy teraz oskarżą mnie o ? – Panie Rash, proszę… – Rush. Nazywam się Rush. – Panie Rush, istnieje… – Na tym dokumencie z uporem pisali państwo moje nazwisko z błędem. Nazywam się Andrew J. Rush…

A ja wyobrażałem sobie, że to nazwisko cieszyło się w Harbourton sławą; żałosne! Główna protokolantka sądu miejskiego najwyraźniej nigdy o mnie nie słyszała. – …a druk na kopii, którą mi państwo przysłali, jest tak słaby, że prawie nie da się go odczytać! To musi być jakaś pomyłka, a ja nie chcę pędzić w poniedziałek do sądu przez cudze niedopatrzenie. – Proszę pana, posiedzenie sądu rozpocznie się w poniedziałek o godzinie dziewiątej rano. Do tej pory nie mogę udzielić panu dalszych informacji. – Ależ proszę, to wszystko jest bardzo niepokojące… – Panie Rash, odkładam słuchawkę. Jeśli pan się niepokoi, doradzam zwrócenie się do prawnika. – Jeśli się niepokoję… Pani żartuje? Oczywiście, że się niepokoję; oskarża się mnie o kradzież, grozi aresztowaniem, zmusza do szukania prawnika… – To już zależy od pana. Nikt pana nie zmusza. – Przecież pani wie, że prawnicy są cholernie drodzy! Po co mam płacić niebotyczne honorarium, jeśli jestem całkowicie niewinny, jeśli nawet nie wiem, o co się mnie oskarża. Miałem wrażenie, że wylewa się ze mnie wściekłość. Jakby Andrew J. Rusha, z jego fortuną, nie stać było na prawnika! – Żegnam pana. – Chwileczkę! Pani Flaherty, ja muszę wiedzieć… Ale linia zamilkła. Mój głos do tego czasu stał się ochrypły i podrażniony. Myślałem sobie: Już ja ich pozwę. To oburzające. Myślałem: Przecież w życiu nic nie ukradłem. Od poprzedniego dnia, od momentu, kiedy moja kochana Julia niewinnie podniosła egzemplarz Waleta Pik i zaczęła go kartkować, miałem przeczucie, że coś się wydarzy, coś poza moją kontrolą. A jeśli cokolwiek na tym świecie wzbudza we mnie przerażenie – i wściekłość – to właśnie utrata kontroli. Zupełnie jakby Walet Pik przyczaił się w kącie mojego życia, nieproszony, ściągając całe światło do siebie i w siebie, niczym czarna dziura. Już sobie wyobrażałem Irinę podsłuchującą całą rozmowę z innego aparatu, zaskoczoną i zmartwioną. Z nas dwojga to ona jest bardziej emocjonalna i łatwiej się denerwuje, lecz czasem, kiedy przebywam sam w gabinecie na drugim piętrze, nad garażem, zdarza się, że słyszy mnie przemawiającego w napięciu – „To

brzmiało, jakbyś o coś błagał” – gdy ja tymczasem jestem pewien, że w ogóle się nie odzywałem, nawet nie odbierałem telefonu. Kilka razy na tydzień wyrywa mnie w środku nocy z głębokiego snu, twierdząc, że mówiłem przez sen, zgrzytałem zębami i wołałem o pomoc. W takich chwilach, wzięty z zaskoczenia, potrzebuję kilku sekund, żeby rozpoznać moją ukochaną żonę. Czasami zamartwiałem się, że kiedy potrząsaniem wybudza mnie ze snu, w pierwszym odruchu mam ochotę ją odepchnąć. Już w trakcie rozmowy z protokolantką zacząłem się zastanawiać, jak utrzymać tę nieprzyjemną sprawę w tajemnicy przed nią i całą rodziną. Nie chciałem nawet myśleć, że każde przesłuchanie sądu na pewno jest otwarte dla publiki i mogłoby zostać opisane w „Tygodniku Harbourton”. Zadzwonił telefon. Odebrałem natychmiast, myśląc, że może to pani Flaherty zlitowała się nade mną i oddzwania z jakąś pomocną informacją, ale była to tylko Irina, dzwoniła z telefonu na dole z pytaniem, czy coś się stało. – A co miałoby się stać, kochanie? Mam tylko kłopoty z nową powieścią, to wszystko. Była to prawda. Miałem problem ze strukturą mojego nowego kryminału, który uparcie przekształcał się w coś o wiele bardziej skomplikowanego, niż planowałem. Wiedziałem, że to ryzykowne igranie z zasadami gatunku. Tytuł brzmiał , a budowa miała być prosta: bohater i złoczyńca, skontrastowani ze sobą w naprzemiennych rozdziałach, w ostatnim bohater zwycięża złoczyńcę. Czytelnicy kryminałów mają prawo wymagać, by autor przestrzegał niepisanej umowy: zło ma zostać ukarane, a zwyczajny chaos świata radykalnie uproszczony, co prowadzić będzie do zakończenia jednocześnie wiarygodnego i zaskakującego. Te intelektualno-literackie snoby (włączając w to moją kochaną Julię), które drwią z ograniczeń literatury gatunku, w życiu nie potrafiłyby stworzyć udanego kryminału: takiego, w którym pościg za złem doprowadza do jego złapania i ukarania, i w którym istnieje czysty, jednoznaczny . Finały książek Waleta Pik były okrutniejsze, ponieważ bardziej prymitywne. Za dużo w nich było nikczemności; przelewała się przez brzegi tak, że nie dało się schludnie posprzątać. Przeważnie wszyscy umierali, a raczej ginęli. Często sam nie miałem pojęcia, jak dana historia się zakończy, póki ostatni rozdział nie zwalał się

na mnie jak rozpędzony samochód. Tymczasem powieści Andrew J. Rusha stanowiły wzór jasności, rozplanowane były na całe miesiące wstecz i rzadko zaskakiwały swojego autora. Co było dobre. I dla mnie, i dla moich czytelników. W gruncie rzeczy nikt nie lubi niespodzianek. Irina pytała, czy ma przyjść do gabinetu, czy coś mnie niepokoi – podziękowałem, ale powiedziałem, że nie, nie ma potrzeby. Istniało tylko jedno lekarstwo na niepokój: praca. Do obiadu, powiedziałem, wygrzebię się dzięki pisaniu. Zawsze tak było. – Skoro naprawdę tak myślisz, Andrew… Wiesz, wczoraj znowu miałeś złą noc. Nie wydaje mi się. – Ale… zdaje mi się, że pamiętam… Ależ skąd, Irino. Ale dziękuję ci! Kocham cię. I odwiesiłem słuchawkę, zanim dotarło do mnie wyszemrane echo: – Kocham cię. Zupełnie w stylu mojej drogiej żony, cała ta przesada. Wydawało jej się, że usłyszała mój podniesiony głos, i źle odczytała mój nastrój. A ostatniej nocy najwyraźniej coś jej się przywidziało – była przecież spokojna jak gładkie ciemne morze, na którym nie widać ruchu fal. Taka troska u żony jest bardzo rozczulająca, o ile nie irytuje! W palcach trzymałem lampkę wina (kwaskowe białe, moje ulubione), którego nalewania nie pamiętałem.

4 Oskarżenie – Do diabła. Oczywiście nie mogłem pracować! Moje serce biło w przyspieszonym tempie, oddech był płytki, jakby ktoś zaciskał wokół mojej piersi opaskę. Pod wpływem impulsu – choć powinienem był wiedzieć, że to błąd – postanowiłem zadzwonić do C.W. Haidera. Każdy prawnik powiedziałby, że nie powinienem komunikować się z osobnikiem, który (oszukańczo, absurdalnie) oskarżył mnie o kradzież, ale oczywiście nie mogłem się powstrzymać, musiałem spróbować odwołać się do jego poczucia sprawiedliwości i uczciwości. Nie mogłem powstrzymać się przed dziecinną, próżną myślą: Polubi mnie, kiedy usłyszy mój głos! Wszyscy lubią Andy’ego Rusha! W książce telefonicznej Harbourton nie było żadnego „C.W. Haidera”, lecz znalazłem kilka osób o tym nazwisku mieszkających przy starszych, historycznych ulicach w pobliżu rynku. Pierwsze dwa telefony milczały, ale trzeci został odebrany po drugim dzwonku przez kogoś o wesołym, pełnym oczekiwania głosiku, przywodzącym na myśl nad wiek rozwinięte dziecko albo lekko opóźnionego w rozwoju dorosłego: – Taaa-k? Ha-lo? Spytałem, czy mogę mówić z C.W. Haiderem, i głos odparł pogodnie: – Właśnie pan mówi! C.W. Haider przy telefonie. Dziecko! Albo kobieta udająca dziecko. Przedstawiłem się niezręcznie. Gdy tylko wymówiłem słowa „Andrew J. Rush”, wydało mi się, że usłyszałem po drugiej stronie linii głośny wdech. – Dzwonię w sprawie wezwania, które otrzymałem dzisiaj z sądu w Harbourton. Niejaki C.W. Haider (czyli pani, według pani słów) oskarżył mnie przed sądem o kradzież. Ale zupełnie nie wiem, o jakiego rodzaju kradzież może tu chodzić, pani Haider (czy dobrze mówię? pani?). Czy pani naprawdę twierdzi, że coś pani odebrałem? Przecież musi pani wiedzieć, że nigdy się nie spotkaliśmy! Cisza. I znowu szmer oddechu blisko przy słuchawce.

– Halo? Czy to… Pani Haider? Słyszy mnie pani? – Taa-ak. – Tym razem głos był niski, dziecinnie przebiegły i przeciągły. – Zarzuciła mi pani kradzież, złożyła pani skargę w sądzie; czy może pani wyjaśnić dlaczego? Co takiego niby ukradłem? – Sam pan wie. – Co niby wiem? – Pan wie, co pan mi zabrał, panie Rush. Jej głos zrobił się głośniejszy, ostrzejszy i nie tak dziecinny. – Nie. Nie wiem. Nie wiem, co takiego pani zabrałem; ja nawet nie wiem, kim do licha jest C.W. Haider, pierwsze o pani słyszę. Myślę, że winna mi jest pani co najmniej wyjaśnienie. – To się po prostu musi skończyć. Ciągnie się to już za długo i w końcu postanowiłam położyć temu kres. Sędzia pomoże mi to zakończyć. Głos podniósł się do pisku. Wyobrażałem sobie jej oczy lśniące urazą i oburzeniem. – Co zakończyć? – Pan wie, panie Rush. Pan wie, co pan mi robi. – Ale co niby takiego? – Pan ode mnie kradnie. Te wszystkie kartki, które pan zabrał do swoich powieści. To wszystko, co jest moje, i co mi pan zabrał. Pan jest pla-gia-to-rem! Plagiatorem. Ujawnię to światu. – Pani oskarża mnie o plagiat? To oburzające. – Owszem! To prawda! I dlatego to ujawnię, a pan zostanie ukarany. Chcę, żeby zwrócił mi pan to, co pan zabrał. I żeby pan przeprosił. I jest mi pan winien pieniądze, tantiemy. – To jakiś żart? Czy pani jest moją znajomą? – Tak! Zna mnie pan, jestem osobą, którą pan okrada. – Ale… jak to możliwe? Co pani kradnę? Jak? – Kradnie mi to pan z domu. Wykrada pan to z mojego domu i to się musi skończyć. I się skończy. – Ale to nieprawda! Ja pani nie znam, nie wiem, gdzie pani mieszka… Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Jakieś kartki, powieści… – Sędzia pana ukarze, w poniedziałek! Wtedy się pan przekona. Cały świat ujrzy wtedy prawdę. Złodziej! Pla-gia-tor! I to pan będzie wtedy szkalowany. Kobieta wydała z siebie krótki, dziki okrzyk i wybuchła dziecinnym