kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Patterson James - Cztery ślepe myszki - (08. Alex Cross)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
P

Patterson James - Cztery ślepe myszki - (08. Alex Cross) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu P PATTERSON JAMES Cykl: Alex Cross
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 202 stron)

JAMES PATTERSON CZTERY ŚLEPE MYSZKI Dedykuję tę powieść Manhattan College w jego sto pięćdziesiątą rocznicę istnienia. Go Jas pers! Dedykuję ją również Mary Jordan, bez której rzeczywiście wszystko by się rozsypało.

PROLOG NIEBIESKIE MORDERSTWA Rozdział 1 W ciszę, jaka zaległa w sali sądowej, wdarł się brutalnie przeraźliwy skrzyp drewna szorującego po drewnie. To Marc Sherman, prokurator okręgowy w Cumberland County w Karolinie Północnej, odsunął się ze starym kapitańskim krzesłem od swojego stołu. Potem wstał i powoli podszedł do ławy przysięgłych, gdzie na spijanie słów z jego warg przygotowało się już dziewięć kobiet i trzech mężczyzn - sześcioro białych i sześcioro Afroamerykanów. Lubili Shermana i on o tym wiedział, ba, nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej. Wiedział również, że tę dramatyczną sprawę o morderstwo ma już właściwie wygraną, a poruszająca mowa końcowa, którą zamierzał wygłosić, to jedynie formalność. Mimo wszystko ją wygłosi. Sierżant Ellis Cooper musi odpowiedzieć za swe zbrodnie. Żołnierz ten dopuścił się najohydniejszych i najbardziej nikczemnych morderstw w dziejach Cumberland County w Karolinie Północnej. Tak zwanych niebieskich morderstw. Mieszkańcy okręgu oczekiwali od Shermana uzyskania wyroku skazującego dla Eblisa Coopera. który, nawiasem mówiąc, był czarny, i on ich nie zawiedzie. - Wykonuję od jakiegoś czasu ta profesje - zaczął prokurator okręgowy - jeśli chodzi o ścisłość, to od siedemnastu lat. I przez ten czas nie zetknąłem się jeszcze z czymś takim jak morderstwa popełnione w grudniu zeszłego roku przez oskarżonego, sierżanta Ellisa Coopera. Zaczęło się od sceny zazdrości, którą zrobił jednej z ofiar, Tanyi Jackson, a skończyło na bezprzykładnej masakrze trzech niewinnych kobiet. Wszystkie były żonami, wszystkie były matkami. Osierociły w sumie jedenaścioro dzieci. Dodajmy do tego zrozpaczonych mężów, jak również pogrążonych w żałobie członków rodzin, sąsiadów i przyjaciół. W tamten tragiczny piątek mężowie ofiar wybrali się do Fort Bragg na tradycyjną cotygodniową partyjkę kart. W związku z czym Tanya Jackson, Barbara Green oraz Maureen Bruno, też tradycyjnie, urządziły sobie „babski wieczór”, żeby pogawędzić, pośmiać się, jednym słowem spędzić czas w miłym towarzystwie. Od dawna były serdecznymi przyjaciółkami. Tego piątku spotkały się w domu Jacksonów, Tanyi i Abrahama, rodziców czworga dzieci.

Około dwudziestej drugiej, po wypiciu co najmniej pół tuzina kolejek alkoholu w bazie, sierżant Cooper udał się do Jacksonów. Jak słyszeliście, dwoje sąsiadów zeznało pod przysięgą, że widzieli go pod domem. Krzyczał, żeby pani Jackson do niego wyszła. Kiedy te nawoływania pozostały bez echa, sierżant Cooper wtargnął do domu. Nożem wieloczynnościowym RTAK, lekką bronią należącą do wyposażenia sił specjalnych armii Stanów Zjednoczonych, zaatakował kobietę, która odrzucała jego zaloty. Zabił Tanyę Jackson na miejscu jednym pchnięciem. Następnie rzucił się z nożem na trzydziestojednoletnią Barbarę Green, a na koniec na Maureen Bruno, którą dogonił przy drzwiach frontowych, kiedy próbowała uciekać. Wszystkie trzy kobiety zginęły od pchnięcia nożem zadanego przez silnego mężczyznę, który technikę walki wręcz zgłębiał w Centrum Wyszkolenia imienia Johna F. Kennedy'ego, przy kwaterze głównej sił specjalnych. Nóż wieloczynnościowy będący narzędziem zbrodni zidentyfikowano jako osobistą własność sierżanta Coopera. Miał go od lat siedemdziesiątych i była to jego pamiątka z Wietnamu. Na nożu zabezpieczono odciski palców sierżanta Coopera. Jego odciski palców były również na odzieży pani Jackson i pani Green. Badania DNA wykazały, że skóra, której strzępki znaleziono pod paznokciami pani Jackson, należy do sierżanta Coopera. Na miejscu zbrodni zabezpieczono też jego włosy. Samo narzędzie zbrodni znaleziono w kryjówce na poddaszu domu Coopera. Razem z patetycznymi „liścikami miłosnymi”, które pisał do Tanyi Jackson, i które ona odsyłała mu, nawet ich nie otwierając. Widzieliście makabryczne fotografie dokumentujące to, jak sierżant Cooper potraktował te trzy kobiety, kiedy już nie żyły. Pomalował im twarze niebieską farbą w upiornym odcieniu. Również klatki piersiowe i brzuchy. Do czegoś takiego może być zdolny tylko człowiek pozbawiony wszelkich hamulców, człowiek o chorej psychice. Jak już powiedziałem, nie zetknąłem się jeszcze z bardziej odrażającymi morderstwami. Zdajecie sobie sprawę, że werdykt może być tylko jeden. Winny! Uwolnijmy społeczeństwo od tego potwora! Nagle sierżant Cooper, siedzący dotąd z kamienną twarzą obok swojego obrońcy, wstał. Po sali sądowej przetoczył się pomruk podniecenia. Był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną. Pomimo swoich pięćdziesięciu pięciu lat zachował sylwetkę z czasów, kiedy jako osiemnastolatek wstępował do wojska. Miał na sobie wyjściowy mundur, a ze zdobiących pierś baretek wynikało, że odznaczony został takimi medalami, jak Purple

Heart, Distinguished Service Cross i Silver Star. Nawet w tych okolicznościach, sądzony za morderstwo, mógł wzbudzać podziw. - Nie zabiłem Tanyi Jackson ani żadnej z tych nieszczęsnych kobiet - odezwał się czystym, grzmiącym głosem. - Nie wchodziłem tamtego wieczoru do domu Jacksonów. Nie malowałem na niebiesko zwłok. Nigdy nikogo nie zabiłem, chyba że w służbie dla kraju. Nie zabiłem tych kobiet. Jestem niewinny! Na miłość boską, jestem bohaterem wojennym! Z tym okrzykiem sierżant Cooper przeskoczył przez drewnianą barierkę oddzielającą go od sali sądowej. W dwóch susach dopadł do Marca Shermana, przewrócił go na podłogę i zaczął okładać pięściami, gdzie popadnie. - Kłamco, kłamco! - krzyczał. - Dlaczego chcesz mnie zabić? Kiedy woźnym sądowym udało się w końcu odciągnąć Coopera od oskarżyciela, Marc Sherman koszulę i marynarkę miał w strzępach, a twarz całą we krwi. Pozbierał się z trudem z podłogi i zwrócił znowu do przysięgłych. - Czy muszę coś dodawać? Werdykt brzmi: winny. To bestia w ludzkiej skórze. Rozdział 2 Faktyczni mordercy, zasiadając na widowni w tym ostatnim dniu procesu w Karolinie Północnej, niewiele ryzykowali, a chcieli widzieć na własne oczy zakończenie. Nie potrafili sobie tego odmówić. Thomas Starkey, lider grupy, były pułkownik rangersów, nic nie stracił z dawnej oficerskiej postawy - sprężystość w ruchach, oszczędność w słowach, marsowa mina. Brownley Harris, numer dwa, wciąż zapatrzony w pułkownika Starkeya jak w obraz; tak było kiedyś, w Wietnamie, i tak już pozostanie, dopóki któryś z nich albo - co bardziej prawdopodobne - obaj naraz nie zejdą z tego łez padołu. Warren Griffin robił nadal za „kota”, co niosło w sobie pewną dozę komizmu, bo miał już czterdzieści dziewięć lat. Przysięgli wrócili z narady po dwóch i pół godziny z werdyktem „winny”. Sierżant Ellis Cooper miał zostać stracony przez stan Karolina Północna za morderstwo. Prokurator okręgowy spisał się nad podziw... doprowadzając do skazania na śmierć niewinnego człowieka. Trzej zabójcy wsiedli do granatowego suburbana zaparkowanego nieopodal budynku sądu, w jednej z wąskich bocznych uliczek. Thomas Starkey zapuścił silnik.

- Zjadłby co któryś? - spytał. - Ja bym się napił - odparł Harris. - A ja podziubdział - powiedział Griffin i zaniósł się głupkowatym chichotem. - No to zjedzmy coś wpierw i wypijmy, a potem zobaczymy... może poszukamy damskiego towarzystwa. Co wy na to? Trzeba uczcić to dzisiejsze wielkie zwycięstwo. Nasze na wierzchu! - krzyknął pułkownik Starkey, ruszając spod krawężnika. - Za Trzy Ślepe Myszki.

CZĘŚĆ 1 OSTATNIA SPRAWA Rozdział 3 Zszedłem tego ranka na śniadanie około siódmej i usiadłem przy kuchennym stole z Naną i dziećmi. Mały Alex zaczynał stawiać pierwsze kroki, w związku z czym wszystko w kuchni, co dało się otworzyć albo w inny sposób spenetrować, było pozamykane i pozatykane - gdzie nie spojrzeć, plastikowe kłódeczki, zasuwki i zaślepki. Dziecięcy szczebiot, zgrzyt łyżeczek o miski z płatkami śniadaniowymi i Damon uczący młodszego braciszka sztuki wysysania malinek, wszystko to upodabniało kuchnią akustycznie do gwarnego posterunku policji w sobotni wieczór. Dzieci zajadały jakąś odmianę wzdętych chrupek Oreos o smaku czekoladowym i popijały czekoladowym mlekiem Hersheya. Sama myśl o konsumowaniu z samego rana takich ilości czekolady przyprawiała mnie o dreszcze. Dla mnie i dla siebie Nana przyrządziła jajecznicę, którą mieliśmy zagryzać pełnoziarnistym tostem. - Ach, jak przyjemnie - westchnąłem, przysuwając sobie parującą kawę i talerz z gorącą jajecznicą. - Aż żal psuć atmosferę komentowaniem czekoladoholicznego śniadanka, którym rozpoczyna dzień dwójka z moich trzech pociech. - Już skomentowałeś - zauważyła Jannie, której nic nie umknęło. Puściłem do niej oko. Nie miała szans zepsuć mi dziś humoru. Morderca zwany Supermózgiem został ujęty i odsiadywał wyrok w ściśle strzeżonym zakładzie karnym w Kolorado. Mój dwunastoletni syn Damon wciąż się rozwijał - zarówno jako uczeń, jak i członek waszyngtońskiego chóru chłopięcego. Jannie wzięła się do malowania farbami olejnymi, prowadziła też dzienniczek z całkiem zgrabnymi jak na dziewczynkę w jej wieku wpisami i rysunkami. Mały Alex zaczynał przejawiać osobowość - był słodkim trzynastomiesięcznym chłopczykiem i stawiał już pierwsze kroczki. Poznałem ostatnio detektyw Jamillę Hughes, kobietę, której zamierzałem poświęcić więcej uwagi. Szkoda tylko, że mieszkała w Kalifornii, zamiast tu, w Waszyngtonie. Nie upatrywałem w tym jednak przeszkody nie do przeskoczenia. Będę teraz miał trochę czasu na sprawdzenie, czy pasujemy z Jamillą do siebie. Planowałem udać się dzisiaj do George'a Pittmana, szefa wydziału dochodzeniowego

waszyngtońskiej policji, i złożyć rezygnację. A po jej złożeniu wziąć sobie parę miesięcy wolnego. Potem otworzę może prywatną praktykę - jestem w końcu psychologiem - albo zaczepię się w FBI. Biuro złożyło mi już propozycję równie schlebiającą, jak intrygującą. Ktoś zapukał głośno do kuchennych drzwi i nie czekając na reakcję domowników, sam je sobie otworzył. John Sampson. John znał moje plany na dzisiaj, pomyślałem więc, że przyszedł wesprzeć mnie trochę psychicznie w tym przełomowym dniu. Czasami jestem taki naiwny, że aż niedobrze się robi. Rozdział 4 - Cześć, wujku John - wyrecytowali chórem Damon i Jannie, a potem uśmiechnęli się jak dwoje małych niedojd, w które potrafią się przedzierzgnąć w obliczu wielkości, a za taką uznawali Johna Sampsona. John podszedł bez słowa do lodówki i przyjrzał się najnowszym dokonaniom artystycznym Jannie. Próbowała ostatnio kopiować postaci z produkcji nowego twórcy komiksów, Aarona McGurdera, byłego wykładowcy Uniwersytetu Stanu Maryland, który się niedawno skomercjalizował. Drzwiczki lodówki zdobili Huey i Riley Freeman, Caesar i Jazmine DuBois. - Masz ochotę na jajecznicę, John? Usmażą ci ją z cheddarem, tak jak lubisz. - Nana zerwała się z miejsca. Dla Sampsona zrobiłaby wszystko. Jest tak, od kiedy przyprowadziłem go do domu i oznajmiłem, że zostaliśmy przyjaciółmi. Mieliśmy wtedy po dziesięć lat. Od tamtego dnia Nana traktuje Sampsona jak własnego syna. Rodzice Sampsona przesiedzieli w więzieniu okres jego dorastania i praktycznie Nana go wychowała. - Oj nie, nie rób sobie kłopotu - powiedział szybko i zamachał rękami na znak, żeby z powrotem usiadła, ale kiedy mimo wszystko ruszyła do kuchenki, dał za wygraną: - Dobrze, niech będzie, Nana. Z ryżowym tostem. Skręca mnie z głodu, a nikt nie robi takich śniadanek jak ty. - A żebyś wiedział. - Roześmiała się i zapaliła gaz. - Masz szczęście, że jestem ze starej szkoły. Wszyscy macie szczęście. - Wiemy, Nana. - Sampson uśmiechnął się i zwrócił do dzieci: - Muszę pogadać z waszym ojcem. - On składa dzisiaj wymówienie - poinformowała go Jannie.

- Obiło mi się o uszy - odrzekł Sampson. - Mówią już o tym na mieście, piszą na pierwszej stronie „Post”, a i telewizja poruszy pewnie temat w porannym „Today”. - Słyszeliście, co powiedział wujek John - fuknąłem na dzieci. - Już was tu nie ma. Sio! Jannie i Damon przewrócili oczami, naburmuszyli się, ale wstali od stołu, zapakowali książki do plecaków i ruszyli do drzwi. Sojourner Trurh School, do której uczęszczają, mieści się przy Piątej Ulicy, a więc do przejścia mieli pięć przecznic. - Niech się wam nie wydaje, że was tak wypuszczę - zawołałem za nimi. - Gdzie buźki? Wróciły posłusznie, by cmoknąć w policzek Nanę i mnie. A potem cmoknęły jeszcze Sampsona. Naprawdę nie obchodzi mnie, co dzieje się w tym zimnym, niesentymentalnym, postmodernistycznym świecie, ale w naszym domu takie właśnie panują zwyczaje. Podejrzewam, że Bin Ladenanie wycałowano dostatecznie w dzieciństwie. - Mam kłopot - zaczął Sampson, ledwie za dziećmi zamknęły się drzwi. - Czy ja też mam wyjść? - spytała od kuchenki Nana. - Skądże znowu - żachnął się John. - Opowiadałem wam kiedyś o swoim dobrym koledze z wojska. Nazywa się Ellis Cooper, nadal służy. A ściślej, służył. Uznano go za winnego zamordowania trzech kobiet z okolic bazy. Dowiedziałem się o tym od naszych wspólnych znajomych. On sam był tak zaambarasowany, że nie puścił pary z gęby. Nie chciał, żebym wiedział. Do egzekucji zostały mu jakieś trzy tygodnie, Alex. Spojrzałem Sampsonowi w oczy. Zobaczyłem tam jeszcze większy niż zwykle smutek i przygnębienie. - Co zamierzasz, John? - Jedź ze mną do Karoliny Północnej. Porozmawiaj z Cooperem. On nie jest typem mordercy. Znam tego człowieka prawie tak samo dobrze jak ciebie. Ellis Cooper nikogo by nie zabił. - Dobrze wiesz, że musisz tam z Johnem pojechać - odezwała się Nana. - Umówmy się, że to będzie twoja ostatnia sprawa. Obiecaj mi to. Obiecałem. Rozdział 5 O jedenastej pędziliśmy już z Sampsonem międzystanową 1 - 95, wklinowani między kolumny szarżujących, zgrzytających biegami, plujących spalinami ciężarówek z naczepami.

Podróż była dobrą okazją do nadrobienia zaległości. Zajęci własnymi sprawami, potrafiliśmy nie widywać się przez miesiąc, ale potem zawsze spotykaliśmy się i prowadziliśmy długie rozmowy. Tak było od dzieciństwa, które upłynęło nam obu w Waszyngtonie. Na dłużej rozstaliśmy się tylko raz, kiedy Sampsona powołano do wojska i wysłano do południowo - wschodniej Azji, gdzie odsłużył dwie tury; ja przez ten czas studiowałem - najpierw w Georgetown, a potem w Johns Hopkins. - Opowiedz mi o tym swoim koledze z wojska - zaproponowałem. Ja prowadziłem, Sampson siedział w cofniętym do oporu fotelu pasażera, ale kolanami i tak wypychał od spodu deskę rozdzielczą. Znosił to jednak dzielnie i nie dawał po sobie poznać, że mu niewygodnie. - Kiedy się poznaliśmy, Cooper był już sierżantem i chyba zdawał sobie sprawę, że wyżej nie zajdzie, ale się tym nie przejmował, lubił wojsko. Służyliśmy razem w Fort Bragg. Ja byłem tam kotem, Cooper sierżantem od musztry. Zdarzyło się, że przez cztery weekendy z rzędu wyznaczał mi wartę. Parsknąłem śmiechem. - I to wtedy tak się do siebie zbliżyliście? W te wspólne weekendy w koszarach? - Szczerze go wtedy nienawidziłem. Myślałem, że specjalnie się na mnie uwziął. No wiesz, że chce mnie zgnoić, bo nie podoba mu się, że jestem taki wielki. Potem spiknęliśmy się znowu w Wietnamie. - Odpuścił ci tam? - Nie, Cooper to Cooper. U niego nie ma taryfy ulgowej, to prawdziwy służbista, ale jeśli postępujesz zgodnie z regulaminem, jest wobec ciebie w porządku. Właśnie to podobało mu się w armii. Dyscyplina, logika i wystarczy ich przestrzegać, a przeważnie dobrze się na tym wychodzi. Może nie aż tak dobrze, jak by się chciało, lecz w każdym razie nieźle. Powiedział mi, że dla czarnego nie ma jak służba w armii. - Albo w policji - podsunąłem. - Też prawda. - Sampson kiwnął głową. - Pamiętam, jak kiedyś tam, w Wietnamie - ciągnął - luzowaliśmy oddział, który w ciągu trzech miesięcy wytłukł chyba ze dwieście osób. Ci zabici nie byli żołnierzami w pełnym tego słowa znaczeniu, Alex, podejrzewano ich tylko o konszachty z Wietkongiem. Słuchałem. Głos Sampsona brzmiał głucho. - Ten rodzaj operacji wojskowych nazywano wycieraniem podłogi. Wchodzimy raz do jakiejś małej wioski, a tam jest już inny nasz oddział. Oficer piechoty „przesłuchuje” jeńca na oczach kobiet i dzieci, nacinając mu skórę na brzuchu. Sierżant Cooper podszedł do tego

oficera, przystawił mu lufę do łba i powiedział, że jak nie przestanie, to go zastrzeli. Bynajmniej nie żartował. Zastrzeliłby go, nie oglądając się na konsekwencje. On nie zabił tych kobiet z Karoliny Północnej, Alex. Ellis Cooper nie jest typem mordercy. Rozdział 6 Wspaniale się czułem w towarzystwie Sampsona. Zawsze tak było, zawsze będzie. Kiedy zostawiając za sobą Wirginię, wjechaliśmy do Karoliny Północnej, rozmowa zeszła na bardziej optymistyczne i obiecujące tematy. Opowiadałem mu już o Jamilli Hughes, ale chciał dowiedzieć się o niej czegoś ponad to. Czasami upodobaniem do plotkowania przebija Nanę. - Niewiele więcej mam na jej temat do powiedzenia, wielkoludzie. Już wiesz, że poznałem ją, prowadząc sprawę seryjnych morderstw w San Francisco. Współpracowaliśmy ściśle przez jakieś dwa tygodnie. Nie znam jej za dobrze. Ale podoba mi się. Ma ikrę. - I chciałbyś ją poznać bliżej. To widać. - Sampson roześmiał się i klasnął w wielkie jak bochny dłonie. Też się roześmiałem. - Owszem, nie ukrywam. Jamilla jest zamknięta w sobie. Podejrzewam, że musiała się na kimś sparzyć. Może na pierwszym mężu. Nie chciała ze mną o tym rozmawiać. - Widzę, że coś z tego będzie, stary. - Może i będzie. Polubisz ją. Ona da się lubić. John znowu się roześmiał. - Ty masz szczęśliwą rękę do kobiet. Muszę ci to przyznać. - Zmienił temat. - Ale z tej Nany to jest cud natury, co? - O tak. Osiemdziesiąt dwa lata. W życiu byś jej tyle nie dał. Pewnego razu wracam do domu, patrzę, a ona ściąga starą lodówkę po tych schodkach prowadzących na podwórko. Na ceracie. Nie zaczekała na mnie, przecież bym jej pomógł. - A pamiętasz, jak nas przyłapali w Spector's Vinyl na kradzieży płyt? - podchwycił ze śmiechem Sampson. - Ja mam nie pamiętać? Ona do dziś mi to z upodobaniem wytyka. - Nigdy nie zapomnę, jak siedzieliśmy we dwójkę w tej kanciapie kierownika sklepu. Czym to on nas nie straszył za podprowadzenie tych zakichanych singielków, chyba tylko nie karą śmierci, a my nic, trzymamy fason. Prawie śmiejemy się mu w nos. Nagle wpada Nana i zaczyna nas okładać gdzie popadnie. Mnie uderzyła w twarz, wargę mu rozcięła do krwi. Istna furia w napadzie szału.

- Do dzisiaj mam w uszach to jej: „Już wy mnie popamiętacie, ooo, popamiętacie!” - dorzuciłem. - A potem bez słowa protestu patrzyła, jak policjanci wzięli nas za frak i poprowadzili na posterunek. Ani myślała prosić, żeby nas puścili. „To były tylko płyty, Nana” - powiedziałem. Myślałem, że mnie zabije. „Już jedną wargę mi rozkwasiłaś!” - wrzeszczę, a ona: „Ale drugiej jeszcze nie!”. Uśmiechnąłem się do tego wspomnienia sprzed lat. Ciekawe, że sytuacje, które w momencie zaistnienia wcale nie są do śmiechu, stają się takie z perspektywy czasu. - Może właśnie to sprawiło, że wyrośliśmy na ważnych, złych gliniarzy. Ten incydent w sklepie z płytami. Słuszny gniew Nany... Sampson spoważniał. - Nie, mnie nie to sprowadziło na dobrą drogę. To zasługa wojska. Z domu rodzinnego wyniosłem jak najgorsze wzorce. Dzięki Nanie trochę się faktycznie ustatkowałem, ale tak na prawdę to naprostowało mnie dopiero wojsko. Mam dług wdzięczności wobec armii, a także wobec Ellisa Coopera. Do boju! Do boju! Do boju! Rozdział 7 Wjechaliśmy na niegościnny, przygnębiający, ogrodzony wysokim murem teren więzienia centralnego w Raleigh w Karolinie Północnej. Tamtejsze biuro przepustek jest jak więzienie w więzieniu. Otacza je ogrodzenie z ostrej jak brzytwa drucianej siatki oraz śmiercionośna elektroniczna bariera. Wieżyczki obsadzone są uzbrojonymi po zęby strażnikami. Więzienie centralne jako jedyne w Karolinie Północnej wykonuje wyroki śmierci. W tym czasie odbywało tam karę ponad tysiąc osadzonych, w tym aż dwustu dwudziestu w celach śmierci. - Straszne miejsce - powiedział Sampson, kiedy wysiadaliśmy z wozu. Był bardzo nieswój, jakiś przygaszony; jeszcze nigdy go takim nie widziałem. Ja też nie przepadałem za wizytami w więzieniu centralnym. W głównym budynku panowała klasztorna cisza, tu również obowiązywały najdalej posunięte środki bezpieczeństwa. Najpierw kazano nam czekać między dwoma furtami ze stalowych prętów, potem sprawdzono nas wykrywaczem metalu i zażądano okazania dokumentów tożsamości ze zdjęciem oraz odznak. Od kontrolującego nas strażnika dowiedzieliśmy się, że w więziennych warsztatach wytwarzane są najlepsze w Karolinie Północnej tablice rejestracyjne. Chyba dobrze wiedzieć.

Jak w każdym więzieniu o zaostrzonym rygorze były tu setki stalowych drzwi pilnowanych przez strażników. Osadzonym wolno było opuszczać cele tylko w kajdankach, ze skutymi nogami i pod eskortą strażników. Wpuszczono nas w końcu na oddział skazanych na śmierć i zaprowadzono do sierżanta Coopera. W tej sekcji więzienia każdy blok składał się z szesnastu pojedynczych cci - ośmiu na dole i ośmiu na górze - oraz ze wspólnej sali dziennej. Królował tu urzędowy kolor zwany kanarkowym. - John Sampson, a więc jesteś - powiedział Ellis Cooper, dostrzegłszy nas stojących w wąskim korytarzyku prowadzącym do pokoju widzeń. Otworzono drzwi i dwaj uzbrojeni strażnicy wpuścili nas do środka. Wstrzymałem oddech i próbowałem nie okazywać po sobie, jak bardzo jestem poruszony. Cooper ręce i nogi miał skute łańcuchami. Przywodził na myśl wielkiego muskularnego niewolnika. Sampson podszedł i uścisnął go. Cooper miał na sobie pomarańczowy kombinezon, jaki noszą wszyscy osadzeni w celach śmierci. „Jak dobrze cię widzieć” - powtarzał. Kiedy te dwa wielkoludy w końcu się od siebie odsunęły, Cooper miał zaczerwienione oczy i wilgotne policzki. Oczy Sampsona pozostały suche. Nigdy nie widziałem, żeby John płakał. - To największa niespodzianka, jaka od dłuższego czasu mnie spotkała - powiedział Cooper. - Nie myślałem, że po procesie ktoś jeszcze do mnie zajrzy. Dla większości znajomych jestem już martwy. - Przyprowadziłem ze sobą kogoś. To detektyw Alex Cross - powiedział Sampson, odwracając się do mnie. - Najlepszy ze znanych mi speców od śledztw w sprawie zabójstw. - Takiego mi właśnie trzeba - powiedział Cooper, ściskając moją dłoń. - Najlepszego. - No to opowiadaj o tej całej paranoi. Wszystko po kolei - powiedział Sampson. - Od początku do końca. Swoją wersję, Coop. Sierżant Cooper kiwnął głową. - Chętnie. Ulży mi, kiedy wygadam się przed kimś, kto do tej pory nie wierzy, że zamordowałem te trzy kobiety. - Nie byłoby nas tutaj, gdybyśmy w to wierzyli - zauważył Sampson. - Ty tych kobiet nie zamordowałeś. - W piątek była wypłata - zaczął Cooper. - Jakieś licho mnie podkusiło i zamiast iść prosto do domu, gdzie czekała na mnie Marcia - to moja dziewczyna - skręciłem po drodze do kantyny. Wypiłem tam parę drinków i koło ósmej zadzwoniłem do Marcii. Nie odbierała. Pomyślałem, że położyła na mnie krzyżyk i wyszła gdzieś sama. Wypiłem jeszcze jednego

drinka z dwoma kumplami i koło dziewiątej znowu zadzwoniłem do domu. Marcii wciąż nie było. Strzeliłem sobie jeszcze ze dwa głębsze i postanowiłem wracać do domu piechotą. Dlaczego piechotą? Bo zdawałem sobie sprawę, że trochę mnie znosi z kursu. Zresztą do domu miałem niewiele ponad milę. Dotarłem tam po dziesiątej. Marcii wciąż nie było. Włączyłem telewizor. Leciała transmisja z meczu koszykówki drużyn uniwersyteckich - North Carolina grała z Duke. Lubię kibicować przeciwko Duke'om i trenerowi K. Zacząłem oglądać. Około jedenastej usłyszałem, jak otwierają się drzwi wejściowe. Byłem pewien, że to Marcia wróciła. Krzyknąłem: „Gdzie byłaś?”. Zamiast niej do pokoju wpadło z tuzin chłopa z żandarmerii wojskowej, a za nimi śledczy Jacobs z CID - no, wiecie, z wojskowego wydziału dochodzeń kryminalnych. Niedługo potem znaleźli podobno na moim strychu nóż wieloczynnościowy RTAK i ślady niebieskiej farby, którą pomalowano te kobiety. No i aresztowali mnie pod zarzutem popełnienia morderstwa. Ellis Cooper najpierw zerknął na Sampsona, a potem zajrzał mi głęboko w oczy. Po chwili podjął: - Nie zabiłem tych kobiet. Chociaż wciąż nie chce mi się w to wierzyć, ktoś najwyraźniej wrobił mnie w te morderstwa. Tylko dlaczego? To bez sensu. Nie mam wrogów. Przynajmniej tak mi się wydaje. Rozdział 8 Thomas Starkey, Brownley Harris i Warren Griffin poznali się, służąc razem w Wietnamie, i od tamtego czasu, czyli od ponad trzydziestu lat, pozostawali najlepszymi przyjaciółmi. Co dwa miesiące wyprawiali się pod wodzą Thomasa Starkeya do prymitywnej, zbitej z drewnianych bali chaty na Kennesaw Mountain w Georgii i spędzali tam długi weekend. Był to masochistyczny rytuał, który autorytatywną decyzją Starkeya mieli celebrować dopóty, dopóki ostatni z nich nie zejdzie z tego świata. Zajmowali się tam wszystkim, czego nie mogli robić w domu. Słuchali na cały regulator muzyki z lat sześćdziesiątych - Doorsów, Cream, Hendriksa, Blind Faith, Jefferson Airplane. Zalewając się piwem i bourbonem, piekli na grillu soczyste befsztyki z polędwicy, które spożywali następnie ze świeżą kukurydzą, cebulką, pomidorami oraz pieczonymi ziemniakami podlanymi obficie topionym masełkiem i kwaśną śmietaną. Kurzyli drogie kubańskie cygara. Mieli z tego niebywałą frajdę. - Jak leciała ta stara reklama piwa? - spytał Harris, kiedy usiedli po kolacji na werandzie od frontu. - Wiecie, o której mówię.

- Lepsze już być nie może - odparł Starkey, strzepując gruby wałek popiołu z cygara na podłogę z szerokich desek. - Chociaż moim zdaniem piwo było gówniane. Nie pamiętam nawet, jak się nazywało. Może dlatego, że jestem teraz trochę wstawiony i porządnie przymulony. - Żaden z nich w to nie uwierzył. Thomas Starkey nigdy nie tracił nad sobą kontroli, zwłaszcza kiedy sam mordował albo wydał taki rozkaz. - Każdy z nas wypełnił swój obywatelski obowiązek, panowie. Zapracowaliśmy sobie na to - podjął Starkey i wzniósł kuflem toast; stuknęli się. - Wszystko, co teraz mamy, słusznie nam się należy. - Jeszcze jak zapracowaliśmy. Dwie, a może i trzy zagraniczne wojny - podchwycił Harris. - Inne nasze dokonania z ostatnich paru lat. Rodziny. W sumie jedenaścioro potomstwa. Plus to, do czegośmy doszli w tym wielkim, złym, cywilnym świecie. Nigdy bym się nie spodziewał, że będę kasował półtorej setki rocznie. Stuknęli się znowu ciężkimi kuflami. - Dobrze się spisaliśmy, chłopaki. I możecie mi wierzyć albo nie, ale może być tylko lepiej - powiedział Starkey. Tam, gdzie spotykają się weterani, rozmowa zawsze schodzi w końcu na odbyte kampanie. Tu też nie było inaczej. Posypały się wspominki z Grenady, Mogadiszu, z wojny w Zatoce, ale głównie z Wietnamu. Starkey wspominał z nostalgią, jak urządzili kiedyś jednej Wietnamce - oczywiście sympatyczce Wietkongu - „przejażdżkę łodzią podwodną”. Rozebrali kobietę do naga i przywiązali plecami do deski. Harris okutał jej głowę ręcznikiem. Na ten ręcznik pryskali powoli wodą z beczki. Kiedy ręcznik dobrze już nasiąkł, kobieta zmuszona była oddychać wodą. Jej płuca i żołądek bardzo szybko się nią napełniły. Wtedy Harris skoczył jej na piersi, żeby tę wodę wycisnąć. Kobieta zaczęła mówić, ale, oczywiście, nie dowiedzieli się od niej niczego, czego już by nie wiedzieli. Zawlekli ją więc do drzewa kaki, które wydaje słodkie owoce i jest zawsze oblepione hordami wielkich żółtych mrówek. Przywiązali mama - san do tego drzewa, zapalili cygara z marihuaną i przyglądali się, jak jej puchnące od ukąszeń ciało nabrzmiewa do monstrualnych rozmiarów. Kiedy kobieta wyglądała już jak nadmuchany do granic rozciągliwości balon, który zaraz trzaśnie, podłączyli do niej kabel telefonu polowego i porazili śmiertelnie prądem elektrycznym. Starkey zawsze powtarzał, że było to najbardziej kreatywne ze wszystkich zabójstw. - Ta suka z Wietkongu, terrorystka jedna, zasłużyła sobie na to. Brownley Harris zaczął wspominać „szalone minuty”. Jeśli jakaś wietnamska wioska witała ich ogniem, to choćby to był jeden wystrzał, urządzali jej „szaloną minutę”.

Rozpętywało się piekło, bo te strzały dowodziły, że wioska sprzyja Wietkongowi. Po „szalonej minucie” wioskę, a raczej to, co z niej zostało, równało się z ziemią. - Chodźmy do nory, chłopaki - zaproponował Starkey. - Mam ochotę na film. I nawet wiem jaki. - Jakiś dobry? - spytał z uśmiechem Brownley Harris. - Powiem ci tylko, że włos się jeży na głowie. „Hannibal” to przy nim pierdnięcie po kukurydzy. Takiego przerażającego filmu jeszcze nie widziałeś. Rozdział 9 Przeszli wszyscy trzej do nory, swojego ulubionego zakątka chaty. Przed laty, w Wietnamie, trio to działało pod kryptonimem Trzy Ślepe Myszki. Stanowili tam elitę wojskowych zabójców - robili, co im kazano, nie zadawali nigdy kłopotliwych pytań, rozkaz był dla nich rozkazem. Od tamtego czasu prawie nic się nie zmieniło. W tym, czym się zajmowali, nie mieli sobie równych. Dowodził, tak jak w Wietnamie, Starkey. Był z nich wszystkich najinteligentniejszy i najbardziej bezwzględny. Fizycznie Starkey przez te lata niewiele się zmienił. Miał sześć stóp i jeden cal wzrostu, trzydzieści trzy cale w pasie i opaloną, ogorzałą twarz adekwatną do swoich pięćdziesięciu pięciu lat. W blond włosach pojawiły się już pasemka siwizny. Rzadko się śmiał, ale kiedy już to robił, wszyscy śmiali się z nim. Brownley Harris był krępy, miał pięć stóp i osiem cali wzrostu, pięćdziesiąt jeden lat i proporcjonalną figurę, co mogło dziwić, zważywszy na ilości piwa, które w siebie wlewał. Nad brązowymi, głęboko osadzonymi oczami pieniły mu się gęste, krzaczaste, niemal zrośnięte brwi, włosy, nadal czarne, choć tu i ówdzie przyprószone już siwizną, strzygł po wojskowemu, na zapałkę. Warren „Kot” Griffin był z nich najmłodszy i wciąż najbardziej impulsywny. Z respektem odnosił się do obu towarzyszy, a zwłaszcza do Starkeya. Griffin miał sześć stóp i dwa cale wzrostu, był szczupły i przypominał ludziom, zwłaszcza starszym kobietom, piosenkarza folkowego, Jamesa Taylora. Jasnoblond włosy, długie po bokach, na czubku głowy już mu się jednak przerzedzały. - A ja tam lubię tego Hannibala Kanibala - powiedział Griffin, kiedy wchodzili do nory. - Szczególnie ostatnio, kiedy Hollywood zrobiło z niego równego faceta. Zabija tylko tych, co nie umieją się zachować albo nie gustują w sztukach pięknych. No i co w tym złego? - Z ust mi to wyjąłeś - mruknął Harris.

Starkey zamknął drzwi i wsunął kasetę do magnetowidu. Lubił atmosferę nory. Stały tu trzy obite skórą fotele, trzydziestosześciocalowy telewizor Phillipsa oraz rzeźbiona szafa z poukładanymi chronologicznie kasetami. - Zaczynamy seans - powiedział Starkey. - Zgasić światło. Pierwsze ujęcie było trochę rozchybotane, filmowane z ręki. Trzymający kamerę operator zbliżał się do małego, skromnego domku z czerwonej cegły. W kadrze pojawił się na moment drugi mężczyzna, ale zaraz się wycofał. Operator podchodził coraz bliżej i po chwili przystawił niemal obiektyw do brudnej, upstrzonej przez muchy szyby okna widokowego living roomu. Siedzące w pokoju trzy kobiety śmiały się i gawędziły w najlepsze, zupełnie nieświadome tego, że są obserwowane przez trzech obcych mężczyzn, a do tego filmowane. - Zwróćcie uwagę, że ujęcie wstępne to długi najazd kamery bez jednego cięcia - powiedział Harris. - Operator, mówię to bez fałszywej skromności, jest geniuszem. - Tak, artysta z ciebie, bez dwóch zdań - przyznał Griffin. - Widać, że drzemią w tobie ukryte talenty. Kobiety, wszystkie po trzydziestce, były teraz widoczne jak na dłoni. Sączyły białe wino, śmiały się, „babski wieczór” wyraźnie się rozkręcał. Były w szortach i miały zgrabne nogi, które zdecydowanie zasługiwały na pokazywanie. Barbara Green wyciągnęła nogę przed siebie i dotknęła palców u stopy, zupełnie jakby wiedziała, że jest filmowana i krygowała się przed obiektywem. Trzęsąca się kamera oderwała się od okna i operator ruszył z nią naokoło domku. Zatrzymał się na tyłach, przed drzwiami kuchennymi. Teraz do obrazu dołączył dźwięk. Jeden z intruzów zabębnił pięścią w aluminiowe drzwi siatkowe. - Już idę! - dobiegło ze środka. - Kto tam? Ooooch, żeby to był Russell Crowe. Widziałam niedawno „Piękny umysł”. Ten facet sam jest piękny. - Niestety, proszę pani, to nie Russell Crowe - odezwał się Brownley Harris, który był operatorem kamery. Tanya Jackson otworzyła drzwi i oniemiała. Stała tak ułamek sekundy. Potem Thomas Starkey poderżnął jej nożem wieloczynnościowym gardło. Kobieta zacharczała, osunęła się na kolana, a następnie padła na twarz. Uderzając czołem o linoleum w czarno - oliwkową kratę, już nie żyła. - Ktoś tu jest bardzo dobry w posługiwaniu się nożem - powiedział Harris do Starkeya. - Tyle lat, a jeszcze nie wyszedłeś z wprawy. - Wypili po łyku piwa i patrzyli dalej. Krwawiące, podrygujące konwulsyjnie ciało Tanyi Jackson zjechało w dół kadru i zniknęło pod dolną krawędzią ekranu, trzymana w ręku kamera przemknęła przez kuchnię i

zajrzała do salonu. Ścieżka dźwiękowa wzbogaciła się teraz o lecący z radia skoczny kawałek Destiny's Child. - Co tu robicie?! - krzyknęła siedząca na sofie Barbara Green i przestraszona zwinęła się w kłębek. - Kim jesteście? Gdzie Tanya? W następnej chwili Starkey był już przy niej z nożem. Zrobił potem głupią minę do kamery, szczerząc zęby w niesamowitym uśmiechu. Maureen Bruno dopadł w kuchni i wbił jej nóż RTAK po rękojeść w plecy. Wyrzuciła w górę obie ręce, jakby się poddawała. Kamera skierowała się teraz na Warrena Griffina, który szedł na końcu. To on niósł puszkę z farbą i on pomalował trzem ofiarom twarze i torsy na niebiesko. Koledzy siedzący w norze swojej chaty obejrzeli film jeszcze dwa razy. Po trzecim seansie Thomas Starkey wyjął kasetę z magnetowidu. - Proszę, proszę - powiedział i cała trójka wzniosła kufle. - Zamiast się starzeć, stajemy się coraz lepsi. Rozdział 10 Do boju! Rankiem wjeżdżaliśmy z Sampsonem do Fort Bragg w Karolinie Północnej, by zainicjować tam śledztwo w sprawie niebieskich morderstw. Po niebie przelatywały tam i z powrotem C - 130 albo C - 141. Skręciłem z Ali American Freeway w Reilly Road. O dziwo, bazy nie otaczał kordon bezpieczeństwa - nie było tu ogrodzenia, nie było głównej bramy, tylko posterunki przy drogach dojazdowych. Wojsko zezwalało miejscowym kierowcom, którzy chcieli się przedostać z jednego końca Bragg na drugi, na korzystanie z wewnętrznych dróg bazy. Zmieniło się to po 11 września. Sama baza ciągnęła się dwadzieścia pięć mil ze wschodu na zachód i dziesięć mil z północy na południe. Stacjonowały w niej jednostki bojowe gotowe do przerzucenia w ciągu osiemnastu godzin w dowolny rejon świata. Personel miał tu zapewnione wszystkie rozrywki: kina, kluby jeździeckie, muzeum, dwa pola golfowe, nawet lodowisko. Za jednym z nowych posterunków zobaczyliśmy dwie tablice informacyjne. Jedna z nich głosiła: WITAMY W FORT BRAGG, KAROLINA PÓŁNOCNA, BAZIE AMERYKAŃSKICH SIŁ POWIETRZNYCH I SPECJALNYCH. Tekst widniejący na drugiej był chyba wspólny dla wszystkich baz USA na całym świecie: WJEŻDŻASZ NA TEREN WOJSKOWY I OD TEJ CHWILI JESTEŚ OBOWIĄZANY PODDAĆ SIĘ REWIZJI OSOBISTEJ NA KAŻDE ŻĄDANIE.

Była wczesna jesień, słońce mocno jeszcze przygrzewało i w powietrzu unosił się kurz. Gdziekolwiek spojrzeć, biegnące truchtem oddziałki spoconych żołnierzy, niektóre przyśpiewujące sobie do taktu. I hummery. Zatrzęsienie hummerów. - Do boju! - powiedziałem do Sampsona. - Pozazdrościć ducha walki - uśmiechnął się. - Ja najchętniej zrobiłbym w tył zwrot. Przez resztę dnia rozmawialiśmy z facetami w maskujących mundurach polowych i wyglansowanych butach. Moje koneksje z FBI pomagały otwierać drzwi, które bez nich pozostałyby dla nas zamknięte. Ellis Cooper miał mnóstwo przyjaciół i większość z nich, na wieść o tym, że jest podejrzany o wielokrotne morderstwo, była wstrząśnięta. Jeszcze teraz niewielu dawało wiarę, że byłby zdolny do dokonania tej rzezi, i to z takim okrucieństwem. Wyjątek stanowiło dwóch podoficerów sił specjalnych, których kiedyś szkolił. Powiedzieli nam, że Cooper znęcał się nad nimi psychicznie. Najbardziej rozmowny był starszy szeregowy Steve Hall: - Sierżant lubił się na nas wyżywać. To żadna tajemnica. Parę razy dopadł mnie samego. Zaprawił mnie w bok, poprawił kolanem. Wiedziałem, że tylko czeka, aż się odwinę, ale nie dałem się sprowokować. Wcale mnie nie dziwi, że kogoś zabił. - Zwyczajne gorzkie żale mięczaków - skwitował Sampson opinie adeptów szkółki. - Coop ma swoje narowy i sprowokowany potrafi zaleźć za skórę. To jeszcze nie świadczy, że zabił te trzy tutejsze kobiety i pomalował je na niebiesko. Wyczuwałem ogromną sympatię i respekt, jakimi Sampson darzył Ellisa Coopera. Nieczęsto odkrywał tę stronę swej natury. Jego matka była narkomanką i dilerką, miał trzy latka, kiedy ojciec ich opuścił. Sentymentalny bywał tylko czasem wobec Nany, dzieciaków, no i może jeszcze mnie. - Co myślisz o tej całej paranoi? - spytał w końcu. Nie odpowiedziałem od razu. - Za wcześnie, żeby wyrobić sobie jakiś sąd, John. Wiem, że cię ponosi w sytuacji, kiedy twojemu przyjacielowi zostały trzy tygodnie życia. Jedno nie ulega wątpliwości: w Fort Bragg nie jesteśmy mile widziani. Wojsko woli rozwiązywać swoje problemy we własnym zakresie. Trudno będzie wyciągnąć od nich informacje, których nam trzeba, jeśli chcemy naprawdę pomóc Cooperowi. Co do samego Coopera, to instynktownie mu wierzę. Tylko kto chciałby zadawać sobie tyle trudu, żeby go w ten sposób pogrążyć? To się kupy nie trzyma.

Rozdział 11 Powoli oswajałem się z tymi C - 130 i C - 141 przelatującymi wciąż nad głową. Do artylerii walącej na poligonie pod Fort Bragg też. Ta kanonada zaczynała mi się nawet kojarzyć z podzwonnym dla Ellisa Coopera. Po szybkim lunchu przy Bragg Boulevard pojechaliśmy z Sampsonem na umówione spotkanie z kapitanem Donaldem Jacobsem, inspektorem z CID - wydziału dochodzeń kryminalnych armii. Od początku prowadził śledztwo w sprawie tych morderstw i w trakcie przewodu sądowego był głównym świadkiem oskarżenia. Rzuciło mi się w oczy, że z wewnętrznych dróg Fort Bragg korzysta sporo cywilnych kierowców. Nawet teraz każdy mógł tu wjechać bez zwracania na siebie uwagi. Siedziba CID znajdowała się w części administracyjnej bazy. Był to budynek z czerwonej cegły, wyróżniający się bardziej współczesną architekturą i sterylnym wyglądem spośród tradycyjnych budowli z lat dwudziestych i trzydziestych. Kapitan Jacobs przyjął nas w gabinecie. Zamiast munduru, w którym spodziewałem się go zobaczyć, miał na sobie sportową koszulę w czerwoną kratę i spodnie khaki. Typowy wyluzowany, wylewny facet pod pięćdziesiątkę w dobrej kondycji fizycznej. - W czym mogę panom pomóc? - spytał. - Wiem, że są osoby, które nie wierzą w winę Ellisa Coopera. Dobrze się zapisał w pamięci wielu adeptów szkółki, w której był instruktorem musztry. Wiem również, że panowie cieszycie się w Waszyngtonie opinią wytrawnych detektywów. Od czego zatem zaczniemy? - Proszę nam opowiedzieć o tych morderstwach - odrzekł Sampson. Nie ustalaliśmy tego, ale wyczułem, że tutaj, w bazie, chce wziąć na siebie rolę detektywa prowadzącego. Kapitan Jacobs kiwnął głową. - Bardzo proszę. Jeśli panowie pozwolą, będę nagrywał naszą rozmowę. Przykro mi, ale moim zdaniem on to zrobił, panowie detektywi. Uważam, że to sierżant Cooper zamordował te trzy kobiety. Przyznaję, nie wiem, co nim kierowało. A już zupełnie nie pojmuję, co miała symbolizować ta niebieska farba, którą pomalował ciała ofiar. Może pan potrafi to wyjaśnić, doktorze Cross. Wiem za to, że większość mieszkańców Bragg nie otrząsnęła się jeszcze z szoku, jaki wywołały brutalność i bezsens tej zbrodni. - To znaczy, że swoją obecnością rozdrapujemy niezabliźnione rany - mruknął Sampson. - Przepraszam, kapitanie.

- Nie ma za co. - Jacobs machnął ręką. - Jak już wspomniałem, sierżant Cooper ma swoich sympatyków. Z początku sam skłonny byłem mu wierzyć. Śledztwo potwierdzało jego wersję wydarzeń. Ponadto miał wzorowy przebieg służby. - I co kazało panu zmienić front? - spytał Sampson. - O, do diabła, na to złożyło się wiele czynników, detektywie. Testy DNA, dowody znalezione na miejscu zbrodni i nie tylko tam. Zeznania świadków, którzy widzieli go wtedy pod domem Jacksonów, chociaż on przysięgał, że jego noga tam me postała. Nóż wieloczynnościowy znaleziony na jego stryszku, który okazał się narzędziem zbrodni, i jeszcze parę innych faktów. - Może pan to uściślić? - poprosił Sampson. - Jakich innych faktów? Kapitan Jacobs westchnął, wstał i podszedł do oliwkowozielonej szafki na akta. Wysunął górną szufladę, wyjął z niej teczkę i wrócił z nią do nas. - Rzućcie na to okiem, panowie. Może i was przekonają. - Rozłożył na biurku kilkanaście fotografii zrobionych na miejscu zbrodni. Nie pierwszy raz oglądałem takie zdjęcia, ale mimo to przeszedł mnie dreszcz. - Tak znaleziono te trzy kobiety. Zdjęć, które tu panom prezentuję, nie pokazywano na procesie, żeby nie ranić ponad potrzebę uczuć pogrążonych w żałobie rodzin. Prokurator okręgowy i bez nich miał aż nadto dowodów, by uzyskać dla sierżanta Coopera wyrok skazujący. Leżące przed nami fotografie były najbardziej przerażającym i obrazowym dowodem w sprawie, jaki dotąd widziałem. Okazało się, że ciała wszystkich trzech kobiet znaleziono nie tam, gdzie każda z nich została zamordowana, lecz w salonie, na dużej sofie obitej kwiecistym materiałem. Od razu rzucało się w oczy, że zabójca pieczołowicie, z dbałością reżysera upozował trupy. Twarz Tany i Jackson wciśnięta była w krocze Barbary Green; twarz pani Green w krocze Maureen Bruno. Na niebiesko pomalowano im nie tylko twarze, ale i krocza. - Najwyraźniej Cooper był przekonany, że te trzy kobiety są kochankami. Może tak w istocie było, może nie, on w każdym razie uważał, że z tego właśnie powodu Tanya odrzuca jego zaloty. I dlatego zrobił, co zrobił. Do tej pory siedziałem cicho, teraz zabrałem głos. - Te zdjęcia z miejsca zbrodni, choć rzeczywiście przerażające i obsceniczne, nie dowodzą jeszcze winy Ellisa Coopera. Kapitan Jacobs pokręcił głową.

- Widzę, że nie wyraziłem się jasno. To nie są kopie fotografii zrobionych przez policję. To polaroidy, które Cooper zrobił sam. Znaleźliśmy je w jego domu razem z nożem. Donald Jacobs spojrzał na mnie, potem na Sampsona. - Wasz przyjaciel, panowie, zamordował te kobiety. Teraz wracajcie, skąd przyjechaliście, i pozwólcie tutejszej społeczności otrząsnąć się ze skutków tej tragedii. Rozdział 12 Nie zastosowaliśmy się do sugestii kapitana Jacobsa i nie wyjechaliśmy z Karoliny Północnej. Mało tego - rozmawialiśmy dalej z każdym, kto tylko był skłonny z nami rozmawiać. Od pewnego sierżanta usłyszałem coś interesującego, choć nie w związku ze sprawą. Powiedział mi mianowicie, że fala patriotyzmu, która wzięła swój początek 11 września i przetacza się teraz przez kraj, w Fort Bragg jest praktycznie niezauważalna. „My zawsze tacy byliśmy!” - powiedział z dumą. Sam to zauważyłem i muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem. Nazajutrz obudziłem się wcześnie, o piątej, i nie wiedziałem, co ze sobą począć. Z braku innego zajęcia zacząłem rozmyślać o sprawie, która miała być moją ostatnią. I cóż mi się trafiało? Człowiek skazany za trzy potworne morderstwa twierdzi, że ich nie popełnił. A który zbrodniarz przyznaje się do winy? Przed oczami stanął mi Ellis Cooper w celi śmierci w Raleigh i to mnie zmobilizowało. Wstałem, włączyłem laptopa, zalogowałem się w sieci i przystąpiłem do wstępnego rozpoznania. Charakterystyczna była ta niebieska farba, którą pomalowano ofiary. W bazie danych VICAP znalazłem trzy inne przypadki morderstw, których ofiary pomalowano, ale na tym kończyły się wszelkie podobieństwa. Następnie przejrzałem wszystko, co udało mi się znaleźć o kolorze niebieskim. Moją uwagę przyciągnęła informacja o Grupie Niebieskiego Człowieka, artystach performance, którzy zaczynali w Nowym Jorku przedstawieniem „Tubes”, potem występowali z nim w Bostonie, Chicago i Las Vegas. Spektakl obejmował elementy muzyki, teatru, sztuki performance, nawet wodewilu. Artyści występowali ubrani od stóp do głów na niebiesko. Może był to jakiś punkt zaczepienia, może nie - za wcześnie o tym mówić. Z Sampsonem spotkałem się na śniadaniu w Holiday Inn, gdzie się zatrzymaliśmy - dokładniej, w Holiday Inn Bordeaux. Zjedliśmy szybko i pojechaliśmy do sąsiadującego z bazą osiedla, gdzie popełnione zostały morderstwa. Była to enklawa skromnych domków

jednorodzinnych, każdy z małą wstęgą trawnika od frontu, niektóre z plastikowym brodzikiem na tyłach posesji. Po obu stronach ulicy parkowały samochody popularnych marek. Większa część poranka i wczesnego popołudnia upłynęła nam na chodzeniu od drzwi do drzwi i ciągnięciu za język członków hermetycznej społeczności, w której żyła Tanya Jackson. Mieszkali tu głównie cywilni pracownicy bazy i służący w niej wojskowi, tak więc w połowie domów, do których pukaliśmy, nikogo o tej porze nie było. Rozmawiałem właśnie na ganku jednego z domów z kobietą około czterdziestki, kiedy zobaczyłem nadbiegającego Sampsona. Chyba coś miał. - Alex, chodź! - wołał z daleka. - Szybko. Bez ciebie się nie obejdzie! Rozdział 13 Dogoniłem Sampsona. - Co jest? Masz coś? - Coś dziwnego. To może być przełom - wysapał. Zatrzymaliśmy się przed jeszcze jednym małym domkiem. Sampson zapukał do drzwi. Kobieta, która prawie natychmiast nam otworzyła, miała niewiele ponad pięć stóp wzrostu, za to ważyła spokojnie z dwieście funtów, nie wiem, czy nawet nie z dwieście pięćdziesiąt. - To mój partner, detektyw Cross - powiedział Sampson. - Mówiłem pani o nim. To pani Hodge. - Anita Hodge - przedstawiła się kobieta, ściskając mi rękę. - Miło mi pana poznać. - Zerknęła z uśmiechem na Sampsona. - Miał pan rację. Wykapany Ali za młodu. Przeszliśmy za panią Hodge przez pokój dzienny, gdzie dwaj mali chłopcy grali w gry wideo, a potem wąskim korytarzykiem dotarliśmy do sypialni. Przed komputerem Gateway siedział tam w fotelu na kółkach chłopiec mniej więcej dziesięcioletni. Na ścianie za jego plecami wisiały błyszczące fotografie ponad dwóch tuzinów baseballistów pierwszej ligi. Chłopiec obejrzał się na nas z błyskiem rozdrażnienia w oku. - Czego znowu? - burknął. - To skrót od „wynocha stąd, bo jestem zajęty”. - To Ronald Hodge - powiedział Sampson. - Ronaldzie, to detektyw Cross. Mówiłem ci o nim przed chwilą. Chłopiec kiwnął głową, ale milczał. Dalej łypał na mnie spode łba.

- Ronaldzie, zechciałbyś powtórzyć w obecności detektywa Crossa to, co mi powiedziałeś? - poprosił Sampson. - Bardzo nam na tym zależy. Chłopiec przewrócił oczami. - Opowiadałem to już wcześniej tamtym policjantom. Mam tego po dziurki w nosie. Zresztą i tak nikogo nie obchodzi, co ja mówię. - Ronaldzie - wtrąciła się jego matka. - Dobrze wiesz, że tak nie jest. - Powtórz mi to, proszą - zwróciłem się do chłopca. - To może być bardzo ważne. Chcę to usłyszeć z twoich ust. Chłopiec ściągnął brwi i dalej kręcił głową, wciąż patrząc mi prosto w oczy. - Tamci policjanci nie uznali tego za ważne. Popaprańcy. - Ronaldzie - żachnęła się matka - jak ty się wyrażasz? Wiesz, że nie lubię, kiedy tak się zachowujesz i używasz takich słów. - Dobra, dobra - mruknął. - Powtórzę jeszcze raz - dodał i zaczął opowiadać o tym wieczorze, kiedy zamordowano Tanyę Jackson, i co wtedy widział. - Siedziałem do późna, chociaż mi nie wolno. Grałem na komputerze... - Urwał i spojrzał na matkę. Kiwnęła głową. - Już ci darowałam. Rozmawialiśmy na ten temat. Mów lepiej, co widziałeś, bo zaczynasz mi działać na nerwy. Chłopiec uśmiechnął się po raz pierwszy i podjął swoją relację. Chyba chciał się po prostu podroczyć trochę ze słuchaczami. - Z mojego okna widać podwórko Jacksonów. Jest zaraz za narożnikiem domu Hartów. Zauważyłem tam kogoś. Było ciemno, ale widziałem, jak się porusza. Trzymał coś, jakby kamerę. Zaciekawiło mnie, co też może filmować po ciemku. Podjechałem do okna, patrzę, a tam jest ich trzech. Na podwórku pani Jackson. Tak powiedziałem policji. Trzech facetów. Widziałem ich tak, jak teraz widzę was dwóch w swoim pokoju. I oni kręcili film. Rozdział 14 Poprosiłem Ronalda Hodge'a o powtórzenie tego jeszcze raz. Powtórzył. Dokładnie, niemal słowo w słowo. Mówiąc, patrzył mi prosto w oczy. Powieka mu nawet nie drgnęła, głos nie zadrżał. Było dla mnie jasne, że chłopca dręczy wspomnienie tego, czego był świadkiem, i że nadal się boi. Bardzo musiała mu doskwierać świadomość, że

to, co widział tamtej nocy, okazało się preludium do morderstwa popełnionego w domu sąsiadów. Przeszliśmy potem z Anitą Hodge do kuchni. Poczęstowała nas niesłodzoną mrożoną herbatą, do której wrzuciła grube plastry cytryny. Powiedziała nam, że Ronald urodził się z rozszczepieniem kręgosłupa i jest sparaliżowany od pasa w dół. - Co pani myśli o tym, co opowiedział nam Ronald? - spytałem. - Ja mu wierzę. A przynajmniej wierzę, że on mówi to z pełnym przekonaniem. To mogła być gra cieni, cokolwiek, ale Ronald jest przeświadczony, że widział trzech mężczyzn i że jeden z nich miał kamerę. Upiera się przy tym od samego początku. Niesamowite. Jak w tym starym filmie Hitchcocka. - „Okno na podwórze” - powiedziałem. - James Stewart siedzi w domu ze złamaną nogą, wygląda z nudów przez okno i w pewnym momencie dochodzi do przekonania, że widzi, jak u sąsiadów z przeciwka popełniane jest morderstwo. - Zerknąłem na Sampsona, aby się upewnić, czy nie przeszkadza mu, iż tym razem ja zadaję pytania. Kiwnął głową, że wszystko w porządku. - A wracając do detektywów z Fayetteville, pani Hodge. Przesłuchali Ronalda i co dalej? Wrócili? Pokazał się tu jakiś policjant? Ktoś z Fort Bragg? Dlaczego Ronald nie zeznawał na rozprawie? Pokręciła głową. - Zadaję sobie te same pytania. Mój były mąż też. Parę dni potem zajrzał do nas inspektor z CID. Kapitan Jacobs. Porozmawiał chwilę z Ronaldem i na tym się skończyło. Nikt więcej się nie zjawił, nie wezwano go na świadka. Dopiliśmy mrożoną herbatę - pyszna była - i uznaliśmy, że na dziś wystarczy. Było po piątej i wydawało nam się, że zrobiliśmy jednak krok do przodu. Po powrocie do Holiday Inn Bordeaux zadzwoniłem do Nany i dzieciaków. Wszystko było u nich w porządku. Przypomnieli mi, że prowadzę „ostatnią sprawę tatusia”. Zapewniłem ich, że pamiętam. Zjedliśmy z Sampsonem kolację w hotelowej restauracji, wypiliśmy po dwa piwa i rozeszliśmy się do swoich pokoi. Zadzwoniłem od siebie do Jamilli. W Kalifornii była mniej więcej dziewiętnasta, wybrałem więc na początek jej numer do pracy. - Wydział zabójstw, inspektor Hughes - usłyszałem w słuchawce. - Chciałem zgłosić zaginięcie pewnej osoby - powiedziałem. - Cześć, Alex - ucieszyła się. Wyczułem, że się uśmiecha. - Znowu dopadłeś mnie w pracy. Jestem zawalona robotą. A co do tej zaginionej osoby, to chyba siebie masz na myśli.

Gdzieś ty przepadł? Nie piszesz, nie dzwonisz. Od kilku dni nie dostałam od ciebie nawet głupiego e - maila. Przeprosiłem ją i opowiedziałem o przypadku sierżanta Coopera. Zrelacjonowałem, co widział z okna swojej sypialni Ronald Hodge. Na koniec wyznałem, co popchnęło mnie do wykonania tego telefonu. - Tęsknię za tobą, Jam. Chciałbym cię znowu zobaczyć. Wszystko jedno gdzie, wszystko jedno kiedy. Może dla odmiany ty wybrałabyś się na wschód. Albo jeśli wolisz, ja przyjadę do ciebie. Zdecyduj. Jamilla zawahała się, a ja przyłapałem się na tym, że wstrzymuję oddech. Może nie chciała się ze mną widzieć. - Mam tyle na głowie, że przez kilka najbliższych dni nie będę w stanie się wyrwać - powiedziała w końcu. - Też bardzo bym chciała się z tobą spotkać. Dobrze, przylecę do Waszyngtonu. Ostatni raz byłam tam w dzieciństwie. - To nie tak dawno - zauważyłem. - Dobre - roześmiała się. - Dowcipne. Zrobiło mi się błogo na sercu, kiedy się umówiliśmy. „Dobrze, przylecę do Waszyngtonu”. Przez resztę nocy wałkowałem w myślach te słowa Jamilli. Spłynęły jej z języka lekko, zupełnie jakby od dawna nie mogła się doczekać, kiedy je wypowie. Rozdział 15 Nazajutrz, z samego rana, zadzwoniła do mnie Abby DiGarbo, znajoma z FBI. Prosiłem ją o sprawdzenie, czy w ciągu tygodnia, w którym popełniono morderstwa, w którejś z okolicznych agencji wynajmu samochodów nie odnotowano nieprawidłowości. Powiedziałem, że to pilne. Abby trafiła właśnie na jedną taką agencję. Ktoś wypożyczył tam forda explorera i do tej pory nie zwrócił wozu ani nie uregulował rachunku. Abby pogrzebała głębiej i odkryła interesujący trop. Wyprowadzenie agencji wynajmu samochodów w pole nie jest wcale takie proste. Oszust musi dysponować fałszywą kartą kredytową i fałszywym prawem jazdy, na których wszystko się zgadza, z rysopisem kierowcy wynajmującego wóz włącznie. Ktoś włamał się do bazy danych pewnego banku, ściągnął z niej dane osobowe jakiegoś klienta i podał je firmie z Brampton w Ontario, która na tej podstawie wykonała fałszywą kartę płatniczą. Prawo jazdy na to samo nazwisko wyrobione zostało następnie