kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Patterson James - Na szlaku terroru - (10. Alex Cross)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
P

Patterson James - Na szlaku terroru - (10. Alex Cross) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu P PATTERSON JAMES Cykl: Alex Cross
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 239 stron)

JAMES PATTERSON NA SZLAKU TERRORU Do Larry'ego Kirshbauma. Oto dziesiąty Alex Cross. Nic by z tego nie wyszło, gdyby nie Twoje rady, przyjaźń i serdeczna pomoc.

PROLOG POWRÓT ŁASICY, CZYLI NIESPODZIANKA

ROZDZIAŁ 1 Pułkownik Geoffrey Shafer bawił się znakomicie. Już dawno słyszał o Salvadorze. Trzecie pod względem wielkości miasto Brazylii, intrygujące i wesołe. A może nawet najweselsze? Wynajął luksusową sześciopokojową willę z widokiem na plażę Guarajuba. W ciągu dnia zazwyczaj popijał słodkie caipirinha i lodowate piwo Brahma. Czasami grywał w tenisa. Nocą pułkownik Shafer - morderca psychopata, znany jako Łasica - wracał do starych sztuczek i polował w ciemnych, wąskich i krętych uliczkach Starego Miasta. Już nie pamiętał, ilu zabójstw dokonał w Brazylii. W Salvadorze nikt się tym wcale nie przejmował. Gazety nie wspomniały ani jednym słowem o zniknięciu kolejnej młodej prostytutki. Ani jednym. Ponoć Brazylijczycy, jeśli nie balują, to właśnie się szykują do nowej zabawy. Chyba było w tym wiele prawdy. Kilka minut po drugiej w nocy Shafer wrócił do domu w towarzystwie młodej i pięknej dziwki o imieniu Maria. Naprawdę była urodziwa, gibka i ciemnoskóra. Jak na kogoś w jej wieku miała wspaniałe ciało. Upierała się, że ma dopiero trzynaście lat. Na dziedzińcu Łasica zerwał dużego banana. O tej porze roku nikt nie mógł narzekać na brak świeżych owoców. Rosły tu kokosy, gujawy, mango oraz pinha, czyli flaszowce. W tym całym Salvadorze zawsze coś dojrzewa, pomyślał Łasica. To prawdziwy raj. A może raczej piekło, a ja jestem diabłem? - przemknęło mu przez głowę. Parsknął śmiechem. - To dla ciebie, Mario - powiedział, kusząc ją bananem. - Tylko go nie zmarnuj. Dziewczyna przesłała mu znaczący uśmiech. Łasica spojrzał w jej wspaniałe piwne oczy. Wszystko moje, pomyślał. Oczy, usta, piersi... Nagle zobaczył małą brazylijską małpkę, zwaną nico, która usiłowała zakraść się do domu przez moskitierę zawieszoną w oknie. - Wynoś się stąd mała złodziejko! - krzyknął. - Spadaj! Słyszysz? W tej samej chwili trzech ludzi wyskoczyło z krzaków. Rzucili się na niego. Policja, jęknął w duchu Łasica. Na pewno Amerykanie. Alex Cross? Miał wrażenie, że są dosłownie wszędzie. Czuł ucisk silnych nóg i ramion. Ktoś go powalił uderzeniem pałką lub ołowianą rurką, ktoś inny chwycił za włosy, podniósł i na nowo zasypał gradem ciosów. Łasica stracił przytomność. - Mamy go. A to ci heca... Dał się złapać już za pierwszym razem. I to bez trudu - powiedział jeden z napastników. - Wnieście go do środka.

Potem popatrzył na dziewczynę. Była wyraźnie przestraszona. - Dobra robota, Mario. Podałaś go nam na tacy. - Skinął na swego pomagiera. - Wykończ ją. Huk strzału przerwał ciszę zalegającą nad dziedzińcem. W Salvadorze nikt na to nie zwracał uwagi.

ROZDZIAŁ 2 Łasica chciał jak najszybciej umrzeć. We własnej sypialni zwisał z sufitu głową w dół. Dookoła niego wszędzie były lustra, mógł więc się podziwiać dosłownie z każdej strony. A wyglądał jak upiór. Nagi, pobity i cały zakrwawiony. Ręce miał spięte kajdankami z tyłu, a nogi związane tak mocno, że już ich wcale nie czuł. Krew napłynęła mu do głowy. Obok wisiała Maria. Sądząc po straszliwym smrodzie, nie żyła już od kilku godzin, a może nawet dobę. Piwne oczy skierowane były na Łasicę, ale patrzyły gdzieś dalej. Brodaty przywódca napastników ciągle miętosił w ręku czarną piłkę. Przykucnął tuż przed twarzą Shafera i powiedział cicho, niemal szeptem: - Wiesz, co kiedyś na służbie robiłem z więźniami? Łagodnie, delikatnie sadzałem przy stole... a potem przybijałem im język do blatu. To szczera prawda, drogi przyjacielu. A wiesz, co jeszcze? Wyrywałem włosy. Z nosa... piersi... brzucha... genitaliów. To rzeczywiście boli. Auć! Wyszarpnął kilka włosów z nagiego ciała Shafera. - Ale teraz ci opowiem o najgorszej torturze. Dużo gorszej niż to, co chciałeś zrobić z Marią. Łapiesz więźnia za barki i trzęsiesz z całej siły aż dostaje konwulsji. Aż mózg się zlasuje. To bardzo czuły narząd. Facet ma wrażenie, że zaraz mu łeb odpadnie. Boli go całe ciało. Naprawdę nie przesadzam. Chcesz, to ci pokażę. Trzęśli nim na zmianę prawie przez godzinę - na dodatek wciąż wisiał do góry nogami. To było coś strasznego. Wreszcie któryś odczepił go z sufitu. - Kim jesteście? - wrzasnął Łasica. - Czego ode mnie chcecie? Herszt wzruszył ramionami. - Twardziel z ciebie, ale pamiętaj, że jednak cię znalazłem i znajdę po raz drugi, jeżeli będzie trzeba. Zrozumiałeś? Geoffrey Shafer ledwo cokolwiek widział, ale odwrócił głowę w stronę, skąd dobiegał głos. - Czego... chcesz? - szepnął. - Błagam... Brodacz nachylił się do niego. Chyba niewiele brakowało, żeby się uśmiechnął. - Mam dla ciebie robotę. Najlepszą na świecie. Uwierz mi, to coś w sam raz dla ciebie. - Kim jesteś? - szepnął Łasica, z trudem poruszając spuchniętymi i zakrwawionymi ustami. W czasie tortur dziesiątki razy powtarzał to pytanie.

- Niektórzy mówią na mnie Wilk - odparł brodacz. - Na pewno gdzieś to już słyszałeś.

CZĘŚĆ PIERWSZA NIEWIARYGODNE

ROZDZIAŁ 3 Pewnego słonecznego, jasnego popołudnia - w dniu, w którym jedno z nich miało umrzeć zupełnie niepotrzebną śmiercią - Frances i Dougie Puslowski rozwieszali pranie: poszwy, prześcieradła i dziecięce ubranka. Nagle na parking dla przyczep campingowych Azure Views w Sunrise Valley, w Nevadzie, wjechał konwój armii amerykańskiej. Jeepy i ciężarówki z hukiem wtoczyły się na polną drogę i stanęły. Wyskoczyli żołnierze. Mieli broń. Dużo broni. - Przenajświętszy Jezu, co się tutaj dzieje? - zapytał Dougie, który niedawno odszedł na rentę z kopalni Cortey w pobliżu Wells i usiłował przyzwyczaić się do domowego życia. Nie bardzo mu to wychodziło. Przeważnie czuł się zdołowany, burczał na wszystkich i nieustannie dokuczał Frances i dzieciakom. Od razu spostrzegł, że żołnierze wysiadający z ciężarówek są w mundurach polowych. Skórzane buty, spodnie w panterkę, ciemnozielone podkoszulki - jakby byli co najmniej w Iraku, a nie w zapadłej dziurze w Nevadzie. Uzbrojeni w karabiny M - 16 podbiegli do najbliższych przyczep. Niektórzy wyglądali tak, jakby bali się samych siebie. Wiał mocny pustynny wiatr, więc ich głosy wyraźnie docierały na podwórko Puslowskich. Słychać było: - Ewakuacja! To nie są ćwiczenia! Alarm! Wychodzić! Ruszać się, ludzie! Frances Puslowski zauważyła, że praktycznie wszyscy wołają to samo, jakby powtarzali wyuczoną rolę. Ich surowe i zacięte miny nie dopuszczały myśli o sprzeciwie. Na parkingu oprócz Puslowskich mieszkało jakieś trzysta osób. Wśród nich byli prawdziwi dziwacy. Większość z nich narzekała głośno, ale posłusznie wychodzili z przyczep. Delta Shore, która mieszkała najbliżej, zaniepokojona przybiegła do Frances. - Co się stało, kochana? Co to za żołnierze? Boże Wszechmogący! Możesz w to uwierzyć? Chyba przyjechali z Nellis albo Fallon. Trochę się boję, Frances. A ty, kochana? - Coś krzyczeli o ewakuacji - odpowiedziała Frances, wypuszczając z ust spinacz do bielizny. - Pójdę po dziewczynki. Pobiegła do domu. Nigdy nie myślała, że przy wadze dwustu czterdziestu funtów potrafi jeszcze biegać. - Madison! Brett! Szybko do mnie. Niczego się nie bójcie. Musimy na chwilę wyjść. To tylko taka zabawa. Jak na filmie. Prędzej! Dwie dziewczynki, w wieku dwóch i czterech lat, wyskoczyły z maleńkiej sypialni, w

której oglądały Rolie Polie Olie na kanale Disneya. Starsza, Madison, zapytała jak zwykle: - A dlaczego, mamooo? Po co? Nie chcę. Nie pójdę. Teraz nie mamy czasu. Frances chwyciła komórkę leżącą na kuchennym stole... i znów stało się coś dziwnego. Nie dodzwoniła się na policję. Zamiast sygnału usłyszała tylko jakieś trzaski. Coś takiego nigdy dotąd jej się nie zdarzyło. Głośny szum był irytujący. Co to jest? Jakaś inwazja? Bomba atomowa? - Szlag by to trafił! - Ze złością odłożyła telefon. - Co się tu dzieje?! - spytała podniesionym głosem. - Och! Powiedziałaś brzydkie słowo! - natychmiast zawołała ze śmiechem Madison. Wręcz uwielbiała takie sytuacje. Bawiło ją, kiedy dorośli popełniali niemądre błędy. - Zabierzcie panią Summerkin i Chruma - powiedziała Frances. Dobrze wiedziała, że dziewczynki nigdzie nie pójdą bez dwóch swoich ulubionych lalek, choćby na miasto w tym momencie spadły wszystkie plagi egipskie naraz. Bogu dzięki, zapewne tak nie było, ale... Skąd tu się wzięło to całe wojsko wymachujące pukawkami? Zza okna dobiegały ją podniesione głosy. To sąsiedzi ze strachem żądali odpowiedzi na te same pytania, które krążyły jej po głowie. - Co się stało? - Kto kazał nas stąd wywieźć? - Dlaczego?! - Po moim trupie, bratku! Słyszysz?! Rozpoznała ostatni głos. Boże, przecież to Dougie! Co on znowu wyprawia? - Dougie! - krzyknęła. - Chodź tu prędko! Pomożesz mi przy dziewczynkach! Huknął strzał. Rozległ się ostry, przenikliwy trzask, jakby pioruna. Frances podbiegła do drzwi - proszę, znów biegła - i zobaczyła dwóch żołnierzy stojących nad ciałem jej męża. O mój Boże... Dougie się nie rusza. Boże, Boże, Boże... Zastrzelili go jak wściekłego psa. I to po prostu za nic! Frances zadygotała niczym w febrze, a potem zwymiotowała lunch. - Błeee! - zawołały córki. - Patrz, mamo! Patrz, co narobiłaś! Zapaskudziłaś całą kuchnię! W tej samej chwili jakiś żołnierz z kilkudniowym zarostem na twarzy kopniakiem otworzył drzwi i wrzasnął: - Jazda stąd! Won z przyczepy! Też chcecie zginąć? Czarny otwór lufy karabinu skierowany był prosto w Frances. - Nie żartuję, kobieto - dodał żołnierz. - Prawdę mówiąc, sam nie wiem, po co tyle gadam...

ROZDZIAŁ 4 Cel roboty - misji, operacji - to całkowite wymazanie z mapy jakiegoś amerykańskiego miasta. W biały dzień. Zupełnie chory pomysł. W porównaniu z tym Świt żywych trupów to po prostu betka. Sunrise Valley, Nevada, liczba mieszkańców: 315. Niedługo: 0. Kto by uwierzył? No cóż... Za mniej więcej trzy minuty nie będzie żadnych niedowiarków. Nikt na pokładzie małego samolotu nie miał pojęcia, dlaczego to właśnie miasto zostało skazane na zagładę. Nikt także nie znał szczegółów misji. Ale wszyscy dostali za lot niezłą kasę... i to w dodatku z góry. Do diabła, nigdy przedtem nawet się nie spotkali! Każdy otrzymał tylko część zadania. Swój kawałeczek układanki. Tak to nazwano - „kawałeczek”. Michael Costa z Los Angeles był zręcznym pirotechnikiem. Kazano mu pokątnie zrobić „bombę paliwową o porządnej sile rażenia”. Z tym akurat nie miał problemów. Za punkt wyjścia przyjął BLU - 96, popularnie zwaną kosiarką stokrotek, co precyzyjnie określało skutki jej wybuchu. Bomba służyła kiedyś do likwidacji pól minowych oraz niszczenia lasów w miejscu lądowiska. Dopiero potem jakiś kretyn uświadomił sobie, że równie dobrze jak drzewa można nią ścinać ludzi. No i dlatego Costa znalazł się na pokładzie starego i zdezelowanego samolotu transportowego, lecącego ponad górami Tuscarora w stronę Sunrise Valley. Byli już bardzo blisko punktu „C”, oznaczonego tak od słowa „cel”. Nowi najlepsi przyjaciele Costy skończyli montaż bomby dopiero w samolocie. Mieli nawet rysunek z opisem, jak to zrobić. Ktoś potraktował ich jak idiotów. Bomba paliwowa - instrukcja dla debili. Prawdziwa BLU - 96 stanowiła pilnie strzeżoną własność wojska i nikt inny jej nie mógł dostać. Jednak na nieszczęście dla tych, którzy mieszkali, jedli, spali, załatwiali się i gzili się w Sunrise Valley, można ją było także skonstruować w domu, z części dostępnych niemal w każdym sklepie. Costa kupił nylonowo - uretanowy zbiornik na tysiąc galonów, wypełnił go wysokooktanowym paliwem, zamontował rozpylacz i kilka lasek dynamitu, pełniących funkcję zapalnika, a na koniec dorobił spust i hamulec z kawałków spadochronu. Proste jak drut, prawda? Potem powiedział kumplom z samolotu: - Nadlecicie nad cel i wypchniecie bombę przez luk ładunkowy. Później zwiewajcie

jakby się paliło, i to najlepiej od razu nad ocean. Wierzcie mi, po „kosiarce” nie pozostaje nic oprócz spalonej ziemi. Sunrise Valley będzie jedynie zakopconą kropką na pustyni. Pustym wspomnieniem. Sami zobaczycie.

ROZDZIAŁ 5 - Tylko spokojnie, moi panowie. Nikt nie powinien doznać nawet najmniejszej krzywdy. Nie tym razem. Około ośmiuset mil dalej Wilk oglądał bezpośredni przekaz telewizyjny z tego, co się właśnie działo na pustyni. Co za film! Obraz z czterech naziemnych kamer rozstawionych wokół Sunrise Valley trafiał na ekrany czterech monitorów w willi w Bel Air, w luksusowej części Los Angeles. Tutaj mieściła się kwatera Wilka - przynajmniej na razie. Z uwagą patrzył, jak żołnierze prowadzili mieszkańców osiedla do czekających ciężarówek. Przekaz był czysty i klarowny. Wilk widział nawet naszywki na mundurach: NEVADA ARMY GUARD UNIT 72ND. Nagle powiedział na głos: - Cholera! Nie rób tego! Gwałtownie ścisnął w dłoni czarną gumową piłkę. Taki miał zwyczaj, kiedy był bardzo zły lub zdenerwowany. Jeden z cywilów wyciągnął spluwę i wycelował w żołnierza. Co za beznadziejnie głupi pomyleniec! - Ty durniu! - krzyknął Wilk w stronę ekranu. Chwilę później cywil leżał martwy, twarzą w piachu pustyni. Inni już całkiem bez oporu dali się wepchnąć do ciężarówek. Trzeba tak było zrobić od początku, pomyślał Wilk. Ale to w gruncie rzeczy żaden kłopot... A potem jedna z ręcznych kamer pokazała mały samolot, który zataczał krąg nad miastem. Wspaniały widok. Operator prawdopodobnie siedział już w samochodzie i opuszczał pole rażenia. Przecudne czarno - białe zdjęcia, a przez to pełne niezwykłej siły. Czarno - biały obraz ma w sobie więcej realizmu, prawda? Absolutnie. Kamera wciąż była skierowana na samolot nadlatujący nad osiedle. - Anioły śmierci - szepnął Wilk. - Coś pięknego. Jestem artystą... Dwóch ludzi wypchnęło zbiornik z luku. Pilot gwałtownie skręcił w lewo, wdusił manetkę i odleciał stamtąd, jak mógł najszybciej. Taka robota; taki jego kawałeczek układanki - i wywiązał się z zadania bardzo dobrze. - Będziesz żył - powiedział Wilk do ekranu. Samolot znikł, a kamera uchwyciła bombę spadającą z wolna na nieszczęsne miasto. Kapitalne ujęcie. Przerażające jak cholera,

nawet dla patrzącego Wilka. Wybuch nastąpił niespełna trzydzieści metrów nad ziemią. - I kurwa, bum - mruknął Wilk. Tak mu się wyrwało. Na ogół nie przejawiał równie głębokich uczuć. Wlepiał wzrok w ekran. „Kosiarka” zrównała z ziemią wszystko w promieniu pięciuset jardów od wybuchu. Zabiła każdą żywą istotę. Zdewastowała całą okolicę. Dziesięć mil dalej powypadały szyby z okien. Wstrząsy były odczuwalne w odległym o czterdzieści mil Elko. Huk słyszano w sąsiednim stanie. A prawdę mówiąc, jeszcze dalej. Na przykład w Los Angeles. Ponieważ mała Sunrise Valley w Nevadzie była tylko poletkiem doświadczalnym. - Drobna rozgrzewka - powiedział Wilk. - Wstęp do czegoś naprawdę wielkiego. To będzie moje arcydzieło. Spłata zaciągniętego długu.

ROZDZIAŁ 6 Byłem daleko na wakacjach, kiedy to wszystko się zaczęło. Mój pierwszy urlop od ponad roku. Trwał równo cztery dni. Pierwszy przystanek: Seattle, w stanie Waszyngton. Seattle - przynajmniej dla mnie - jest pięknym, żywym miastem, balansującym na krawędzi dawnego blichtru i na wskroś współczesnej cyberprzestrzeni, z lekkim ukłonem w stronę Microsoftu i wszystkich rzeczy, „których jeszcze nie ma”. W innych okolicznościach byłbym bardzo zadowolony z tej wizyty. Ale cóż - wystarczyło, że spojrzałem na małego chłopca, ściskającego mnie za rękę, gdy przechodziliśmy przez Wallingford Avenue North, abym pamiętał, co w zasadzie mnie tutaj sprowadza. Wystarczyło, że wsłuchałem się w głos serca. Chłopiec miał na imię Alex i był moim synem. Nie widziałem go od czterech miesięcy. Mieszkał z matką w Seattle, a ja w dalszym ciągu urzędowałem w Waszyngtonie, w roli agenta FBI. Matka i ja „po przyjacielsku” wykłócaliśmy się o syna. Przynajmniej teraz, bo do niedawna wcale nie było tak spokojnie. - Fajnie jest? - zapytałem malca. Wciąż nosił ze sobą czarno - białą krowę o imieniu Muuu, którą uwielbiał jeszcze w czasach, kiedy był ze mną w Waszyngtonie. Miał już prawie trzy lata i nie tylko umiał doskonale mówić, ale w trudnych chwilach bywał najlepszym rozjemcą. Boże, kochałem go. Christine uważała, że jest wyjątkowo zdolny - inteligentny i pomysłowy. A ponieważ sama uczyła w podstawówce, pewnie się nie myliła. Alex z matką mieszkali w dzielnicy Wallingford. To bardzo dobre miejsce na spacery, toteż nie musieliśmy zbytnio oddalać się od domu. Zaczęliśmy więc od zabawy na podwórku, w cieniu wysokich daglezji. Było tu sporo miejsca, nie mówiąc o widoku na Góry Kaskadowe. Zgodnie z poleceniem Nany zrobiłem chłopcu kilka fotek. Alex koniecznie musiał mi pokazać grządki pielęgnowane przez Christine. Tak jak się tego spodziewałem, były we wzorowym stanie, pełne sałaty, pomidorów i kabaczków. Obok ciągnął się równo przystrzyżony trawnik. Na kuchennym parapecie stała skrzynka z miętą i rozmarynem. Pstryknąłem jeszcze parę zdjęć Alexa. Po skończonym obchodzie podwórka poszliśmy na główny plac zabaw w Wallingford. Pograliśmy w softball, zwiedziliśmy zoo i spacerkiem okrążyliśmy pobliskie Green Lake. Alex wciąż trzymał mnie za rękę. Bez przerwy opowiadał o niedzielnej paradzie podczas

Seafair Kiddies. Nie rozumiał, dlaczego nie mogę na nią zostać. Domyślałem się, że jeszcze trochę i czekają mnie ciężkie chwile. - Dlaczego musisz wciąż wyjeżdżać? - spytał Alex. Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Poczułem tylko dobrze znany, potworny ucisk w głębi piersi. Chciałbym być z tobą w każdej minucie każdego dnia, mały kolego, pomyślałem. - Po prostu muszę. - Westchnąłem ciężko. - Ale niedługo wrócę. Obiecuję. Przecież wiesz, że zawsze dotrzymuję obietnic. - To dlatego, że jesteś policjantem? - zapytał. - Dlatego jeździsz? - Tak. Między innymi. To moja praca. Muszę zarabiać, żeby kupować ciastka i wideo. - A nie możesz sobie znaleźć innej pracy? - nie ustępował Alex. - Myślałem o tym - odparłem. To nie było kłamstwo. Ostatnio coraz częściej chciałem zmienić zawód. Nawet rozmawiałem o tym z lekarzami. Z kolegami po fachu. Wreszcie, koło wpół do trzeciej, wróciliśmy do domu. Christine mieszkała w starej wiktoriańskiej wilii, starannie odnowionej i pomalowanej na ciemnoniebiesko, z białymi wykończeniami. Miłe i przytulne miejsce. Przyznaję bez bicia: w sam raz dla małego dziecka jak całe Seattle. Alex mógł nawet przez okno w swoim pokoju podziwiać wspaniałe góry. Czego chcieć więcej? Może ojca, który zaglądałby tu częściej niż raz na kwartał? Nie pomyślałeś o tym? Christine czekała na werandzie. Przywitała nas bardzo serdecznie. Nie kłóciła się ze mną tak jak w Waszyngtonie. Mogłem jej już zaufać? Chyba nie miałem wyjścia. Przed domem jeszcze raz zrobiłem zdjęcia dla Nany i na pożegnanie uściskałem Alexa. Potem Christine zabrała go środka, a ja zostałem na ulicy sam jak palec. Wsadziłem ręce do kieszeni i bez pośpiechu poczłapałem do wypożyczonego samochodu. Rozmyślałem o życiu i tęskniłem za synem. Tak, tak... już tęskniłem. Przejdzie mi kiedyś? - pomyślałem. Czy zawsze będę tak rozpaczał? Odpowiedź brzmiała: chyba zawsze.

ROZDZIAŁ 7 Z Seattle poleciałem prosto do San Francisco na spotkanie z panią inspektor z tamtejszego wydziału zabójstw, Jamillą Hughes. Widywaliśmy się już od roku. Niecierpliwie czekałem na każdą kolejną randkę. Jamilla zawsze Umiała mi poprawić nastrój. W czasie lotu słuchałem rewelacyjnych nagrań Eryki Badu i Calvina Richardsona. Przy nich też czułem się nieco lepiej. Przynajmniej odrobinę. San Francisco powitało nas zaskakująco czystym widokiem na most Golden Gate i panoramę miasta. Rozpoznałem Embarcadero i Transamerica Building, ale potem machnąłem na to ręką. Nie mogłem się doczekać spotkania z Jam. Kiedyś prowadziliśmy wspólne śledztwo w sprawie o morderstwo. Od tego czasu byliśmy ze sobą bardzo zżyci - sęk w tym, że mieszkaliśmy po przeciwnych stronach wielkiego kontynentu. Lubiliśmy swoje miasta i lubiliśmy swoją pracę. Żadne z nas nie wiedziało, co zrobić z tym fantem. Z drugiej strony okropnie tęskniliśmy za sobą. Wypatrzyłem Jamillę w tłumie w hali przylotów międzynarodowego portu lotniczego w San Francisco. Aż skakała z radości przed sklepem North Beach Deli i klaskała nad głową. Zawsze była szalona, ale z takim wdziękiem, że praktycznie nikomu to nie przeszkadzało. Uśmiechnąłem się z ulgą. Widok Jam zawsze działał na mnie w ten sposób. Ubrana była w jasną skórzaną kurtkę, niebieską bluzkę i czarne dżinsy. Wyglądała, jakby przed chwilą wyszła z pracy, ale i tak cholernie mi się podobała. Zaraz chwyciłem ją w ramiona. Poczułem woń perfum. - Och, tak... - szepnąłem. - Nareszcie jesteś... - Trzymaj, przytulaj, całuj - odpowiedziała. - Co słychać u Szczeniaczka? Jak twój mały Alex? - Duży, mądry, kochany. Wspaniały dzieciak. Strasznie mi go brakuje, Jamillo. - Wiem. Wiem, kochanie. Uściskaj mnie tak jak zawsze. Uniosłem ją i okręciłem się wokół własnej osi. Jamilla jest słusznego wzrostu i mocnej budowy ciała. Uwielbiam trzymać ją w ramionach. Zauważyłem, że kilkoro pasażerów przyglądało się nam z uśmiechem. Na ich miejscu sam zapewne też bym się uśmiechnął. Potem podeszła do nas jakaś smutna para w ciemnych płaszczach. Co u licha? Kobieta pokazała odznakę. FBI. Och, nie. Błagam, nie róbcie mi tego.

ROZDZIAŁ 8 Z cichym jękiem ostrożnie postawiłem Jamillę na ziemi, jakbym zląkł się, że naprawdę robimy coś złego. Mój dobry nastrój prysnął w jednej chwili. Ot, tak - po prostu. Łup, bum! Koniec odpoczynku. - Jestem Jean Matthews, a to agent John Thompson - rzekła kobieta, wskazując na jasnowłosego trzydziestoparolatka, który spokojnie żuł batonik Ghirardelli. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzamy, ale kazano nam na pana czekać. Pan Alex Cross? - Tak, to ja. A to inspektor Hughes z policji w San Francisco. Możemy mówić całkiem swobodnie. Agentka Matthews pokręciła głową. - Obawiam się, że jednak nie, proszę pana. Jamilla poklepała mnie po dłoni. - Wszystko w porządku - powiedziała i odeszła. Nagle zostałem sam - z obcymi tajniakami - chociaż przecież powinno być całkiem odwrotnie! To oni mieli odejść, najlepiej jak najdalej. - O co chodzi? - spytałem agentkę Matthews. Wiedziałem, że to coś złego. Jeszcze jeden kłopot związany z moją pracą. Dyrektor FBI, Burns, znał mój rozkład zajęć i cały plan podróży, łącznie z urlopami. W praktyce oznaczało to, że nigdy nie miałem wolnego. - Jak już mówiłam, kazano nam tu na pana czekać. Musi pan natychmiast polecieć do Nevady. To sytuacja alarmowa. Zbombardowano małe miasto. Wybuch po prostu zmiótł je z powierzchni ziemi. Straszna tragedia. Dyrektor chce, żeby pan to zobaczył na własne oczy. Gwałtownie pokręciłem głową. Byłem niewiarygodnie zły i zniechęcony. Z ciężkim sercem podszedłem z powrotem do Jamilli. Miałem wrażenie, że ktoś mi wywiercił dziurę w piersi. - Chodzi o jakiś atak bombowy w Nevadzie - powiedziałem. - Podobno było o tym już w dzienniku. Muszę tam jechać. - Westchnąłem. - Wrócę tak szybko, jak tylko się da. Przepraszam. Nawet nie wiesz, jak mi przykro. Wszystko mogłem wyczytać z wyrazu jej twarzy. - Rozumiem - odparła. - Jasne, że rozumiem. Musisz jechać. Wróć kiedyś w wolnej chwili. Próbowałem ją objąć, ale mi uciekła. Smutno pomachała ręką na do widzenia, odwróciła się i odeszła, nie mówiąc nic więcej. Coś mi mówiło, że ją także tracę.

ROZDZIAŁ 9 Wciąż byłem w drodze, ale to już mnie nawet nie wkurzało. Sytuacja stała się wręcz surrealistyczna. Najpierw poleciałem prywatnym odrzutowcem z San Francisco do niewielkiego miasteczka w Nevadzie, a stamtąd śmigłowcem FBI do miejsca, w którym niegdyś stało Sunrise Valley. Starałem się nie myśleć o małym Aleksie i Jamilli. Niestety, nie umiałem. Może mi przejdzie, kiedy zobaczę lej po bombie? Znów byłem w akcji - to znaczy tkwiłem po uszy w gównie. Wyraźnie czułem, że na mój widok agenci stają się nerwowi. Może chodziło tutaj o moją reputację, a może o to, że na co dzień siedziałem w Waszyngtonie. Dyrektor Burns na pewno dał im do zrozumienia, że lubię mieszać i że jestem tutaj z jego polecenia. Nie mam zwyczaju pisać donosów do centrali, ale skąd oni mogli o tym wiedzieć? Lot śmigłowcem na miejsce zdarzeń trwał jakieś dziesięć minut. Z góry widziałem feerię migoczących świateł wokół Sunrise Valley. Miasto zniknęło. Wprawdzie dym nadal unosił się w powietrzu, ale nie było ognia. Nie miało co się palić. Przed chwilą minęła ósma. Co tu się, do diabła, stało? Dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby zbombardować taką zapadłą dziurę jak Sunrise Valley? Na pokładzie śmigłowca zrelacjonowano mi krótko przebieg wydarzeń. Krótko, bo w zasadzie mało kto coś wiedział. O czwartej po południu wszystkich mieszkańców Sunrise Valley - z wyjątkiem jednego, który został zabity przed domem - „ewakuowały” domniemane oddziały amerykańskiej Gwardii Narodowej. Ludzi wywieziono dwadzieścia mil dalej, do punktu znajdującego się mniej więcej w połowie drogi do następnego większego miasta, Elko. Anonimowy rozmówca zawiadomił policję stanową w Nevadzie, gdzie ich szukać. Zanim odsiecz przybyła we wskazane miejsce, po jeepach i wojskowych ciężarówkach nie było już ani śladu. Po Sunrise Valley także. Zdmuchnięto je z mapy. Nie pozostało nic, oprócz piachu, szałwii, i karłowatych chaszczy. W dole widziałem wozy strażackie, mikrobusy, sprzęt techniczny i chyba z pięć różnych śmigłowców. Nasz helikopter też zaczął zmniejszać pułap. Zobaczyłem kilku żołnierzy w kombinezonach chemicznych. Jezu, o co w tym wszystkim chodzi? Broń chemiczna? Wojna?

Tu i teraz? W dzisiejszych czasach? Jak najbardziej.

ROZDZIAŁ 10 Przez całe lata pracy w policji nie widziałem czegoś tak strasznego. Całkowita zagłada - bez wyraźnych motywów, bez ładu i składu. Kiedy wysiadłem ze śmigłowca, od razu dostałem pełny zestaw ochronny przed skażeniem chemicznym, CPOG, łącznie z maską przeciwgazową i tak dalej. Maska była wspaniała, z podwójnymi goglami i wężykiem łączącym urządzenie do picia. Czułem się jak bohater jakiejś mrocznej powieści Philipa K. Dicka. Na szczęście to nie trwało długo. Zobaczyłem żołnierzy chodzących bez masek, więc zaraz ściągnąłem swoją. Kilka minut później udało nam się zdobyć garść konkretniejszych informacji. Dwóch wspinaczy widziało jakiegoś faceta, który filmował moment eksplozji. Wydawał im się podejrzany, więc jeden z nich pstryknął mu zdjęcie. Zrobili także kilka fotek samej ewakuacji. Teraz byli przesłuchiwani przez naszych agentów, dlatego musiałem poczekać, aż skończą. Niestety, aparat wpadł w ręce miejscowej policji. Nie chcieli nam go oddać bez zgody komendanta. A komendant się spóźniał, bo wracał z polowania. Wreszcie podjechał do nas stary czarny dodge polaris. W jednej chwili dopadłem komendanta i zarzuciłem go gradem słów, zanim zdążył wysiąść. - Pańscy ludzie przejęli pewien ważny dowód. Musimy go zobaczyć - mówiłem, nie podnosząc głosu, ale w miarę dobitnym tonem. - To już jest śledztwo federalne. Reprezentuję FBI i Urząd Bezpieczeństwa Narodowego. Tracimy mnóstwo cennego czasu... Komendant miał pokaźny brzuch i na pewno był po sześćdziesiątce. Jak po sekundzie wyszło na jaw, nie patyczkował się ze swoimi podwładnymi. - Dawać tutaj ten dowód, głąby! - krzyknął. - Co wam strzeliło do łba! Myśli któryś? No, ruszać mi się, do ciężkiego diabła! Obaj przybiegli co sił w nogach. Wyższy z nich - zięć komendanta, jak się potem dowiedziałem - podał mi aparat. Był to dobrze mi znany canon powershot, więc umiałem dobrać się do fotografii. Co my tu mamy? Zdjęcia przyrody. Nawet niezłe, ale bez ludzi. Kilka zbliżeń, ze dwa większe widoczki... Nagle ujrzałem ewakuację. Niewiarygodne. Wreszcie... jest. Westchnąłem z ulgą. Facet, który filmował wybuch. Na pierwszym zdjęciu stał odwrócony tyłem. Później klęknął na jedno kolano, jakby

chciał uzyskać trochę lepsze ujęcie. Nie wiem, co w zasadzie skłoniło wspinacza do zrobienia tych fotek, ale miał wyczucie. Tajemniczy filmowiec wycelował kamerę w wyludnione miasto - i naraz pół pustyni stanęło w płomieniach. Cudów nie ma; po prostu musiał wcześniej wiedzieć o ataku. Na następnych zdjęciach spoglądał już prosto w obiektyw. Był coraz bliżej. Wyglądało to tak, jakby celowo szedł w stronę wspinaczy. Może zauważył, że go obserwują? Przyjrzałem mu się i zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Przez chwilę nie wierzyłem własnym oczom. Znałem tę twarz! Zresztą nie mogło być inaczej. Od kilku lat ścigałem go za kilkanaście morderstw, które popełnił w Stanach i Europie. Był zwyrodniałym psychopatą - jednym z najgorszych, jacy ciągle chodzili wolni po tym świecie. Nazywał się Geoffrey Shafer, ale dla mnie pozostawał Łasicą. Co tu robił?

ROZDZIAŁ 11 Znalazłem jeszcze dwa udane zdjęcia wrednej gęby Łasicy, najwyraźniej zrobione z bliższej odległości. Zemdliło mnie na jego widok. Nie umiałem pozbierać myśli. Zaschło mi ustach, toteż bez przerwy oblizywałem wargi. Po co tu przylazł? Skąd wiedział o zamachu na to maleńkie miasto? To wszystko wydawało się jakieś nierealne niczym senny koszmar. Pierwszy raz spotkałem pułkownika Shafera trzy lata temu w Waszyngtonie. Zabił tam kilkanaście osób, chociaż nigdy mu niczego nie udowodniono. Udając taksówkarza, krążył po mojej dzielnicy w południowo - wschodniej części miasta. Ofiary same mu wchodziły w ręce, a on znał na tyle metody działania stołecznej policji, aby wiedzieć, że nikt nie będzie robił zbytecznego szumu wokół śmierci jakiegoś biednego Murzyna lub Murzynki. Za dnia pan Geoffrey Shafer był szanowanym pułkownikiem, zatrudnionym w ambasadzie Wielkiej Brytanii. Człowiek na pozór bez zarzutu, w rzeczywistości straszny zbrodniarz. Jeden z najbardziej zdegenerowanych seryjnych morderców, z jakimi zetknąłem się w trakcie swojej pracy. Wciąż stałem obok śmigłowca i oglądałem zdjęcia. Podszedł do mnie miejscowy agent, niejaki Fred Wadę. Chciał wiedzieć, co się stało. Nie miałem mu tego za złe. W gruncie rzeczy sam byłem ciekaw, co tu jest naprawdę grane. - Facet, który filmował wybuch, nazywa się Geoffrey Shafer - powiedziałem. - Znam go. Popełnił serię zabójstw w Waszyngtonie. Później podobno uciekł do Londynu i tam, na oczach własnych dzieci, zamordował żonę. Na koniec zniknął. Teraz jak widać wrócił. Nie wiem po co, lecz już sam widok jego twarzy przyprawia mnie o ból głowy. Zadzwoniłem z komórki do Waszyngtonu. Powiadomiłem ich pokrótce o moich ustaleniach. W trakcie rozmowy machinalnie przejrzałem pozostałe zdjęcia. Na jednym z nich Shafer wsiadał do czerwonego forda bronco. Następne pokazywało tył odjeżdżającego samochodu. Jezu... Widać numer! Zbrodniarz popełnił błąd. To chyba najdziwniejsze, co się mogło zdarzyć. Ten Łasica, którego znałem, nigdy nie robił takich rzeczy. Czyli to nie błąd. Raczej część planu.

ROZDZIAŁ 12 Wilk ciągle siedział w Los Angeles, ale dokładnie wiedział o wszystkim, co działo się w Nevadzie. Policja w okolicach Sunrise Valley... śmigłowce... wojsko... wreszcie FBI. Zjawił się także Alex Cross. Świetnie, stary. Dzielny z ciebie chłopak. Oczywiście nikt nic z tego nie rozumiał. Nikt nie potrafił sklecić porządnej teorii, która wyjaśniałaby przebieg zdarzeń na pustyni. Zupełny chaos. To było piękne. Ludzie najbardziej boją się rzeczy niezrozumiałych. Weźmy chociażby obecną sytuację, dumał Wilk. Był sobie pewien dupek z Los Angeles, niejaki Fiedia Abramcow. Miał żonę Lizę. Z jednej strony chciał być gangsterem i rządzić miejscową mafią, z drugiej zaś tęsknił do luksusu. Mieszkał w Beverly Hills i żył jak wielki gwiazdor. Nawiasem mówiąc, Wilk właśnie wprowadził się do jego domu, lecz przecież takie było jego święte prawo. Z czyich pieniędzy Fiedia kupił tę chałupę? Z moich, pomyślał Wilk. Gdyby nie ja, wciąż byłby chłopcem na posyłki. Nie miałby nic, oprócz samych marzeń. Fiedia i Liza nawet się nie spodziewali, że mają u siebie gościa. Dopiero po dziesiątej wieczór przylecieli do Los Angeles, wrócili z wakacji w Aspen. Możecie sobie wyobrazić ich zdziwienie. Jakiś zwalisty chłop siedział w salonie na kanapie. Po prostu siedział. Całkiem spokojnie. W prawej dłoni rytmicznie gniótł gumową piłkę. Nigdy przedtem go nie widzieli. - Coś ty za jeden? - zawołała Liza. - Co tu robisz? Wilk szeroko rozłożył ręce. - To ja wam dałem te wszystkie cuda. I co otrzymuję w zamian? Tak mnie witacie? Jestem Wilk. W tym momencie Fiedia nie musiał już o nic pytać. Skoro Wilk zjawił się tu osobiście i pozwolił, aby go widziano, to znaczy, że chciał ich zabić. Może więc najlepiej uciec i liczyć na to, że przyszedł zupełnie sam? Chociaż to wątpliwe... Dał krok do tyłu, a wtedy Wilk wyciągnął pistolet spod poduszki. Umiał strzelać. Trafił Fiedię raz w plecy i raz w szyję. - Zimny trup - powiedział do Lizy. Wiedział, że posługiwała się zdrobnieniem imienia. - Wolę Elizawieta - mruknął. - Nie tak oklepane. Mniej amerykańskie. Chodź, siadaj. Proszę.

Klepnął się w udo. - Siadaj. Nie lubię powtarzać dwa razy. Dziewczyna była bardzo ładna, na pewno sprytna... i wyrachowana. Przeszła na drugą stronę pokoju i usiadła Wilkowi na kolanach. Czyli zrobiła to, co kazał. Grzeczna. - Podobasz mi się, Elizawieto. Ale nic na to nie poradzę... Zdradziłaś mnie. Okradłaś razem z Fiedią. Tylko się nie kłóć. Wiesz, że to prawda. - Spojrzał głęboko w jej piwne oczy. - Znasz zamoczit! Łamanie kości? Chyba znała, bo wrzasnęła ile sił w płucach. - Dobrze - rzekł Wilk, biorąc ją za nadgarstek. - Wszystko dziś idzie jak po maśle. Zaczął od najmniejszego różowego palca jej lewej ręki.

ROZDZIAŁ 13 Co to? Naprawdę wojna? Z kim? Gdzie szukać wroga? Było ciemno choć oko wykol i przeraźliwie zimno, jak to na pustyni. Oględnie mówiąc, czułem się niepewnie. Bezksiężycowa noc. To też część planu? W co teraz łupną? Gdzie? W kogo? Dlaczego? Na razie usiłowałem choć trochę zebrać myśli i stworzyć coś w rodzaju harmonogramu zadań na kilka najbliższych godzin. To była ciężka sprawa, prawie niemożliwa. Szukaliśmy małego konwoju wojskowego, który dosłownie zniknął gdzieś w tumanach kurzu, wchłonięty przez pustynię. Ale mieliśmy także drugi ślad w postaci forda bronco z numerem 322JBP z Nevady i symbolem zachodzącego słońca. Musieliśmy znaleźć Geoffreya Shafera. Dlaczego tu przyjechał? Czekaliśmy w zasadzie nie wiadomo na co. Może na jakąś wiadomość albo ostrzeżenie? Wybrałem się na spacer wokół Sunrise Valley. W epicentrum wybuchu nie znalazłem zniszczonych samochodów i przyczep. Tutaj wszystko jakby wyparowało. Iskry i popiół, drobiny śmierci i zniszczenia, wciąż unosiły się w powietrzu. Gęste kłęby smolistego dymu zasłaniały pociemniałe niebo. Prześladowała mnie natrętna myśl, że jesteśmy zdolni do najgorszych rzeczy. Tylko człowiek chciałby zrobić coś takiego. Wędrowałem wśród szczątków, przystając co chwilę, żeby porozmawiać z agentem lub kimś z ekipy śledczej. Zrobiłem też kilka własnych pobieżnych notatek: Resztki pojazdów i przyczep mieszkalnych leżą rozrzucone po całej okolicy. Świadkowie mówią o kanistrach zrzuconych z samolotu. Jeden z pojemników spadał wprost na przyczepę, lecz eksplodował jeszcze w powietrzu. Początkowo wybuch wyglądał jak „falująca biała meduza”, potem chmura stanęła w ogniu. Żar wybuchu i związana z tym konwekcja ciepła wywołały huragan wiejący co najmniej przez kilka minut. Jak dotąd znaleziono tylko jedno ciało. Dlaczego jedno? Wszyscy zadawali sobie te same pytania. Dlaczego wywieziono pozostałych ludzi? Dlaczego ktoś chciał zniszczyć tę nędzną osadę? To po prostu nie miało sensu. Ani to, ani nic innego. Zwłaszcza obecność Shafera. Usłyszałem głos tutejszej agentki, Ginny Moriarity. Wołała mnie. Spojrzałem na nią i