James Patterson
CZARNY
RYNEK
Część pierwsza
Zielona Wstążka
Typowe produkty Ameryki stają się szalone
- William Carlos Williams
Wall Street, Manhattan\grudzieńJl985
Stara żółta taksówka stała zaparcowana przy skrzyżowaniu Wall
Street z South Street, koło East River. Pułkownik David Hudson, rosły
mężczyzna, oparł się o poobijany bagażnik samochodu. Podniósł dłoń do
oczu i osłonił je, patrząc jak przez lornetkę. Uważnie przyjrzał się
wieżowcowi Manufacturers Hanover Trust, stojącemu przy Wall Street,
numer 40; potem biurowcowi Morgan Guaranty - Wall Street 23. Wresz-
cie budynkowi nowojorskiej giełdy. I jeszcze Trinity Church. I Chase
Manhattan Plaża.
Była piąta rano; wieżowce stały potężne i wspaniałe. Zdawały się
emanować wrażeniem stabilności i siły. Obrzuciwszy spojrzeniem wszyst-
kie, pułkownik powoli zacisnął dłoń.
- Buum - wyszeptał.
Centrum światowego handlu i finansów znikło za jego pięścią.
Williamsburg, Brooklyn
Tego samego ranka, tuż przed piątą trzydzieści, sierżant Harry Stem-
kowsky - który otrzymał numer Vets 24 - mknął po Metropolitan Ave-
nue - stromej, oblodzonej ulicy w dzielnicy Williamsburg na Brooklynie.
Siedział na wózku inwalidzkim, który dostał dziewięć lat temu z Zarządu
do Spraw Weteranów. Teraz udawał, że jego wózek to w rzeczywistości
datsun 280-Z, w kolorze srebrny metalik, z błyszczącym dachem typu
T-roof.
- AAhhiiiaaa!!! – mężczyzna wydał z siebie dziki okrzyk. Ciche, puste
ulice odpowiedziały mu echem. Pociągła , szczupła twarz Stemkowsky'ego
kryła się w brudnym kołnierzu starej wojskowej kurtki, od której od-
rywały się naszywki sierżanta. Z tyłu powiewały spięte w koński ogon
kręcone blond włosy. Od czasu do czasu Harry zamykał oczy, z których
mroźny wiatr wyciskał łzy. Twarz go szczypała, stając się niemal równie
11
czerwona jak światło na skrzyżowaniu z Berry Street, do którego Stem-
kowsky się zbliżał, nie próbując zmniejszać prędkości. Czoło wręcz go
paliło; uwielbiał jednak poczucie wolności, które tak niedawno i nieocze-
kiwanie go ogarnęło. Zdawało mu się, że znowu czuje, jak krew krąży
w jego bezwładnych od dawna nogach.
Wreszcie rozpędzony wózek zatrzymał się przed całodobowym
sklepem Walgreen Drug Storę. Głęboko, pod kurtką i dwoma grubymi
swetrami, serce sierżanta waliło jak oszalałe. Był niesłychanie pod-
niecony - jego życie zaczynało się na nowo. Dziś czuł się zdolny
przenosić góry.
Otworzył energicznym ruchem szklane drzwi drugstore'u, pokryte
reklamami papierosów. Natychmiast powitało go ciepłe powietrze, wypeł-
nione przyjemnymi zapachami smażonego bekonu i świeżo parzonej
kawy. Uśmiechnął się i zatarł ręce w niemal radosnym geście. Po raz
pierwszy od wielu lat nie był tylko zwykłym kaleką.
I po raz pierwszy, od tych kilkunastu ciężkich lat, Harry Stemkowsky
miał zadanie do wykonania.
Musiał się uśmiechnąć. Kiedy tylko zaczynał myśleć o Zielonej Wstąż-
ce i wszystkich planowanych skutkach tej operacji, nie mógł powstrzymać
uśmiechu.
W tym momencie sierżant Harry Stemkowsky, oficjalny posłaniec
Zielonej Wstążki, dotarł bezpiecznie na swoje stanowisko. Teraz wszystko
mogło się rozpocząć.
Federal Plaża, Manhattan .
Wewnątrz fortecy, jaką stanowiła nowojorska centrala FBI, w budyn-
ku Federal Plaża, siedział wysoki siwowłosy człowiek, o nazwisku Walter
Trentkamp. Nerwowo stukał zakończonym gumką ołówkiem w stojącą
na biurku starą suszkę.
Na brudnej bibule nagryzmolono kiedyś pojedynczy numer telefonu:
202-555-1414. Był to numer do Białego Domu- bezpośrednia linia
łącząca z prezydentem Stanów Zjednoczonych. *
Telefon zadzwonił dokładnie o szóstej rano.
- Dobrze; uwaga, proszę zacząć namierzanie. - O tej porze głos
Trentkampa brzmiał ochryple. - Będę przeciągał rozmowę, jak tylko się
da. Namierzanie włączone? Zaczynamy.
Szef wschodniego biura FBI podniósł słuchawkę. W jego mózgu
kołatały się złowieszczo dwa wyrazy: Zielona Wstążka. Jeszcze nigdy,
podczas długiej i bogatej w wydarzenia służby w FBI, nie słyszał o podob-
nym przypadku.
Wokół niego siedziało wielu z najbardziej wpływowych ludzi w No-
wym Jorku. Wszyscy byli w ponurych nastrojach; nikt z zebranych nie
12
doświadczył w życiu sytuacji tego rodzaju. Słuchali w ciszy, jak Trent-
kamp odbiera telefon.
- Federalne Biuro... Halo?
Odpowiedź nie nadchodziła. W pomieszczeniu czuło się ogromne
napięcie. Nawet Trentkamp, który zawsze potrafi! w krytycznych sytuac-
jach zachować spokój, wydawał się zdenerwowany.
- Powiedziałem: „halo". Czy jest tam ktoś?... Kto dzwoni?
Williams burg, Brooklyn
Niespokojny głos Trentkampa dobiegał ze słuchawki w obdrapanej
budce telefonicznej w kolorze mahoniu, stojącej w rogu sklepu Walgreen
w Williamsburgu.
Wewnątrz budki znajdował się Harry Stemkowsky. Słuchając, przesu-
nął palcem po długich, brudnych włosach. Serce waliło mu tak mocno,
jakby chciało za chwilę eksplodować. W całym ciele czuł nowe, niezwykłe
pulsowanie.
Nastała wreszcie długo odwlekana chwila prawdy. Nie będzie już
więcej ćwiczeń, symulowanej akcji - dwudziestu ośmiu członków Zielonej
Wstążki zaczynało działać.
- Halo? Mówi Trentkamp. FBI. - Słuchawka, wciśnięta pomiędzy
szczękę a ramię Stemkowsky'ego wibrowała wraz z każdym słowem.
Po jeszcze jednej nie kończącej się minucie, sierżant wcisnął uważnie
klawisz kieszonkowego magnetofonu marki Sony. Dokładnie przyłożył
mały głośniczek do mikrofonu aparatu.
Nastawił wcześniej magnetofon na pierwsze słowo wiadomości -
„Dzień", które rozciągnęło się w czasie rozruchu taśmy, a potem cały
tekst został przekazany bez zniekształceń:
- Dzieeń dobry. Mówi Zielona Wstążka. Mamy dziś czwartego grud-
nia. Piątek. Historyczny piątek, jak sądzimy.
Niesamowity, wysoki głos docierał do ludzi zgromadzonych w biurze
FBI.
To był początek Zielonej Wstążki...
Ryan Klauk z oddziału namierzania rozmów szybko ocenił, że na-
granie było elektronicznie zniekształcane, żeby uniemożliwić rozpoznanie
głosu mówiącego.
- Tak jak zapowiadaliśmy, są szczególnie ważne powody, dla których
dzwoniliśmy parokrotnie w tym tygodniu. Z uwagi na nie, przygotowaliś-
my się bardzo starannie, a państwo zebrali się dzisiaj.
Czy wszyscy słuchają? Mogę jedynie przypuszczać, że ma pan towarzy-
stwo, panie Trentkamp. W tych czasach chyba nikt w całej Ameryce nie
podejmuje decyzji samodzielnie. Proszę zatem słuchać uważnie. Niech
wszyscy dobrze słuchają.
13
Dzielnica finansowa na Wall Street, od East River aż po Broadway,
będzie dzisiaj wysadzona w powietrze. Późnym popołudniem duża liczba
losowo wybranych celów zostanie doszczętnie zniszczona.
Powtarzam: Dzisiaj ulegną zniszczeniu wybrane cele w dzielnicy finan-
sowej. Nasza decyzja jest nieodwołalna i nie podlega negocjacji.
Atak na Wall Street nastąpi dokładnie pięć po siedemnastej. Może
nadejść z powietrza lub z ziemi. Niezależnie od tego, będzie miał miejsce
pięć po siedemnastej.
- Chwileczkę! Nie możecie... - zaczął gwałtownie Trentkamp, ale
urwał, uświadamiając sobie, że słucha nagrania.
- Cały Manhattan, aż do Czternastej Ulicy, musi zostać ewakuo-
wany - ciągnął metodycznie głos z magnetofonu. - Należy natychmiast
wprowadzić w życie nowojorski Plan Postępowania w Przypadku Ataku
Nuklearnego. Słyszy pan, panie burmistrzu Ostrów? Czy pani słucha,
pani Susan Hamilton? Czy słucha kierowane przez panią Biuro Obrony
cywilnej?
Plan Postępowania w Przypadku Ataku Nuklearnego może ocalić
życie tysiącom ludzi. Proszę go uruchomić już teraz.
Na wypadek, gdyby ktoś z państwa nadal potrzebował dowodu, że
prawdą jest to, co mówimy, dostarczymy go jeszcze. Sugerowano nam
takie rozwiązanie.
Nie wolno państwu wątpić w powagę naszych słów, w absolutną
determinację, z jaką wykonamy tę misję. Ani podczas tej rozmowy, ani
żadnej innej, jaką być może zdecydujemy się przeprowadzić.
Proszę w tej chwili rozpocząć ewakuację dzielnicy finansowej,
Zielonej Wstążki nie da się powstrzymać ani zastraszyć. Nic z tego,
co powiedziałem, nie podlega negocjacji. Nasza decyzja jest nieod-
wołalna.
Harry Stemkowsky wcisnął klawisz „stop" i szybko odwiesił słuchaw-
kę. Przewinął taśmę i schował magnetofon do obwisłej kieszeni sfatygowa-
nej kurtki.
Gotowe.
Cały drżał. Zrobił to. Właśnie przed chwilą tego dokonał!
Przekazał wiadomość Zielonej Wstążki. I czuł się wspaniale. Miał
ochotę krzyknąć z radości. Żałował, że nie może podskoczyć na pół metra
uderzyć zaciśniętą pięścią w powietrze nad głową.
Nie wysunięto żadnych żądań. Nie powiedziano ani słowa o tym,
dlaczego przeprowadzano operację Zielona Wstążka.
Serce sierżanta nadal biło ze zdwojoną siłą, kiedy przejeżdżał pomię-
dzy regałami pełnymi kolorowych dezodorantów i najróżniejszych przy-
borów toaletowych, kierując się ku ladzie z napojami.
Kiedy podjechał, kucharz i barman w jednej osobie, Wally Lipsky -
olbrzym, ważący sto czterdzieści kilogramów - przerwał skrobanie grilla
i spojrzał na Stemkowsky'ego. Różowe policzki Wally'ego rozjaśnił na-
4
tychmiast uśmiech. Na zwałach tłuszczu, tworzących jego szyję, pojawiło
się coś na kształt trzeciego czy może nawet czwartego podbródka.
- Hej, patrzcie, co tam przywlókł z ulicy Kot Sylwester! To mój stary
znajomy! Gdzie się podziewałeś, chłopie? Nie było cię kawał czasu.
Stemkowsky nie mógł powstrzymać uśmiechu. Sympatyczny grubas
był znany w całym Greenpoincie ze swojego jowialnego sposobu bycia
i rubasznego humoru.
- Oo, t-t-tu i tam, Wally - odpowiedział nerwowo Harry. -
Głó-głównie na Ma-Manhattanie. Pra-pracowałem ostatnio na Manhat-
tanie.
Postukał palcem w obszarpaną naszywkę na ramieniu kurtki. Widniał
na niej napis VETS CABS AND MESSENGERS. Była to firma założona
przez weteranów wojny w Wietnamie, zatrudniająca taksówkarzy i goń-
ców. Stemkowsky był jednym z siedmiu ludzi w Nowym Jorku, którzy
poruszając się na wózkach inwalidzkich, uzyskali licencje taksówkarzy.
Trzech z nich pracowało w Vets Cabs, na Manhattanie.
- Ma-mam dobrą pracę. Teraz to prawdziwa praca, Wa-Wally...
Mozę zrobiłbyś małe śniadanie?
- Już leci, stary. Specjalność dla taksówkarzy. Co tylko chcesz,
chłopie.
-#
2
Manhattan
O szóstej piętnaście tego samego ranka, ze stacji metra koło skrzyżo-
vania Broadwayu i Wall Sreet, zaczął wypływać nieskończony strumień
>oważnie wyglądających mężczyzn i kobiet, niosących pękate, czarne
walizeczki.
Byli to ludzie zatrudnieni na etatach w dzielnicy finansowej. Rozumieli
ani zawiłe zasady księgowości i rozmaite kruczki prawne; nieszczęśnicy ci
,iie potrafili jednak przeskoczyć o szczebelek wyżej i uświadomić sobie, że
milionerem na Wall Street nie zostaje się pobierając stałą pensję, tylko
zarabiając 10, 20 czy 50 procent na tysiącach albo setkach milionów,
należących do kogoś innego.
Przed siódmą trzydzieści z autobusów nadjeżdżających ze Staten
Island i Brooklynu zaczęły wysiadać sekretarki. Pomijając to, że do ich
zwyczaju należało nieustanne żucie gumy, niektóre z nich wyglądały w ten
piątek nad wyraz szykownie, niemal elegancko.
Kiedy złociste, ozdobne wskazówki zegara na Trinity Church z wolna
przesunęły się i wybiła ósma, wszystkie ulice i uliczki dzielnicy finansowej
roiły się od tłumów pieszych, autobusów i trąbiących taksówek.
Ponad dziewięćset tysięcy ludzi znalazło się na obszarze mniej więcej
jednego kilometra kwadratowego, wewnątrz siedmiu gigantycznych budo-
wli, w których każdego dnia przeprowadza się transakcje sięgające miliar-
dów dolarów - finansowego centrum świata.
Było już za późno, żeby powstrzymać poranny napływ ludzi. Ewen-
tualność taka została odrzucona podczas serii błyskawicznych rozmów
telefonicznych, jakie przeprowadził dowódca policji z szefami innych
służb. Wydało się oczywiste, że ewakuacja podczas porannego szczytu
byłaby niemal niemożliwa technicznie i spowodowałaby wybuch nieobli- k*
czarnej w skutkach paniki. )fl
Tymczasem przypominający widmo Murzyn, nazwiskiem Abdul Cal- *F
vin Mohammud, wkraczał właśnie w płynący potok ludzi na Broad Street,
na południe od Wall. Szedł pośród tłumu, przyglądając się kolorowym
16
flagom poszczególnych przedsiębiorstw, zwieszającym się ze ścian budyn-
ków. BBH and Company, National Bank of North America, Manufac-
turers Hanover, Seaman's Bank. Flagi łopotały jak żagle na silnym
wietrze ciągnącym od East River.
Calvin Mohammud wspinał się po stromym chodniku ku Wall Street.
Ledwie go zauważano. Ale kto zwracał uwagę na gońców. Byli niewidzia-
lni; maleńkie śrubki w maszynie.
Dziś, tak jak każdego dnia, Calvin Mohammud miał na sobie długi,
jasnoszary mundur posłańca, z wystrzępioną opaską z nazwą firmy:
VETS MESSENGERS. Po obu stronach napisu widniały orle skrzydła -
symbol Osiemdziesiątej Drugiej Dywizji Spadochronowej.
Ale tego również nikt nie dostrzegał.
Calvin Mohammud nie przypominał jednak tego, kim był w Wietnamie
i Kambodży - zwiadowcy pierwszej kategorii. Zdobył krzyż Distinguished
Sendce, a potem Medal Honoru przyznawany przez Kongres za wyjątkową
waleczność grożącą utratą życia. Po powrocie do Stanów w 1971 roku
wdzięczne społeczeństwo w dalszym ciągu „wynagradzało" Mohammuda:
najpierw pracował jako bagażowy na stacji Penn, potem był magazynierem
w firmie Chick-Teri, wreszcie ponownie bagażowym na lotnisku La Guardia.
Calvin Mohammud, który miał numer Vets 11, doszedł do pokrytego
pstrokatymi graffiti kiosku z gazetami na rogu Broadway i Wall i zsunął
z ramienia ciężką torbę posłańca. Otworzył paczkę papierosów Kool i zapalił.
Garbiąc się w pobliskiej bramie, nieznacznie włożył rękę do torby
i wyjął z niej standardowy telefon polowy używany przez armię amery-
kańską. W wielkiej, płóciennej torbie ukryty był ponadto pistolet maszy-
nowy o długości czterdziestu centymetrów i sześć czterdziestomilimet-
rowych granatów odłamkowych.
- Kontakt. - Cofnął się, wtulając się w cień budynku, a potem szeptał
dalej: - Mówi Vets 11, koło budynku Giełdy Papierów Wartościowych.
Jestem przy północnym wejściu, z boku w stosunku do Wall. Na pozycji
trzeciej wszystko wygląda normalnie i spokojnie. Nie ma policji w zasięgu
wzroku. Nie widzę żadnych uzbrojonych ludzi. To wydaje się prawie za
łatwe. Koniec.
Mohammud pociągnął jeszcze raz końcówkę papierosa. Rozejrzał się
uważnie po gwarnych, zatłoczonych ulicach. Tak wyglądała dzielnica
finansowa każdego roboczego dnia.
Jasny dzień. Co za niesamowita, prawie niewyobrażalna scena; co za
apokalipsa nastąpi tu o piątej po południu! Calvin wyszczerzył krzywe,
pożółkłe zęby. To będzie dopiero słodka i zasłużona zemsta.
O ósmej trzydzieści Mohammud ostrożnie uczepił wokół wypolerowa-
: nej mosiężnej klamki tylnego wejścia do budynku nowojorskiej giełdy
podniszczony kawałek materiału - wspaniałą zieloną wstążkę.
17
Operacja Zielona Wstążka zaczęła się nagle i gwałtownie, jak gdyby na
Nowy Jork spadł grad meteorów. W sąsiedztwie mola nr 54-56, na całym
obszarze pomiędzy ulicami Dwunastą a Piętnastą, powylatywały wysokie
na dwa piętra szyby, popękały dachy, a same ulice zatrzęsły się. Wszystko
to stało się podczas krótkiego, potężnego, oślepiającego błysku.
Mniej więcej dwadzieścia po dziewiątej, molo numer 54-56 zamieniło
się w chmurę płomieni, które rozprzestrzeniły się w powietrzu z taką
gwałtownością, że zdawało się, iż nawet z rzeki Hudson wystrzelają
wysokie na trzydzieści metrów słupy ognia.
Nad West Street pojawiły się gęste kłęby dymu, sunące po niebie
niczym olbrzymie czarne parasole. Dwumetrowe kawały szkła i strzępy
stali wystrzeliły w górę, a potem opadały niesamowitym lotem, jakby
w zwolnionym tempie. Kiedy wiatr znad rzeki zmienił się nagle, zza dymu
zaczęły się wyłaniać księżycowe kształty poszarpanego, metalowego szkie-
letu mola.
Ognista kula rozprzestrzeniła się i znikła w ciągu jednej minuty.
Stało się dokładnie tak, jak zapowiedzieli ludzie z Zielonej Wstążki -
odbył się pozbawiony zbędnego komentarza pokaz „światło i dźwięk",
upiorna demonstracja tego, co miało stać się już wkrótce.
Burmistrz Nowego Jorku, Arnold Ostrów, i szef policji, Michael
Kane, siedzieli w helikopterze, wstrząsanym prądami wznoszącymi gorą-
cego powietrza. Byli tak zaszokowani, że odjęło im mowę. Zdawali sobie
sprawę z tego, że właśnie spełniał się jeden z koszmarów, jakie potencjal-
nie grożą miastu Nowy Jork.
Tym razem, kolejne z tysięcy niebezpieczeństw, jakie regularnie zapo-
wiadano, okazało się prawdziwe. Wkrótce z telewizorów i radioodbior-
ników w całym mieście popłynie nigdy nie nadawany dotychczas tekst:
„To nie jest test systemu nadajników alarmowych".
O dziesiątej trzydzieści pięć, owego czwartego grudnia, w trzech
wypełnionych po brzegi głównych salach nowojorskiej giełdy, kręciło się
ponad siedem tysięcy ludzi, urzędników obsługujących komputery, mło-
dych gońców z „amerykańskimi" grzywkami, noszących śmiało skrojone
marynarki, ponurych maklerów o pełnych determinacji minach, anality-
ków rynku i sprawujących nadzór urzędników w jasnozielonych marynar-
kach. Dwanaście podwieszonych pod sufitem monitorów pokazywało co
chwila symbole różnych papierów wartościowych, ich ceny, współczynniki
porównawcze, powiadamiało o transakcjach. Dzienny obrót powinien,
tak jak w każdy zwykły piątek, przekroczyć sto pięćdziesiąt milionów
akcji.
Bez wątpienia pierwsi inwestorzy musieli być zaciekłymi negocjatora-
mi, mistrzami gry giełdowej. Jednak ich słabsi potomkowie nie odznaczali
się pomysłowością w zawieraniu swoich transakcji.
18
Wszyscy oni byli uderzająco podobni do siebie. Przeważnie zarozu-
miali i pełni samozadowolenia. Zajmowali się przede wszystkim liczeniem
i przeliczaniem wciąż na nowo; jedni z nich mieli czerwone twarze tłustych
niemowlaków, drudzy byli wymizerowani jak gruźlicy. Ich płytko osadzo-
ne niebieskie oczy wyglądały jak szklane kulki; wytrzeszczali je, patrząc
błędnym wzrokiem.
W dodatku, w czasie kiedy Ameryka przegrywała „trzecią wojnę
światową", jak ostatnio zaczęto nazywać walkę o międzynarodowe rynki,
oni bezradnie stali z boku. Po cichu, choć całkiem szybko, Stany Zjednoczo-
ne ustępowały swój prymat gospodarczy Japończykom, Niemcom, Arabom.
O dziesiątej pięćdziesiąt siedem odezwał się donośnie słynny mosiężny
dzwonek, kiedyś odlany jako przeciwpożarowy, uderzony gumowym
pobijakiem. Do dziś sygnalizował otwarcie giełdy dokładnie o dziesiątej
rano i zamknięcie o szesnastej.
Zapadła absolutna cisza. Szok.
Następnie podniósł się gwałtowny szum, ludzie handlowali na oślep,
póki jeszcze się dało. Przez prawie trzy minuty na parkiecie panował
nieopisany chaos i zamieszanie.
Wreszcie, z głośników rozległ się donośny głos dyrektora giełdy:
- Panowie... panie., nowojorska Giełda Papierów Wartościowych
została oficjalnie zamknięta... Proszę opuścić parkiet. Proszę o natych-
miastowe opuszczenie parkietu. Nie chodzi o zwykły telefon o podłożeniu
bomby. Grozi nam prawdziwe niebezpieczeństwo! Policja powiadomiła
nas, że grozi nam realne niebezpieczeństwo!
Na podjazd przed wieżowcem firmy Mobil, na Wschodniej Czterdzies-
tej Drugiej, zaczęły pośpiesznie zajeżdżać wydłużone limuzyny: mercede-
sy, lincolny, rolls-royce'y-
Z samochodów wysiadali mężczyźni o wyglądzie bardzo poważnych
osobistości, ubrani przeważnie w ciemne płaszcze. Przyjechało także kilka
kobiet. Wysoko, na czterdziestym drugim piętrze, w ekskluzywnym Pin-
nacle Club, czekała zgromadzona już część prezesów wielkich firm,
banków i domów maklerskich z Wall Street.
Luksusową jadalnię klubu, ze stołami przykrytymi białymi obrusami,
błyszczącymi od sreber i kryształów, gdzie przygotowywano lunch, wy-
znaczono na miejsce niespodziewanego zebrania. Niektórzy z mężczyzn
wyglądali przez antyodblaskowe okna, sięgające od podłogi do sufitu.
Żaden z nich nie znalazł się dotąd w życiu w podobnej sytuacji.
Widok był niezwykły, a zarazem przerażający. Za oknami widać było
nierówne kaniony ulic, aż do skupiska wieżowców, tworzących centrum
finansowe. Mniej więcej w połowie drogi, policja ustawiła potężne baryka-
dy. Wokół stały ciężarówki policyjne, wozy straży pożarnej, karetki.
Przed barykadami zebrał się tłum i patrzył w oczekiwaniu ku Wall Street,
jakby dzielnica finansowa była jakimś zaskakującym dziełem sztuki,
stojącym w środku gigantycznego muzeum.
19
- Nawet nie raczyli nawiązać z nami kontaktu. Nic, od szóstej rano -
odezwał się sekretarz skarbu, Walter 0'Brien. - O co im u diabła chodzi?
George Firth, prokurator generalny Stanów Zjednoczonych, stał nie-
ruchomo pośród grupki finansistów i zapalał fajkę. Wydawał się nad-
zwycząj spokojny, jeśli nie brać pod uwagę tego, że rzucił palenie
trzy lata temu.
- Widać, że wiedzieli, czego chcą, kiedy ogłosili godzinę ataku,
Pięć minut po siedemnastej. Pięć po siedemnastej albo co? Dlaczego
nam nie powiedzieli? - Fajka prokuratora generalnego zgasła; zapalił ją
znowu, ze zdenerwowanym wyrazem twarzy. Stojący najbliżej zauwa-
żyli, że drżą mu ręce.
Ponury biznesmen z firmy Lehman Brothers, nazwiskiem Jerrold
Gottłieb, spojrzał na zegarek.
- Panowie, jest minuta po piątej... - Chciał jeszcze coś dodać, ale
zamilkł.
Wszyscy znajdowali się teraz jak gdyby na nieznanym sobie teryto-
rium, gdzie nie było niczego pewnego.
- Jak dotąd byli nadzwyczaj punktualni. Wręcz obsesyjnie trzymali
się szczegółów i terminów. Zadzwonią. Nie ma się co martwić, zadzwonią.
Człowiekiem, który się odezwał, był wiceprezydent Stanów Zjednoczo-
nych; przewieziono go z pobliskiego budynku ONZ do wieżowca Mobila.
Thomas Morę Elliot był groźnym z wyglądu mężczyzną; takim, jacy
kończą stare tradycyjne szkoły. Jego najostrzejsi krytycy mówili, że jest
jak bramin, który absolutnie nie nadąża za złożonymi problemami współ-
czesnych Stanów Zjednoczonych. Większą część kariery Elliot spędził
w Departamencie Stanu, podróżując podczas burzliwych lat sześćdziesią-
tych pomiędzy krajami Europy, a w siedemdziesiątych - Ameryki Połu-
dniowej. Obecnie został wiceprezydentem.
Przez następne parę minut nikt się nie odzywał; wszyscy czekali
w napięciu.
Cisza, jaka zapanowała w wielkiej sali, wydawała się tym bardziej
przerażająca, że zgromadzonym tam ludziom rozmowa zazwyczaj nie
sprawiała żadnych trudności. Prezesi największych firm, przyzwyczajeni
do kierowania przebiegiem spraw, przekonani, że ich słowa są słuchane,
a polecenia bez wahania wykonywane, siedzieli teraz bezsilni. Nie byli
przyzwyczajeni do stanu frustracji i napięcia, jakie wywołała w nich
nieoczekiwana, groźna tajemnica. Ich obecność potwierdzały teraz tylko
ciche, pojedyncze dźwięki: Odchrząknięcie. Grzechot lodu w szklance.
Stukanie palcami.
Szaleństwo. Ta myśl zdawała się krążyć w głowach wszystkich tu
zgromadzonych.
Nagle zagrożenie amerykańskich metropolii terrorem stało się rzeczy-
wistością. Terror ugodził głęboko Stany Zjednoczone, prosto w serce ich
potęgi ekonomicznej.
20
Ludzie spoglądali niespokojnie na błyszczące tarcze zegarków marek
Rolex, Cartier i Piaget...
Czego chcieli ludzie z Zielonej Wstążki?
Jakiego strasznego okupu domagali się ze strony Wall Street?
Edward Palin, siedemdziesięciosiedmioletni prezes jednej z najwięk-
szych firm inwestycyjnych, powoli cofnął się od lekko przyciemniającego
widok okna. Usiadł na wygodnym krześle przy najbliższym ze stołów
i w geście rezygnacji, spuścił nisko głowę. Czuł się słabo; wstyd było mu
patrzeć. Czy teraz mieli wszystko stracić?
Pozostało dwadzieścia sekund.
- Proszę, zadzwońcie. Zadzwońcie, skurczybyki - mruknął wicepre-
zydent.
Zdawało się, że w całym Nowym Jorku wyją tysiące syren. Po
raz pierwszy od 1963 roku, kiedy groził wybuch wojny nuklearnej,
uruchomiono alarmowy system ostrzegawczy, jeśli nie brać pod uwagę
ćwiczeń.
W końcu było już pięć po siedemnastej.
Nagle wszystkich zebranych ogarnęła ta sama myśl - oni wcale nie
mieli zamiaru zadzwonić!
Nie chcieli prowadzić żadnych negocjacji.
Nie będzie dalszych ostrzeżeń - Zielona Wstążka uderzy z całą siłą.
Waszyngton
- Krótkie streszczenie wydarzeń - zaczęła Lisa Pelham, szef gabinetu
prezydenta, sprawnie myśląca, zorganizowana kobieta. Była absolwentką
Harvardu; zawsze mówiła w zwięzły sposób, wyławiając najważniejsze
informacje spośród mnóstwa tych, które nadchodziły.
- Do południa zamknięto wszystkie giełdy w Stanach Zjednoczonych,
zarówno nowojorską, jak i regionalne. Nie ma też handlu w Londynie,
Paryżu, Genewie, Bonn. W tej chwili najważniejsi biznesmeni w Nowym
Jorku siedzą zebrani w klubie Pinnacle, w budynku firmy Mobil. Na
całym świecie wstrzymano handel na giełdach papierów wartościowych
i giełdach towarowych. Wszyscy zadają sobie to samo pytanie: Jakie
żądania negocjujemy? - Pani Pelham przerwała i odsunęła z twarzy pukiel
włosów. - Wszyscy sądzą, że prowadzimy negocjacje z terrorystami, sir.
- A czy na pewno nie prowadzimy? - zapytał podejrzliwie prezydent
Justin Kearney, z wyrazem niepewności na twarzy. Podczas swojej kaden-
cji odkrył dziwny fakt - o wiele za często zdarzało się, że jedna część
rządu nie miała pojęcia, co czyni druga.
- Na pewno nie, panie prezydencie. Zarówno CIA, jak i FBI zapew-
niły nas o tym. Sir, Zielona Wstążka do tej pory nie wysunęła żadnych
żądań.
21
Prezydent Kearney został przeprowadzony, pod wzmocnioną ochro-
ną, do pomieszczenia znajdującego się w podziemiach Białego Domu,
pozbawionego okien i mającego ołowiane osłony. Była to centrala teleko-
munikacyjna; wokół prezydenta zgromadziło się kilku najważniejszych
polityków Stanów Zjednoczonych, stojących tak, jakby chcieli pokazać,
że będą chronić go od wszystkich ciemnych sił, jakie aktualnie działają na
terenie USA.
Centrum telekomunikacji połączyło się z Pinnacle Club. Na ekranie
monitora pojawił się Walter Trentkamp, szef FBI, podchodząc do kame-
ry. Długie lata pracy i jej charakter sprawiły, że zarówno jego surowa
twarz, jak i stanowczy głos i sposób bycia, sprawiały nieprzyjemne
wrażenie.
- Nie nawiązano dalszego kontaktu z Zieloną Wstążką, jeśli nie
liczyć wysadzenia przez nich mola - to dowód, który nam obiecali,
panie prezydencie. Znamy dobrze takie rzeczy z Belfastu, Bejrutu, Tel
Awiwu. Nigdy dotąd nie zdarzało się to w Stanach... Nadal czekamy -
ciągnął Trentkamp. - Bez wątpienia minęła już godzina, o której za-
powiadali atak.
- Czy któraś ze znanych organizacji terrorystycznych przyznała się do
odpowiedzialności za wysadzenie mola?
- Tak, niejedna. Sprawdzamy je. Jak dotąd, żadna z nich nie potrafiła
powiedzieć nic o dzisiejszym telefonie ostrzegawczym.
Jeszcze nigdy czas nie zdawał się płynąć tak powoli.
Była już siedemnasta dziewięć, potem siedemnasta dziesięć i później.
Dyrektor CIA stanął przed kamerami w centrali Białego Domu. Philip
Berger był małym człowieczkiem o gwałtownym usposobieniu, bardzo nie
lubianym w Waszyngtonie. Miał talent do wywoływania sytuacji, w któ-
rych dochodziło do konkurencji między głównymi amerykańskimi agenc-
jami wywiadowczymi.
- Czy w pobliżu Wall Street widać jakikolwiek ruch? Czy koło
wieżowców nie kręcą się jacyś ludzie? Samochody? Może ktoś widział
mały samolot?
- Nic takiego, Phil. Gdyby nie policja i wozy strażackie wokół
dzielnicy finansowej, można by pomyśleć, że to piękny, niedzielny po-
ranek.
- Dranie, blefują - odezwał się ktoś w Waszyngtonie.
- Albo - powiedział prezydent - bawią się z nami w jakąś cholerną,
wielką wojnę nerwów.
Nikt nie potwierdził ani nie zaprzeczył jego słowom.
Przytłaczający niepokój i niepewność odebrały ludziom ochotę do
rozmów.
Czekali. Ale na co?
22
Manhattan
O osiemnastej dwadzieścia pułkownik David Hudson zajmował się
jedyną rzeczą, jaka miała teraz znaczenie w jego życiu.
Był na patrolu. Powrócił na wojnę, podczas której dowodził plutonem
wyćwiczonym na wszystkie możliwe okoliczności. Tym razem polem
walki było wielkie amerykańskie miasto.
Hudson był typem człowieka, który z nieznanych powodów wydaje się
ludziom jakby znajomą osobą. Miał włosy koloru dojrzałej pszenicy,
zgodnie z nawrotem mody krótko przystrzyżone. Był przystojny, w typie
bardzo „amerykańskim". Dzięki wyrazistym, regularnym rysom twarzy,
znakomicie wychodził na fotografiach. Stykający się z nim wyczuwali jego
pewność siebie. Potwierdzało to spojrzenie Hudsona, które zdawało się
mówić: „Tak, cokolwiek to będzie, potrafię to wykonać".
Tylko jedna rzecz była nie w porządku - wielu ludzi na pierwszy rzut
oka wcale tego nie spostrzegało - David Hudson nie miał lewej ręki.
Stracił ją podczas wojny w Wietnamie.
Jego stara taksówka marki Checker, należąca do Vets Cabs and
Messengers, toczyła się powoli, mijając jasnozielone dystrybutory stacji
benzynowej Hessa, na rogu Jedenastej Alei i Czterdziestej Piątej Ulicy.
Był to jeden z denerwujących go momentów, kiedy Hudson jak gdyby
obserwował siebie z zewnątrz, jak w niesamowitym śnie. Znał owo
przykre uczucie zbyt dobrze z czasów wojny.
Kiedy tylko znalazł się z transportem Marinę Corps razem z tłumem
innych komandosów w czterdziestostopniowym upale, w przepełnionym
smrodem powietrzu miast południowo-wschodniej Azji, poczuł się jakby
w innej skórze. Gdy zdał sobie sprawę z faktu, że może zginąć w każdej
chwili, poznał straszne uczucie oderwania się, dystansu wobec siebie
samego.
Teraz czuł to znowu, tym razem pośród zimnego wiatru, wiejącego
wzdłuż szarych, ośnieżonych ulic Nowego Jorku.
Pułkownik David Hudson celowo odwlekał atak Zielonej Wstążki.
Wszystko następowało zgodnie z mistrzowsko przygotowanym planem.
Każda sekunda została przeliczona. Hudson dbał o precyzję bardziej niż
o cokolwiek innego; wiedział, że pewny sukces można osiągnąć jedynie
uwzględniając każdy szczegół.
Powrócił do walki. Znów obudziła się w nim ta dziwna, przedziwna
pasja.
W końcu podniósł mikrofon z wbudowanego w deskę rozdzielczą
nadajnika.
- Kontakt. Wchodź, Vets 5. -Pułkownik mówił stanowczym, głosem;
takim samym, jakim wydawał rozkazy pod koniec wojny w południowo-
-wschodniej Azji. Ludzie, nad których życiem sprawował władzę, słysząc
ten głos, byli mu zawsze posłuszni, lojalni wobec swego dowódcy.
23
- Mówi Vets 1... Wchodź, Vets 5. Koniec.
Wśród elektrostatycznych trzasków nadeszła natychmiastowa odpo-
wiedź:
- Tak, sir. Co u pana, sir? Mówi Vets 5. Koniec.
- Vets 5, potwierdzam akcję Zielona Wstążka. Powtarzam: potwier-
dzam akcję Zielona Wstążka. - Wysadź to wszystko w powietrze
dodał w duchu - i niech Bóg ma nas w swojej opiece.
Brooklyn
- Ma pan ćwierć dolcaa, sir? Proszę! Tu jest tak zimno, sir. A dwa-
dzieścia centóów? ...Aaa, dziękuję. Bardzo dziękuję, sir. Ocalił mi pan
życie.
Około dziewiętnastej trzydzieści tego wieczoru, na chodniku Atlantic
Avenue na Brooklynie, przebywał od pewnego czasu jego stały bywalec,
nazywany Królikiem. Żebrał fachowo, zdobywając drobne i papierosy.
Podobny do kłębu szmat siedział skulony, naprzeciw ceglanej fasady
Atlantic House Yemen i bliskowschodniej restauracji. Przyciągał pienią-
dze tak skutecznie, jak gdyby był magnesem.
Udało mu się, właśnie dostał czterdzieści osiem centów od faceta i jego
dziewczyny. Pozwolił sobie zatem na mały łyk z kończącej się ćwiartki
Four Roses.
Wiedział, że picie podczas żebrania działa odstraszająco, ale czasem
było mu to potrzebne na mrozie. Poza tym, należało do jego imagc^.
Głęboki kaszel, jaki złapał go po wypiciu łyka whisky, mógł sugero-
wać, że ma gruźlicę. Spuchnięte i spękane usta włóczęgi były tak blade, że
nie różniły się prawie od koloru skóry; wyglądały, jakby spłynęła z nich
cała krew.
Na tę zimę Królik starannie wybrał marynarską kurtkę bez rękawów;
założył ją na kilka kolorowych, łachmaniarskich koszul. Miał też dziura-
we czarne tenisówki, grube, sportowe skarpetki i spodnie ze śladami
farby, pokryte błotem, wymiotami i śliną.
Turyści zdawali się go uwielbiać. Czasami robili mu zdjęcia, żeby mieć
w domu przykład osławionej nowojorskiej nędzy, dowód okrucieństwa
tego miasta. Lubił pozować. Prosił wtedy o dolara czy cokolwiek, co
zechcą mu dać. Wspierał się na swoich dwóch pękatych torbach na
zakupy i uśmiechał żałośnie do aparatu. Płać, frajerze.
Teraz, przez załzawione, na wpół zamknięte oczy, Królik ukradkiem
obserwował wieczorny ruch koło bliskowschodniej restauracji po drugiej
stronie ulicy.
25
Zawsze przychodzili tam tacy sami ludzie - emigranci z krajów arabs-
kich w turbanach na głowach, studenci, profesorowie z Brooklynu, którzy
postanowili jeść to, co przybysze z dalekiego świata. Akustyczne tło
stanowił nieustanny łoskot przejeżdżającego metra.
Koło Królika przechodziła teraz grupka młodych z McDonalda;
wracali z pracy do domu. Dwie okrągłe czarne dziewczyny i chudy Mulat,
wszyscy około osiemnastki.
- Hej, McDonald! Whopper pobił Big Maca. Była ciężka walka.
Macie ćwierć dolca? Żebym kupił sobie McKawę? - Królik zakaszlał
ohydnie na przechodzących.
Młodzi oburzyli się. Cała trójka wybuchnęła szyderczym śmiechem.
- Kto ci się pozwolił odzywać, ty kupo szmat? Kopnij się w tyłek,
stary ośle!
Poszli dalej.
- Złośliwi gówniarze; wystarczy, że przez chwilę szef na nich nie
patrzy...
Gdyby komukolwiek z przechodniów chciało się lepiej przyjrzeć Króli-
kowi, mógłby zauważyć w jego wyglądzie dość dziwne szczegóły. Na
przykład, miał niezwykle rozwinięte mięśnie jak na ulicznego żebraka,
spędzającego czas na siedzeniu. Ramiona Królika były szerokie, a ręce
i nogi potężne jak konary drzewa. Jeszcze bardziej niezwykłe były jego
oczy, prawie zawsze patrzył skupionym, przenikliwym wzrokiem. Obser-
wował ruchliwą ulicę od lewej do prawej, przyglądając się z uwagą
wszystkiemu, co się działo. Poza tym, można by zakwestionować jakość
brudu, jaki grubą warstwą pokrywał kostki i wystające z tenisówek palce
nóg żebraka. Wyglądał zbyt idealnie. Prawie, jakby ktoś specjalnie wy-
smarował się czarną pastą do butów, żeby udawała brud.
Po bardziej wnikliwej analizie szczegółów wyglądu Królika można
było wyciągnąć tylko jeden wniosek, że nie jest to zwyczajny żebrak, lecz
może policjant, przyczajony w zasadzce.
I tak właśnie było.
W rzeczywistości nazywał się Archer Caroll; zadaniem jego i podleg-
łego mu oddziału było tropienie terrorystów, przebywających na terenie
Stanów Zjednoczonych. Wysiadywał tak na ulicy już piąty tydzień, jak
dotąd - bez rezultatów.
W tym czasie, po drugiej stronie ulicy, w restauracji Sindbad Star,
siedziało dwóch trzydziestoparoletnich Irakijczyków. Raczyli się właśnie
jedzeniem, które uważali za najlepsze spośród tego, które można dostać
w Nowym Jorku. To ich właśnie cierpliwie obserwował Caroll.
Irakijczycy specjalnie wybrali stolik położony jak najdalej od wejścia
przytulnej, niedużej restauracji. Głośno siorbali gęstą zupę z rośliny
nazywanej chlebem świętojańskim, następnie zaczęli pochłaniać kolejne
specjały - tabbouleh, upstrzony kawałkami liści mięty, i hummus, ozdo-
biony kolorowym kremem. Łapczywie pożerali lepiącą się mieszaninę
26
rodzynek, orzeszków, jagnięcego mięsa, marokańskich oliwek - najwspa-
nialsze jedzenie, jakie mogli sobie wyobrazić.
Biesiadujący bracia Wadih i Anton Rashid cieszyli się osobistą nietyka-
lnością, którą oficjalnie zagwarantowała im FBI. Na jednoznaczny rozkaz
Waszyngtonu, nie mogli być postawieni przed sądem ani niepokojeni
w żaden inny sposób. Pomimo iż byli znanymi terrorystami, zamieszanymi
w liczne zamachy, należało ich traktować jak zagranicznych dyplomatów.
W zamian, z libańskiego więzienia miało wkrótce wyjść na wolność trzech
amerykańskich marines, pojmanych i uznanych za „szpiegów".
Policji miejskiej i FBI pozwolono podjąć akcję przeciwko braciom
jedynie wtedy, kiedy ci mordercy „Czarnego Września" będą próbowali
zagrozić czyjemuś życiu lub mieniu na terenie USA. Były to ich ulubione
zajęcia w poprzednich miejscach zamieszkania - Tel Awiwie, Jerozolimie,
Paryżu, Bejrucie i Londynie, gdzie ostatnio w sklepie ze słodyczami,
w dzielnicy Chelsea z zimną krwią zamordowali trzy studentki - córki
libańskich polityków.
Wzmagał się lodowaty, nocny wiatr, siedzący na chodniku Arch
Caroll drżał z zimna.
W podobnych chwilach Caroll zastanawiał się, dlaczego tak się stało,
że obdarzony wysoką inteligencją trzydziestopięciolatek, człowiek, który
mógł zrobić karierę, magister prawa, pracuje regularnie po sześćdziesiąt,
siedemdziesiąt godzin w tygodniu, jedząc na obiad zawsze taką samą,
zimną jak lód pizzę, popijaną pepsi-colą. Po co właściwie wysiadywał pod
tą muzułmańską restauracją w piątkowy wieczór?
Czy dlatego, że jego ojciec i dwaj wujkowie byli miejskimi gliniarzami,
przemierzającymi chodniki Nowego Jorku?
Czy dlatego, że jego surowy dziadek był jednym z najlepszych i naj-
twardszych policjantów w tym mieście?
Czy też z powodu tych wszystkich niewyobrażalnych przeżyć, jakich
on sam, Archer Caroll, doznał piętnaście lat temu w Wietnamie?
A może po prostu wcale nie był rozsądnym i zdolnym człowiekiem, za
jakiego zawsze, nie wiadomo dlaczego, się uważał. Możliwe, że - jeśli
dobrze się nad tym zastanowić - w jego mózgu działo się coś dziwnego;
może pod sufitem nie miał wszystkiego w porządku? No, bo w końcu, czy
rzeczywiście bystry i normalny facet sterczałby na ulicy, odmrażając sobie
tyłek?
Kiedy Arch zastanawiał się nad dokuczliwymi błędami, jakie popełnił
w życiu, jego uwaga rozpraszała się nieco. Spoglądał przez parę minut na
przemarznięte palce nóg albo żarzący się niedopałek papierosa, czy na
cokolwiek.
Nie można powiedzieć, żeby podczas minionych pięciu tygodni dobrze
się bawił. A tyle już właśnie czasu obserwował braci Rashidów; odkąd
tylko Departament Stanu wpuścił ich do Nowego Jorku i pozwolił im
cieszyć się życiem.
27
Wtem, uwagę Carolla przykuło coś niespodziewanego.
— Co się... - wymamrotał, przyglądając się przechodząc
Czyżby to był... - pytał sam siebie. Nie, to niemożliwe,
jednak... ale skąd...?
Zauważył chudego człowieka o kędzierzawych włosach, zbliżającego
się od strony Frente Unido Bar i Data Indonesia. Mężczyzna szedł
szybko, oglądając się nerwowo przez ramię. Z daleka wyglądał jak
wieszak, na którym ktoś powiesił płaszcz.
Caroll zmrużył oczy. Nie mógł wprost uwierzyć. Patrzył i patrzył,
a wiatr kłuł go w oczy. Musiał się upewnić.
Tak! Był pewien!
Nadchodzący człowiek miał na głowie gąszcz mocno kręconych,
czarnych włosów. Nie umyte włosy zaczesane były do tyłu i zwieszały się
jak wymięta torba na kołnierz czarnego płaszcza. Wszystko, co miał na
sobie mężczyzna, było w kolorze głębokiej czerni. Gdyby Caroll go nie
znał, mógłby wziąć go za kapłana jakiejś sekty.
Archer słyszał o nim jako o Husseinie Moussa, zwanym także Libańs-
kim Rzeźnikiem. Dziesięć lat temu Moussa został zwerbowany przez
Rosjan; uczono go w słynnej szkole terrorystów w Trypolisie. W drugiej
połowie lat siedemdziesiątych działał w siatce europejskiej, podlegając
najpotężniejszemu ze wszystkich - tak zwanemu Juanowi Carlosowi.
Od tamtego czasu Moussa będąc w służbie pułkownika Kadafiegp
kierował już akcjami terrorystycznymi na całym świecie: w Paryża
Rzymie, Zairze, Nowym Jorku, Libanie. Ostatnio pracował dla Francołs
Monserrata, który nie tylko przejął europejską siatkę Juana Carlosa, ale
także rejon Ameryki Południowej, a obecnie również i Stanów Zjed-
noczonych.
Hussein Moussa zatrzymał się przed wejściem do restauracji. Roze-
jrzał się, niczym ostrożny kierowca zbliżający się do skrzyżowania. PonOr
wnie popatrzył w jedną i drugą stronę, a potem jeszcze raz. Zauważy!
nawet żebraka, siedzącego wśród szmat, po drugiej stronie ruchliwej
Atlantic Avenue.
Najwyraźniej nie spostrzegł niczego, co mogłoby go zaniepokoić" czj;
choćby zainteresować; po chwili zniknął za jaskrawoczerwonymi drzwia*
mi lokalu.
Arch Caroll, siedzący naprzeciw starej ceglanej elewacji Sindbad Stara-
wyprostował plecy i znieruchomiał, jakby na wpół zamarzł.
Pogrzebał w kieszeni kurtki i wyszperał z niej niedopałek camelą.
Zapalił i wciągnął w płuca gryzący dym.
Co za niespodziewany prezent, akurat na Boże Narodzenie! Nagroda
za śledzenie Rashidów przez nie kończące się wieczory. Libański Rzeźnik
podany jak na talerzu. Szefowie Archera zabronili mu tknąć Rashidów,
jeśli nie będzie bezspornych dowodów przestępstwa. Jednakże nie mówili
nic takiego na temat Libańskiego Rzeźnika.
28
ym maziom.
.. To chyba
Swoją drogą, ciekawe, co Hussein Moussa robił w Nowym Jorku"?,
Caroll zastanawiał się. Po co Rzeźnik spotykał się z Rashidami?
Od razu pomyślał o wysadzeniu w powietrze mola nr 54-56. Słyszał
o tym przez cały dzień od przechodniów. Zdaje się, że ktoś wpadł na
pomysł, żeby zniszczyć molo na West Side i teren wokół niego. Przez
moment Arch zastanawiał się nad możliwym powiązaniem pomiędzy tym
zdarzeniem a obecnością Husseina Moussy.
Nie wiedział jednakże niczego konkretnego. Znał tylko plotki, słowa
przypadkowych ludzi. W końcu ktoś powiedział, że to był wybuch gazu...
Słyszał również jak, mówiono, że całe miasto było zagrożone przez
nieznanych sprawców, którzy żądali okupu. Wszystko to były tylko nic
sprecyzowane spekulacje. Zanim nie będzie pewien, co się naprawdę stało,
nie może łączyć Rzeźnika z wypadkiem na West Side.
Arch Caroll kierował już od czterech lat wydziałem antyterrorystycz-
nym DIA, agencji wywiadowczej Departamentu Obrony. Przez cały ten
czas tylko kilku wielokrotnych morderców, o jakich usłyszał, wywołało
w nim emocje, które zmieniały jego chłodne, zawodowe podejście polic-
janta. Hussein Moussa był jednym z nich.
Libański Rzeźnik lubił torturować. Zabijać. Okaleczać niewinnych
ludzi...
Obserwując restaurację, Caroll pomyślał, że nie zależy mu szczególnie
na tym, żeby Moussę zabić. Chciałby tylko, żeby zamknęli Rzeźnika na
resztę życia w najlepiej jak tylko można strzeżonym więzieniu. Niech to
zwierzę będzie miało czas przemyśleć, co zrobiło; jeśli Moussa w ogóle
myślał.
Spod gazet i szmat wypełniających jedną z toreb, Caroll zaczął
wygrzebywać ciężki, czarny, metalowy przedmiot. Ostrożnie, trzymając
broń przy sobie, sprawdził komorę nabojową browninga. Szybko włożył
w niego magazynek z ośmioma nabojami.
Stary, pochylony Żyd, który akurat przechodził, spojrzał przerażony
na ulicznego włóczęgę, ładującego pistolet. Szedł dalej przed siebie,
oglądając się cały czas. Przyspieszył. Do czego to dochodzi - nawet
nowojorscy żebracy mają teraz broń! To miasto chyba zostało prze-
znaczone na zatracenie. l.
Caroll wstał. Czuł się zesztywniały od mrozu i bezruchu. Jeden
z pośladków zdrętwiał mu całkowicie. Chyba był już za stary na to, żeby
spędzać długie godziny na ulicy. Musiał wziąć to pod uwagę - któregoś
dnia mógł przez to stracić życie.
Przeszedł przez ulicę pośród gęstego ruchu. Ledwie słyszał wyjące
klaksony i przekleństwa kierowców, którym pchał się po ciemku pod maski.
Znajdował się jakby na granicy rzeczywistości; tak, miał nawet lekkie
mdłości. Ogarniało go zawsze dokładnie to samo uczucie, kiedy tylko
pojawiała się możliwość, że kogoś zabije. Wydawało mu się to tak
absurdalne i obce, że aż poczuł gorycz w ustach.
29
Z Sindbad Stara wychodziła właśnie para w średnim wieku. Gruba
kobieta owinęła sobie tłuste biodra czerwonym płaszczem. Spojrzała na
Królika wzrokiem, który mówił: To nie miejsce dla ciebie, człowieku.
Dobrze o tym wiesz.
Caroll popchnął zdobione, czerwone drzwi, które wychodzący
zamknęli mu przed nosem. Otoczyło go gorące, przesycone zapachem
czosnku powietrze. Spod kurtki dobiegł stłumiony szczęk odbezpieczane-
go browninga. Jeszcze spokojny, głęboki oddech. Dobra, mądralo, za-
czynamy.
Mała restauracyjka była znacznie bardziej przepełniona, niż wydawało
się z zewnątrz. Arch przeklął. Wszystkie stoliki były zajęte, i to co do
jednego.
Zaraz przy wejściu jeszcze hałaśliwa grupka przyjaciół - sześcioro czy
siedmioro ludzi - czekała na zwolnienie się miejsc. Caroll przepchnął się
koło nich. Przez otwierające się co chwila drzwi kuchni wchodzili i wy-
chodzili kelnerzy.
Arch powoli przeszukał wzrokiem tył zatłoczonej sali.
Hussein Moussa już go zauważył. Nawet w pełnej ludzi, kipiącej
gwarem restauracji, Libański Rzeźnik przyglądał się każdemu, kto wcho-
dził do lokalu.
Caroll został także spostrzeżony przez właściciela, olbrzymiego męż-
czyznę, ważącego ze sto dziesięć kilogramów. Restaurator wysunął się
naprzód jak rozdrażniony byk.
- Zjeżdżaj stąd! Wynoś się, włóczęgo! Ale już! - wrzasnął. Nagle
zapadła cisza.
Arch spróbował udawać wystraszonego i zupełnie zmieszanego; zdzi-
wionego, że oto nagle znalazł się w tej restauracji.
Potknął się o własne tenisówki, po czym przeszedł zygzakiem przez
salę, dochodząc niemal do samego rogu przy tylnej ścianie. Miał
nadzieję, że wygląda na pijanego i zupełnie bezbronnego. Może nawet
trochę zabawnie. Jeśli tak było, goście powinni zacząć się śmiać. Jeżeli
zagrał dobrze, to musi się mu udać zakończyć akcję bez jednego
wystrzału.
Opuścił dłonie wzdłuż ciała, po czym ostentacyjnie podrapał się
między nogami. Jakaś kobieta odwróciła się z obrzydzeniem.
- Łazienka? - wymamrotał niemal rozczulająco Caroll. - Muszę iść
do łazienki!
Siedzący w pobliżu młody brodacz i jego dziewczyna zaczęli się śmiać.
Młodzież zawsze lubiła humor na poziomie ubikacji. Można to było
wywnioskować na podstawie odnoszących sukcesy widowisk, jakie ofero-
wały Broadway i Hollywood.
Hussein Moussa przerwał jedzenie i uśmiechnął się. Miał nierówne,
żółte zęby. Wyglądał teraz jak zwierzę, jak brutalna hiena. Widać było, że
scena spodobała się i jemu.
- Muszę do łazienki! - powtórzył z naciskiem Caroll, starając się jak
najlepiej odgrywać rolę pijaka. Naprawdę, w tej pracy trzeba było być
dobrym aktorem.
- Mohamud! Tarek! Wyrzućcie go! Usuńcie stąd tego przybłędę! -
zawołał histerycznie właściciel do swoich kelnerów.
Nagle, szybkim, wyćwiczonym ruchem, Arch skoczył w lewo,
jednocześnie wyciągając ze zniszczonej kurtki browninga. Zebrani
zamarli; strach ścisnął ich za gardła. Podobne sceny raczej nie zdarzały
się w cichych, miejscowych restauracjach. Kobiety i dzieci zaczęły
krzyczeć.
- Nie ruszać się! Nie ruszać się, do cholery!! - wrzasnął Caroll.
W tym samym momencie jeden z libańskich kelnerów uderzył go
z boku. Siła ciosu zachwiała Archem, obracając go na moment w prawo.
W ten sposób przewaga, jaką Caroll miał nad trzema siedzącymi w Sind-
bad Star terrorystami zniweczona została w ciągu jednej chwili; kelner
zamienił nieświadomie dalszy bieg wydarzeń w krwawą jatkę.
Moussa i Rashidowie odskakiwali już na boki, staczając się z czer-
wonych krzeseł. Anton Rashid wyszarpnął spod brązowego, skórzanego
płaszcza srebrzysty pistolet maszynowy.
Na filmach pokazuje się czasem sceny błyskawicznej, morderczej walki
w mocno zwolnionym, płynnym tempie. Caroll wiedział, że w rzeczywisto-
ści przeżywa się to inaczej. Widzi się jakby szereg następujących po sobie
fotografii; nieruchomych, przerażających obrazów. Teraz zdjęcia migały
Archowi przed oczami w nierównym tempie. Świat zatrzymał się. Ruszył.
Znowu się zatrzymał. I ruszył. Zupełnie, jakby ktoś sparaliżowany ob-
sługiwał rzutnik.
- Wszyscy na podłogę! - zawołał donośnie Caroll, pociągając za
spust.
Pierwszy pocisk przeszył prawą stronę gardła Antona Ra^hida, roz-
lewając jego krew kałużami po podłodze.
Błysnęła broń Moussy; zagrzmiała, kiedy Arch wylądował na plecach
leżących już ludzi.
W kilka sekund później, Caroll wyjrzał ostrożnie ponad stół. Oddał
z browninga trzy szybkie strzały. Dwie z kul rzuciły krępego Wadiha
Rashida na małą ściankę, przyozdobioną czarnymi rondlami. Na piersi
terrorysty pojawiły się krwawe dziury. Ciężkie rondle pospadały z hała-
sem na wyłożoną kafelkami podłogę.
- Moussa! Husseinie Moussa! Nie wyrwiesz się stąd! Nie zdołasz mnie
minąć! - zawołał Arch.
Nie było odpowiedzi.
Gdzieś koło drzwi, zawodziła stara kobieta. Kilkoro ludzi głośno
płakało. Z zewnątrz słychać było odległe odgłosy policyjnych syren.
- Poddaj się, a ujdziesz z życiem! Jeśli nie - zabiję cię! Wszystko
jedno, co zrobisz, Moussa. Przysięgam!
31
Caroll oddychał ciężko. Raz, dwa, trzy... Spróbował wyjrzeć jeszcze
raz.
Nie zobaczył Moussy. Terrorysta także chował się za stołami. Pełzł
gdzieś, próbując w jakiś sposób uzyskać przewagę. Musiał posuwać się
albo ku wyjściu, albo ku drzwiom kuchni.
Arch postanowił, że będzie to kuchnia. Zaczął przemieszczać się w jej
kierunku.
- Mam granaty odłamkowe! - wrzasnął nagle Moussa, wysokim,
przenikliwym głosem. - Wszyscy zginą! Wszyscy w tej restauracji zginą!
Razem ze mną. Kobiety, dzieci - wszystko mi jedno!
Caroil zatrzymał się. Prawie przestał oddychać. Patrzył prosto przed
siebie, na trzęsącą się, przerażoną kobietę, zwiniętą na podłodze jak
ślimak. Miała około trzydziestki. Nie chciała umrzeć nagle, podczas
odświętnego wieczoru, na jaki pozwolili sobie z mężem.
Arch wysunął się jeszcze raz ponad stoliki i tuż koło jego lewego ucha
przeleciała kula. Niedobrze.
Moussa znajdował się w prawym, tylnym rogu sali.
Czy rzeczywiście miał granaty, czy też był to tylko blef? Nie wiadomo;
po Libańskim Rzeźniku zawsze można było spodziewać się najgorszego.
Do jednego z jego znanych wyczynów należało przyjście z pistoletem
maszynowym na przyjęcie urodzinowe dziecka.
Caroll musiał teraz podjąć szybką decyzję; decyzję, od której zależało
życie wszystkich, którzy przypadkowo znaleźli się w tej pułapce.
Leżący na podłodze ludzie zaczęli wpadać w panikę; jeszcze chwila,
a wstaną i rzucą się ku drzwiom. To byłoby wspaniałe rozwiązanie - dla
Husseina Moussy. Pośród zamieszania, Arch z pewnością nie będzie
ryzykował użycia broni. A Rzeźnik dostanie najlepszą z możliwych szansę
ucieczki.
Na całej podłodze walało się jedzenie. Caroll sięgnął po jedea
z talerzy, na którym znajdowała się nie dokończona porcja gęsto
przyprawionej baraniny z ryżem. Nagłym ruchem Arch rzucił bryz-
gającym zawartością talerzem w drzwi kuchni, po czym natychmiast
podniósł się na ugięte nogi, wysuwając przed siebie ściśnięty obiema
rękami pistolet. Był gotowy. Bardziej przygotowany, w tej sytuacji, już
nie będzie.
Moussa podniósł się i wystrzelił. Rzeźnik oddał dwa strzały w kierun-
ku hałasu, jaki dobiegł do niego od strony kuchennych drzwi. Sukinsyn,
w lewym ręku trzymał granat! Caroll pociągnął za spust.
Terrorysta wydał się nagle zdumiony.
Z czoła Husseina Moussy popłynęła krew. Osunął się na podłogę,
uderzając w stół, ciągle zastawiony potrawami. Padając, pociągnął za
sobą obrus, talerze, kieliszki z winem i szklaneczki z wodą. Wyrzucił
z siebie gardłowe przekleństwo.
Moussa podniósł broń jeszcze raz.
32
Arch trafił go znowu, kula rozerwała prawy policzek terrorysty.
Libański Rzeźnik upadł ciężko na plecy otyłego mężczyzny, przytulonego
do podłogi.
Caroll wystrzelił ponownie, podczas gdy przerażony klient wił się jak
piskorz. Ciemię Husseina Moussy odpadło jak pokrywka.
W restauracji zapanowała straszliwa cisza. Minęła sekunda lub dwie.
Potem znowu rozległ się płacz. Słychać było pełne złości krzyki; ludzie
zaczęli tulić się do siebie i próbować uspokajać.
Arch, trzymając przed sobą broń, ruszył niezdarnie przez pogrążoną
w chaosie salę. Cały czas posuwał się na ugiętych nogach, tak jak
nauczono go w szkole policyjnej. Zupełnie jakby nie potrafił się wypros-
tować. Drżały mu kończyny.
Przyjrzał się uważnie braciom Rasbid. Wadih i Anton jeszcze żyli.
Popatrzył na Moussę. Rzeźnik był martwy. Świat w jednej chwili stał się
bezpieczniejszy.
- Proszę wezwać karetkę - powiedział łagodnie Caroll do właściciela
Sindbad Stara, który zaniemówił. - Przepraszam. Bardzo mi przykro, że
to musiało się stać na terenie pańskiego lokalu. Ci ludzie byli terrorys-
tami. Zawodowymi zabójcami.
Właściciel restauracji przyglądał się Archowi z wyrazem niedowierza-
nia na twarzy. Jego małe, czarne oczka świeciły jak koraliki na szerokiej,
okrągłej twarzy. Przeszył Carolla wzrokiem i zapytał:
- A pan, kim jest? Proszę mi powiedzieć, kim pan jest?
4
Zielona Wstążka uderzyła w nowojorską dzielnicę finansową czwar-
tego grudnia, o godzinie 18.34.
Nie wysunięto żadnych żądań, nie było dalszych ostrzeżeń ani jakich-
kolwiek wyjaśnień. Nie podano przyczyny, dla której atak nastąpił
w godzinę i dwadzieścia dziewięć minut po podanym terminie. A jednak
zdarzył się; nagły, jak niespodziewany wybuch wulkanu. Wydawało się, że
niewielki, lecz nadzwyczaj ważny zespół budynków na obszarze Nowego
Jorku na moment się przechylił, a potem stracił równowagę. Nad Man-
hattanem, na którym zapadał już zimowy zmierzch, rozległy się nagle
nieoczekiwane błyski i grzmoty, takie jak nad pogrążonym w mroku
polem bitwy.
Pod wysokimi na kilkaset metrów kłębami czarnego dymu, kaniony
ulic wokół Wall Street zapłonęły gwałtownymi pożarami.
Płomienie szalały posuwając się błyskawicznie we wszystkie strony:
na Wall Street i Broad Street, Pine, South William i wokół Giełdy.
Widok ten przypominał niektórym sceny widziane w Bejrucie. U najstar-
szych, wywołane zostały w pamięci zamazane obrazy Berlina czy Lon-
dynu z czasów drugiej wojny światowej. Jeszcze innym przychodził na
myśl Wietnam.
W rozjarzonej płomieniami pożarów ciemności wyły chórem ogłusza-
jące syreny wozów policyjnych, strażackich, karetek. Na ulicach widać
było tłumy umundurowanych policjantów, personelu medycznego, samo-
chody detektywów i dowódców oddziałów. W górze słychać było warkot
helikopterów należących do wojska, sieci telewizyjnych, policji. Pilotom
z trudem udawało się uniknąć wzajemnych kolizji.
Pod samymi iglicami Trinity Church, w miejscu, które do niedawna
było jeszcze majestatycznym skrzyżowaniem Wall Street i Broadwayu, stał
bez płaszcza jeden ze znanych reporterów telewizyjnych. Z ponurym
wyrazem twarzy mówił do filmującej go kamery sieci ABC. W jego zwykle
opanowanym, aktorskim głosie, odczuwało się przerażenie.
34
James Patterson CZARNY RYNEK Część pierwsza Zielona Wstążka Typowe produkty Ameryki stają się szalone - William Carlos Williams
Wall Street, Manhattan\grudzieńJl985 Stara żółta taksówka stała zaparcowana przy skrzyżowaniu Wall Street z South Street, koło East River. Pułkownik David Hudson, rosły mężczyzna, oparł się o poobijany bagażnik samochodu. Podniósł dłoń do oczu i osłonił je, patrząc jak przez lornetkę. Uważnie przyjrzał się wieżowcowi Manufacturers Hanover Trust, stojącemu przy Wall Street, numer 40; potem biurowcowi Morgan Guaranty - Wall Street 23. Wresz- cie budynkowi nowojorskiej giełdy. I jeszcze Trinity Church. I Chase Manhattan Plaża. Była piąta rano; wieżowce stały potężne i wspaniałe. Zdawały się emanować wrażeniem stabilności i siły. Obrzuciwszy spojrzeniem wszyst- kie, pułkownik powoli zacisnął dłoń. - Buum - wyszeptał. Centrum światowego handlu i finansów znikło za jego pięścią. Williamsburg, Brooklyn Tego samego ranka, tuż przed piątą trzydzieści, sierżant Harry Stem- kowsky - który otrzymał numer Vets 24 - mknął po Metropolitan Ave- nue - stromej, oblodzonej ulicy w dzielnicy Williamsburg na Brooklynie. Siedział na wózku inwalidzkim, który dostał dziewięć lat temu z Zarządu do Spraw Weteranów. Teraz udawał, że jego wózek to w rzeczywistości datsun 280-Z, w kolorze srebrny metalik, z błyszczącym dachem typu T-roof. - AAhhiiiaaa!!! – mężczyzna wydał z siebie dziki okrzyk. Ciche, puste ulice odpowiedziały mu echem. Pociągła , szczupła twarz Stemkowsky'ego kryła się w brudnym kołnierzu starej wojskowej kurtki, od której od- rywały się naszywki sierżanta. Z tyłu powiewały spięte w koński ogon kręcone blond włosy. Od czasu do czasu Harry zamykał oczy, z których mroźny wiatr wyciskał łzy. Twarz go szczypała, stając się niemal równie 11
czerwona jak światło na skrzyżowaniu z Berry Street, do którego Stem- kowsky się zbliżał, nie próbując zmniejszać prędkości. Czoło wręcz go paliło; uwielbiał jednak poczucie wolności, które tak niedawno i nieocze- kiwanie go ogarnęło. Zdawało mu się, że znowu czuje, jak krew krąży w jego bezwładnych od dawna nogach. Wreszcie rozpędzony wózek zatrzymał się przed całodobowym sklepem Walgreen Drug Storę. Głęboko, pod kurtką i dwoma grubymi swetrami, serce sierżanta waliło jak oszalałe. Był niesłychanie pod- niecony - jego życie zaczynało się na nowo. Dziś czuł się zdolny przenosić góry. Otworzył energicznym ruchem szklane drzwi drugstore'u, pokryte reklamami papierosów. Natychmiast powitało go ciepłe powietrze, wypeł- nione przyjemnymi zapachami smażonego bekonu i świeżo parzonej kawy. Uśmiechnął się i zatarł ręce w niemal radosnym geście. Po raz pierwszy od wielu lat nie był tylko zwykłym kaleką. I po raz pierwszy, od tych kilkunastu ciężkich lat, Harry Stemkowsky miał zadanie do wykonania. Musiał się uśmiechnąć. Kiedy tylko zaczynał myśleć o Zielonej Wstąż- ce i wszystkich planowanych skutkach tej operacji, nie mógł powstrzymać uśmiechu. W tym momencie sierżant Harry Stemkowsky, oficjalny posłaniec Zielonej Wstążki, dotarł bezpiecznie na swoje stanowisko. Teraz wszystko mogło się rozpocząć. Federal Plaża, Manhattan . Wewnątrz fortecy, jaką stanowiła nowojorska centrala FBI, w budyn- ku Federal Plaża, siedział wysoki siwowłosy człowiek, o nazwisku Walter Trentkamp. Nerwowo stukał zakończonym gumką ołówkiem w stojącą na biurku starą suszkę. Na brudnej bibule nagryzmolono kiedyś pojedynczy numer telefonu: 202-555-1414. Był to numer do Białego Domu- bezpośrednia linia łącząca z prezydentem Stanów Zjednoczonych. * Telefon zadzwonił dokładnie o szóstej rano. - Dobrze; uwaga, proszę zacząć namierzanie. - O tej porze głos Trentkampa brzmiał ochryple. - Będę przeciągał rozmowę, jak tylko się da. Namierzanie włączone? Zaczynamy. Szef wschodniego biura FBI podniósł słuchawkę. W jego mózgu kołatały się złowieszczo dwa wyrazy: Zielona Wstążka. Jeszcze nigdy, podczas długiej i bogatej w wydarzenia służby w FBI, nie słyszał o podob- nym przypadku. Wokół niego siedziało wielu z najbardziej wpływowych ludzi w No- wym Jorku. Wszyscy byli w ponurych nastrojach; nikt z zebranych nie 12
doświadczył w życiu sytuacji tego rodzaju. Słuchali w ciszy, jak Trent- kamp odbiera telefon. - Federalne Biuro... Halo? Odpowiedź nie nadchodziła. W pomieszczeniu czuło się ogromne napięcie. Nawet Trentkamp, który zawsze potrafi! w krytycznych sytuac- jach zachować spokój, wydawał się zdenerwowany. - Powiedziałem: „halo". Czy jest tam ktoś?... Kto dzwoni? Williams burg, Brooklyn Niespokojny głos Trentkampa dobiegał ze słuchawki w obdrapanej budce telefonicznej w kolorze mahoniu, stojącej w rogu sklepu Walgreen w Williamsburgu. Wewnątrz budki znajdował się Harry Stemkowsky. Słuchając, przesu- nął palcem po długich, brudnych włosach. Serce waliło mu tak mocno, jakby chciało za chwilę eksplodować. W całym ciele czuł nowe, niezwykłe pulsowanie. Nastała wreszcie długo odwlekana chwila prawdy. Nie będzie już więcej ćwiczeń, symulowanej akcji - dwudziestu ośmiu członków Zielonej Wstążki zaczynało działać. - Halo? Mówi Trentkamp. FBI. - Słuchawka, wciśnięta pomiędzy szczękę a ramię Stemkowsky'ego wibrowała wraz z każdym słowem. Po jeszcze jednej nie kończącej się minucie, sierżant wcisnął uważnie klawisz kieszonkowego magnetofonu marki Sony. Dokładnie przyłożył mały głośniczek do mikrofonu aparatu. Nastawił wcześniej magnetofon na pierwsze słowo wiadomości - „Dzień", które rozciągnęło się w czasie rozruchu taśmy, a potem cały tekst został przekazany bez zniekształceń: - Dzieeń dobry. Mówi Zielona Wstążka. Mamy dziś czwartego grud- nia. Piątek. Historyczny piątek, jak sądzimy. Niesamowity, wysoki głos docierał do ludzi zgromadzonych w biurze FBI. To był początek Zielonej Wstążki... Ryan Klauk z oddziału namierzania rozmów szybko ocenił, że na- granie było elektronicznie zniekształcane, żeby uniemożliwić rozpoznanie głosu mówiącego. - Tak jak zapowiadaliśmy, są szczególnie ważne powody, dla których dzwoniliśmy parokrotnie w tym tygodniu. Z uwagi na nie, przygotowaliś- my się bardzo starannie, a państwo zebrali się dzisiaj. Czy wszyscy słuchają? Mogę jedynie przypuszczać, że ma pan towarzy- stwo, panie Trentkamp. W tych czasach chyba nikt w całej Ameryce nie podejmuje decyzji samodzielnie. Proszę zatem słuchać uważnie. Niech wszyscy dobrze słuchają. 13
Dzielnica finansowa na Wall Street, od East River aż po Broadway, będzie dzisiaj wysadzona w powietrze. Późnym popołudniem duża liczba losowo wybranych celów zostanie doszczętnie zniszczona. Powtarzam: Dzisiaj ulegną zniszczeniu wybrane cele w dzielnicy finan- sowej. Nasza decyzja jest nieodwołalna i nie podlega negocjacji. Atak na Wall Street nastąpi dokładnie pięć po siedemnastej. Może nadejść z powietrza lub z ziemi. Niezależnie od tego, będzie miał miejsce pięć po siedemnastej. - Chwileczkę! Nie możecie... - zaczął gwałtownie Trentkamp, ale urwał, uświadamiając sobie, że słucha nagrania. - Cały Manhattan, aż do Czternastej Ulicy, musi zostać ewakuo- wany - ciągnął metodycznie głos z magnetofonu. - Należy natychmiast wprowadzić w życie nowojorski Plan Postępowania w Przypadku Ataku Nuklearnego. Słyszy pan, panie burmistrzu Ostrów? Czy pani słucha, pani Susan Hamilton? Czy słucha kierowane przez panią Biuro Obrony cywilnej? Plan Postępowania w Przypadku Ataku Nuklearnego może ocalić życie tysiącom ludzi. Proszę go uruchomić już teraz. Na wypadek, gdyby ktoś z państwa nadal potrzebował dowodu, że prawdą jest to, co mówimy, dostarczymy go jeszcze. Sugerowano nam takie rozwiązanie. Nie wolno państwu wątpić w powagę naszych słów, w absolutną determinację, z jaką wykonamy tę misję. Ani podczas tej rozmowy, ani żadnej innej, jaką być może zdecydujemy się przeprowadzić. Proszę w tej chwili rozpocząć ewakuację dzielnicy finansowej, Zielonej Wstążki nie da się powstrzymać ani zastraszyć. Nic z tego, co powiedziałem, nie podlega negocjacji. Nasza decyzja jest nieod- wołalna. Harry Stemkowsky wcisnął klawisz „stop" i szybko odwiesił słuchaw- kę. Przewinął taśmę i schował magnetofon do obwisłej kieszeni sfatygowa- nej kurtki. Gotowe. Cały drżał. Zrobił to. Właśnie przed chwilą tego dokonał! Przekazał wiadomość Zielonej Wstążki. I czuł się wspaniale. Miał ochotę krzyknąć z radości. Żałował, że nie może podskoczyć na pół metra uderzyć zaciśniętą pięścią w powietrze nad głową. Nie wysunięto żadnych żądań. Nie powiedziano ani słowa o tym, dlaczego przeprowadzano operację Zielona Wstążka. Serce sierżanta nadal biło ze zdwojoną siłą, kiedy przejeżdżał pomię- dzy regałami pełnymi kolorowych dezodorantów i najróżniejszych przy- borów toaletowych, kierując się ku ladzie z napojami. Kiedy podjechał, kucharz i barman w jednej osobie, Wally Lipsky - olbrzym, ważący sto czterdzieści kilogramów - przerwał skrobanie grilla i spojrzał na Stemkowsky'ego. Różowe policzki Wally'ego rozjaśnił na- 4
tychmiast uśmiech. Na zwałach tłuszczu, tworzących jego szyję, pojawiło się coś na kształt trzeciego czy może nawet czwartego podbródka. - Hej, patrzcie, co tam przywlókł z ulicy Kot Sylwester! To mój stary znajomy! Gdzie się podziewałeś, chłopie? Nie było cię kawał czasu. Stemkowsky nie mógł powstrzymać uśmiechu. Sympatyczny grubas był znany w całym Greenpoincie ze swojego jowialnego sposobu bycia i rubasznego humoru. - Oo, t-t-tu i tam, Wally - odpowiedział nerwowo Harry. - Głó-głównie na Ma-Manhattanie. Pra-pracowałem ostatnio na Manhat- tanie. Postukał palcem w obszarpaną naszywkę na ramieniu kurtki. Widniał na niej napis VETS CABS AND MESSENGERS. Była to firma założona przez weteranów wojny w Wietnamie, zatrudniająca taksówkarzy i goń- ców. Stemkowsky był jednym z siedmiu ludzi w Nowym Jorku, którzy poruszając się na wózkach inwalidzkich, uzyskali licencje taksówkarzy. Trzech z nich pracowało w Vets Cabs, na Manhattanie. - Ma-mam dobrą pracę. Teraz to prawdziwa praca, Wa-Wally... Mozę zrobiłbyś małe śniadanie? - Już leci, stary. Specjalność dla taksówkarzy. Co tylko chcesz, chłopie. -#
2 Manhattan O szóstej piętnaście tego samego ranka, ze stacji metra koło skrzyżo- vania Broadwayu i Wall Sreet, zaczął wypływać nieskończony strumień >oważnie wyglądających mężczyzn i kobiet, niosących pękate, czarne walizeczki. Byli to ludzie zatrudnieni na etatach w dzielnicy finansowej. Rozumieli ani zawiłe zasady księgowości i rozmaite kruczki prawne; nieszczęśnicy ci ,iie potrafili jednak przeskoczyć o szczebelek wyżej i uświadomić sobie, że milionerem na Wall Street nie zostaje się pobierając stałą pensję, tylko zarabiając 10, 20 czy 50 procent na tysiącach albo setkach milionów, należących do kogoś innego. Przed siódmą trzydzieści z autobusów nadjeżdżających ze Staten Island i Brooklynu zaczęły wysiadać sekretarki. Pomijając to, że do ich zwyczaju należało nieustanne żucie gumy, niektóre z nich wyglądały w ten piątek nad wyraz szykownie, niemal elegancko. Kiedy złociste, ozdobne wskazówki zegara na Trinity Church z wolna przesunęły się i wybiła ósma, wszystkie ulice i uliczki dzielnicy finansowej roiły się od tłumów pieszych, autobusów i trąbiących taksówek. Ponad dziewięćset tysięcy ludzi znalazło się na obszarze mniej więcej jednego kilometra kwadratowego, wewnątrz siedmiu gigantycznych budo- wli, w których każdego dnia przeprowadza się transakcje sięgające miliar- dów dolarów - finansowego centrum świata. Było już za późno, żeby powstrzymać poranny napływ ludzi. Ewen- tualność taka została odrzucona podczas serii błyskawicznych rozmów telefonicznych, jakie przeprowadził dowódca policji z szefami innych służb. Wydało się oczywiste, że ewakuacja podczas porannego szczytu byłaby niemal niemożliwa technicznie i spowodowałaby wybuch nieobli- k* czarnej w skutkach paniki. )fl Tymczasem przypominający widmo Murzyn, nazwiskiem Abdul Cal- *F vin Mohammud, wkraczał właśnie w płynący potok ludzi na Broad Street, na południe od Wall. Szedł pośród tłumu, przyglądając się kolorowym 16
flagom poszczególnych przedsiębiorstw, zwieszającym się ze ścian budyn- ków. BBH and Company, National Bank of North America, Manufac- turers Hanover, Seaman's Bank. Flagi łopotały jak żagle na silnym wietrze ciągnącym od East River. Calvin Mohammud wspinał się po stromym chodniku ku Wall Street. Ledwie go zauważano. Ale kto zwracał uwagę na gońców. Byli niewidzia- lni; maleńkie śrubki w maszynie. Dziś, tak jak każdego dnia, Calvin Mohammud miał na sobie długi, jasnoszary mundur posłańca, z wystrzępioną opaską z nazwą firmy: VETS MESSENGERS. Po obu stronach napisu widniały orle skrzydła - symbol Osiemdziesiątej Drugiej Dywizji Spadochronowej. Ale tego również nikt nie dostrzegał. Calvin Mohammud nie przypominał jednak tego, kim był w Wietnamie i Kambodży - zwiadowcy pierwszej kategorii. Zdobył krzyż Distinguished Sendce, a potem Medal Honoru przyznawany przez Kongres za wyjątkową waleczność grożącą utratą życia. Po powrocie do Stanów w 1971 roku wdzięczne społeczeństwo w dalszym ciągu „wynagradzało" Mohammuda: najpierw pracował jako bagażowy na stacji Penn, potem był magazynierem w firmie Chick-Teri, wreszcie ponownie bagażowym na lotnisku La Guardia. Calvin Mohammud, który miał numer Vets 11, doszedł do pokrytego pstrokatymi graffiti kiosku z gazetami na rogu Broadway i Wall i zsunął z ramienia ciężką torbę posłańca. Otworzył paczkę papierosów Kool i zapalił. Garbiąc się w pobliskiej bramie, nieznacznie włożył rękę do torby i wyjął z niej standardowy telefon polowy używany przez armię amery- kańską. W wielkiej, płóciennej torbie ukryty był ponadto pistolet maszy- nowy o długości czterdziestu centymetrów i sześć czterdziestomilimet- rowych granatów odłamkowych. - Kontakt. - Cofnął się, wtulając się w cień budynku, a potem szeptał dalej: - Mówi Vets 11, koło budynku Giełdy Papierów Wartościowych. Jestem przy północnym wejściu, z boku w stosunku do Wall. Na pozycji trzeciej wszystko wygląda normalnie i spokojnie. Nie ma policji w zasięgu wzroku. Nie widzę żadnych uzbrojonych ludzi. To wydaje się prawie za łatwe. Koniec. Mohammud pociągnął jeszcze raz końcówkę papierosa. Rozejrzał się uważnie po gwarnych, zatłoczonych ulicach. Tak wyglądała dzielnica finansowa każdego roboczego dnia. Jasny dzień. Co za niesamowita, prawie niewyobrażalna scena; co za apokalipsa nastąpi tu o piątej po południu! Calvin wyszczerzył krzywe, pożółkłe zęby. To będzie dopiero słodka i zasłużona zemsta. O ósmej trzydzieści Mohammud ostrożnie uczepił wokół wypolerowa- : nej mosiężnej klamki tylnego wejścia do budynku nowojorskiej giełdy podniszczony kawałek materiału - wspaniałą zieloną wstążkę. 17
Operacja Zielona Wstążka zaczęła się nagle i gwałtownie, jak gdyby na Nowy Jork spadł grad meteorów. W sąsiedztwie mola nr 54-56, na całym obszarze pomiędzy ulicami Dwunastą a Piętnastą, powylatywały wysokie na dwa piętra szyby, popękały dachy, a same ulice zatrzęsły się. Wszystko to stało się podczas krótkiego, potężnego, oślepiającego błysku. Mniej więcej dwadzieścia po dziewiątej, molo numer 54-56 zamieniło się w chmurę płomieni, które rozprzestrzeniły się w powietrzu z taką gwałtownością, że zdawało się, iż nawet z rzeki Hudson wystrzelają wysokie na trzydzieści metrów słupy ognia. Nad West Street pojawiły się gęste kłęby dymu, sunące po niebie niczym olbrzymie czarne parasole. Dwumetrowe kawały szkła i strzępy stali wystrzeliły w górę, a potem opadały niesamowitym lotem, jakby w zwolnionym tempie. Kiedy wiatr znad rzeki zmienił się nagle, zza dymu zaczęły się wyłaniać księżycowe kształty poszarpanego, metalowego szkie- letu mola. Ognista kula rozprzestrzeniła się i znikła w ciągu jednej minuty. Stało się dokładnie tak, jak zapowiedzieli ludzie z Zielonej Wstążki - odbył się pozbawiony zbędnego komentarza pokaz „światło i dźwięk", upiorna demonstracja tego, co miało stać się już wkrótce. Burmistrz Nowego Jorku, Arnold Ostrów, i szef policji, Michael Kane, siedzieli w helikopterze, wstrząsanym prądami wznoszącymi gorą- cego powietrza. Byli tak zaszokowani, że odjęło im mowę. Zdawali sobie sprawę z tego, że właśnie spełniał się jeden z koszmarów, jakie potencjal- nie grożą miastu Nowy Jork. Tym razem, kolejne z tysięcy niebezpieczeństw, jakie regularnie zapo- wiadano, okazało się prawdziwe. Wkrótce z telewizorów i radioodbior- ników w całym mieście popłynie nigdy nie nadawany dotychczas tekst: „To nie jest test systemu nadajników alarmowych". O dziesiątej trzydzieści pięć, owego czwartego grudnia, w trzech wypełnionych po brzegi głównych salach nowojorskiej giełdy, kręciło się ponad siedem tysięcy ludzi, urzędników obsługujących komputery, mło- dych gońców z „amerykańskimi" grzywkami, noszących śmiało skrojone marynarki, ponurych maklerów o pełnych determinacji minach, anality- ków rynku i sprawujących nadzór urzędników w jasnozielonych marynar- kach. Dwanaście podwieszonych pod sufitem monitorów pokazywało co chwila symbole różnych papierów wartościowych, ich ceny, współczynniki porównawcze, powiadamiało o transakcjach. Dzienny obrót powinien, tak jak w każdy zwykły piątek, przekroczyć sto pięćdziesiąt milionów akcji. Bez wątpienia pierwsi inwestorzy musieli być zaciekłymi negocjatora- mi, mistrzami gry giełdowej. Jednak ich słabsi potomkowie nie odznaczali się pomysłowością w zawieraniu swoich transakcji. 18
Wszyscy oni byli uderzająco podobni do siebie. Przeważnie zarozu- miali i pełni samozadowolenia. Zajmowali się przede wszystkim liczeniem i przeliczaniem wciąż na nowo; jedni z nich mieli czerwone twarze tłustych niemowlaków, drudzy byli wymizerowani jak gruźlicy. Ich płytko osadzo- ne niebieskie oczy wyglądały jak szklane kulki; wytrzeszczali je, patrząc błędnym wzrokiem. W dodatku, w czasie kiedy Ameryka przegrywała „trzecią wojnę światową", jak ostatnio zaczęto nazywać walkę o międzynarodowe rynki, oni bezradnie stali z boku. Po cichu, choć całkiem szybko, Stany Zjednoczo- ne ustępowały swój prymat gospodarczy Japończykom, Niemcom, Arabom. O dziesiątej pięćdziesiąt siedem odezwał się donośnie słynny mosiężny dzwonek, kiedyś odlany jako przeciwpożarowy, uderzony gumowym pobijakiem. Do dziś sygnalizował otwarcie giełdy dokładnie o dziesiątej rano i zamknięcie o szesnastej. Zapadła absolutna cisza. Szok. Następnie podniósł się gwałtowny szum, ludzie handlowali na oślep, póki jeszcze się dało. Przez prawie trzy minuty na parkiecie panował nieopisany chaos i zamieszanie. Wreszcie, z głośników rozległ się donośny głos dyrektora giełdy: - Panowie... panie., nowojorska Giełda Papierów Wartościowych została oficjalnie zamknięta... Proszę opuścić parkiet. Proszę o natych- miastowe opuszczenie parkietu. Nie chodzi o zwykły telefon o podłożeniu bomby. Grozi nam prawdziwe niebezpieczeństwo! Policja powiadomiła nas, że grozi nam realne niebezpieczeństwo! Na podjazd przed wieżowcem firmy Mobil, na Wschodniej Czterdzies- tej Drugiej, zaczęły pośpiesznie zajeżdżać wydłużone limuzyny: mercede- sy, lincolny, rolls-royce'y- Z samochodów wysiadali mężczyźni o wyglądzie bardzo poważnych osobistości, ubrani przeważnie w ciemne płaszcze. Przyjechało także kilka kobiet. Wysoko, na czterdziestym drugim piętrze, w ekskluzywnym Pin- nacle Club, czekała zgromadzona już część prezesów wielkich firm, banków i domów maklerskich z Wall Street. Luksusową jadalnię klubu, ze stołami przykrytymi białymi obrusami, błyszczącymi od sreber i kryształów, gdzie przygotowywano lunch, wy- znaczono na miejsce niespodziewanego zebrania. Niektórzy z mężczyzn wyglądali przez antyodblaskowe okna, sięgające od podłogi do sufitu. Żaden z nich nie znalazł się dotąd w życiu w podobnej sytuacji. Widok był niezwykły, a zarazem przerażający. Za oknami widać było nierówne kaniony ulic, aż do skupiska wieżowców, tworzących centrum finansowe. Mniej więcej w połowie drogi, policja ustawiła potężne baryka- dy. Wokół stały ciężarówki policyjne, wozy straży pożarnej, karetki. Przed barykadami zebrał się tłum i patrzył w oczekiwaniu ku Wall Street, jakby dzielnica finansowa była jakimś zaskakującym dziełem sztuki, stojącym w środku gigantycznego muzeum. 19
- Nawet nie raczyli nawiązać z nami kontaktu. Nic, od szóstej rano - odezwał się sekretarz skarbu, Walter 0'Brien. - O co im u diabła chodzi? George Firth, prokurator generalny Stanów Zjednoczonych, stał nie- ruchomo pośród grupki finansistów i zapalał fajkę. Wydawał się nad- zwycząj spokojny, jeśli nie brać pod uwagę tego, że rzucił palenie trzy lata temu. - Widać, że wiedzieli, czego chcą, kiedy ogłosili godzinę ataku, Pięć minut po siedemnastej. Pięć po siedemnastej albo co? Dlaczego nam nie powiedzieli? - Fajka prokuratora generalnego zgasła; zapalił ją znowu, ze zdenerwowanym wyrazem twarzy. Stojący najbliżej zauwa- żyli, że drżą mu ręce. Ponury biznesmen z firmy Lehman Brothers, nazwiskiem Jerrold Gottłieb, spojrzał na zegarek. - Panowie, jest minuta po piątej... - Chciał jeszcze coś dodać, ale zamilkł. Wszyscy znajdowali się teraz jak gdyby na nieznanym sobie teryto- rium, gdzie nie było niczego pewnego. - Jak dotąd byli nadzwyczaj punktualni. Wręcz obsesyjnie trzymali się szczegółów i terminów. Zadzwonią. Nie ma się co martwić, zadzwonią. Człowiekiem, który się odezwał, był wiceprezydent Stanów Zjednoczo- nych; przewieziono go z pobliskiego budynku ONZ do wieżowca Mobila. Thomas Morę Elliot był groźnym z wyglądu mężczyzną; takim, jacy kończą stare tradycyjne szkoły. Jego najostrzejsi krytycy mówili, że jest jak bramin, który absolutnie nie nadąża za złożonymi problemami współ- czesnych Stanów Zjednoczonych. Większą część kariery Elliot spędził w Departamencie Stanu, podróżując podczas burzliwych lat sześćdziesią- tych pomiędzy krajami Europy, a w siedemdziesiątych - Ameryki Połu- dniowej. Obecnie został wiceprezydentem. Przez następne parę minut nikt się nie odzywał; wszyscy czekali w napięciu. Cisza, jaka zapanowała w wielkiej sali, wydawała się tym bardziej przerażająca, że zgromadzonym tam ludziom rozmowa zazwyczaj nie sprawiała żadnych trudności. Prezesi największych firm, przyzwyczajeni do kierowania przebiegiem spraw, przekonani, że ich słowa są słuchane, a polecenia bez wahania wykonywane, siedzieli teraz bezsilni. Nie byli przyzwyczajeni do stanu frustracji i napięcia, jakie wywołała w nich nieoczekiwana, groźna tajemnica. Ich obecność potwierdzały teraz tylko ciche, pojedyncze dźwięki: Odchrząknięcie. Grzechot lodu w szklance. Stukanie palcami. Szaleństwo. Ta myśl zdawała się krążyć w głowach wszystkich tu zgromadzonych. Nagle zagrożenie amerykańskich metropolii terrorem stało się rzeczy- wistością. Terror ugodził głęboko Stany Zjednoczone, prosto w serce ich potęgi ekonomicznej. 20
Ludzie spoglądali niespokojnie na błyszczące tarcze zegarków marek Rolex, Cartier i Piaget... Czego chcieli ludzie z Zielonej Wstążki? Jakiego strasznego okupu domagali się ze strony Wall Street? Edward Palin, siedemdziesięciosiedmioletni prezes jednej z najwięk- szych firm inwestycyjnych, powoli cofnął się od lekko przyciemniającego widok okna. Usiadł na wygodnym krześle przy najbliższym ze stołów i w geście rezygnacji, spuścił nisko głowę. Czuł się słabo; wstyd było mu patrzeć. Czy teraz mieli wszystko stracić? Pozostało dwadzieścia sekund. - Proszę, zadzwońcie. Zadzwońcie, skurczybyki - mruknął wicepre- zydent. Zdawało się, że w całym Nowym Jorku wyją tysiące syren. Po raz pierwszy od 1963 roku, kiedy groził wybuch wojny nuklearnej, uruchomiono alarmowy system ostrzegawczy, jeśli nie brać pod uwagę ćwiczeń. W końcu było już pięć po siedemnastej. Nagle wszystkich zebranych ogarnęła ta sama myśl - oni wcale nie mieli zamiaru zadzwonić! Nie chcieli prowadzić żadnych negocjacji. Nie będzie dalszych ostrzeżeń - Zielona Wstążka uderzy z całą siłą. Waszyngton - Krótkie streszczenie wydarzeń - zaczęła Lisa Pelham, szef gabinetu prezydenta, sprawnie myśląca, zorganizowana kobieta. Była absolwentką Harvardu; zawsze mówiła w zwięzły sposób, wyławiając najważniejsze informacje spośród mnóstwa tych, które nadchodziły. - Do południa zamknięto wszystkie giełdy w Stanach Zjednoczonych, zarówno nowojorską, jak i regionalne. Nie ma też handlu w Londynie, Paryżu, Genewie, Bonn. W tej chwili najważniejsi biznesmeni w Nowym Jorku siedzą zebrani w klubie Pinnacle, w budynku firmy Mobil. Na całym świecie wstrzymano handel na giełdach papierów wartościowych i giełdach towarowych. Wszyscy zadają sobie to samo pytanie: Jakie żądania negocjujemy? - Pani Pelham przerwała i odsunęła z twarzy pukiel włosów. - Wszyscy sądzą, że prowadzimy negocjacje z terrorystami, sir. - A czy na pewno nie prowadzimy? - zapytał podejrzliwie prezydent Justin Kearney, z wyrazem niepewności na twarzy. Podczas swojej kaden- cji odkrył dziwny fakt - o wiele za często zdarzało się, że jedna część rządu nie miała pojęcia, co czyni druga. - Na pewno nie, panie prezydencie. Zarówno CIA, jak i FBI zapew- niły nas o tym. Sir, Zielona Wstążka do tej pory nie wysunęła żadnych żądań. 21
Prezydent Kearney został przeprowadzony, pod wzmocnioną ochro- ną, do pomieszczenia znajdującego się w podziemiach Białego Domu, pozbawionego okien i mającego ołowiane osłony. Była to centrala teleko- munikacyjna; wokół prezydenta zgromadziło się kilku najważniejszych polityków Stanów Zjednoczonych, stojących tak, jakby chcieli pokazać, że będą chronić go od wszystkich ciemnych sił, jakie aktualnie działają na terenie USA. Centrum telekomunikacji połączyło się z Pinnacle Club. Na ekranie monitora pojawił się Walter Trentkamp, szef FBI, podchodząc do kame- ry. Długie lata pracy i jej charakter sprawiły, że zarówno jego surowa twarz, jak i stanowczy głos i sposób bycia, sprawiały nieprzyjemne wrażenie. - Nie nawiązano dalszego kontaktu z Zieloną Wstążką, jeśli nie liczyć wysadzenia przez nich mola - to dowód, który nam obiecali, panie prezydencie. Znamy dobrze takie rzeczy z Belfastu, Bejrutu, Tel Awiwu. Nigdy dotąd nie zdarzało się to w Stanach... Nadal czekamy - ciągnął Trentkamp. - Bez wątpienia minęła już godzina, o której za- powiadali atak. - Czy któraś ze znanych organizacji terrorystycznych przyznała się do odpowiedzialności za wysadzenie mola? - Tak, niejedna. Sprawdzamy je. Jak dotąd, żadna z nich nie potrafiła powiedzieć nic o dzisiejszym telefonie ostrzegawczym. Jeszcze nigdy czas nie zdawał się płynąć tak powoli. Była już siedemnasta dziewięć, potem siedemnasta dziesięć i później. Dyrektor CIA stanął przed kamerami w centrali Białego Domu. Philip Berger był małym człowieczkiem o gwałtownym usposobieniu, bardzo nie lubianym w Waszyngtonie. Miał talent do wywoływania sytuacji, w któ- rych dochodziło do konkurencji między głównymi amerykańskimi agenc- jami wywiadowczymi. - Czy w pobliżu Wall Street widać jakikolwiek ruch? Czy koło wieżowców nie kręcą się jacyś ludzie? Samochody? Może ktoś widział mały samolot? - Nic takiego, Phil. Gdyby nie policja i wozy strażackie wokół dzielnicy finansowej, można by pomyśleć, że to piękny, niedzielny po- ranek. - Dranie, blefują - odezwał się ktoś w Waszyngtonie. - Albo - powiedział prezydent - bawią się z nami w jakąś cholerną, wielką wojnę nerwów. Nikt nie potwierdził ani nie zaprzeczył jego słowom. Przytłaczający niepokój i niepewność odebrały ludziom ochotę do rozmów. Czekali. Ale na co? 22
Manhattan O osiemnastej dwadzieścia pułkownik David Hudson zajmował się jedyną rzeczą, jaka miała teraz znaczenie w jego życiu. Był na patrolu. Powrócił na wojnę, podczas której dowodził plutonem wyćwiczonym na wszystkie możliwe okoliczności. Tym razem polem walki było wielkie amerykańskie miasto. Hudson był typem człowieka, który z nieznanych powodów wydaje się ludziom jakby znajomą osobą. Miał włosy koloru dojrzałej pszenicy, zgodnie z nawrotem mody krótko przystrzyżone. Był przystojny, w typie bardzo „amerykańskim". Dzięki wyrazistym, regularnym rysom twarzy, znakomicie wychodził na fotografiach. Stykający się z nim wyczuwali jego pewność siebie. Potwierdzało to spojrzenie Hudsona, które zdawało się mówić: „Tak, cokolwiek to będzie, potrafię to wykonać". Tylko jedna rzecz była nie w porządku - wielu ludzi na pierwszy rzut oka wcale tego nie spostrzegało - David Hudson nie miał lewej ręki. Stracił ją podczas wojny w Wietnamie. Jego stara taksówka marki Checker, należąca do Vets Cabs and Messengers, toczyła się powoli, mijając jasnozielone dystrybutory stacji benzynowej Hessa, na rogu Jedenastej Alei i Czterdziestej Piątej Ulicy. Był to jeden z denerwujących go momentów, kiedy Hudson jak gdyby obserwował siebie z zewnątrz, jak w niesamowitym śnie. Znał owo przykre uczucie zbyt dobrze z czasów wojny. Kiedy tylko znalazł się z transportem Marinę Corps razem z tłumem innych komandosów w czterdziestostopniowym upale, w przepełnionym smrodem powietrzu miast południowo-wschodniej Azji, poczuł się jakby w innej skórze. Gdy zdał sobie sprawę z faktu, że może zginąć w każdej chwili, poznał straszne uczucie oderwania się, dystansu wobec siebie samego. Teraz czuł to znowu, tym razem pośród zimnego wiatru, wiejącego wzdłuż szarych, ośnieżonych ulic Nowego Jorku. Pułkownik David Hudson celowo odwlekał atak Zielonej Wstążki. Wszystko następowało zgodnie z mistrzowsko przygotowanym planem. Każda sekunda została przeliczona. Hudson dbał o precyzję bardziej niż o cokolwiek innego; wiedział, że pewny sukces można osiągnąć jedynie uwzględniając każdy szczegół. Powrócił do walki. Znów obudziła się w nim ta dziwna, przedziwna pasja. W końcu podniósł mikrofon z wbudowanego w deskę rozdzielczą nadajnika. - Kontakt. Wchodź, Vets 5. -Pułkownik mówił stanowczym, głosem; takim samym, jakim wydawał rozkazy pod koniec wojny w południowo- -wschodniej Azji. Ludzie, nad których życiem sprawował władzę, słysząc ten głos, byli mu zawsze posłuszni, lojalni wobec swego dowódcy. 23
- Mówi Vets 1... Wchodź, Vets 5. Koniec. Wśród elektrostatycznych trzasków nadeszła natychmiastowa odpo- wiedź: - Tak, sir. Co u pana, sir? Mówi Vets 5. Koniec. - Vets 5, potwierdzam akcję Zielona Wstążka. Powtarzam: potwier- dzam akcję Zielona Wstążka. - Wysadź to wszystko w powietrze dodał w duchu - i niech Bóg ma nas w swojej opiece.
Brooklyn - Ma pan ćwierć dolcaa, sir? Proszę! Tu jest tak zimno, sir. A dwa- dzieścia centóów? ...Aaa, dziękuję. Bardzo dziękuję, sir. Ocalił mi pan życie. Około dziewiętnastej trzydzieści tego wieczoru, na chodniku Atlantic Avenue na Brooklynie, przebywał od pewnego czasu jego stały bywalec, nazywany Królikiem. Żebrał fachowo, zdobywając drobne i papierosy. Podobny do kłębu szmat siedział skulony, naprzeciw ceglanej fasady Atlantic House Yemen i bliskowschodniej restauracji. Przyciągał pienią- dze tak skutecznie, jak gdyby był magnesem. Udało mu się, właśnie dostał czterdzieści osiem centów od faceta i jego dziewczyny. Pozwolił sobie zatem na mały łyk z kończącej się ćwiartki Four Roses. Wiedział, że picie podczas żebrania działa odstraszająco, ale czasem było mu to potrzebne na mrozie. Poza tym, należało do jego imagc^. Głęboki kaszel, jaki złapał go po wypiciu łyka whisky, mógł sugero- wać, że ma gruźlicę. Spuchnięte i spękane usta włóczęgi były tak blade, że nie różniły się prawie od koloru skóry; wyglądały, jakby spłynęła z nich cała krew. Na tę zimę Królik starannie wybrał marynarską kurtkę bez rękawów; założył ją na kilka kolorowych, łachmaniarskich koszul. Miał też dziura- we czarne tenisówki, grube, sportowe skarpetki i spodnie ze śladami farby, pokryte błotem, wymiotami i śliną. Turyści zdawali się go uwielbiać. Czasami robili mu zdjęcia, żeby mieć w domu przykład osławionej nowojorskiej nędzy, dowód okrucieństwa tego miasta. Lubił pozować. Prosił wtedy o dolara czy cokolwiek, co zechcą mu dać. Wspierał się na swoich dwóch pękatych torbach na zakupy i uśmiechał żałośnie do aparatu. Płać, frajerze. Teraz, przez załzawione, na wpół zamknięte oczy, Królik ukradkiem obserwował wieczorny ruch koło bliskowschodniej restauracji po drugiej stronie ulicy. 25
Zawsze przychodzili tam tacy sami ludzie - emigranci z krajów arabs- kich w turbanach na głowach, studenci, profesorowie z Brooklynu, którzy postanowili jeść to, co przybysze z dalekiego świata. Akustyczne tło stanowił nieustanny łoskot przejeżdżającego metra. Koło Królika przechodziła teraz grupka młodych z McDonalda; wracali z pracy do domu. Dwie okrągłe czarne dziewczyny i chudy Mulat, wszyscy około osiemnastki. - Hej, McDonald! Whopper pobił Big Maca. Była ciężka walka. Macie ćwierć dolca? Żebym kupił sobie McKawę? - Królik zakaszlał ohydnie na przechodzących. Młodzi oburzyli się. Cała trójka wybuchnęła szyderczym śmiechem. - Kto ci się pozwolił odzywać, ty kupo szmat? Kopnij się w tyłek, stary ośle! Poszli dalej. - Złośliwi gówniarze; wystarczy, że przez chwilę szef na nich nie patrzy... Gdyby komukolwiek z przechodniów chciało się lepiej przyjrzeć Króli- kowi, mógłby zauważyć w jego wyglądzie dość dziwne szczegóły. Na przykład, miał niezwykle rozwinięte mięśnie jak na ulicznego żebraka, spędzającego czas na siedzeniu. Ramiona Królika były szerokie, a ręce i nogi potężne jak konary drzewa. Jeszcze bardziej niezwykłe były jego oczy, prawie zawsze patrzył skupionym, przenikliwym wzrokiem. Obser- wował ruchliwą ulicę od lewej do prawej, przyglądając się z uwagą wszystkiemu, co się działo. Poza tym, można by zakwestionować jakość brudu, jaki grubą warstwą pokrywał kostki i wystające z tenisówek palce nóg żebraka. Wyglądał zbyt idealnie. Prawie, jakby ktoś specjalnie wy- smarował się czarną pastą do butów, żeby udawała brud. Po bardziej wnikliwej analizie szczegółów wyglądu Królika można było wyciągnąć tylko jeden wniosek, że nie jest to zwyczajny żebrak, lecz może policjant, przyczajony w zasadzce. I tak właśnie było. W rzeczywistości nazywał się Archer Caroll; zadaniem jego i podleg- łego mu oddziału było tropienie terrorystów, przebywających na terenie Stanów Zjednoczonych. Wysiadywał tak na ulicy już piąty tydzień, jak dotąd - bez rezultatów. W tym czasie, po drugiej stronie ulicy, w restauracji Sindbad Star, siedziało dwóch trzydziestoparoletnich Irakijczyków. Raczyli się właśnie jedzeniem, które uważali za najlepsze spośród tego, które można dostać w Nowym Jorku. To ich właśnie cierpliwie obserwował Caroll. Irakijczycy specjalnie wybrali stolik położony jak najdalej od wejścia przytulnej, niedużej restauracji. Głośno siorbali gęstą zupę z rośliny nazywanej chlebem świętojańskim, następnie zaczęli pochłaniać kolejne specjały - tabbouleh, upstrzony kawałkami liści mięty, i hummus, ozdo- biony kolorowym kremem. Łapczywie pożerali lepiącą się mieszaninę 26
rodzynek, orzeszków, jagnięcego mięsa, marokańskich oliwek - najwspa- nialsze jedzenie, jakie mogli sobie wyobrazić. Biesiadujący bracia Wadih i Anton Rashid cieszyli się osobistą nietyka- lnością, którą oficjalnie zagwarantowała im FBI. Na jednoznaczny rozkaz Waszyngtonu, nie mogli być postawieni przed sądem ani niepokojeni w żaden inny sposób. Pomimo iż byli znanymi terrorystami, zamieszanymi w liczne zamachy, należało ich traktować jak zagranicznych dyplomatów. W zamian, z libańskiego więzienia miało wkrótce wyjść na wolność trzech amerykańskich marines, pojmanych i uznanych za „szpiegów". Policji miejskiej i FBI pozwolono podjąć akcję przeciwko braciom jedynie wtedy, kiedy ci mordercy „Czarnego Września" będą próbowali zagrozić czyjemuś życiu lub mieniu na terenie USA. Były to ich ulubione zajęcia w poprzednich miejscach zamieszkania - Tel Awiwie, Jerozolimie, Paryżu, Bejrucie i Londynie, gdzie ostatnio w sklepie ze słodyczami, w dzielnicy Chelsea z zimną krwią zamordowali trzy studentki - córki libańskich polityków. Wzmagał się lodowaty, nocny wiatr, siedzący na chodniku Arch Caroll drżał z zimna. W podobnych chwilach Caroll zastanawiał się, dlaczego tak się stało, że obdarzony wysoką inteligencją trzydziestopięciolatek, człowiek, który mógł zrobić karierę, magister prawa, pracuje regularnie po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt godzin w tygodniu, jedząc na obiad zawsze taką samą, zimną jak lód pizzę, popijaną pepsi-colą. Po co właściwie wysiadywał pod tą muzułmańską restauracją w piątkowy wieczór? Czy dlatego, że jego ojciec i dwaj wujkowie byli miejskimi gliniarzami, przemierzającymi chodniki Nowego Jorku? Czy dlatego, że jego surowy dziadek był jednym z najlepszych i naj- twardszych policjantów w tym mieście? Czy też z powodu tych wszystkich niewyobrażalnych przeżyć, jakich on sam, Archer Caroll, doznał piętnaście lat temu w Wietnamie? A może po prostu wcale nie był rozsądnym i zdolnym człowiekiem, za jakiego zawsze, nie wiadomo dlaczego, się uważał. Możliwe, że - jeśli dobrze się nad tym zastanowić - w jego mózgu działo się coś dziwnego; może pod sufitem nie miał wszystkiego w porządku? No, bo w końcu, czy rzeczywiście bystry i normalny facet sterczałby na ulicy, odmrażając sobie tyłek? Kiedy Arch zastanawiał się nad dokuczliwymi błędami, jakie popełnił w życiu, jego uwaga rozpraszała się nieco. Spoglądał przez parę minut na przemarznięte palce nóg albo żarzący się niedopałek papierosa, czy na cokolwiek. Nie można powiedzieć, żeby podczas minionych pięciu tygodni dobrze się bawił. A tyle już właśnie czasu obserwował braci Rashidów; odkąd tylko Departament Stanu wpuścił ich do Nowego Jorku i pozwolił im cieszyć się życiem. 27
Wtem, uwagę Carolla przykuło coś niespodziewanego. — Co się... - wymamrotał, przyglądając się przechodząc Czyżby to był... - pytał sam siebie. Nie, to niemożliwe, jednak... ale skąd...? Zauważył chudego człowieka o kędzierzawych włosach, zbliżającego się od strony Frente Unido Bar i Data Indonesia. Mężczyzna szedł szybko, oglądając się nerwowo przez ramię. Z daleka wyglądał jak wieszak, na którym ktoś powiesił płaszcz. Caroll zmrużył oczy. Nie mógł wprost uwierzyć. Patrzył i patrzył, a wiatr kłuł go w oczy. Musiał się upewnić. Tak! Był pewien! Nadchodzący człowiek miał na głowie gąszcz mocno kręconych, czarnych włosów. Nie umyte włosy zaczesane były do tyłu i zwieszały się jak wymięta torba na kołnierz czarnego płaszcza. Wszystko, co miał na sobie mężczyzna, było w kolorze głębokiej czerni. Gdyby Caroll go nie znał, mógłby wziąć go za kapłana jakiejś sekty. Archer słyszał o nim jako o Husseinie Moussa, zwanym także Libańs- kim Rzeźnikiem. Dziesięć lat temu Moussa został zwerbowany przez Rosjan; uczono go w słynnej szkole terrorystów w Trypolisie. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych działał w siatce europejskiej, podlegając najpotężniejszemu ze wszystkich - tak zwanemu Juanowi Carlosowi. Od tamtego czasu Moussa będąc w służbie pułkownika Kadafiegp kierował już akcjami terrorystycznymi na całym świecie: w Paryża Rzymie, Zairze, Nowym Jorku, Libanie. Ostatnio pracował dla Francołs Monserrata, który nie tylko przejął europejską siatkę Juana Carlosa, ale także rejon Ameryki Południowej, a obecnie również i Stanów Zjed- noczonych. Hussein Moussa zatrzymał się przed wejściem do restauracji. Roze- jrzał się, niczym ostrożny kierowca zbliżający się do skrzyżowania. PonOr wnie popatrzył w jedną i drugą stronę, a potem jeszcze raz. Zauważy! nawet żebraka, siedzącego wśród szmat, po drugiej stronie ruchliwej Atlantic Avenue. Najwyraźniej nie spostrzegł niczego, co mogłoby go zaniepokoić" czj; choćby zainteresować; po chwili zniknął za jaskrawoczerwonymi drzwia* mi lokalu. Arch Caroll, siedzący naprzeciw starej ceglanej elewacji Sindbad Stara- wyprostował plecy i znieruchomiał, jakby na wpół zamarzł. Pogrzebał w kieszeni kurtki i wyszperał z niej niedopałek camelą. Zapalił i wciągnął w płuca gryzący dym. Co za niespodziewany prezent, akurat na Boże Narodzenie! Nagroda za śledzenie Rashidów przez nie kończące się wieczory. Libański Rzeźnik podany jak na talerzu. Szefowie Archera zabronili mu tknąć Rashidów, jeśli nie będzie bezspornych dowodów przestępstwa. Jednakże nie mówili nic takiego na temat Libańskiego Rzeźnika. 28 ym maziom. .. To chyba
Swoją drogą, ciekawe, co Hussein Moussa robił w Nowym Jorku"?, Caroll zastanawiał się. Po co Rzeźnik spotykał się z Rashidami? Od razu pomyślał o wysadzeniu w powietrze mola nr 54-56. Słyszał o tym przez cały dzień od przechodniów. Zdaje się, że ktoś wpadł na pomysł, żeby zniszczyć molo na West Side i teren wokół niego. Przez moment Arch zastanawiał się nad możliwym powiązaniem pomiędzy tym zdarzeniem a obecnością Husseina Moussy. Nie wiedział jednakże niczego konkretnego. Znał tylko plotki, słowa przypadkowych ludzi. W końcu ktoś powiedział, że to był wybuch gazu... Słyszał również jak, mówiono, że całe miasto było zagrożone przez nieznanych sprawców, którzy żądali okupu. Wszystko to były tylko nic sprecyzowane spekulacje. Zanim nie będzie pewien, co się naprawdę stało, nie może łączyć Rzeźnika z wypadkiem na West Side. Arch Caroll kierował już od czterech lat wydziałem antyterrorystycz- nym DIA, agencji wywiadowczej Departamentu Obrony. Przez cały ten czas tylko kilku wielokrotnych morderców, o jakich usłyszał, wywołało w nim emocje, które zmieniały jego chłodne, zawodowe podejście polic- janta. Hussein Moussa był jednym z nich. Libański Rzeźnik lubił torturować. Zabijać. Okaleczać niewinnych ludzi... Obserwując restaurację, Caroll pomyślał, że nie zależy mu szczególnie na tym, żeby Moussę zabić. Chciałby tylko, żeby zamknęli Rzeźnika na resztę życia w najlepiej jak tylko można strzeżonym więzieniu. Niech to zwierzę będzie miało czas przemyśleć, co zrobiło; jeśli Moussa w ogóle myślał. Spod gazet i szmat wypełniających jedną z toreb, Caroll zaczął wygrzebywać ciężki, czarny, metalowy przedmiot. Ostrożnie, trzymając broń przy sobie, sprawdził komorę nabojową browninga. Szybko włożył w niego magazynek z ośmioma nabojami. Stary, pochylony Żyd, który akurat przechodził, spojrzał przerażony na ulicznego włóczęgę, ładującego pistolet. Szedł dalej przed siebie, oglądając się cały czas. Przyspieszył. Do czego to dochodzi - nawet nowojorscy żebracy mają teraz broń! To miasto chyba zostało prze- znaczone na zatracenie. l. Caroll wstał. Czuł się zesztywniały od mrozu i bezruchu. Jeden z pośladków zdrętwiał mu całkowicie. Chyba był już za stary na to, żeby spędzać długie godziny na ulicy. Musiał wziąć to pod uwagę - któregoś dnia mógł przez to stracić życie. Przeszedł przez ulicę pośród gęstego ruchu. Ledwie słyszał wyjące klaksony i przekleństwa kierowców, którym pchał się po ciemku pod maski. Znajdował się jakby na granicy rzeczywistości; tak, miał nawet lekkie mdłości. Ogarniało go zawsze dokładnie to samo uczucie, kiedy tylko pojawiała się możliwość, że kogoś zabije. Wydawało mu się to tak absurdalne i obce, że aż poczuł gorycz w ustach. 29
Z Sindbad Stara wychodziła właśnie para w średnim wieku. Gruba kobieta owinęła sobie tłuste biodra czerwonym płaszczem. Spojrzała na Królika wzrokiem, który mówił: To nie miejsce dla ciebie, człowieku. Dobrze o tym wiesz. Caroll popchnął zdobione, czerwone drzwi, które wychodzący zamknęli mu przed nosem. Otoczyło go gorące, przesycone zapachem czosnku powietrze. Spod kurtki dobiegł stłumiony szczęk odbezpieczane- go browninga. Jeszcze spokojny, głęboki oddech. Dobra, mądralo, za- czynamy. Mała restauracyjka była znacznie bardziej przepełniona, niż wydawało się z zewnątrz. Arch przeklął. Wszystkie stoliki były zajęte, i to co do jednego. Zaraz przy wejściu jeszcze hałaśliwa grupka przyjaciół - sześcioro czy siedmioro ludzi - czekała na zwolnienie się miejsc. Caroll przepchnął się koło nich. Przez otwierające się co chwila drzwi kuchni wchodzili i wy- chodzili kelnerzy. Arch powoli przeszukał wzrokiem tył zatłoczonej sali. Hussein Moussa już go zauważył. Nawet w pełnej ludzi, kipiącej gwarem restauracji, Libański Rzeźnik przyglądał się każdemu, kto wcho- dził do lokalu. Caroll został także spostrzeżony przez właściciela, olbrzymiego męż- czyznę, ważącego ze sto dziesięć kilogramów. Restaurator wysunął się naprzód jak rozdrażniony byk. - Zjeżdżaj stąd! Wynoś się, włóczęgo! Ale już! - wrzasnął. Nagle zapadła cisza. Arch spróbował udawać wystraszonego i zupełnie zmieszanego; zdzi- wionego, że oto nagle znalazł się w tej restauracji. Potknął się o własne tenisówki, po czym przeszedł zygzakiem przez salę, dochodząc niemal do samego rogu przy tylnej ścianie. Miał nadzieję, że wygląda na pijanego i zupełnie bezbronnego. Może nawet trochę zabawnie. Jeśli tak było, goście powinni zacząć się śmiać. Jeżeli zagrał dobrze, to musi się mu udać zakończyć akcję bez jednego wystrzału. Opuścił dłonie wzdłuż ciała, po czym ostentacyjnie podrapał się między nogami. Jakaś kobieta odwróciła się z obrzydzeniem. - Łazienka? - wymamrotał niemal rozczulająco Caroll. - Muszę iść do łazienki! Siedzący w pobliżu młody brodacz i jego dziewczyna zaczęli się śmiać. Młodzież zawsze lubiła humor na poziomie ubikacji. Można to było wywnioskować na podstawie odnoszących sukcesy widowisk, jakie ofero- wały Broadway i Hollywood. Hussein Moussa przerwał jedzenie i uśmiechnął się. Miał nierówne, żółte zęby. Wyglądał teraz jak zwierzę, jak brutalna hiena. Widać było, że scena spodobała się i jemu.
- Muszę do łazienki! - powtórzył z naciskiem Caroll, starając się jak najlepiej odgrywać rolę pijaka. Naprawdę, w tej pracy trzeba było być dobrym aktorem. - Mohamud! Tarek! Wyrzućcie go! Usuńcie stąd tego przybłędę! - zawołał histerycznie właściciel do swoich kelnerów. Nagle, szybkim, wyćwiczonym ruchem, Arch skoczył w lewo, jednocześnie wyciągając ze zniszczonej kurtki browninga. Zebrani zamarli; strach ścisnął ich za gardła. Podobne sceny raczej nie zdarzały się w cichych, miejscowych restauracjach. Kobiety i dzieci zaczęły krzyczeć. - Nie ruszać się! Nie ruszać się, do cholery!! - wrzasnął Caroll. W tym samym momencie jeden z libańskich kelnerów uderzył go z boku. Siła ciosu zachwiała Archem, obracając go na moment w prawo. W ten sposób przewaga, jaką Caroll miał nad trzema siedzącymi w Sind- bad Star terrorystami zniweczona została w ciągu jednej chwili; kelner zamienił nieświadomie dalszy bieg wydarzeń w krwawą jatkę. Moussa i Rashidowie odskakiwali już na boki, staczając się z czer- wonych krzeseł. Anton Rashid wyszarpnął spod brązowego, skórzanego płaszcza srebrzysty pistolet maszynowy. Na filmach pokazuje się czasem sceny błyskawicznej, morderczej walki w mocno zwolnionym, płynnym tempie. Caroll wiedział, że w rzeczywisto- ści przeżywa się to inaczej. Widzi się jakby szereg następujących po sobie fotografii; nieruchomych, przerażających obrazów. Teraz zdjęcia migały Archowi przed oczami w nierównym tempie. Świat zatrzymał się. Ruszył. Znowu się zatrzymał. I ruszył. Zupełnie, jakby ktoś sparaliżowany ob- sługiwał rzutnik. - Wszyscy na podłogę! - zawołał donośnie Caroll, pociągając za spust. Pierwszy pocisk przeszył prawą stronę gardła Antona Ra^hida, roz- lewając jego krew kałużami po podłodze. Błysnęła broń Moussy; zagrzmiała, kiedy Arch wylądował na plecach leżących już ludzi. W kilka sekund później, Caroll wyjrzał ostrożnie ponad stół. Oddał z browninga trzy szybkie strzały. Dwie z kul rzuciły krępego Wadiha Rashida na małą ściankę, przyozdobioną czarnymi rondlami. Na piersi terrorysty pojawiły się krwawe dziury. Ciężkie rondle pospadały z hała- sem na wyłożoną kafelkami podłogę. - Moussa! Husseinie Moussa! Nie wyrwiesz się stąd! Nie zdołasz mnie minąć! - zawołał Arch. Nie było odpowiedzi. Gdzieś koło drzwi, zawodziła stara kobieta. Kilkoro ludzi głośno płakało. Z zewnątrz słychać było odległe odgłosy policyjnych syren. - Poddaj się, a ujdziesz z życiem! Jeśli nie - zabiję cię! Wszystko jedno, co zrobisz, Moussa. Przysięgam! 31
Caroll oddychał ciężko. Raz, dwa, trzy... Spróbował wyjrzeć jeszcze raz. Nie zobaczył Moussy. Terrorysta także chował się za stołami. Pełzł gdzieś, próbując w jakiś sposób uzyskać przewagę. Musiał posuwać się albo ku wyjściu, albo ku drzwiom kuchni. Arch postanowił, że będzie to kuchnia. Zaczął przemieszczać się w jej kierunku. - Mam granaty odłamkowe! - wrzasnął nagle Moussa, wysokim, przenikliwym głosem. - Wszyscy zginą! Wszyscy w tej restauracji zginą! Razem ze mną. Kobiety, dzieci - wszystko mi jedno! Caroil zatrzymał się. Prawie przestał oddychać. Patrzył prosto przed siebie, na trzęsącą się, przerażoną kobietę, zwiniętą na podłodze jak ślimak. Miała około trzydziestki. Nie chciała umrzeć nagle, podczas odświętnego wieczoru, na jaki pozwolili sobie z mężem. Arch wysunął się jeszcze raz ponad stoliki i tuż koło jego lewego ucha przeleciała kula. Niedobrze. Moussa znajdował się w prawym, tylnym rogu sali. Czy rzeczywiście miał granaty, czy też był to tylko blef? Nie wiadomo; po Libańskim Rzeźniku zawsze można było spodziewać się najgorszego. Do jednego z jego znanych wyczynów należało przyjście z pistoletem maszynowym na przyjęcie urodzinowe dziecka. Caroll musiał teraz podjąć szybką decyzję; decyzję, od której zależało życie wszystkich, którzy przypadkowo znaleźli się w tej pułapce. Leżący na podłodze ludzie zaczęli wpadać w panikę; jeszcze chwila, a wstaną i rzucą się ku drzwiom. To byłoby wspaniałe rozwiązanie - dla Husseina Moussy. Pośród zamieszania, Arch z pewnością nie będzie ryzykował użycia broni. A Rzeźnik dostanie najlepszą z możliwych szansę ucieczki. Na całej podłodze walało się jedzenie. Caroll sięgnął po jedea z talerzy, na którym znajdowała się nie dokończona porcja gęsto przyprawionej baraniny z ryżem. Nagłym ruchem Arch rzucił bryz- gającym zawartością talerzem w drzwi kuchni, po czym natychmiast podniósł się na ugięte nogi, wysuwając przed siebie ściśnięty obiema rękami pistolet. Był gotowy. Bardziej przygotowany, w tej sytuacji, już nie będzie. Moussa podniósł się i wystrzelił. Rzeźnik oddał dwa strzały w kierun- ku hałasu, jaki dobiegł do niego od strony kuchennych drzwi. Sukinsyn, w lewym ręku trzymał granat! Caroll pociągnął za spust. Terrorysta wydał się nagle zdumiony. Z czoła Husseina Moussy popłynęła krew. Osunął się na podłogę, uderzając w stół, ciągle zastawiony potrawami. Padając, pociągnął za sobą obrus, talerze, kieliszki z winem i szklaneczki z wodą. Wyrzucił z siebie gardłowe przekleństwo. Moussa podniósł broń jeszcze raz. 32
Arch trafił go znowu, kula rozerwała prawy policzek terrorysty. Libański Rzeźnik upadł ciężko na plecy otyłego mężczyzny, przytulonego do podłogi. Caroll wystrzelił ponownie, podczas gdy przerażony klient wił się jak piskorz. Ciemię Husseina Moussy odpadło jak pokrywka. W restauracji zapanowała straszliwa cisza. Minęła sekunda lub dwie. Potem znowu rozległ się płacz. Słychać było pełne złości krzyki; ludzie zaczęli tulić się do siebie i próbować uspokajać. Arch, trzymając przed sobą broń, ruszył niezdarnie przez pogrążoną w chaosie salę. Cały czas posuwał się na ugiętych nogach, tak jak nauczono go w szkole policyjnej. Zupełnie jakby nie potrafił się wypros- tować. Drżały mu kończyny. Przyjrzał się uważnie braciom Rasbid. Wadih i Anton jeszcze żyli. Popatrzył na Moussę. Rzeźnik był martwy. Świat w jednej chwili stał się bezpieczniejszy. - Proszę wezwać karetkę - powiedział łagodnie Caroll do właściciela Sindbad Stara, który zaniemówił. - Przepraszam. Bardzo mi przykro, że to musiało się stać na terenie pańskiego lokalu. Ci ludzie byli terrorys- tami. Zawodowymi zabójcami. Właściciel restauracji przyglądał się Archowi z wyrazem niedowierza- nia na twarzy. Jego małe, czarne oczka świeciły jak koraliki na szerokiej, okrągłej twarzy. Przeszył Carolla wzrokiem i zapytał: - A pan, kim jest? Proszę mi powiedzieć, kim pan jest?
4 Zielona Wstążka uderzyła w nowojorską dzielnicę finansową czwar- tego grudnia, o godzinie 18.34. Nie wysunięto żadnych żądań, nie było dalszych ostrzeżeń ani jakich- kolwiek wyjaśnień. Nie podano przyczyny, dla której atak nastąpił w godzinę i dwadzieścia dziewięć minut po podanym terminie. A jednak zdarzył się; nagły, jak niespodziewany wybuch wulkanu. Wydawało się, że niewielki, lecz nadzwyczaj ważny zespół budynków na obszarze Nowego Jorku na moment się przechylił, a potem stracił równowagę. Nad Man- hattanem, na którym zapadał już zimowy zmierzch, rozległy się nagle nieoczekiwane błyski i grzmoty, takie jak nad pogrążonym w mroku polem bitwy. Pod wysokimi na kilkaset metrów kłębami czarnego dymu, kaniony ulic wokół Wall Street zapłonęły gwałtownymi pożarami. Płomienie szalały posuwając się błyskawicznie we wszystkie strony: na Wall Street i Broad Street, Pine, South William i wokół Giełdy. Widok ten przypominał niektórym sceny widziane w Bejrucie. U najstar- szych, wywołane zostały w pamięci zamazane obrazy Berlina czy Lon- dynu z czasów drugiej wojny światowej. Jeszcze innym przychodził na myśl Wietnam. W rozjarzonej płomieniami pożarów ciemności wyły chórem ogłusza- jące syreny wozów policyjnych, strażackich, karetek. Na ulicach widać było tłumy umundurowanych policjantów, personelu medycznego, samo- chody detektywów i dowódców oddziałów. W górze słychać było warkot helikopterów należących do wojska, sieci telewizyjnych, policji. Pilotom z trudem udawało się uniknąć wzajemnych kolizji. Pod samymi iglicami Trinity Church, w miejscu, które do niedawna było jeszcze majestatycznym skrzyżowaniem Wall Street i Broadwayu, stał bez płaszcza jeden ze znanych reporterów telewizyjnych. Z ponurym wyrazem twarzy mówił do filmującej go kamery sieci ABC. W jego zwykle opanowanym, aktorskim głosie, odczuwało się przerażenie. 34