JAMES PATERSON
JACK I JILL
(Jack & Jill)
Przekład: Agnieszka Jacewicz
Wydanie polskie 2010
Wydanie oryginalne 1996
PROLOG
I
Sam Harrison zwinnie wyskoczył z niebieskiego forda aerostar,
zaparkowanego przy Ulicy Q w części Waszyngtonu zwanej
Georgetown. Przerażające opowieści i gry zawsze mają swoich
widzów, myślał zamykając drzwi samochodu i włączając alarm. I nie są
to historie i gry, które towarzyszyły nam w dzieciństwie podczas
wieczorów spędzanych na zabawach przy kominku, ale prawdziwe
horrory, otaczające nas ze wszystkich stron.
Teraz sam żyję taką historią. Właśnie staję się częścią horroru. To
takie proste. Przerażająco łatwo jest przekroczyć granicę ciemności.
Jak cień chodził za Danielem Fitzpatrickiem przez dwa długie
tygodnie. Tak samo było w Nowym Jorku, Londynie, Bostonie i w
końcu tutaj, w Waszyngtonie. Dziś wieczorem zamierzał zamordować
senatora Stanów Zjednoczonych. Miała to być egzekucja
przeprowadzona z zimną krwią. Nikt nie domyśli się motywu. Nie
znajdą żadnej wskazówki ani śladu.
To była pierwsza i najważniejsza zasada gry, którą nazywał Jack i
Jill. Wszystko, co robił, przypominało podręcznikowe zasady śledzenia
znanych osób. Zdawał sobie z tego sprawę, kiedy zajmował pozycję
naprzeciwko budynku numer 211 przy Ulicy Q.
Wystarczyło się jednak dokładniej przyjrzeć, aby stwierdzić, że Sam
wcale nie jest tuzinkowym myśliwym polującym na sensacje. To, co
zamierzał, było o wiele bardziej śmiałe niż potajemne obserwowanie
senatora Fitzpatricka podczas jego nieoficjalnych schadzek w
ulubionym waszyngtońskim barze Monokl. To było najprawdziwsze
szaleństwo i Sam Harrison dobrze o tym wiedział. Czyste szaleństwo.
Nie sądził jednak, by to on był szalony. On po prostu podjął ryzykowną
grę.
Nie dalej niż trzydzieści metrów od niego, po drugiej stronie mokrej
ulicy był Daniel Fitzpatrick. Zgodnie z planem. Nareszcie
wystarczająco blisko myśliwego.
Sam patrzył, jak senator sztywno wysiada z błyszczącego
granatowego jaguara, kabrioletu, modelu z 1996 roku. Miał na sobie
szary płaszcz i jedwabny wzorzysty szal. Towarzyszyła mu elegancka
szczupła kobieta w czarnej sukni. Przez ramię niedbale przerzuciła
sobie płaszcz z gabardyny. Śmiała się z czegoś, co powiedział
Fitzpatrick. Nieznacznie odchyliła głowę do tyłu, tak jak piękny koń.
Smuga jej ciepłego oddechu zetknęła się z wieczornym chłodem.
Kobieta wyglądała na co najmniej dwadzieścia lat młodszą od
senatora. Nie była jego żoną, Sam wiedział, że Daniel Fitzpatrick
rzadko sypiał ze swoją żoną. Elegancka blondynka idąc lekko utykała,
dzięki czemu wydawała się i jeszcze bardziej intrygująca. Wystarczyła
chwila, aby na długo ją zapamiętać. Sam Harrison starał się
skoncentrować.
Celuj dwa razy, a nawet pięć razy, jeżeli będzie trzeba. Po raz
ostatni przeanalizował wszystkie szczegóły. Przybył do Georgetown
kwadrans po jedenastej. Wyglądał tak, jakby należał do tego
środowiska. Wtapiał się w szykowne, atrakcyjne i modne okolice Ulicy
Q. Ubrał się stosownie do roli, jaką miał odegrać.
Była to wielka rola w wielkim przedstawieniu, jednym z
największych w historii Ameryki. Niektórzy określiliby je pewnie
największym w amerykańskim teatrze.
Główna rola męska przypadła właśnie Samowi.
Specjalnie na tę okazję włożył okulary w rogowej oprawie. Nigdy
przedtem nie nosił okularów. Nie potrzebował ich. Miał blond włosy.
Tak naprawdę były zupełnie innego koloru. Przedstawiał się jako Sam
Harrison. Nie miał na imię Sam. Nie nazywał się też Harrison.
Wiele czasu poświęcił przygotowaniu stroju na ten niezwykły
wieczór. Wybrał czarny kaszmirowy golf, szare spodnie z mankietami i
jasnobrązowe sportowe buty. Zwykle nie ubierał się tak elegancko. W
ogóle nie poświęcał uwagi strojowi. Gęste włosy ściął krótko, trochę
przypominał Kevina Costnera z filmu Bodyguard, który nigdy mu się
nie podobał. Przez ramię przewiesił małą czarną torbę; kołysała się
lekko, gdy szedł w kierunku domu nr 211. W torbie miał kamerę.
Zamierzał uwiecznić na filmie jak największą część tego, co miało
się niedługo wydarzyć. Tak powstawała historia. Prawdziwa historia
Ameryki końca jego wieku, Ameryki końca epoki, Ameryki końca
końców.
Za kwadrans dwunasta otworzył drzwi do budynku 211. W
ciemnym korytarzu unosiły się zapachy amoniaku, kurzu i zgnilizny.
Wszedł na czwarte piętro, na którym znajdował się apartament
senatora. Jego miłosne gniazdko. Fitzpatrik mieszkał pod numerem 4J.
Sam znalazł się przed jego drzwiami za dziesięć dwunasta. Idealnie
według planu. Jak na razie wszystko szło wspaniale.
Wypolerowane mahoniowe drzwi otworzyły się. Sam patrzył w
twarz szczupłej, zadbanej blondynki. Z bliska nie wyglądała tak
elegancko. Była to ta sama kobieta, która wysiadła z granatowego
jaguara razem z Fitzpatrickiem. Ta, która idąc utykała.
Poza złotą spinką w kształcie lwicy we włosach - pamiątką z
wyprawy do Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku - i złotym
łańcuszkiem nie miała na sobie nic.
- Jack - szepnęła.
- Jill - odpowiedział i uśmiechnął się.
II
W innej dzielnicy Waszyngtonu, w innym świecie, inny zabójca
planował równic przerażającą grę. Znalazł wspaniałą kryjówkę między
gęsto rosnącymi świerkami i kilkoma starymi dębami górującymi nad
resztą drzew, w samym środku parku Garfield. Ułożył się wygodnie
pomiędzy wiszącymi nad ziemią konarami drzew i wyrośniętymi
krzewami, które tworzyły rodzaj namiotu.
„No to do roboty", wyszeptał, choć w kryjówce nie było nikogo
prócz niego. To miała być wspaniała przygoda, spełnienie fantazji.
Wierzył w to całym sercem, ciałem i tym, co pozostało z jego duszy.
Usiadł po turecku na wilgotnej trawie i zaczął pracować nad swoją
twarzą oraz włosami. Fragment piosenki rockowej grupy Hole grzmiał
z głośników wewnątrz jego czaszki. Całkiem niezły kawałek. Był w
swoim żywiole. Przebrania i kostiumy były chyba jedyną rzeczą, dzięki
której mógł naprawdę uciec, a on musiał uciekać.
Kiedy wreszcie skończył się przebierać, wyszedł z cienia drzew. Nie
potrafił powstrzymać się od śmiechu. Tego dnia naprawdę przeszedł
samego siebie. To było wspaniałe. Tak głupie, że aż wspaniałe.
Przypomniał sobie głupawą starą rymowankę: Na górze róże, na dole
fiołki, schizofrenikiem jestem, matołki.
Zdecydowanie wyglądał teraz jak stary, bezdomny świr. Naprawdę
przypominał beznadziejnego starucha, parszywą kreaturę z piosenki z
„Aqualung". Włożył siwą, zmierzwioną perukę i przykleił sobie
szpakowatą brodę z aktorskiego zestawu do charakteryzacji. Wszelkie
niedoskonałości i niedociągnięcia niewprawnego wizażysty przykrył
obszerny kaptur bluzy dresowej.
Na bluzie widniały słowa szczęście i radość.
To niesamowite. Odlotowe, myślał cały czas. Szczęście i radość.
Jego bilet. Te słowa mówiły wszystko. Ironia sytuacji rozśmieszała go.
Przyszły zabójca ruszył parkową aleją. Szedł szybko, prawie biegł.
Kierował się ku rzece Anacostia. Mijał coraz więcej ludzi. Spacerowicze,
żebracy, kochankowie. Było mu wszystko jedno, kim są. Większość
była czarna, ale jemu to nie przeszkadzało. Właściwie nawet mu to
odpowiadało. W Waszyngtonie nikt nie przejmował się czarnuchami.
To fakt.
„Aqualung, oooh, Aqualung", idąc nucił słowa starego hitu. Kiedyś
wykonywała ją naprawdę dobra grupa Jethro Tull. On słuchał rocka
prawie bez przerwy, nawet we śnie. Cały czas miał na uszach
słuchawki. Znał na pamięć chyba całą historię rock and rolla. Gdyby
potrafił się zmusić do słuchania kapeli Hootie and the Blow-fish,
mógłby powiedzieć, że ma wielkiego rocka w małym palcu.
Roześmiał się na myśl o tym. Naprawdę był dzisiaj w znakomitym
nastroju. Cała podróż wydawała mu się fantastyczna, cholernie
ekscytująca, odlotowa. To były najlepsze i zarazem najgorsze chwile.
Lepsze i gorsze, gorsze i lepsze, gorsze i najgorsze? Już wybrał miejsce
zbrodni. Kępa świerków niedaleko od południowo-wschodniej
autostrady. Drzewa były dość wysokie i stanowiły doskonałą zasłonę.
Nieopodal stały rzędy domków z żółtej cegły. Była tam też
popularna winiarnia przy Szóstej Ulicy. Dokładnie sprawdził teren,
wszystko obejrzał, niemal zakochał się w tym miejscu. Już widział
dzieciaki ze Szkoły Podstawowej im. Sojourner Trath. Kręciły się w
pobliżu sklepu ze słodyczami. Te małe pędraki były całkiem fajne.
Nie cierpię fajnych, nienawidzę ich straszliwie. Tak naprawdę to
tylko małe pieprzone roboty. Wstrętne pasożyty. Bachory! Wszystkie są
tak obrzydliwie milutkie. Ukrył się za gęstymi, rozłożystymi krzakami.
Teraz miał się zająć poważną robotą. Nadmuchał kilka gumowych
baloników - czerwone, pomarańczowe, niebieskie, żółte.
Były naprawdę wielkie i kolorowe. Żadne dziecko nie potrafiłoby
się takim oprzeć. On sam nie znosił balonów. Nienawidził wymuszonej,
fałszywej wesołości, którą kojarzył z tymi kolorowymi bombami.
Wiedział jednak, że większość dzieciaków szaleje za balonami. Miał
rację, prawda?
Do jednego przywiązał dwa metry sznurka i przymocował go do
gałęzi drzewa. Balon leniwie wzniósł się ponad zieloną koronę.
Wyglądał jak śliczna, odcięta główka. Morderca czekał w swojej
kryjówce wśród drzew. Spędzał czas sam ze sobą, tak jak lubił.
- Muszę załatwić dzisiaj jakiegoś cielaka - mruczał słowa niby
piosenki w takt niby melodii. - Muszę, muszę. Po prostu muszę, muszę,
muszę.
Nawet mu się podobało takie podśpiewywanie. Nagle usłyszał jakiś
szelest w pobliżu kryjówki. Coś trzasnęło. Gałązka albo coś takiego.
Czyżby ktoś chciał mu złożyć wizytę? Skupił się. Trzy gałązki zostały
poruszone, zdeptane, złamane. Wszystko słyszał niezwykle wyraźnie i
głośno - trzask!
Prawdę mówiąc, nie spodziewał się tego hałasu. Na chwilę
przerażony zamarł w bezruchu. Poczuł nagły przypływ adrenaliny. Tak
jakby ktoś dał mu niezłego kopa. Prawie połknął własny język. Po
chwili zobaczył czubek czyjejś głowy. Tylko czoło i białka czyichś oczu.
Białka jej oczu! Patrzyła na niego przez gałęzie. Była to mała
czarnoskóra dziewczynka. Pięcio-, może sześcioletnia, całkiem
ładniutka. Przyglądała mu się. Grzeczna mała.
Widzę cię kochanie. Tak, tak, widzę cię!
- Cześć - powiedział miło i uprzejmie. Potrafił taki być, kiedy chciał.
Uśmiechnął się, a ona prawie odwzajemniła jego uśmiech. - Chcesz
dostać wielki balon? Mam mnóstwo balonów, całe wielkie mnóstwo. A
tutaj jest taki jeden czerwoniutki, który należy chyba do ciebie, bo
widzę na nim twoje imię. - Starał się mówić łagodnie.
Mała dziewczynka patrzyła na niego. Nie powiedziała ani słowa.
Nie poruszyła się. Bała się go, przynajmniej takie sprawiała wrażenie.
Pewnie nie wiedziała, o co chodzi, bo powiedział, że na jednym z
balonów jest jej imię.
No dobrze, nie chcesz balonika, to nie. W porządku. Zapomnijmy o
tych balonach za darmo. Ty nie chcesz balona, prawda, malutka? Nie
ma sprawy. Dziś nie masz na balona ochoty! Nie i już!
- Taaak, proszę - niespodziewanie powiedziała dziewczynka.
Jej brązowe oczy stały się szersze. Śliczna mała, prawda? Piękne
orzechowe oczka.
- Nie bądź taka nieśmiała, malutka. Chodź tutaj. Dostaniesz piękny,
wielki balonik. Co my tutaj mamy, czerwoniutki jak znak stopu,
niebieski jak niebo, śliczny pomarańczowy, słodziutki żółty. Wszystkie
kolory tęczy i jeszcze trochę.
Zrobił minę jak bohater - może jak Kevin Bacon z filmu Dzika rzeka,
który wypożyczył jakiś tydzień temu. Może dwa tygodnie? Już nie
pamiętał. Zresztą, jakie to miało znaczenie! Kiedy dziewczynka zaczęła
iść w jego kierunku, mocniej zacisnął dłoń na uchwycie miniaturowego
kija baseballowego, owiniętego taśmą izolacyjną. Kij miał osiemnaście i
pół cala długości. Miejscowi członkowie gangów ulicznych używali
podobnych, kiedy „pilnowali" porządku w dzielnicy.
Nie przestawał mówić do dziewczynki. Jego głos brzmiał śpiewnie i
radośnie, ale był zabarwiony nutą ironii i sarkazmu.
- Czerwony - pisnęła w końcu dziewczynka.
Oczywiście. Miała przecież we włosach czerwoną wstążkę.
Czerwień to kolor miłości, mojej prawdziwej miłości.
Bardzo ostrożnie wyszła spomiędzy drzew. Zauważył, że ma
malutkie stopy. Mniej więcej rozmiar minus trzy. Wyciągnęła rączkę w
kierunku kolorowych balonów, które kurczowo ściskał w dłoni. Chyba
nie zauważyła, że jego ręka trzęsła się mocno.
Za plecami trzymał krótki i mocny kij. Zamachnął się, uderzył.
Szczęście i radość.
III
Czy rzeczywiście mogą popełnić morderstwo i uciec? Zwłaszcza
takie szalone morderstwo jak to? Jack wiedział, że mogą. Było to
łatwiejsze, niż się wydawało. Można zabić człowieka lub wielu ludzi
i nigdy nie być nawet podejrzanym o morderstwo. Tak to jest, od
zawsze.
Jill była przerażona i spięta Nie miał do niej pretensji. W
„prawdziwym życiu" robiła w Waszyngtonie karierę, pochodziła z
dobrej rodziny, była inteligentna, na pewno nie pasowała do opisów
morderców. Właśnie dlatego jest idealną odtwórczynią swej roli w tej
wielkiej grze. Niemal tak doskonałą jak on.
- Upił się, zupełnie nie kontaktuje - szepnęła, kiedy stali w
ciemnym korytarzu prowadzącym do apartamentu. - Dobrze, że jest
takim wstrętnym gadem.
- Wiesz, co mówią o naszym Dannym. Podobno jest złym
senatorem i jeszcze gorszym kochankiem.
Cień uśmiechu przemknął po jej twarzy. Była zdenerwowana.
- Kiepski dowcip, ale za to drugie mogę ręczyć - powiedziała. -
Kończmy z tym, Jack.
Jill odwróciła się i boso ruszyła w kierunku sypialni. Szedł tuż za
nią. Patrzył, jak lekko utyka. Miało to swój urok. Przyglądał się jej
szczupłej postaci, gdy sunęła przez ciemny pokój, słabo oświetlony
lampą z korytarza. Wiedział, że zmierzała do sypialni.
Cicho przeszli przez niewielki salon. Przy kamiennym kominku
dumnie zatknięto amerykańską flagę. Na ten widok poczuł lekkie
mdłości. Na ścianach wisiały kolorowe zdjęcia jakiegoś jachtu, pewnie
cumującego gdzieś na Cape Cod.
- Czy to ty, kochanie? - Zachrypnięty, bełkotliwy od nadmiaru
whisky głos huknął za ścianą.
- A kogo jeszcze się spodziewasz? - spytała Jill. Razem weszli do
sypialni.
-Przyjęcie niespodzianka - powiedział Jack.
Wyciągnął półautomatyczną berettę i wycelował ją w głowę
senatora. Ręka trzymająca broń nie drżała. Myśli wydawały się jasne.
Tworzenie historii. Teraz już nie ma odwrotu.
Daniel Fitzpatrick podskoczył na łóżku.
- Co do cholery? Co to ... Kim jest ten świr? Jak się tutaj dostał? -
wymamrotał. Jego twarz i szyja miały kolor jasnej czerwieni.
Jack nie mógł się powstrzymać - uśmiechnął się, nie zważając na
to, co się dzieje wokół niego. Senator wyglądał jak wieloryb
wyrzucony na brzeg, starzejący się mors w rozgrzebanej pościeli na
eleganckim łożu.
- Można powiedzieć, że jestem twoją podłą przeszłością. Wreszcie
cię dopadłem, senatorku, - powiedział. - A teraz zamknij się. Proszę.
Postarajmy się jak najmniej komplikować sprawę.
Patrzył prosto w twarz Daniela Fitzpatricka. Przypomniał sobie coś,
co niedawno gdzieś przeczytał. Jeden z ludzi, którzy przyszli
wysłuchać przemówienia senatora, zauważył: „Moj Boże, on jest już
starcem". To była prawda. Fitzpatrick miał zupełnie siwe włosy. Był
pozbawionym wdzięku, obleśnie grubym, starym białasem. Był także
wrogiem.
Jack otworzył czarną ortalionową torbę i podał Jill kajdanki.
-Każda ręka oddzielnie do filarów łóżka - rzucił. - Proszę i dziękuję.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparła Jill. W jej głosie,
działaniu, a nawet w jej ruchach były niezwykła prostota i elegancja.
- Ty też w tym siedzisz? - wysapał Fitzpatrick, spoglądając na
blondynkę, którą poderwał w barze w La Colline. Patrzył na nią tak,
jakby widział ją po raz pierwszy.
Jill uśmiechnęła się.
-Nie, nie - odpowiedziała. - Po prostu pociągało mnie twoje tłuste,
napompowane cielsko i śmierdzący wódą oddech.
Jack wyjął z torby kamerę i podał ją swojej partnerce. Jill
wycelowała obiekt w senatora Fitzpatricka, ustawiła ostrość i zaczęła
filmować. Znała się na tym.
- Co wy, na Boga, robicie? - Jasnoniebieskie oczy Fitzpatricka
rozszerzyły się ze zdumienia i przerażenia. - Czego ode mnie
chcecie? O co wam chodzi? Do cholery, jestem przecież senatorem
Stanów Zjednoczonych.
Jill zaczęła od zdumionej i przestraszonej twarzy senatora. Potem
wzięła większy kadr. Oj, trochę za wielki. Znowu ustawiła ostrość.
Jack uśmiechnął się, słysząc wybuch senatora. Było to w stylu
Fitzpatricka.
I oto, voila! Nagle otępienie i mgliste opary whiskey opadły. Daniel
Fitzpatrick wreszcie zrozumiał, co się dzieje.
- Nie chcę umierać - wyszeptał. Niespodziewanie z jego oczu
zaczęły płynąć łzy. Było to dziwnie poruszające. - Proszę, nie róbcie
tego. Nie musicie mnie zabijać. To nie musi tak się skończyć. Proszę,
błagam was. Wysłuchajcie mnie. Czy możecie wysłuchać tego, co mam
do powiedzenia?
To był bardzo ważny kawałek, Jill wiedziała o tym. Materiał z
rodzaju tych, jakie wygrywają statuetki Akademii. Być może
dokument stulecia. Potrzebowali tego do głównej rozgrywki, do jednej
z niespodzianek, które szykowali na później. Jack szybkim krokiem
przeszedł przez sypialnię. Przysunął berettę o kilka cali od czoła
senatora.
To było to. Właśnie w tej chwili zaczynała się ich niezwykła gra.
Zasada numer dwa: „To jest historia. To, co robisz, jest ważne. Nigdy,
nawet na chwilę nie zapominaj o tym".
- Zamierzam pana zabić, senatorze Fitzpatrick. Nie mamy o czym
rozmawiać. Nie ma od tego odwrotu. Jest pan katolikiem, więc
jeżeli wierzy pan w Boga, proszę zmówić modlitwę. Za mnie też
proszę się pomodlić. Modlitwa za Jacka i Jill.
Nadszedł czas próby. Zauważył, że jego ręka zaczęła lekko drżeć.
Jill także to widziała. Jack powtarzał w myślach: To egzekucja, a jej
ofiara na wszystko sobie zasłużyła. Jest to także koszmarna historia,
której częścią stałem się ja.
Strzelił raz, z odległości nie większej niż kilkanaście centymetrów.
Głowa Daniela Fitzpatricka eksplodowała. Strzelił drugi raz. Celuj
dwa razy; wal także dwa razy.
Historia się dokonała. Rozpoczęła się największa gra. Gra Jacka i
Jill.
Rozdział 1
Och nie, znów jest jutro.
Miałem wrażenie, że ledwo zdążyłem zasnąć, obudził mnie jakiś
hałas w domu. Był głośny i uporczywy, tak jak alarm samochodowy.
Nie ustawał. Czyżby jakieś kłopoty zbyt blisko domu?
- Cholera - jęknąłem w miękkie fałdy poduszki. - Zostawcie mnie
w spokoju. Dajcie mi choć raz przespać normalnie całą noc.
Zmywajcie się stąd.
Sięgnąłem do lampki i strąciłem po drodze kilka książek ze
stolika. Córka generała, Mój amerykański dziennik i Śnieg na cedrach. To
mnie obudziło.
Wyciągnąłem służbowy rewolwer z szuflady i zbiegłem po
schodach na dół, mijając sypialnię dzieci. Słyszałem albo wydawało mi
się, że słyszę ich ciche oddechy. Poprzedniego wieczoru czytałem im
Opowieść Królika Petera Beat Potter. „Nie chodź do ogrodu pana
McGregora: twego ojca spotkało tam nieszczęście; pani McGregor
wsadziła go do pieca".
Jeszcze mocniej zacisnąłem dłoń wokół kolby glocka. Hałas ustał.
Po chwili znowu usłyszałem łomotanie. Na dole.
Spojrzałem na zegarek. Była trzecia trzydzieści rano. Jezu, litości!
Znowu o tak drakońskiej porze. Bez niczyjej pomocy budziłem się
tylko o północy. Wtedy nie potrzebowałem żadnego „bang, bang,
bang", żeby wstać.
Zszedłem po stromych, zdradzieckich schodkach. Byłem ostrożny.
Nagle wokół mnie zrobiło się zupełnie cicho.
Ja sam także zachowałem kompletną ciszę. Miałem wrażenie, że
moja skóra fosforyzuje w ciemnościach. Nie był to najlepszy sposób na
rozpoczęcie dnia ani na początek końca nocy. „Nie chodź do ogrodu
pana McGregora: twego ojca spotkało tam nieszczęście ..."
Wszedłem do kuchni z bronią gotową do strzału i nagle
uświadomiłem sobie, skąd pochodził hałas. Pierwsza tajemnica tego
dnia została rozwiązana. Mój przyjaciel i partner zaglądał do środka
przez szybę w drzwiach. Wyglądał niewiele lepiej niż włóczęga
wałęsający się po okolicy.
To John Sampson narobił tyle hałasu; to on był źródłem moich
kłopotów, przynajmniej tych, które zaczęły się o świcie. Miał dwa
metry i dwa centymetry wzrostu, a ważył sto dwadzieścia kilo. Nic
dziwnego, że czasami nazywano go Podwójnym Johnem. Człowiekiem
Górą.
- Popełniono morderstwo - powiedział, kiedy przekręciłem klucz,
zdjąłem łańcuch i otworzyłem mu drzwi. - To dość niezwykła
sprawa, Alex.
Rozdział 2
- O Jezu, John. Wiesz, która jest teraz godzina? Czy ty w ogóle
masz jakieś wyczucie czasu? Zabieraj się stąd, do cholery. Idź do domu.
Wal we własne drzwi w środku nocy.
Jęknąłem i powoli skłoniłem głowę najpierw w przód, a potem w
tył, rozprostowując przykurczone podczas snu ramiona i szyję. Jeszcze
się nie obudziłem. Może to tylko zły sen. Może Sampson wcale nie
stoi przy drzwiach. Może ciągle jeszcze jestem w łóżku ze swoją
kochaną poduszką.
- To może zaczekać - powiedziałem. - Wszystko mi jedno, co to,
do cholery, jest.
- Właśnie że nie może - odparł kręcąc głową. - Wierz mi,
kochasiu, nie może.
Coś skrzypnęło za mną. Obejrzałem się szybko. Ciągle byłem
zaspany. Moja mała córeczka, Jannie, stała w progu kuchni. Miała
na sobie piżamę w niebieskie motyle. Była bosa, a na jej buzi malował
się strach. Nowy członek naszej rodziny, piękna abisyńska kotka
zwana przez nas Rosie, dołączyła do Jannie. Rosie też usłyszała hałas
na dole.
- Co się stało? - spytała Jannie szeptem. Przetarła oczy. - Dlaczego
wstałeś tak wcześnie? Stało się coś złego, prawda, tato?
- Wracaj do łóżka, kochanie - powiedziałem najspokojniej, jak
tylko potrafiłem. - To nic takiego. - Musiałem skłamać mojej małej
dziewczynce. Znowu wzywała mnie praca. - Pójdziemy teraz na
górę. Musisz się przecież wyspać.
Zaniosłem Jannie na górę, delikatnie głaszcząc jej policzek i
szepcząc jakieś bezsensowne senne opowiastki. Wsadziłem ją do łóżka
i opatuliłem kołdrą. Sprawdziłem, czy mój syn, Damon, śpi. Rano
oboje szli do szkół - Damon do Sojourner Truth, a Jannie do szkoły
przy ulicy Union. Kotka przez cały czas plątała mi się między nogami.
Ubrałem się w sypialni i razem z Sampsonem pojechaliśmy na
miejsce zbrodni. Nie było ono daleko.
- To niezwykła sprawa, Alex - tłumaczył John. - Tylko cztery
przecznice stąd, przy Piątej Ulicy.
Już oprzytomniałem, choć nie bardzo mi się podoba takie ranne
wstawanie. Powiedz mi coś więcej o tym morderstwie - poprosiłem
Sampsona, patrząc na mrugające niebieskie i czerwone światła
policyjnych wozów i furgonetek stojących przed nami.
Cztery przecznice od naszego domu.
Kilkanaście policyjnych karetek stało przy końcu ulicy, po której
obu stronach rosły bezlistne teraz dęby i stały domy z czerwonej cegły.
Zbliżaliśmy się do szkoły Damona. (Szkoła Jannie znajdowała się
kilkanaście przecznic stąd, w przeciwnym kierunku). Byłem
zdenerwowany. Miałem wrażenie, że w mojej głowie szaleje zimowa
zamieć.
- Ofiarą jest mała dziewczynka. - Głos Sampsona brzmiał
nienaturalnie miękko. - Miała sześć lat. Po raz ostatni widziano ją w
szkole wczoraj po południu.
To była szkoła Damona. Obaj westchnęliśmy. Sampson jest niemal
tak samo przywiązany do Damona i Jannie, jak ja. Dzieciaki też go
uwielbiają.
Przy dwupiętrowym budynku szkolnym zdążyło zebrać się sporo
osób. Chyba połowa mieszkańców osiedla wstała o czwartej rano.
Wszędzie widziałem zdenerwowane albo przerażone twarze.
Niektórzy przyszli tutaj w szlafrokach, inni opatuleni byli w koce. Ich
oddechy unosiły się w mroźnym powietrzu jak spaliny samochodowe.
Przypomniałem sobie, że według statystyk przedstawionych przez
„Washington Post" tylko w ostatnim roku w Waszyngtonie zginęło
pięćset dzieci w wieku poniżej czternastu lat. Mieszkańcy tej dzielnicy
doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Nie musieli czytać gazet, żeby
wiedzieć, co się działo.
Sześcioletnia dziewczynka. Zamordowana w podstawówce
Damona albo gdzieś niedaleko. Nie potrafiłem wyobrazić sobie
gorszego koszmaru na sam początek dnia.
- Przykro mi, stary - powiedział Sampson, kiedy wysiadaliśmy z
samochodu. - Uznałem, że powinieneś to zobaczyć.
Rozdział 3
Serce biło mi jak oszalałe. Miałem wrażenie, że nie mieści się w
piersiach. Moja żona, Maria, została zastrzelona niedaleko od tego
miejsca. Wspomnienia z tej okolicy, wspomnienia z tamtego życia.
Zawsze będę cię kochał, Mario.
Dostrzegłem zniszczony, rdzewiejący karawan z kostnicy.
Zaparkował na dziedzińcu szkolnym. Nie był to miły widok. Gdzieś
na skraju kręgu światła policyjnych reflektorów słyszałem muzykę rap
z wyraźnie dominującymi basami.
Razem z Sampsonem przecisnęliśmy się pomiędzy niespokojnymi
ludźmi. Jakiś przemądrzały dupek mruknął: „Co słychać, szefie?".
Cały dziedziniec szkolny był otoczony żółtą policyjną taśmą.
Przy swoich stu osiemdziesięciu ośmiu centymetrach wzrostu nie
byłem tak wielki, jak Człowiek Góra, ale obaj górowaliśmy nad
tłumem.
Tworzyliśmy niezłą parę, Ilekroć pojawialiśmy się na miejscu
zbrodni, przyciągaliśmy uwagę gapiów: Sampson miał ogoloną na zero
głowę i nosił czarną skórzaną kurtkę, ja zwykle miałem na sobie szarą
bluzę dresową z napisem „Georgetown". Pod płaszczem nosiłem
futerał z bronią. Ubrałem się odpowiednio do gry, w którą grałem, gry
o nazwie „Uwaga: śmierć".
-To doktor Cross - usłyszałem kilka głosów w tłumie.
Nie obejrzałem się. Z całych sił starałem się zignorować te głosy,
wymazać je ze świadomości. Oficjalnie byłem zastępcą szefa działu
śledczego, ale przeważnie pracowałem jako detektyw. Tak chciałem i
tak być musiało. Był to dla mnie zdecydowanie „interesujący" okres.
Widziałem tyle morderstw i przemocy, że wystarczyłoby na niejedno
życie. Zaczynałem się zastanawiać, czy nie powinienem wrócić do
swego zawodu. Mogłem otworzyć prywatną praktykę jako psychiatra.
Zastanawiałem się nad wieloma rzeczami.
Sampson lekko dotknął mego ramienia. Wyczuwał, że ta sprawa
nie będzie dla mnie łatwa. Obawiał się, że może za bardzo
przypominać mi o przeszłości.
-Wszystko w porządku, Alex? - spytał.
-Tak, nic mi nie jest - skłamałem już po raz drugi tego dnia.
- Pewnie, że nie, kochasiu. Tobie nigdy nic nie jest, nawet kiedy coś
ci leży na duszy. Czujesz się jak pogromca smoków, co? - Sampson
pokręcił głową.
Kątem oka dostrzegłem młodą kobietę w czarnej bluzce z białym
napisem „Zawsze będę cię kochać. Tysheika". Jeszcze jedno zabite
dziecko. „Tysheika". Ludzie z tej okolicy czasem nosili podobne czarne
koszule na pogrzeby zamordowanych dzieci. Moja babcia, Nana Mama,
jak ją nazywały dzieciaki, miała ich całą kolekcję.
Zwróciłem uwagę na inną kobietę stojącą trochę na uboczu, pod
rozłożystym wiązem. Miałem wrażenie, że nie pasuje do ludzi z tej
okolicy. Była wysoka i ładna. Miała na sobie płaszcz
przeciwdeszczowy, dżinsy i buty na płaskim obcasie. Za nią
dostrzegłem niebieskiego mercedesa, sedana.
To ona. Jest doskonała. Idealna dla ciebie. Ta szalona myśl
pojawiła się znikąd, niespodziewanie wypełniając moją głowę
radością, zupełnie niestosowną do okoliczności, w jakich się
znajdowałem. Zakonotowałem sobie, że muszę sprawdzić, kim jest ta
kobieta.
Na chwilę przystanąłem, aby zamienić parę słów z młodym
detektywem z wydziału zabójstw, ubranym w czerwony kapelusz
typu Kangol brązową sportową marynarkę i brązowy krawat.
Zaczynałem kontrolować sytuację.
- Niezbyt miły początek dnia - powiedział Rakeem Powell, gdy
podszedłem do niego. - Albo, w moim przypadku, koniec.
- Nie potrafię sobie wyobrazić gorszego - przytaknąłem mu. W
żołądku czułem nieprzyjemny skurcz. - Czego zdołałeś się
dowiedzieć, Rakeem? Czy jest coś, czego można się chwycić? Chcę
wiedzieć wszystko.
Detektyw zajrzał do małego, czarnego notesu. Przerzucił kilka
kartek.
- Dziewczynka nazywała się Shanelle Green. Dużo osób ją znało. Z
tego, co mówią ludzie, była uroczym dzieckiem. To był jej pierwszy rok
w szkole Truth. Mieszkała dwie przecznice stąd, w dzielnicy Northfield
Village. Rodzice pracują. Pozwalali jej samej wracać do domu. Niezbyt
to mądre, ale co mieli robić? Sam wiesz, jak jest. Wczoraj wieczorem,
kiedy wrócili do domu, Shanelle nie było. Około ósmej zgłosili jej
zaginięcie policji. Tacy są tutejsi rodzice.
Rozejrzałem się wokoło. Wzrokiem odszukałem parę, o której
mówił Rakeem. Sami byli jeszcze dzieciakami. Wyglądali na
kompletnie załamanych. Wiedziałem, że po tej strasznej nocy już
nigdy nie będą tacy jak przedtem. Nikt nie potrafiłby o tym zapomnieć.
- Czy podejrzewacie któregoś z rodziców? - Musiałem o to zapytać.
Rakeem pokręcił głową.
-Nie sądzę, Alex. Shanelle była całym ich światem.
- Mimo wszystko sprawdź ich, Rakeem. Oboje. Jak to się stało, że
dziewczynka znalazła się tutaj, na dziedzińcu szkolnym?
Powell westchnął.
- To pierwsza niewiadoma. Druga, to gdzie została zabita.
Pozostaje jeszcze, oczywiście, sprawa, kto to zrobił.
Wystarczyło spojrzeć na Shanelle, aby zrozumieć, że została
zamordowana udzie indziej. Potem morderca podrzucił ciało
dziewczynki na dziedziniec szkoły. Tylko to było wiadome na
początku tej okropnej sprawy. Czekało nas mnóstwo roboty. Teraz ja
przejmowałem dowodzenie.
- Czy wiadomo, jak została zabita? - spytałem Rakeema. Detektyw
zmarszczył brwi.
-Sam zobacz i powiedz mi, co sądzisz na ten temat.
Nie chciałem patrzeć, ale nie miałem wyboru. Pochyliłem się nad
ciałem Shanelle. Czułem zapach jej krwi: miała teraz kolor miedzi,
wsiąkła w ziemię. Nie mogłem przestać myśleć o Damonie i Jannie,
moich dzieciach. Nie potrafiłem zapanować nad ogarniającym mnie
uczuciem smutku. Wżerał się w moje ciało jak kwas.
Ukląkłem na popękanym betonie, aby przyjrzeć się ciału
sześcioletniej dziewczynki. Shanelle leżała zwinięta w pozycji
embrionalnej. Miała na sobie tylko majteczki w różowe i niebieskie
kwiatki. Czerwona wstążka zaplątała się w jej warkoczach. W uszach
połyskiwały maleńkie złote kolczyki. Reszta jej rzeczy zniknęła.
Morderca najprawdopodobniej zabrał ubranie dziewczynki.
Shanelle była mała i śliczna. Nadal pomimo tego, co zrobił z nią
zabójca. Przyglądałem się wszystkiemu; domyślałem się, w jaki
sposób kilkanaście godzin wcześniej ktoś brutalnie zamordował to
dziecko, zgasił ją w jednej strasznej chwili szaleństwa.
Delikatnie przesunąłem ciało dziewczynki o kilkanaście
centymetrów. Głowa opadła na przeciwną stronę, prawdopodobnie
mała miała złamany kręgosłup. Shanelle była maleńka. Ważyła tyle
co nic. Brakowało części prawej strony jej twarzy. Można powiedzieć,
że została wyrwana. Morderca uderzał Shanelle tak wiele razy i z taką
siłą, że prawa strona twarzy była nie do rozpoznania.
- Jak ten drań mógł to zrobić takiej małej, ślicznej dziewczynce? -
mruknąłem pod nosem, głośno wydychając powietrze. - Biedna
Shanelle. Biedne dziecko - wyszeptałem sam do siebie. Poczułem, że
łzy napływają mi do oczu. Mrugnąłem, żeby je powstrzymać. Nie było
czasu na płacz.
Shanelle miała teraz tylko jedno oko. Jej twarz przypominała
dwustronną; maskę; dwie połączone twarze. Dwa oblicza dziecka?
Dwie twarze? Co to mogło oznaczać?
Po waszyngtońskich ulicach chodził kolejny szaleniec. Tym razem
był to maniak, który zamordował dziecko.
Rozdział 4
Wysoki, szczupły mężczyzna w czarnym płaszczu
przeciwdeszczowym i czarnym kapeluszu chroniącym przed deszczem
ostrożnie podszedł do drzwi apartamentu senatora Daniela
Fitzpatricka. Dochodziła szósta rano. Sprawdził korytarz i drzwi,
szukając śladów włamania czy oznak jakiejkolwiek walki, ale niczego
nie znalazł.
Myślał o tym, jak bardzo chciałby znaleźć się daleko od tego
miejsca. Nie był pewien, co czeka na niego w apartamencie. Miał
przeczucie, że to coś strasznego. Przerażająco złego. To było takie
nierzeczywiste. Czuł się dziwnie. Tajemnica w tajemnicy. Nie chciał tu
być, ale nie miał już odwrotu.
Zanotował w pamięci wszystko, co zauważył na korytarzu.
Odpryski tynku na dywanie. Osiem innych drzwi po obu stronach
hallu. Kiedyś był nawet dobry w takich rutynowych czynnościach.
Prowadzenie śledztwa przypominało mu jazdę na rowerze.
Za pomocą kawałka plastiku wielkości karty kredytowej, tylko
znacznie cieńszego, otworzył drzwi oznaczone numerem 4 J. Pomyślał,
że włamanie też przypomina jazdę na rowerze. Nigdy się nie
zapominał, jak to robić.
- Jestem w mieszkaniu 4J - powiedział spokojnie do małego
radioodbiornika.
Był zlany potem. Nogi lekko się pod nim uginały. Czuł odrazę i
strach. Na pewno nie znalazł się tutaj dla własnej przyjemności. To nie
dzieje się naprawdę, pomyślał. Szybko przeszedł przez przedpokój
do małego salonu, na którego wszystkich ścianach wisiały zdjęcia
senatora Fitzpatricka. Tu też nie było żadnych śladów włamania ani
walki.
-Może to być jakiś wstrętny podstęp - zgłosił przez radio.
- Mam zresztą nadzieję, że tak właśnie jest. - Przerwał na chwilę. -
Ooo! Mamy problem.
Wszystko wydarzyło się w sypialni i ktokolwiek to zrobił, zostawił
po sobie straszliwy bałagan. Wyglądało to o wiele gorzej, niż mógłby
się spodziewać.
- Jest naprawdę źle. Senator Fitzpatrick nie żyje. Daniel
Fitzpatrick został zamordowany. Jego ciało jest zupełnie sztywne. Ma
barwę wosku. Wszędzie jest krew. Jezu, pełno krwi.
Pochylił się nad zwłokami senatora. Wyczuł zapach kordytu.
Miał wrażenie, że czuje jego smak na języku. Najprawdopodobniej woń
pochodziła z broni, z której zabito senatora. Niestety, to nie było
wszystko. Morderstwo było wyjątkowo brutalne. Ze wszystkich sił
starał się zachować zimną krew. Tak jak na rowerze, prawda?,
powtarzał w myślach.
- Dwa strzały w głowę. Z bliska. Tak jak przy egzekucji -
powiedział do radia - Rany postrzałowe w odległości około dwóch
centymetrów od siebie.
Westchnął ciężko. Zaczekał chwilę, a potem znowu zaczął mówić.
Nie musieli wiedzieć o wszystkim, co teraz widział i czuł.
- Senator ma ręce przykute do wezgłowia łóżka. Kajdanki
wyglądają na policyjne. Jego ciało jest zupełnie nagie. Wygląda to
strasznie. Genitalia zostały oderwane od reszty ciała. Na pościeli jest
mnóstwo krwi. Wielka plama. Na dywanie też. Cały jest przesiąknięty
krwią.
Musiał jeszcze bliżej przysunąć się do pokrytej srebrnymi
włosami piersi Fitzpatricka. Nigdy nie czuł się dobrze, gdy był blisko
JAMES PATERSON JACK I JILL (Jack & Jill) Przekład: Agnieszka Jacewicz Wydanie polskie 2010 Wydanie oryginalne 1996
PROLOG I Sam Harrison zwinnie wyskoczył z niebieskiego forda aerostar, zaparkowanego przy Ulicy Q w części Waszyngtonu zwanej Georgetown. Przerażające opowieści i gry zawsze mają swoich widzów, myślał zamykając drzwi samochodu i włączając alarm. I nie są to historie i gry, które towarzyszyły nam w dzieciństwie podczas wieczorów spędzanych na zabawach przy kominku, ale prawdziwe horrory, otaczające nas ze wszystkich stron. Teraz sam żyję taką historią. Właśnie staję się częścią horroru. To takie proste. Przerażająco łatwo jest przekroczyć granicę ciemności. Jak cień chodził za Danielem Fitzpatrickiem przez dwa długie tygodnie. Tak samo było w Nowym Jorku, Londynie, Bostonie i w końcu tutaj, w Waszyngtonie. Dziś wieczorem zamierzał zamordować senatora Stanów Zjednoczonych. Miała to być egzekucja przeprowadzona z zimną krwią. Nikt nie domyśli się motywu. Nie znajdą żadnej wskazówki ani śladu. To była pierwsza i najważniejsza zasada gry, którą nazywał Jack i Jill. Wszystko, co robił, przypominało podręcznikowe zasady śledzenia znanych osób. Zdawał sobie z tego sprawę, kiedy zajmował pozycję naprzeciwko budynku numer 211 przy Ulicy Q.
Wystarczyło się jednak dokładniej przyjrzeć, aby stwierdzić, że Sam wcale nie jest tuzinkowym myśliwym polującym na sensacje. To, co zamierzał, było o wiele bardziej śmiałe niż potajemne obserwowanie senatora Fitzpatricka podczas jego nieoficjalnych schadzek w ulubionym waszyngtońskim barze Monokl. To było najprawdziwsze szaleństwo i Sam Harrison dobrze o tym wiedział. Czyste szaleństwo. Nie sądził jednak, by to on był szalony. On po prostu podjął ryzykowną grę. Nie dalej niż trzydzieści metrów od niego, po drugiej stronie mokrej ulicy był Daniel Fitzpatrick. Zgodnie z planem. Nareszcie wystarczająco blisko myśliwego. Sam patrzył, jak senator sztywno wysiada z błyszczącego granatowego jaguara, kabrioletu, modelu z 1996 roku. Miał na sobie szary płaszcz i jedwabny wzorzysty szal. Towarzyszyła mu elegancka szczupła kobieta w czarnej sukni. Przez ramię niedbale przerzuciła sobie płaszcz z gabardyny. Śmiała się z czegoś, co powiedział Fitzpatrick. Nieznacznie odchyliła głowę do tyłu, tak jak piękny koń. Smuga jej ciepłego oddechu zetknęła się z wieczornym chłodem. Kobieta wyglądała na co najmniej dwadzieścia lat młodszą od senatora. Nie była jego żoną, Sam wiedział, że Daniel Fitzpatrick rzadko sypiał ze swoją żoną. Elegancka blondynka idąc lekko utykała, dzięki czemu wydawała się i jeszcze bardziej intrygująca. Wystarczyła chwila, aby na długo ją zapamiętać. Sam Harrison starał się skoncentrować. Celuj dwa razy, a nawet pięć razy, jeżeli będzie trzeba. Po raz ostatni przeanalizował wszystkie szczegóły. Przybył do Georgetown kwadrans po jedenastej. Wyglądał tak, jakby należał do tego środowiska. Wtapiał się w szykowne, atrakcyjne i modne okolice Ulicy Q. Ubrał się stosownie do roli, jaką miał odegrać. Była to wielka rola w wielkim przedstawieniu, jednym z największych w historii Ameryki. Niektórzy określiliby je pewnie największym w amerykańskim teatrze. Główna rola męska przypadła właśnie Samowi.
Specjalnie na tę okazję włożył okulary w rogowej oprawie. Nigdy przedtem nie nosił okularów. Nie potrzebował ich. Miał blond włosy. Tak naprawdę były zupełnie innego koloru. Przedstawiał się jako Sam Harrison. Nie miał na imię Sam. Nie nazywał się też Harrison. Wiele czasu poświęcił przygotowaniu stroju na ten niezwykły wieczór. Wybrał czarny kaszmirowy golf, szare spodnie z mankietami i jasnobrązowe sportowe buty. Zwykle nie ubierał się tak elegancko. W ogóle nie poświęcał uwagi strojowi. Gęste włosy ściął krótko, trochę przypominał Kevina Costnera z filmu Bodyguard, który nigdy mu się nie podobał. Przez ramię przewiesił małą czarną torbę; kołysała się lekko, gdy szedł w kierunku domu nr 211. W torbie miał kamerę. Zamierzał uwiecznić na filmie jak największą część tego, co miało się niedługo wydarzyć. Tak powstawała historia. Prawdziwa historia Ameryki końca jego wieku, Ameryki końca epoki, Ameryki końca końców. Za kwadrans dwunasta otworzył drzwi do budynku 211. W ciemnym korytarzu unosiły się zapachy amoniaku, kurzu i zgnilizny. Wszedł na czwarte piętro, na którym znajdował się apartament senatora. Jego miłosne gniazdko. Fitzpatrik mieszkał pod numerem 4J. Sam znalazł się przed jego drzwiami za dziesięć dwunasta. Idealnie według planu. Jak na razie wszystko szło wspaniale. Wypolerowane mahoniowe drzwi otworzyły się. Sam patrzył w twarz szczupłej, zadbanej blondynki. Z bliska nie wyglądała tak elegancko. Była to ta sama kobieta, która wysiadła z granatowego jaguara razem z Fitzpatrickiem. Ta, która idąc utykała. Poza złotą spinką w kształcie lwicy we włosach - pamiątką z wyprawy do Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku - i złotym łańcuszkiem nie miała na sobie nic. - Jack - szepnęła. - Jill - odpowiedział i uśmiechnął się.
II W innej dzielnicy Waszyngtonu, w innym świecie, inny zabójca planował równic przerażającą grę. Znalazł wspaniałą kryjówkę między gęsto rosnącymi świerkami i kilkoma starymi dębami górującymi nad resztą drzew, w samym środku parku Garfield. Ułożył się wygodnie pomiędzy wiszącymi nad ziemią konarami drzew i wyrośniętymi krzewami, które tworzyły rodzaj namiotu. „No to do roboty", wyszeptał, choć w kryjówce nie było nikogo prócz niego. To miała być wspaniała przygoda, spełnienie fantazji. Wierzył w to całym sercem, ciałem i tym, co pozostało z jego duszy. Usiadł po turecku na wilgotnej trawie i zaczął pracować nad swoją twarzą oraz włosami. Fragment piosenki rockowej grupy Hole grzmiał z głośników wewnątrz jego czaszki. Całkiem niezły kawałek. Był w swoim żywiole. Przebrania i kostiumy były chyba jedyną rzeczą, dzięki której mógł naprawdę uciec, a on musiał uciekać. Kiedy wreszcie skończył się przebierać, wyszedł z cienia drzew. Nie potrafił powstrzymać się od śmiechu. Tego dnia naprawdę przeszedł samego siebie. To było wspaniałe. Tak głupie, że aż wspaniałe. Przypomniał sobie głupawą starą rymowankę: Na górze róże, na dole fiołki, schizofrenikiem jestem, matołki. Zdecydowanie wyglądał teraz jak stary, bezdomny świr. Naprawdę przypominał beznadziejnego starucha, parszywą kreaturę z piosenki z „Aqualung". Włożył siwą, zmierzwioną perukę i przykleił sobie szpakowatą brodę z aktorskiego zestawu do charakteryzacji. Wszelkie niedoskonałości i niedociągnięcia niewprawnego wizażysty przykrył obszerny kaptur bluzy dresowej. Na bluzie widniały słowa szczęście i radość. To niesamowite. Odlotowe, myślał cały czas. Szczęście i radość. Jego bilet. Te słowa mówiły wszystko. Ironia sytuacji rozśmieszała go.
Przyszły zabójca ruszył parkową aleją. Szedł szybko, prawie biegł. Kierował się ku rzece Anacostia. Mijał coraz więcej ludzi. Spacerowicze, żebracy, kochankowie. Było mu wszystko jedno, kim są. Większość była czarna, ale jemu to nie przeszkadzało. Właściwie nawet mu to odpowiadało. W Waszyngtonie nikt nie przejmował się czarnuchami. To fakt. „Aqualung, oooh, Aqualung", idąc nucił słowa starego hitu. Kiedyś wykonywała ją naprawdę dobra grupa Jethro Tull. On słuchał rocka prawie bez przerwy, nawet we śnie. Cały czas miał na uszach słuchawki. Znał na pamięć chyba całą historię rock and rolla. Gdyby potrafił się zmusić do słuchania kapeli Hootie and the Blow-fish, mógłby powiedzieć, że ma wielkiego rocka w małym palcu. Roześmiał się na myśl o tym. Naprawdę był dzisiaj w znakomitym nastroju. Cała podróż wydawała mu się fantastyczna, cholernie ekscytująca, odlotowa. To były najlepsze i zarazem najgorsze chwile. Lepsze i gorsze, gorsze i lepsze, gorsze i najgorsze? Już wybrał miejsce zbrodni. Kępa świerków niedaleko od południowo-wschodniej autostrady. Drzewa były dość wysokie i stanowiły doskonałą zasłonę. Nieopodal stały rzędy domków z żółtej cegły. Była tam też popularna winiarnia przy Szóstej Ulicy. Dokładnie sprawdził teren, wszystko obejrzał, niemal zakochał się w tym miejscu. Już widział dzieciaki ze Szkoły Podstawowej im. Sojourner Trath. Kręciły się w pobliżu sklepu ze słodyczami. Te małe pędraki były całkiem fajne. Nie cierpię fajnych, nienawidzę ich straszliwie. Tak naprawdę to tylko małe pieprzone roboty. Wstrętne pasożyty. Bachory! Wszystkie są tak obrzydliwie milutkie. Ukrył się za gęstymi, rozłożystymi krzakami. Teraz miał się zająć poważną robotą. Nadmuchał kilka gumowych baloników - czerwone, pomarańczowe, niebieskie, żółte. Były naprawdę wielkie i kolorowe. Żadne dziecko nie potrafiłoby się takim oprzeć. On sam nie znosił balonów. Nienawidził wymuszonej, fałszywej wesołości, którą kojarzył z tymi kolorowymi bombami. Wiedział jednak, że większość dzieciaków szaleje za balonami. Miał rację, prawda?
Do jednego przywiązał dwa metry sznurka i przymocował go do gałęzi drzewa. Balon leniwie wzniósł się ponad zieloną koronę. Wyglądał jak śliczna, odcięta główka. Morderca czekał w swojej kryjówce wśród drzew. Spędzał czas sam ze sobą, tak jak lubił. - Muszę załatwić dzisiaj jakiegoś cielaka - mruczał słowa niby piosenki w takt niby melodii. - Muszę, muszę. Po prostu muszę, muszę, muszę. Nawet mu się podobało takie podśpiewywanie. Nagle usłyszał jakiś szelest w pobliżu kryjówki. Coś trzasnęło. Gałązka albo coś takiego. Czyżby ktoś chciał mu złożyć wizytę? Skupił się. Trzy gałązki zostały poruszone, zdeptane, złamane. Wszystko słyszał niezwykle wyraźnie i głośno - trzask! Prawdę mówiąc, nie spodziewał się tego hałasu. Na chwilę przerażony zamarł w bezruchu. Poczuł nagły przypływ adrenaliny. Tak jakby ktoś dał mu niezłego kopa. Prawie połknął własny język. Po chwili zobaczył czubek czyjejś głowy. Tylko czoło i białka czyichś oczu. Białka jej oczu! Patrzyła na niego przez gałęzie. Była to mała czarnoskóra dziewczynka. Pięcio-, może sześcioletnia, całkiem ładniutka. Przyglądała mu się. Grzeczna mała. Widzę cię kochanie. Tak, tak, widzę cię! - Cześć - powiedział miło i uprzejmie. Potrafił taki być, kiedy chciał. Uśmiechnął się, a ona prawie odwzajemniła jego uśmiech. - Chcesz dostać wielki balon? Mam mnóstwo balonów, całe wielkie mnóstwo. A tutaj jest taki jeden czerwoniutki, który należy chyba do ciebie, bo widzę na nim twoje imię. - Starał się mówić łagodnie. Mała dziewczynka patrzyła na niego. Nie powiedziała ani słowa. Nie poruszyła się. Bała się go, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Pewnie nie wiedziała, o co chodzi, bo powiedział, że na jednym z balonów jest jej imię. No dobrze, nie chcesz balonika, to nie. W porządku. Zapomnijmy o tych balonach za darmo. Ty nie chcesz balona, prawda, malutka? Nie ma sprawy. Dziś nie masz na balona ochoty! Nie i już! - Taaak, proszę - niespodziewanie powiedziała dziewczynka.
Jej brązowe oczy stały się szersze. Śliczna mała, prawda? Piękne orzechowe oczka. - Nie bądź taka nieśmiała, malutka. Chodź tutaj. Dostaniesz piękny, wielki balonik. Co my tutaj mamy, czerwoniutki jak znak stopu, niebieski jak niebo, śliczny pomarańczowy, słodziutki żółty. Wszystkie kolory tęczy i jeszcze trochę. Zrobił minę jak bohater - może jak Kevin Bacon z filmu Dzika rzeka, który wypożyczył jakiś tydzień temu. Może dwa tygodnie? Już nie pamiętał. Zresztą, jakie to miało znaczenie! Kiedy dziewczynka zaczęła iść w jego kierunku, mocniej zacisnął dłoń na uchwycie miniaturowego kija baseballowego, owiniętego taśmą izolacyjną. Kij miał osiemnaście i pół cala długości. Miejscowi członkowie gangów ulicznych używali podobnych, kiedy „pilnowali" porządku w dzielnicy. Nie przestawał mówić do dziewczynki. Jego głos brzmiał śpiewnie i radośnie, ale był zabarwiony nutą ironii i sarkazmu. - Czerwony - pisnęła w końcu dziewczynka. Oczywiście. Miała przecież we włosach czerwoną wstążkę. Czerwień to kolor miłości, mojej prawdziwej miłości. Bardzo ostrożnie wyszła spomiędzy drzew. Zauważył, że ma malutkie stopy. Mniej więcej rozmiar minus trzy. Wyciągnęła rączkę w kierunku kolorowych balonów, które kurczowo ściskał w dłoni. Chyba nie zauważyła, że jego ręka trzęsła się mocno. Za plecami trzymał krótki i mocny kij. Zamachnął się, uderzył. Szczęście i radość.
III Czy rzeczywiście mogą popełnić morderstwo i uciec? Zwłaszcza takie szalone morderstwo jak to? Jack wiedział, że mogą. Było to łatwiejsze, niż się wydawało. Można zabić człowieka lub wielu ludzi i nigdy nie być nawet podejrzanym o morderstwo. Tak to jest, od zawsze. Jill była przerażona i spięta Nie miał do niej pretensji. W „prawdziwym życiu" robiła w Waszyngtonie karierę, pochodziła z dobrej rodziny, była inteligentna, na pewno nie pasowała do opisów morderców. Właśnie dlatego jest idealną odtwórczynią swej roli w tej wielkiej grze. Niemal tak doskonałą jak on. - Upił się, zupełnie nie kontaktuje - szepnęła, kiedy stali w ciemnym korytarzu prowadzącym do apartamentu. - Dobrze, że jest takim wstrętnym gadem. - Wiesz, co mówią o naszym Dannym. Podobno jest złym senatorem i jeszcze gorszym kochankiem. Cień uśmiechu przemknął po jej twarzy. Była zdenerwowana. - Kiepski dowcip, ale za to drugie mogę ręczyć - powiedziała. - Kończmy z tym, Jack. Jill odwróciła się i boso ruszyła w kierunku sypialni. Szedł tuż za nią. Patrzył, jak lekko utyka. Miało to swój urok. Przyglądał się jej szczupłej postaci, gdy sunęła przez ciemny pokój, słabo oświetlony lampą z korytarza. Wiedział, że zmierzała do sypialni. Cicho przeszli przez niewielki salon. Przy kamiennym kominku dumnie zatknięto amerykańską flagę. Na ten widok poczuł lekkie mdłości. Na ścianach wisiały kolorowe zdjęcia jakiegoś jachtu, pewnie cumującego gdzieś na Cape Cod. - Czy to ty, kochanie? - Zachrypnięty, bełkotliwy od nadmiaru whisky głos huknął za ścianą.
- A kogo jeszcze się spodziewasz? - spytała Jill. Razem weszli do sypialni. -Przyjęcie niespodzianka - powiedział Jack. Wyciągnął półautomatyczną berettę i wycelował ją w głowę senatora. Ręka trzymająca broń nie drżała. Myśli wydawały się jasne. Tworzenie historii. Teraz już nie ma odwrotu. Daniel Fitzpatrick podskoczył na łóżku. - Co do cholery? Co to ... Kim jest ten świr? Jak się tutaj dostał? - wymamrotał. Jego twarz i szyja miały kolor jasnej czerwieni. Jack nie mógł się powstrzymać - uśmiechnął się, nie zważając na to, co się dzieje wokół niego. Senator wyglądał jak wieloryb wyrzucony na brzeg, starzejący się mors w rozgrzebanej pościeli na eleganckim łożu. - Można powiedzieć, że jestem twoją podłą przeszłością. Wreszcie cię dopadłem, senatorku, - powiedział. - A teraz zamknij się. Proszę. Postarajmy się jak najmniej komplikować sprawę. Patrzył prosto w twarz Daniela Fitzpatricka. Przypomniał sobie coś, co niedawno gdzieś przeczytał. Jeden z ludzi, którzy przyszli wysłuchać przemówienia senatora, zauważył: „Moj Boże, on jest już starcem". To była prawda. Fitzpatrick miał zupełnie siwe włosy. Był pozbawionym wdzięku, obleśnie grubym, starym białasem. Był także wrogiem. Jack otworzył czarną ortalionową torbę i podał Jill kajdanki. -Każda ręka oddzielnie do filarów łóżka - rzucił. - Proszę i dziękuję. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparła Jill. W jej głosie, działaniu, a nawet w jej ruchach były niezwykła prostota i elegancja. - Ty też w tym siedzisz? - wysapał Fitzpatrick, spoglądając na blondynkę, którą poderwał w barze w La Colline. Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Jill uśmiechnęła się. -Nie, nie - odpowiedziała. - Po prostu pociągało mnie twoje tłuste, napompowane cielsko i śmierdzący wódą oddech.
Jack wyjął z torby kamerę i podał ją swojej partnerce. Jill wycelowała obiekt w senatora Fitzpatricka, ustawiła ostrość i zaczęła filmować. Znała się na tym. - Co wy, na Boga, robicie? - Jasnoniebieskie oczy Fitzpatricka rozszerzyły się ze zdumienia i przerażenia. - Czego ode mnie chcecie? O co wam chodzi? Do cholery, jestem przecież senatorem Stanów Zjednoczonych. Jill zaczęła od zdumionej i przestraszonej twarzy senatora. Potem wzięła większy kadr. Oj, trochę za wielki. Znowu ustawiła ostrość. Jack uśmiechnął się, słysząc wybuch senatora. Było to w stylu Fitzpatricka. I oto, voila! Nagle otępienie i mgliste opary whiskey opadły. Daniel Fitzpatrick wreszcie zrozumiał, co się dzieje. - Nie chcę umierać - wyszeptał. Niespodziewanie z jego oczu zaczęły płynąć łzy. Było to dziwnie poruszające. - Proszę, nie róbcie tego. Nie musicie mnie zabijać. To nie musi tak się skończyć. Proszę, błagam was. Wysłuchajcie mnie. Czy możecie wysłuchać tego, co mam do powiedzenia? To był bardzo ważny kawałek, Jill wiedziała o tym. Materiał z rodzaju tych, jakie wygrywają statuetki Akademii. Być może dokument stulecia. Potrzebowali tego do głównej rozgrywki, do jednej z niespodzianek, które szykowali na później. Jack szybkim krokiem przeszedł przez sypialnię. Przysunął berettę o kilka cali od czoła senatora. To było to. Właśnie w tej chwili zaczynała się ich niezwykła gra. Zasada numer dwa: „To jest historia. To, co robisz, jest ważne. Nigdy, nawet na chwilę nie zapominaj o tym". - Zamierzam pana zabić, senatorze Fitzpatrick. Nie mamy o czym rozmawiać. Nie ma od tego odwrotu. Jest pan katolikiem, więc jeżeli wierzy pan w Boga, proszę zmówić modlitwę. Za mnie też proszę się pomodlić. Modlitwa za Jacka i Jill. Nadszedł czas próby. Zauważył, że jego ręka zaczęła lekko drżeć. Jill także to widziała. Jack powtarzał w myślach: To egzekucja, a jej
ofiara na wszystko sobie zasłużyła. Jest to także koszmarna historia, której częścią stałem się ja. Strzelił raz, z odległości nie większej niż kilkanaście centymetrów. Głowa Daniela Fitzpatricka eksplodowała. Strzelił drugi raz. Celuj dwa razy; wal także dwa razy. Historia się dokonała. Rozpoczęła się największa gra. Gra Jacka i Jill.
Rozdział 1 Och nie, znów jest jutro. Miałem wrażenie, że ledwo zdążyłem zasnąć, obudził mnie jakiś hałas w domu. Był głośny i uporczywy, tak jak alarm samochodowy. Nie ustawał. Czyżby jakieś kłopoty zbyt blisko domu? - Cholera - jęknąłem w miękkie fałdy poduszki. - Zostawcie mnie w spokoju. Dajcie mi choć raz przespać normalnie całą noc. Zmywajcie się stąd. Sięgnąłem do lampki i strąciłem po drodze kilka książek ze stolika. Córka generała, Mój amerykański dziennik i Śnieg na cedrach. To mnie obudziło. Wyciągnąłem służbowy rewolwer z szuflady i zbiegłem po schodach na dół, mijając sypialnię dzieci. Słyszałem albo wydawało mi się, że słyszę ich ciche oddechy. Poprzedniego wieczoru czytałem im Opowieść Królika Petera Beat Potter. „Nie chodź do ogrodu pana McGregora: twego ojca spotkało tam nieszczęście; pani McGregor wsadziła go do pieca". Jeszcze mocniej zacisnąłem dłoń wokół kolby glocka. Hałas ustał. Po chwili znowu usłyszałem łomotanie. Na dole. Spojrzałem na zegarek. Była trzecia trzydzieści rano. Jezu, litości! Znowu o tak drakońskiej porze. Bez niczyjej pomocy budziłem się tylko o północy. Wtedy nie potrzebowałem żadnego „bang, bang, bang", żeby wstać.
Zszedłem po stromych, zdradzieckich schodkach. Byłem ostrożny. Nagle wokół mnie zrobiło się zupełnie cicho. Ja sam także zachowałem kompletną ciszę. Miałem wrażenie, że moja skóra fosforyzuje w ciemnościach. Nie był to najlepszy sposób na rozpoczęcie dnia ani na początek końca nocy. „Nie chodź do ogrodu pana McGregora: twego ojca spotkało tam nieszczęście ..." Wszedłem do kuchni z bronią gotową do strzału i nagle uświadomiłem sobie, skąd pochodził hałas. Pierwsza tajemnica tego dnia została rozwiązana. Mój przyjaciel i partner zaglądał do środka przez szybę w drzwiach. Wyglądał niewiele lepiej niż włóczęga wałęsający się po okolicy. To John Sampson narobił tyle hałasu; to on był źródłem moich kłopotów, przynajmniej tych, które zaczęły się o świcie. Miał dwa metry i dwa centymetry wzrostu, a ważył sto dwadzieścia kilo. Nic dziwnego, że czasami nazywano go Podwójnym Johnem. Człowiekiem Górą. - Popełniono morderstwo - powiedział, kiedy przekręciłem klucz, zdjąłem łańcuch i otworzyłem mu drzwi. - To dość niezwykła sprawa, Alex.
Rozdział 2 - O Jezu, John. Wiesz, która jest teraz godzina? Czy ty w ogóle masz jakieś wyczucie czasu? Zabieraj się stąd, do cholery. Idź do domu. Wal we własne drzwi w środku nocy. Jęknąłem i powoli skłoniłem głowę najpierw w przód, a potem w tył, rozprostowując przykurczone podczas snu ramiona i szyję. Jeszcze się nie obudziłem. Może to tylko zły sen. Może Sampson wcale nie stoi przy drzwiach. Może ciągle jeszcze jestem w łóżku ze swoją kochaną poduszką. - To może zaczekać - powiedziałem. - Wszystko mi jedno, co to, do cholery, jest. - Właśnie że nie może - odparł kręcąc głową. - Wierz mi, kochasiu, nie może. Coś skrzypnęło za mną. Obejrzałem się szybko. Ciągle byłem zaspany. Moja mała córeczka, Jannie, stała w progu kuchni. Miała na sobie piżamę w niebieskie motyle. Była bosa, a na jej buzi malował się strach. Nowy członek naszej rodziny, piękna abisyńska kotka zwana przez nas Rosie, dołączyła do Jannie. Rosie też usłyszała hałas na dole. - Co się stało? - spytała Jannie szeptem. Przetarła oczy. - Dlaczego wstałeś tak wcześnie? Stało się coś złego, prawda, tato? - Wracaj do łóżka, kochanie - powiedziałem najspokojniej, jak tylko potrafiłem. - To nic takiego. - Musiałem skłamać mojej małej
dziewczynce. Znowu wzywała mnie praca. - Pójdziemy teraz na górę. Musisz się przecież wyspać. Zaniosłem Jannie na górę, delikatnie głaszcząc jej policzek i szepcząc jakieś bezsensowne senne opowiastki. Wsadziłem ją do łóżka i opatuliłem kołdrą. Sprawdziłem, czy mój syn, Damon, śpi. Rano oboje szli do szkół - Damon do Sojourner Truth, a Jannie do szkoły przy ulicy Union. Kotka przez cały czas plątała mi się między nogami. Ubrałem się w sypialni i razem z Sampsonem pojechaliśmy na miejsce zbrodni. Nie było ono daleko. - To niezwykła sprawa, Alex - tłumaczył John. - Tylko cztery przecznice stąd, przy Piątej Ulicy. Już oprzytomniałem, choć nie bardzo mi się podoba takie ranne wstawanie. Powiedz mi coś więcej o tym morderstwie - poprosiłem Sampsona, patrząc na mrugające niebieskie i czerwone światła policyjnych wozów i furgonetek stojących przed nami. Cztery przecznice od naszego domu. Kilkanaście policyjnych karetek stało przy końcu ulicy, po której obu stronach rosły bezlistne teraz dęby i stały domy z czerwonej cegły. Zbliżaliśmy się do szkoły Damona. (Szkoła Jannie znajdowała się kilkanaście przecznic stąd, w przeciwnym kierunku). Byłem zdenerwowany. Miałem wrażenie, że w mojej głowie szaleje zimowa zamieć. - Ofiarą jest mała dziewczynka. - Głos Sampsona brzmiał nienaturalnie miękko. - Miała sześć lat. Po raz ostatni widziano ją w szkole wczoraj po południu. To była szkoła Damona. Obaj westchnęliśmy. Sampson jest niemal tak samo przywiązany do Damona i Jannie, jak ja. Dzieciaki też go uwielbiają. Przy dwupiętrowym budynku szkolnym zdążyło zebrać się sporo osób. Chyba połowa mieszkańców osiedla wstała o czwartej rano. Wszędzie widziałem zdenerwowane albo przerażone twarze. Niektórzy przyszli tutaj w szlafrokach, inni opatuleni byli w koce. Ich oddechy unosiły się w mroźnym powietrzu jak spaliny samochodowe.
Przypomniałem sobie, że według statystyk przedstawionych przez „Washington Post" tylko w ostatnim roku w Waszyngtonie zginęło pięćset dzieci w wieku poniżej czternastu lat. Mieszkańcy tej dzielnicy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Nie musieli czytać gazet, żeby wiedzieć, co się działo. Sześcioletnia dziewczynka. Zamordowana w podstawówce Damona albo gdzieś niedaleko. Nie potrafiłem wyobrazić sobie gorszego koszmaru na sam początek dnia. - Przykro mi, stary - powiedział Sampson, kiedy wysiadaliśmy z samochodu. - Uznałem, że powinieneś to zobaczyć.
Rozdział 3 Serce biło mi jak oszalałe. Miałem wrażenie, że nie mieści się w piersiach. Moja żona, Maria, została zastrzelona niedaleko od tego miejsca. Wspomnienia z tej okolicy, wspomnienia z tamtego życia. Zawsze będę cię kochał, Mario. Dostrzegłem zniszczony, rdzewiejący karawan z kostnicy. Zaparkował na dziedzińcu szkolnym. Nie był to miły widok. Gdzieś na skraju kręgu światła policyjnych reflektorów słyszałem muzykę rap z wyraźnie dominującymi basami. Razem z Sampsonem przecisnęliśmy się pomiędzy niespokojnymi ludźmi. Jakiś przemądrzały dupek mruknął: „Co słychać, szefie?". Cały dziedziniec szkolny był otoczony żółtą policyjną taśmą. Przy swoich stu osiemdziesięciu ośmiu centymetrach wzrostu nie byłem tak wielki, jak Człowiek Góra, ale obaj górowaliśmy nad tłumem. Tworzyliśmy niezłą parę, Ilekroć pojawialiśmy się na miejscu zbrodni, przyciągaliśmy uwagę gapiów: Sampson miał ogoloną na zero głowę i nosił czarną skórzaną kurtkę, ja zwykle miałem na sobie szarą bluzę dresową z napisem „Georgetown". Pod płaszczem nosiłem futerał z bronią. Ubrałem się odpowiednio do gry, w którą grałem, gry o nazwie „Uwaga: śmierć". -To doktor Cross - usłyszałem kilka głosów w tłumie.
Nie obejrzałem się. Z całych sił starałem się zignorować te głosy, wymazać je ze świadomości. Oficjalnie byłem zastępcą szefa działu śledczego, ale przeważnie pracowałem jako detektyw. Tak chciałem i tak być musiało. Był to dla mnie zdecydowanie „interesujący" okres. Widziałem tyle morderstw i przemocy, że wystarczyłoby na niejedno życie. Zaczynałem się zastanawiać, czy nie powinienem wrócić do swego zawodu. Mogłem otworzyć prywatną praktykę jako psychiatra. Zastanawiałem się nad wieloma rzeczami. Sampson lekko dotknął mego ramienia. Wyczuwał, że ta sprawa nie będzie dla mnie łatwa. Obawiał się, że może za bardzo przypominać mi o przeszłości. -Wszystko w porządku, Alex? - spytał. -Tak, nic mi nie jest - skłamałem już po raz drugi tego dnia. - Pewnie, że nie, kochasiu. Tobie nigdy nic nie jest, nawet kiedy coś ci leży na duszy. Czujesz się jak pogromca smoków, co? - Sampson pokręcił głową. Kątem oka dostrzegłem młodą kobietę w czarnej bluzce z białym napisem „Zawsze będę cię kochać. Tysheika". Jeszcze jedno zabite dziecko. „Tysheika". Ludzie z tej okolicy czasem nosili podobne czarne koszule na pogrzeby zamordowanych dzieci. Moja babcia, Nana Mama, jak ją nazywały dzieciaki, miała ich całą kolekcję. Zwróciłem uwagę na inną kobietę stojącą trochę na uboczu, pod rozłożystym wiązem. Miałem wrażenie, że nie pasuje do ludzi z tej okolicy. Była wysoka i ładna. Miała na sobie płaszcz przeciwdeszczowy, dżinsy i buty na płaskim obcasie. Za nią dostrzegłem niebieskiego mercedesa, sedana. To ona. Jest doskonała. Idealna dla ciebie. Ta szalona myśl pojawiła się znikąd, niespodziewanie wypełniając moją głowę radością, zupełnie niestosowną do okoliczności, w jakich się znajdowałem. Zakonotowałem sobie, że muszę sprawdzić, kim jest ta kobieta. Na chwilę przystanąłem, aby zamienić parę słów z młodym detektywem z wydziału zabójstw, ubranym w czerwony kapelusz
typu Kangol brązową sportową marynarkę i brązowy krawat. Zaczynałem kontrolować sytuację. - Niezbyt miły początek dnia - powiedział Rakeem Powell, gdy podszedłem do niego. - Albo, w moim przypadku, koniec. - Nie potrafię sobie wyobrazić gorszego - przytaknąłem mu. W żołądku czułem nieprzyjemny skurcz. - Czego zdołałeś się dowiedzieć, Rakeem? Czy jest coś, czego można się chwycić? Chcę wiedzieć wszystko. Detektyw zajrzał do małego, czarnego notesu. Przerzucił kilka kartek. - Dziewczynka nazywała się Shanelle Green. Dużo osób ją znało. Z tego, co mówią ludzie, była uroczym dzieckiem. To był jej pierwszy rok w szkole Truth. Mieszkała dwie przecznice stąd, w dzielnicy Northfield Village. Rodzice pracują. Pozwalali jej samej wracać do domu. Niezbyt to mądre, ale co mieli robić? Sam wiesz, jak jest. Wczoraj wieczorem, kiedy wrócili do domu, Shanelle nie było. Około ósmej zgłosili jej zaginięcie policji. Tacy są tutejsi rodzice. Rozejrzałem się wokoło. Wzrokiem odszukałem parę, o której mówił Rakeem. Sami byli jeszcze dzieciakami. Wyglądali na kompletnie załamanych. Wiedziałem, że po tej strasznej nocy już nigdy nie będą tacy jak przedtem. Nikt nie potrafiłby o tym zapomnieć. - Czy podejrzewacie któregoś z rodziców? - Musiałem o to zapytać. Rakeem pokręcił głową. -Nie sądzę, Alex. Shanelle była całym ich światem. - Mimo wszystko sprawdź ich, Rakeem. Oboje. Jak to się stało, że dziewczynka znalazła się tutaj, na dziedzińcu szkolnym? Powell westchnął. - To pierwsza niewiadoma. Druga, to gdzie została zabita. Pozostaje jeszcze, oczywiście, sprawa, kto to zrobił. Wystarczyło spojrzeć na Shanelle, aby zrozumieć, że została zamordowana udzie indziej. Potem morderca podrzucił ciało dziewczynki na dziedziniec szkoły. Tylko to było wiadome na
początku tej okropnej sprawy. Czekało nas mnóstwo roboty. Teraz ja przejmowałem dowodzenie. - Czy wiadomo, jak została zabita? - spytałem Rakeema. Detektyw zmarszczył brwi. -Sam zobacz i powiedz mi, co sądzisz na ten temat. Nie chciałem patrzeć, ale nie miałem wyboru. Pochyliłem się nad ciałem Shanelle. Czułem zapach jej krwi: miała teraz kolor miedzi, wsiąkła w ziemię. Nie mogłem przestać myśleć o Damonie i Jannie, moich dzieciach. Nie potrafiłem zapanować nad ogarniającym mnie uczuciem smutku. Wżerał się w moje ciało jak kwas. Ukląkłem na popękanym betonie, aby przyjrzeć się ciału sześcioletniej dziewczynki. Shanelle leżała zwinięta w pozycji embrionalnej. Miała na sobie tylko majteczki w różowe i niebieskie kwiatki. Czerwona wstążka zaplątała się w jej warkoczach. W uszach połyskiwały maleńkie złote kolczyki. Reszta jej rzeczy zniknęła. Morderca najprawdopodobniej zabrał ubranie dziewczynki. Shanelle była mała i śliczna. Nadal pomimo tego, co zrobił z nią zabójca. Przyglądałem się wszystkiemu; domyślałem się, w jaki sposób kilkanaście godzin wcześniej ktoś brutalnie zamordował to dziecko, zgasił ją w jednej strasznej chwili szaleństwa. Delikatnie przesunąłem ciało dziewczynki o kilkanaście centymetrów. Głowa opadła na przeciwną stronę, prawdopodobnie mała miała złamany kręgosłup. Shanelle była maleńka. Ważyła tyle co nic. Brakowało części prawej strony jej twarzy. Można powiedzieć, że została wyrwana. Morderca uderzał Shanelle tak wiele razy i z taką siłą, że prawa strona twarzy była nie do rozpoznania. - Jak ten drań mógł to zrobić takiej małej, ślicznej dziewczynce? - mruknąłem pod nosem, głośno wydychając powietrze. - Biedna Shanelle. Biedne dziecko - wyszeptałem sam do siebie. Poczułem, że łzy napływają mi do oczu. Mrugnąłem, żeby je powstrzymać. Nie było czasu na płacz.
Shanelle miała teraz tylko jedno oko. Jej twarz przypominała dwustronną; maskę; dwie połączone twarze. Dwa oblicza dziecka? Dwie twarze? Co to mogło oznaczać? Po waszyngtońskich ulicach chodził kolejny szaleniec. Tym razem był to maniak, który zamordował dziecko.
Rozdział 4 Wysoki, szczupły mężczyzna w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym i czarnym kapeluszu chroniącym przed deszczem ostrożnie podszedł do drzwi apartamentu senatora Daniela Fitzpatricka. Dochodziła szósta rano. Sprawdził korytarz i drzwi, szukając śladów włamania czy oznak jakiejkolwiek walki, ale niczego nie znalazł. Myślał o tym, jak bardzo chciałby znaleźć się daleko od tego miejsca. Nie był pewien, co czeka na niego w apartamencie. Miał przeczucie, że to coś strasznego. Przerażająco złego. To było takie nierzeczywiste. Czuł się dziwnie. Tajemnica w tajemnicy. Nie chciał tu być, ale nie miał już odwrotu. Zanotował w pamięci wszystko, co zauważył na korytarzu. Odpryski tynku na dywanie. Osiem innych drzwi po obu stronach hallu. Kiedyś był nawet dobry w takich rutynowych czynnościach. Prowadzenie śledztwa przypominało mu jazdę na rowerze. Za pomocą kawałka plastiku wielkości karty kredytowej, tylko znacznie cieńszego, otworzył drzwi oznaczone numerem 4 J. Pomyślał, że włamanie też przypomina jazdę na rowerze. Nigdy się nie zapominał, jak to robić. - Jestem w mieszkaniu 4J - powiedział spokojnie do małego radioodbiornika.
Był zlany potem. Nogi lekko się pod nim uginały. Czuł odrazę i strach. Na pewno nie znalazł się tutaj dla własnej przyjemności. To nie dzieje się naprawdę, pomyślał. Szybko przeszedł przez przedpokój do małego salonu, na którego wszystkich ścianach wisiały zdjęcia senatora Fitzpatricka. Tu też nie było żadnych śladów włamania ani walki. -Może to być jakiś wstrętny podstęp - zgłosił przez radio. - Mam zresztą nadzieję, że tak właśnie jest. - Przerwał na chwilę. - Ooo! Mamy problem. Wszystko wydarzyło się w sypialni i ktokolwiek to zrobił, zostawił po sobie straszliwy bałagan. Wyglądało to o wiele gorzej, niż mógłby się spodziewać. - Jest naprawdę źle. Senator Fitzpatrick nie żyje. Daniel Fitzpatrick został zamordowany. Jego ciało jest zupełnie sztywne. Ma barwę wosku. Wszędzie jest krew. Jezu, pełno krwi. Pochylił się nad zwłokami senatora. Wyczuł zapach kordytu. Miał wrażenie, że czuje jego smak na języku. Najprawdopodobniej woń pochodziła z broni, z której zabito senatora. Niestety, to nie było wszystko. Morderstwo było wyjątkowo brutalne. Ze wszystkich sił starał się zachować zimną krew. Tak jak na rowerze, prawda?, powtarzał w myślach. - Dwa strzały w głowę. Z bliska. Tak jak przy egzekucji - powiedział do radia - Rany postrzałowe w odległości około dwóch centymetrów od siebie. Westchnął ciężko. Zaczekał chwilę, a potem znowu zaczął mówić. Nie musieli wiedzieć o wszystkim, co teraz widział i czuł. - Senator ma ręce przykute do wezgłowia łóżka. Kajdanki wyglądają na policyjne. Jego ciało jest zupełnie nagie. Wygląda to strasznie. Genitalia zostały oderwane od reszty ciała. Na pościeli jest mnóstwo krwi. Wielka plama. Na dywanie też. Cały jest przesiąknięty krwią. Musiał jeszcze bliżej przysunąć się do pokrytej srebrnymi włosami piersi Fitzpatricka. Nigdy nie czuł się dobrze, gdy był blisko