PROLOG
NOC DETEKTYWA
Long Beach, Nowy Jork, marzec 1986
Ta noc, kiedy postrzelono Johna Stefanovitcha, była niezwykle mroźna, a gwiazdy
świeciły na zimowym niebie jaśniej niŜ kiedykolwiek.
Krótko po północy Stefanovitch stąpał cięŜko po skrzypiącym, mocno zamarzniętym
chodniku z desek w Long Beach. Nucił „Dziewczynę z plaŜy”, jedną z tych okropnych
piosenek popularnych w miejscowościach nadmorskich, które na ogół przywoływały mu
uśmiech na usta.
Skupiony, ostroŜnie rozglądał się po cichej, piaszczystej, nadmorskiej dzielnicy.
Grobowy Tancerz był w pobliŜu. Stefanovitch czuł to przez skórę. Miał chyba jakiś
szósty zmysł, paranormalny dar. Ten drań, którego tropił niemal od dwóch lat, był tak blisko,
Ŝe Stefanovitch dostał gęsiej skórki.
W końcu wrócił na Florida Street, odludny zaułek, w którym umówił się ze swoimi
detektywami. Dotarł tam dziesięć minut przed czasem, więc Ŝeby uporządkować myśli,
poszedł drewnianym chodnikiem na spacer w stronę New York Avenue.
Zebrała się cała druŜyna: czternastu detektywów do spraw narkotyków. Połączona
ekipa okręgu Nassau i Nowojorskiego Wydziału Policji. KaŜdy z policjantów
zaangaŜowanych do akcji przeciwko Grobowemu Tancerzowi został wybrany po długim
namyśle.
Stefanovitch zaczął się witać, poklepując kolegów po plecach, gawędząc to z tym, to z
innym.
Nie wywyŜszał się, chociaŜ był porucznikiem. MoŜe nigdy nie był z siebie szczególnie
dumny; nie uwaŜał w kaŜdym razie, Ŝeby otrzymanie dystynkcji porucznika miało jakieś
szczególne znaczenie. A moŜe pojmował świat w inny sposób i był bardziej cyniczny niŜ
którykolwiek z podległych mu detektywów.
Chodził ubrany w wytartą kurtkę z czarnej skóry, włoŜoną na szarą bluzę z kapturem.
W tym stroju, przy wzroście metr osiemdziesiąt pięć wydawał się bardzo wysportowany i
silny. Pognieciony, czarny filcowy kapelusz przykrywał ciemne, kręcone, niesforne włosy.
Oczy Stefanovitcha miały chłodny, ciemnobrązowy odcień, który stawał się cieplejszy, gdy
policjant kogoś polubił. Ludzie mówili, Ŝe Stefanovitch wygląda jak zblazowany amant
filmowy, a on wcale się o to nie obraŜał. UwaŜał, Ŝe w obecnych czasach zblazowani amanci
filmowi rządzą światem.
Klapy bagaŜników otworzyły się niemal bezgłośnie w naelektryzowanej ciemności
Florida Street. Pojawiły się magnum trzysta pięćdziesiąt siedem, dubeltówki dwunastki - broń
przydziałowa w Nowojorskim Wydziale Policji i w okręgu Nassau - oraz ładownice pełne
amunicji.
Wydawało się, Ŝe nadmorska dzielnica za chwilę wyleci w powietrze.
Ta akcja antynarkotykowa miała być większa niŜ słynny Francuski Łącznik. AŜ
dwieście kilogramów; ponad półtora miliona dawek dla dwustu pięćdziesięciu tysięcy
nowojorskich narkomanów.
Przygotowywali atak na Alexandre'a St. Germaina, drania zwanego Grobowym
Tancerzem, człowieka, który przez ostatnie dwadzieścia dwa miesiące był obsesją
Stefanovitcha. To teŜ nie było sprawą przypadku. Stefanovitchowi zawsze przydzielano
najwaŜniejsze sprawy narkotykowe w Nowojorskim Wydziale Policji. Miał talent i uwielbiał
wyzwania. Przez kilka ostatnich lat był w wydziale człowiekiem od „powaŜnych zadań”.
Liczono się z nim.
Stefanovitch w końcu zwrócił się do swojego zastępcy. Detektyw nazywał się Misiek
Kupchek i waŜył sto trzydzieści kilo.
- Jesteś gotowy, Charlie Chanie?
- Ach, mędrzec nigdy nie jest gotowy, Ŝeby spacerować nocą po ciemnym zaułku. -
Kupchek uśmiechnął się jak korpulentny chiński detektyw z filmu.
- Pieprz się, Charlie - odparł Stefanovitch.
John i Anna Stefanovitch, Brooklyn Heights
Kilka godzin wcześniej Stefanovitch i jego Ŝona Anna byli na kolacji w eleganckiej
restauracji „River Cafe”, wtulonej pod most brooklyński.
Po kolacji wrócili do swojego mieszkania w Brooklynie i zakradli się na kryty basen
na dachu. Był zamykany o dziewiątej, ale Stefanovitch miał klucz. Przyniósł magnetofon i
tańczyli na dachu w rytm bluesa Roberta Craya i do muzyki romantycznego Brazylijczyka,
Laurindo Almeidy.
- Łamiemy prawo, którego przysięgałeś bronić - szepnęła Anna przytulona do jego
policzka. Była taka miękka i tak przyjemnie było ją trzymać w ramionach. I wspaniale
tańczyła wolne rytmy, elegancka i namiętna.
- To kiepskie prawo. Nie daje się stosować - odszepnął Stefanovitch.
- Ale z ciebie policjant. Nie masz szacunku dla władzy.
- śebyś wiedziała. Znam zbyt wiele osób z kręgów rządzących. Zaczął rozpinać
sukienkę Anny, zieloną jak jej oczy i złocistą jak włosy. Materiał pod jego palcami sprawiała
wraŜenie najdelikatniejszego jedwabiu.
- Teraz w dodatku chcesz mnie obnaŜyć w miejscu publicznym? - Anna uśmiechnęła
się lekko.
- MoŜe... na początek. Mam jeszcze ochotę na popełnienie kilku innych przestępstw.
Zrzucili z siebie wieczorowe stroje, popływali trochę, a potem dryfowali rozmarzeni w
oświetlonym promieniami księŜyca basenie, pod szklanym dachem i błyszczącymi
gwiazdami.
Przy Annie Stefanovitch bywał cudownie romantyczny. Nauczył się ją zaskakiwać:
tuzin róŜ przysłanych do szkoły podstawowej, w której Anna uczyła czwartą klasę; wypad na
weekend na narty do Vermont; złote kolczyki, które przez godzinę sam wybierał w domu
towarowym Saksa.
Wyciągnął ręce i przyciągnął j ą do siebie w głębokim końcu basenu. Zielone,
urzekające oczy Anny były mądre i pełne ciepła. Jej ciało lśniło w świetle księŜyca. Uosabiała
marzenie, które nosił w sobie od czasów szkolnych. Pasowali do siebie idealnie.
- Czasami trudno mi uwierzyć, Ŝe tak bardzo cię kocham - szepnął, dysząc lekko. -
Anno, kocham cię bardziej niŜ wszystkie inne rzeczy w moim Ŝyciu razem wzięte. Zginąłbym
bez ciebie. To smutne, ale prawdziwe.
- Nie takie znowu smutne, Stef.
Kochali się w niebieskozielonej wodzie basenu, najpierw delikatnie, a potem z pasją.
W środku najzimniejszego od lat marca.
W tej chwili John Stefanovitch był pewien, Ŝe posiada wszystko, czego kiedykolwiek
oczekiwał od Ŝycia. Dopadniecie St. Germaina zwieńczyłoby dzieło.
Grobowy Tancerz, Long Beach
Alexandre St. Germain opuścił eleganckie przyjęcie wydane w apartamencie przy
Piątej Alei na Manhattanie dopiero po pomocy. W spotkaniu brali udział przede wszystkim
bankierzy i najlepsi maklerzy z Wali Street oraz ich Ŝony - starannie wyselekcjonowane
młode laleczki. Przygrywał bardzo dobry zespół czarnych muzyków, którzy zdecydowanie
nie pasowali do tego miejsca.
Natomiast St. Germain pasował doskonale. Był wytworny i bardziej błyskotliwy niŜ
kaŜdy z tych bankierów; bogaty i szanowany europejski inwestor z nieograniczonym
kapitałem...
Teraz Grobowy Tancerz zbliŜał się do Long Beach Island. Jechał ciemnym sportowym
samochodem. Kilka ostatnich tygodni uwaŜał za szczególnie udane. Tworzył strategię, która
miała zdecydowanie zmienić oblicze przestępczości zorganizowanej. Miał poparcie
finansowe, zarówno w Nowym Jorku, jak i za granicą. Musiał jedynie dopilnować, Ŝeby w
ciągu kilku następnych, najwaŜniejszych miesięcy wszystko poszło dobrze.
Przeszkadza mi tylko jeden człowiek, pomyślał przejeŜdŜając przez most prowadzący
do Long Beach. Detektyw Stefanovitch postanowił moŜliwie najbardziej utrudnić - ba, wręcz
uniemoŜliwić - Ŝycie St. Germaina w Ameryce. Był w tym mistrzem, wytrwały i bystrzejszy
niŜ większość policjantów. JuŜ spowodował więcej kłopotów i zamieszania, niŜ St. Germain
mógł znieść.
Dwukrotnie wyśledził St. Germaina w Europie. Wystawił ekipy obserwujące jego
mieszkanie przy Central Park West. Pewnego wieczoru udał się za St. Germainem do „Le
Cirque” i praktycznie przesłuchał właściciela restauracji, Sirio Maccioniego.
To pragnienie zwycięstwa wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, walki z
wiatrakami, zdawało się być amerykańską specjalnością. St. Germain widział na własne oczy,
jak na początku lat siedemdziesiątych Amerykanie ponieśli sromotną klęskę w Azji
Południowo - Wschodniej. Teraz, w Nowym Jorku, teŜ odniosą poraŜkę. Stefanovitch rzucał
mu wyzwanie, a na to St. Germain nie mógł sobie pozwolić.
Jego sportowy samochód w końcu wjechał do Long Beach i St. Germain nacisnął
mocno na pedał gazu. Dzisiaj ktoś dostanie porządną nauczkę.
John Stefanovitch, Long Beach
Czternastu detektywów z okręgu Nassau i z Nowojorskiego Wydziału Policji szło
jeden za drugim, tworząc nierówne linie po obydwu stronach Ocean View Street w Long
Beach.
Minęli czterdziestoletnie domy i kilka irlandzkich barów przy wąskiej ulicy.
Gdzieniegdzie stała budka, w której sprzedawano pizzę, albo rozlatujący się sklepik, zabity
deskami na zimę.
- Przydałby się kawałek pizzy - rozmarzył się nagle Kupchek. - Z salami, z cebulą i z
podwójnym serem.
- A mnie by się przydał partner zdrowy na umyśle - szepnął w odpowiedzi John
Stefanovitch.
Dotarli do jeszcze węŜszej uliczki o nazwie Louisiana. Po jej obu stronach stały
zaparkowane samochody, powgniatane i zardzewiałe, podobnie jak ociekające wilgocią
domki plaŜowe.
Na samym końcu ulicy detektywi weszli w ostry zakręt, który rozszerzał Się pod
koniec. Po obu jego stronach stały, jak wieŜe straŜnicze, dwa wielkie domy letniskowe.
Stefanovitch wiedział o St. Germainie wszystko: Ŝe był obecnie postacią numer jeden
w światku narkotykowym w Europie, największym dostawcą narkotyków, jaki działał w
ciągu ostatnich lat; Ŝe w niektórych częściach świata jest znany jako biznesmen, uczciwy
finansista i inwestor - co znacznie utrudnia przyłapanie go na gorącym uczynku. Wiedział, Ŝe
St. Germain i jego organizacja wkraczają na teren Stanów Zjednoczonych; Ŝe St. Germain
opracował skomplikowany, niezwykle sprawny system kontroli przestępczości
zorganizowanej w Europie, znany pod nazwą „prawo ulicy”.
Prawo ulicy odnosiło się zarówno do przestępców, jak i do policji. Zawierało surowe
przepisy i wszyscy je znali. Rozprawiano się bezlitośnie z szefami konkurencyjnych grup
przestępczych, jak równieŜ z policjantami, prokuratorami, a nawet z sędziami, którzy popadli
w konflikt z systemem St. Germaina.
Zwyczajowymi formami kary były morderstwo i sadystyczne tortury. Powszechnie
stosowano zemstę na przyjaciołach i członkach rodziny. Alexandre St. Germain twierdził, Ŝe
nie ma zamiaru Ŝyć według zasad słabeuszy.
Tej nocy Stefanovitch i podlegli mu detektywi z wydziału narkotyków łamali prawo
ulicy. Przygotowywali atak na duŜą amerykańską wytwórnię narkotyków, naleŜącą do St.
Germaina.
Wzrok Stefanovitcha przyciągnęło nagle coś po lewej stronie ślepej ulicy. Zgasły
światła w stojącym tam domu.
- Z lewej. Widziałeś? - szturchnął go Misiek Kupchek.
Wszyscy zatrzymali się w pół kroku.
Wiatr od oceanu gwizdał im za plecami niemal złowieszczo.
- Co to było? - szepnął Kupchek. - Mam nadzieję, Ŝe to po prostu ktoś, kto bardzo
późno udał się do łóŜeczka.
- Nie wiem. UwaŜaj. - Stefanovitch powoli uniósł swojego remingtona. Zrobiło mu się
niedobrze, pierwsza oznaka napływającej adrenaliny.
Świecący poprzez drzewa księŜyc okrywał wszystko dziwną, czarno - białą mozaiką.
- Hej, detektywi! A to dopiero pieprzona niespodzianka, co? - zagrzmiało znienacka.
- Hej!... Tutaj!
Inne głosy odezwały się po drugiej stronie wąskiej uliczki. W ciemnościach kryło się
kilku męŜczyzn.
- Nie! Tutaj, sukinsyny!
Oślepił ich rząd zapalonych nagle latarek. Jasne snopy krzyŜowały się we wszystkich
kierunkach.
I zaraz po obydwu stronach ulicy rozpoczęła się strzelanina - śmiertelna mieszanka
hałasu i oślepiającego światła.
- Na ziemię. Wszyscy na ziemię! - wrzasnął Stefanovitch, zwalniając bezpiecznik.
Nacisnął spust i poczuł, jak jego ciało zaczyna działać automatycznie.
- Na ziemię! - powtórzył strzelając do snopów świateł. - Wszyscy na ziemię!
Na ulicy wybuchło pandemonium. Detektywi krzyczeli i przeklinali. Stefanovitch w
końcu padł na brzuch. Nie mógł złapać oddechu. Pomyślał o Annie. MoŜe juŜ nigdy jej nie
zobaczy.
Przycisnął się do zamarzniętego betonu. Nie wiedział, czy go trafili, czy nie.
Naprawdę nie wiedział. Nos miał pełen odoru oleju napędowego i benzyny.
Stefanovitch pełznął na brzuchu, aŜ znalazł się pod tylną częścią zaparkowanego
samochodu. Czołgając się, poharatał sobie dłonie i kolana. Gdzie, u diabła, są posiłki? Co
teraz robić?
Przedostał się do drugiego zaparkowanego samochodu. Po drodze uderzył głową o
podwozie. Zaklął. Płuca bolały go okropnie. WciąŜ słychać było strzały z broni
półautomatycznej.
Przez chwilę leŜał, kryjąc się pod trzecim zaparkowanym samochodem.
Zastanawiał się, czy powinien tam pozostać. Samochód miał tak niskie zawieszenie,
Ŝe Stefanovitch ocierał się twarzą o ziemię. W głowie miał zamęt.
Czwarty samochód był zaparkowany bardzo blisko trzeciego, bok w bok. Stefanovitch
wytęŜał słuch, oczekując dźwięku syren policyjnych.
Nic. Nikt w dzielnicy nie powiadomił policji.
Nadal czołgał się od samochodu do samochodu. Jak najdalej od zabójców i od
masakry. Czy wiedzą, gdzie jest? Czy ktoś go widział?
Przestał liczyć, pod iloma samochodami przeszedł. Był zupełnie zdrętwiały z zimna.
Ostatni samochód stał na rogu Ocean View. Głosy zamachowców cichły na końcu
ulicy. Musi chwilę odpocząć, zanim poderwie się na nogi i zacznie uciekać.
W końcu zerwał się spod ostatniego samochodu.
Zaczął biec najszybciej jak mógł, kierując się w lewo.
Był odrętwiały i zlany lodowatym potem - dosłownie i w przenośni. Jednak biegł i
nikt go nie gonił. Uciekał zygzakiem, czując się jak pocisk wystrzelony spod ziemi.
Wszystko było jakieś nierealne. Jego buty nigdy tak głośno nie stukały o chodnik.
Oddychanie sprawiało mu ból.
„Tylko biegnij dalej”.
Ta myśl przepełniała mu umysł. Pozwalała mu wytrwać.
Nie liczyło się nic innego.
W końcu zobaczył boczną uliczkę, w której on i jego ludzie zaparkowali samochody.
Mustangi i camaro, stingraye i BMW stały przed nim, ciche i puste.
Stefanovitch skręcił za róg, we Florida Street. Dostrzegł swoją czarną furgonetkę.
„Zawołaj pomoc”, zabrzmiało mu w głowie.
Biegnąc, starał się wydobyć kluczyki z kieszeni. W końcu usłyszał w oddali wycie
syreny.
Ubranie, przeniknięte wiatrem i mokre od potu, było lodowato zimne w dotyku. Z
włosów kapała mu woda.
Usłyszał głośny huk wystrzału pięć metrów od furgonetki. Rozległ się bezpośrednio za
nim. Dźwięk eksplozji przeszył mu czaszkę. Poczuł ją aŜ we wnętrznościach.
Pierwszy strzał trafił go w prawy bok. Tak łatwo było to powiedzieć - postrzał w bok.
John Stefanovitch okręcił się, jakby go potrąciła pędząca cięŜarówka; dorosły równie
łatwo potrafi obrócić małe dziecko.
Drugi strzał eksplodował niemal równocześnie z pierwszym i rozszarpał lewą stronę
kręgosłupa Stefanovitcha. Odpryśnięty fragment kości przebił się przez ciało jak poroŜe
jelenia zawieszone na ścianie.
W rzeczywistości pocisk odbił się w ciele rykoszetem, wirując jak podłuŜny kształt
pod wodą. Następnie wypadł, przebijając bok i pozostawiając wielką dziurę.
Strzał w plecy.
Stefanovitch leŜał twarzą w dół. Połową ciała spoczywał na zapiaszczonym,
lodowatym chodniku.
Oczy mu zwilgotniały, wydawało się, Ŝe płacze. Chciał się przeczołgać w bezpieczne
miejsce, chciał coś zrobić, ale nie mógł się poruszyć nawet o milimetr.
Ukryty strzelec w końcu wynurzył się z cienia. Podszedł i stanął nad ciałem
rozpostartym jak orzeł w locie. Przyglądał mu się przez długą, cichą chwilę.
Stefanovitch słyszał oddech tego człowieka, wyczuwał jego nieludzki spokój... Słyszał
teŜ dokładnie, co strzelec robi. Nagle wszystko stało się jasne i oczywiste. Za chwilę miał stać
się świadkiem - i ofiarą - zabójstwa.
Miał usłyszeć, jak morderca wkłada do komory trzeci pocisk; jak nieruchomieje na
długą chwilę, wstrzymując oddech, i jak oddaje kolejny strzał.
Ostatni strzał. Prosto w plecy Stefanovitcha.
Potem Grobowy Tancerz oddalił się od swego byłego prześladowcy.
Alexandre St. Germain, Brooklyn Heights
Alexandre St. Germain prowadził lśniącego, granatowego porsche turbo carrera.
Wewnątrz majaczyła czarna skóra rękawiczek i przyćmione czerwone światełka na desce
rozdzielczej. Jedynym dźwiękiem był odgłos opon pędzących po jezdni - zupełnie jakby ktoś
zrywał taśmę klejącą z nierównej powierzchni.
Nauczka, pomyślał prowadząc. Światu jest potrzebna nauczka. Taka nauczka
szczególnie przyda się detektywowi, który go ścigał, który tak uparcie deptał mu po piętach
przez dwa lata.
Budynek mieszkalny, przed którym St. Germain w końcu zaparkował samochód,
wyglądał nieciekawie. Zbudowany z wypłowiałej czerwonej cegły, wznosił się na
dziewiętnaście, a moŜe dwadzieścia pięter. Było to takie miejsce, gdzie matki zrzucają
dzieciom z okna pieniądze zawinięte w folię, Ŝeby ich pociechy mogły kupić lody.
Grobowy Tancerz wszedł do budynku za czarną kobietą, która, sądząc po białych,
miękkich butach i pończochach widocznych spod płóciennego płaszcza, była zapewne
pielęgniarką.
Korytarz na piętrze, na którym wysiadł z windy, wyglądał jak wszystkie inne
korytarze w tym budynku. Duszące, kuchenne zapachy przygotowywanych kolacji. Stukanie
w rurach centralnego ogrzewania. Jasnoniebieskie ściany, sfatygowany, niebiesko - czarny
chodnik.
Alexandre St. Germain zadzwonił do drzwi oznaczonych numerem 9B. Dzwonił
natarczywie, siedem razy.
W końcu z wnętrza dobiegł kobiecy głos, głuchy i odległy.
- Chwileczkę. JuŜ idę. Kto tam?
Ciemnoniebieskie drzwi z numerem 9B otworzyły się. Wyraz twarzy Anny
Stefanovitch natychmiast zdradził zaskoczenie.
- Coś się stało Stefowi - powiedziała. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu.
- Tak. A teraz coś się stanie tobie.
Nie bolało. Anna usłyszała głuchy, stłumiony odgłos wystrzału oddanego z odległości
mniejszej niŜ metr. Zobaczyła, jak jasny strumień światła oświetla korytarz jakby błysnął
flesz fotograficzny. Nie Ŝyła, zanim upadła na podłogę przedpokoju.
Alexandre St. Germain, Grobowy Tancerz, opuścił budynek równie pewnie, jak do
niego wkroczył.
CZĘŚĆ PIERWSZA
GROBOWY TANCERZ
Isiah Parker, Sto Dwudziesta Piąta ulica, czerwiec 1988
Stragan „Pomarańczowy Juliusz”, stojący na rogu Sto Dwudziestej Piątej ulicy i
bulwaru Fredericka Douglassa, miał przynajmniej jedną przewagę nad wieloma innymi
sklepami w tej okolicy - szeroki widok na ulicę. Na zmieniającą się, coraz bardziej
podupadającą dzielnicę; na zamurowane i porzucone budynki, takie jak Blumstein, ostatni
dom towarowy w Harlemie, czy Loews Victoria, teraz obydwa zamknięte. Na hotel „Teresa”,
gdzie kiedyś zatrzymał się podczas pobytu w Nowym Jorku Fidel Castro, a w którym teraz
mieściły się biura. Na teatr „Apollo”, gdzie grywał Basie i Bessie Smith, Bili Eckstein i
Ellington - swego czasu zamknięty, a teraz ponownie otwarty. KtóŜ mógł wiedzieć, na jak
długo?
Isiah Parker stał za pomalowaną na jasny kolor ladą „Pomarańczowego Juliusza”.
Wycierał ją pracowicie, chłonąc jednocześnie fascynujący widok Sto Dwudziestej Piątej
ulicy. Pomyślał, Ŝe nędza i ubóstwo nigdy dotąd nie były tak interesujące. Nie miał pojęcia,
dlaczego tak się dzieje.
Usłyszał, jak właściciel straganu woła do niego:
- Hej, człowieku, głuchy jesteś, czy co? Dwa pieprzone Juliusze bananowe. Isiah
Parker nie był głuchy. Ba, odkrył ostatnio, Ŝe słuch ma jako zając. Przypominał zawodowego
sportowca, który czujnie wychwytywał z hałasu obelgi i drwiny na jego temat padające z
trybun. Parker przez chwilę rozwaŜył moŜliwość przerobienia twarzy szefa na koktajl
„Pomarańczowy Juliusz”. Zrezygnował z tego jednak, przynajmniej na razie.
- Tak, proszę pana. Dwa Juliusze, juŜ podaję - wymamrotał w stronę klienta.
- Dwa Juliusze bananowe.
- Tak, proszę pana. Dwa Juliusze bananowe. Jedną chwilę. Przez cały ten czas skupiał
uwagę na ulicy. Obserwował chylącą się ku ruinie estakadę, na której wspierały się tory
prowadzące na nowojorski Dworzec Centralny.
Czekał na tę chwilę prawie cały tydzień... a teraz nie był pewien, na co powinien
zwrócić uwagę. Tak więc przyglądał się niezwykle uwaŜnie, przygotowując Juliusze:
kruszony lód, świeŜy banan, specjalny słodki proszek z firmy patronackiej, który jego
zdaniem miał okropny, słodko - kwaśny smak.
Nagle Isiah Parker przestał mieć wątpliwości, czemu się przygląda. Dwaj handlarze
byli na tyle nieostroŜni, Ŝe zdołał dostrzec transakcję. Przez króciutką chwilę widział zielony
błysk dolara na ulicy.
- Hej ty, Parker. Parker! - usłyszał ponownie.
- Hej ty, człowieku - odparował Parker. - Zamknij się, do cholery. Zamknij jadaczkę,
zrozumiano?
Być moŜe po raz pierwszy w Ŝyciu władczy szef „Pomarańczowego Juliusza”
naprawdę się zamknął. W wyrazie twarzy Parkera było coś, co kazało go traktować powaŜniej
niŜ zwykłego sprzedawcę.
Nagle Isiah Parker przeskoczył nad ladą, spręŜyście jak naładowany energią dziki kot.
PróŜniacy, których kilku jak zwykle kręciło się bezczynnie po sklepiku z sokami,
widzieli, jak wybiegł przez odrapane drzwi z pleksiglasu. Trzymał wymierzony w niebo i
kamienne dachy pobliskich budynków, rewolwer kalibru dwadzieścia dwa.
Jeden z handlarzy kokainą po drugiej stronie Sto Dwudziestej Piątej ulicy zauwaŜył
biegnącego w jego stronę Parkera.
Cholera, pomyślał Parker. Handlarz narkotykami i jego kumpel nagle rzucili się
pędem wzdłuŜ bulwaru Frederika Douglassa. Na Sto Dwudziestej Piątej ulicy skierowali się
prosto na wschód. Potem na południe. Potem znów na wschód.
Jakiś taksówkarz zatrąbił na nich ze złością. Parker mocno uderzył dłonią w maskę
Ŝółtej taksówki. „Nie pozwalaj, Ŝeby ktokolwiek na ulicy ci podskoczył” - to była lekcja,
której nauczył się w Harlemie juŜ dawno temu.
Biegł najszybciej jak mógł. Biegł bez opamiętania, jak jakiś podkręcony ćpun albo
złodziej. Bieganie było - dawniej i w innych okolicznościach - jego ulubionym zajęciem.
Wykonywał je na tyle dobrze, Ŝe dostał stypendium lekkoatletyczne do college'u w Teksasie.
W tym college'u nauczył się trochę panować nad swoim gniewem, a w kaŜdym razie lepiej go
ukrywać, maskować gadaniem.
Mając trzydzieści pięć lat, wciąŜ potrafił biegać. MoŜe nie był to juŜ rekordowy sprint
na sto metrów, ale nadal potrafił biec szybciej niŜ ci dwaj Ŝałośni handlarze narkotykami,
którzy właśnie usiłowali sprzedać działkę koki czternastoletnim dzieciakom.
Szybciej niŜ te dwie beznadziejne kupy gnoju, które paradowały po Harlemie bez
szacunku dla nikogo i dla niczego. Jakby waŜne było tylko zarabianie na smutku tutejszych
ludzi, na ich potrzebie zdobycia cienia nadziei i bezbolesnej ucieczki.
Biegnąc, Parker zaczął się uśmiechać. W obecnych czasach mieszkańcy Harlemu
mieli dziwne poczucie humoru. Jeden z handlarzy narkotykami musiał nadweręŜyć mięsień,
bo zaczął kuleć i złapał się za lewy pośladek. A to ci heca.
Isiah Parker przemknął obok handlarza narkotykami, jakby ten stał na bocznicy.
Mijając faceta, mimochodem walnął go w skroń kolbą pistoletu. Handlarz wpadł do rynsztoka
w swoich eleganckich ciuchach.
Parker był niemal pewien, Ŝe drugi z handlarzy to Pedro Cruz, kolumbijski kowboj,
który przez kilka ostatnich miesięcy pętał się w okolicach Sto Dwudziestej Piątej ulicy. Pedro
Cruz potrafił biegać naprawdę szybko.
Jakby na potwierdzenie tego faktu Parker poczuł, jak w piersi eksploduje mu ogień.
Serce waliło jak młot i zaczynały boleć wszystkie mięśnie. To juŜ osiem przecznic.
Człowieku, kiedy w końcu się zmęczysz?
Kilka osób stojących wzdłuŜ Sto Dwudziestej Czwartej rozpoznało Parkera. Mieszkał
w tej dzielnicy od dawna. Wielu znało Isiaha. A jeszcze więcej osób znało jego brata
Marcusa.
Ale to jeszcze nie znaczyło, Ŝe mają ochotę zatrzymać handlarza, którego Parker
ścigał. Spróbuj w Harlemie złapać faceta, który wygląda na Latynosa, a moŜesz stracić Ŝycie
albo wdać się w jeszcze większe tarapaty.
Poza tym fajnie było oglądać takie sceny pościgu w leniwe, letnie popołudnie. To
lepsze niŜ film z Sylwestrem Stallone w kinie Loews.
Sto Dwudziesta Czwarta przypominała cmentarzysko starych, zuŜytych plymouthów,
chevroletów i fordów. Kilku chłopaków z sąsiedztwa zaczęło klaskać w dłonie, dopingując
wyścig odbywający się w to gorące i ospałe popołudnie. Chyba nikogo nie obchodziło, jak
doszło do tego pościgu.
W końcu Parker niemal się zrównał z kolumbijskim handlarzem narkotykami.
Spojrzał na niego, jakby chciał go wyprzedzić, a nie schwytać.
Handlarzem rzeczywiście był Pedro Cruz. Brodaty Kolumbijczyk nawet nie zamierzał
przybrać przeraŜonego wyrazu twarzy. Usiłował wykombinować, w jaki sposób wydobyć
broń, jednocześnie nie przerywając biegu.
Prawą ręką gorączkowo grzebał pod łopocącą połą nylonowej kamizelki, która
osłaniała gołą, brązową skórę jego torsu.
W końcu wyprzedził Cruza długimi krokami.
Wydawało się, Ŝe Parker nagle zaczął dryfować do tyłu w czasie i w przestrzeni...
Uniósł ramiona, zgiął je w łokciach i z całej siły wyrŜnął handlarza w podbródek.
Cruz przewrócił się, wykonując skomplikowane, potrójne salto. Upadł niezgrabnie
pod rozlatującym się płotem, tak pełnym dziur, Ŝe kaŜdy w dzielnicy mógł wchodzić na
podwórko i z niego wychodzić, kiedy tylko chciał.
Isiah Parker był zadowolony, Ŝe nie postrzelił handlarza narkotyków. Wyciągnął
rewolwer i wycelował w zgarbionego, wścibskiego stróŜa, który siedział na pobliskim
ceglanym ganku. StróŜ skulił się ze strachu i próbował się wycofać.
- Jestem oficerem policji - powiedział Parker dysząc cięŜko. - Proszę zadzwonić na
dziewiętnasty posterunek...
StróŜ uśmiechnął się szeroko, jakby przed chwilą wygrał „Familiadę” albo „Koło
fortuny”. Pomaszerował do wnętrza budynku i zadzwonił na policję. Lubił oglądać dobre
pościgi, wszystko jedno, czy na ekranie telewizora, czy teŜ przed własnym gankiem.
Przynajmniej pod tym względem Harlem wciąŜ był niezły.
O trzeciej po południu nowojorski tajny detektyw Parker wciąŜ był ubrany w koszulkę
firmową „Pomarańczowego Juliusza” i w poplamiony sokami fartuch. Gdzieś zgubił swój
skórzany kapelusz. Szkoda, bo był całkiem ładny.
Ten dziwny strój sprawiał, Ŝe Parker przypominał normalnego człowieka pracy.
Dzięki niemu mógł czuć się częścią jakiejś podupadłej dzielnicy. Wszystko jedno jakiej.
Jego dzielnica znajdowała się w południowym Harlemie, pomiędzy Broadwayem i
Ósmą Aleją Zachodnią. Parker stał na rogu, lizał włoskiego loda o smaku pomarańczowym i
obserwował otoczenie. Rejestrował drobiazgi, które będzie musiał zapamiętać dziś
wieczorem, w noc zemsty.
W końcu Isiah Parker udał się z powrotem na dziewiętnasty posterunek w Harlemie i
pozostał tam na słuŜbie do szesnastej trzydzieści.
Dziewięćdziesiąta Dziewiąta Zachodnia ulica, północ
W najbardziej na południe wysuniętej części Harlemu letnia noc była lepka, gorąca i
cuchnąca. Kilka przecznic dalej całe rodziny spały na schodach przeciwpoŜarowych i na
dachach kamienic czynszowych.
Podniszczony czarny ford escort stał zaparkowany w połowie drogi pomiędzy
Riverside Drive i Aleją West End, przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej ulicy. Skuleni w
samochodzie trzej męŜczyźni czekali w ciemnościach.
Dwadzieścia po dwunastej ich czujność i cierpliwość zostały nagrodzone.
- To oni. Są tutaj. Niebieski mercedes - odezwał się cicho w escorcie męŜczyzna o
nazwisku Jimmy Burke. Wyprostował się za kierownicą. Wykonał gest w stronę kamienicy,
którą męŜczyźni w escorcie znali pod nazwą „Zachęta”.
Czteropiętrowa kamienica kryła się w cieniu wyŜszych i potęŜniejszych budynków
mieszkalnych. Gwarantowała dyskrecję i była mało podejrzana, bo jej lokalizacja w połowie
kwartału bloków pozwalała gościom na przybywanie i opuszczanie jej bez zwracania na
siebie uwagi.
Ciemnoniebieski, długi mercedes limuzyna zatrzymał się przed eleganckim
budynkiem. Stromy podjazd z szarego kamienia prowadził do dwuskrzydłowych dębowych
drzwi, oświetlonych staroświeckimi lampami gazowymi.
Z limuzyny wysiedli dwaj męŜczyźni w ciemnych wizytowych garniturach. Dokładnie
rozejrzeli się po ulicy i dopiero wtedy pozwolili trzeciemu pasaŜerowi wysiąść w nocny
mrok.
- Dwaj ochroniarze... Kierowca. Jedno, co pewne, to Ŝe podróŜuje z minimalną ilością
bagaŜu.
Jeden z męŜczyzn w escorcie leŜał przed chwilą wyciągnięty na całą długość tylnego
siedzenia. Isiah Parker pochylił się do przodu. Miał krótko przycięte czarne włosy i gładko
ogoloną, przystojną twarz. Jego smukłe, dobrze umięśnione ciało sugerowało, Ŝe zawodowo
uprawiał sport, ale Parker zawsze twierdził, Ŝe to raczej dzięki kolorowi jego skóry niektórzy
sądzili, iŜ był kiedyś koszykarzem.
- Damy temu śmieciowi jakąś godzinę, Ŝeby odpoczął i odpręŜył się - powiedział
Parker spokojnym głosem. - Wtedy wejdziemy. Włącz radio, Jimmy. Braciszkowie z
Dziewięćdziesiątej Dziewiątej ulicy posłuchają trochę muzyki. Ba da da di. Załatwimy
sprawę porządnie.
Alexandre St. Germain, „Zachęta”
Alexandre St. Germain wylądował na szczycie świata i zdawał sobie z tego sprawę.
IluŜ ludziom udało się odnieść taki sukces w jednej dziedzinie, a co dopiero w dwóch? Ilu
ludzi miało otwartą drogę do gabinetów prezesów na Wali Street, a jednocześnie do
prywatnych domów Anthony'ego (Joe Battersa)
Accardo czy Carmine'a Perisco?
St. Germain rozumiał niebezpieczeństwo próŜności. Wielokrotnie widział jej skutki.
Ale wiedział teŜ, Ŝe jest mądrzejszy od innych. Więcej czytał, znacznie więcej doświadczył.
Zdobył na Sorbonie wykształcenie z zakresu ekonomii i biologii. Jednak zawsze wolał szkołę
mocnych ciosów.
W wieku dwudziestu dwóch lat znany był w Marsylii jako Mercedes. To imię znali
chyba wszyscy w lokalnym półświatku. JuŜ wtedy miał tę szczególną właściwość: równie
swobodnie kupował i sprzedawał narkotyki w dokach, jak obracał się wśród bogaczy i ich
bezcennych jachtów. Alexandre St. Germain miał klasę. Był wyjątkowo przystojny,
obdarzony nieodpartym urokiem. Nauczył się wykorzystywać te cechy, otwierały mu drzwi
na całym świecie.
W Trypolisie był znany jako Rzeźnik - działał jako główna skrzynka kontaktowa przy
transakcjach sprzedaŜy broni, zawieranych między Syrią i Libią. SłuŜył kaŜdemu mordercy,
byleby był gotów zapłacić za najwyŜszą jakość usług.
Teraz ten człowiek o wielu róŜnych twarzach, róŜnych imionach, róŜnych stylach
Ŝycia był znany był policji jako Grobowy Tancerz.
A więc to jest „Zachęta”, pomyślał St. Germain idąc przez obszerny hol, a następnie
przez luksusowy salon na parterze. Z uśmiechem oglądał bogato umeblowane wnętrza klubu
przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej Zachodniej. Wspaniale rzeźbione, podwójne drzwi.
Zimne marmurowe posadzki. Na ścianach de Kooning, Pissarro, Klee. Z pokoju muzycznego
przechodziło się do obrośniętego roślinami solarium.
Panował tu styl eklektyczny. Gdzieniegdzie art deco. Nieco włoskiego renesansu.
Elementy galijskie, jak bufet z czasów Ludwika XVI stojący w korytarzu i kilka starych
francuskich rycin.
Był tam barek wyposaŜony w kryształowe karafki, butelki taittingera, wina reńskie,
świeŜe limonki i cytryny, lód, który wyglądał jak kolekcja diamentów. ŚwieŜe kwiaty,
ułoŜone w piękne bukiety, zdobiły długi stół.
Wszędzie stały prześliczne kobiety i młodzi chłopcy. Grzecznie wypowiadali słowa
powitania i kłaniali się nisko, przywodząc mu na myśl modeli na paryskim pokazie mody.
Niektórzy przesadzili z makijaŜem, a ich twarze wyglądały jak oblicza przebiegłych,
miejskich dzikusów.
Wiedział, Ŝe klientami tego klubu byli niektórzy z najbardziej szanowanych ludzi na
świecie. Przesadna elegancja pozostałych była próbą sprostania ich bogactwu i poczuciu
stylu, być moŜe próbą stłamszenia poczucia winy amerykańskiej klasy średniej,
zamaskowania faktu, Ŝe był to bardzo drogi burdel, jeden z najlepszych na świecie.
Wysoka, czarna modelka powiodła St. Germaine'a pod ramię po mahoniowych
schodach na piętro. Schody zdobił barwny chodnik. Modelka była smukła i długonoga,
nieskazitelnie piękna.
Poczuł leciutki dreszczyk oczekiwania. Zastanawiał się, jakie niespodzianki
przygotowano dla niego dzisiaj.
Alexandre St. Germain otworzył cięŜkie dębowe drzwi sypialni na piętrze. Kobieta
idąca przy jego boku zniknęła cicho i niepostrzeŜenie.
Dwie kobiety w sypialni były wyjątkowej urody, jeszcze piękniejsze niŜ dziewczyna,
która wprowadziła go na górę, piękniejsze od wszystkich pracownic „Zachęty”, jakie
dotychczas widział. Wyglądały jak młodziutkie, niewinne amerykańskie piękności.
Jak na razie, nieźle. Nawet bardzo dobrze.
- Jem 'appelle Kay - odezwała się jedna z nich.
- Bienvenue a Allure. On nous a choisies de vous saluer, de dire bonjour... II y a
d'autres jeunes filles, si vous desirez.
- Nie, nie chcę Ŝadnych innych kobiet - odparł St. Germain po angielsku. - Obie
jesteście bardzo piękne.
Dziewczyna, która odezwała się pierwsza, Kay, miała ciemne włosy, ale niezwykle
jasną karnację. Jej skóra wyglądała jak pokryta delikatnym pudrem. Miała wspaniałą oprawę
oczu. RóŜ podkreślał jej kości policzkowe. Włosy zaczesała na jedną stronę.
Mówiąc, gestykulowała wyraziście smukłymi rękami, a ciepły uśmiech zdawał się
szczery. Dobra, bardzo dobra. Nawet jej francuski był nienaganny.
- Ja jestem Kimberly. Kim. - Druga dziewczyna, młodsza od Kay, wyglądała na
nieśmiałą. Miała nie więcej niŜ osiemnaście lat i długie blond włosy, które sięgały jej prawie
do kości ogonowej.
Do St. Germaina, który stał bez ruchu w otwartych drzwiach, dotarł kwiatowy zapach
drogich perfum. W „Zachęcie” wszystko było perfekcyjne, dokładnie tak jak sobie Ŝyczył.
Apartament był pełen kryształów, włoskich marmurów, dywanów, w których nogi
tonęły po kostki, obrazów i mozaik. Z ukrytych głośników płynęła stłumiona muzyka - lekkie
tango w rockowej aranŜacji, modne ostatnio w nocnych klubach. Na chromowo - szklanym
stoliku leŜały narkotyki. Atmosfera była zdecydowanie seksowna, ale jednocześnie
romantyczna.
Ciemnowłosa Kay miała na sobie sukienkę od Hermesa z długim rozcięciem z boku,
przez które widać było srebrne wzory na pończochach. Suknia podkreślała płynność ruchów
kobiety, kaŜde zaokrąglenie ciała, kaŜdy jego szczegół.
Kimberly teŜ miała długie nogi, jędrne, kształtne piersi ze sterczącymi sutkami i
lśniącą opaleniznę. Jej wieczorowa sukienka pochodziła od Givenchy lub Yves St. Laurenta.
Miała pantofle na cienkich, wysokich obcasach i elegancki makijaŜ.
Alexandre St. Germain uśmiechnął się i ukłonił. Nawet gdyby sam zadbał o kaŜdy
szczegół, efekt nie mógł być lepszy.
Trzej męŜczyźni z escorta wiedzieli, który przycisk wcisnąć, gdy juŜ weszli do holu
„Zachęty”. Nie wiedzieli natomiast, jak się dostaną do apartamentu.
Ochrona załoŜyła, Ŝe wejdą przez otwarte okno wychodzące na ogród lub zakradną się
od strony piwnicy. Obydwa te załoŜenia były mylne.
Weszli przez dwuskrzydłowe, dębowe drzwi frontowe.
Byli ubrani w prochowce, czapki z daszkiem i sportowe buty, a jednak wkroczyli do
holu, jakby czuli się właścicielami „Zachęty”.
KaŜdy z nich trzymał w rękach uzi.
Dwie dziewczyny zaczęły rozbierać Alexandre' a St. Germaina. Pracowały powoli i
czule, jak improwizujący zespół taneczny.
Ich palce wygrywały mu gamy na kręgosłupie. Potem te same palce jak delikatne
pędzelki muskały jego pośladki, ramiona i genitalia. Ten kunsztowny rytuał przywodził mu
na myśl najlepsze gejsze w Kioto.
Świetnie wyglądał bez ubrania; miał jędrne, muskularne ciało. W Nowym Jorku
pracował nad kondycją pod nadzorem prywatnego trenera; to samo robił przez całe lata w
Londynie. Tak jak wszystko, czym dysponował, jego ciało było bliskie ideału.
St. Germain wstał nagle. Ruchem ręki odgonił dziewczyny. W jednej chwili jego oczy
stały się zimne i bez wyrazu. Znów pogrąŜył się we własnych myślach. KtóŜ mógł wiedzieć,
co działo się w jego głowie?
Bez słowa szybko przeciął sypialnię i wszedł do łazienki. Drzwi zamknęły się za nim,
a ze środka doleciał odgłos wody lejącej się pełnym strumieniem.
Trzej męŜczyźni - Jimmy Burkę, Aurelio Rodriguez, Isiah Parker - rozdzielili się na
parterze „Zachęty”.
Dwaj ochroniarze oglądali telewizję i łatwo było ich unieszkodliwić. Właściwie na
razie wszystko szło zbyt łatwo.
Gdy Alexandre St. Germain wrócił, dwie prostytutki zrozumiały, Ŝe tego wieczoru to
on będzie dyktował reguły gry.
Miał na twarzy czarną skórzaną maskę, zgodnie z bieŜącymi wymogami mody w
świecie udziwnionego seksu nowojorskiego. Suwaki na policzkach przypominały nierówne
blizny. Z czoła i podbródka wystawały polerowane metalowe ćwieki.
To był Grobowy Tancerz, taki jakim widzieli go inni; egzotyczny i tajemniczy.
Narkotyki, które zaŜył po przybyciu, zaczynały działać. Bełkotliwie odpowiadał obu
dziewczynom, a jego słowa miały coraz mniej sensu.
Muskularne ciało Alexandre'a St. Germaina natarto drogimi olejkami. Wysoko nad
głowami, na suficie falował i migotał układ lustrzanych wzorów. Cienie tańczyły i łączyły się
ze sobą.
Jeden śliski od olejku palec wsunął mu się do odbytu, drugi znalazł się w jego ustach.
Nagle coś poszło źle. W rozkosz wtargnęły dźwięki zupełnie do niej nie pasujące.
- Co to za odgłosy?
Teraz juŜ usłyszeli je wyraźnie. Za drzwiami, w korytarzu. Zaczęły się od cięŜkich
kroków... które, najpierw coraz bliŜsze, później zdawały się oddalać. I głosy. Kilka głosów.
Wszystko działo się zbyt szybko.
St. Germain usiadł wyprostowany i czujny, ale jednocześnie zaplątany w jedwabne
prześcieradła i poduszki, w gmatwaninę gołych nóg i ramion, jedwabnych pończoch i
podwiązek porozrzucanych po całym łóŜku.
Dziewczyny uklękły obok i otworzyły ze zdziwienia usta.
- Kto tam? Kto jest za drzwiami? - dopytywał się St. Germain. Drzwi sypialni
otworzyły się z impetem i wpadł przez nie męŜczyzna trzymający pistolet maszynowy.
Większą część jego twarzy zasłaniała czarna czapka z daszkiem. Przyjął postawę strzelca
wyborowego.
- Co... Jesteś z Nocnego Klubu? - odezwał się Alexandre St. Germain, całkowicie
tracąc zimną krew. Nawet jego głos brzmiał jak naleŜący do kogoś innego. - Jesteście z
Nocnego Klubu? - wrzasnął ponownie.
- Wynoście się stąd. Obydwie - odezwał się do prostytutek męŜczyzna z bronią.
W panice uciekły z ozdobionej lustrami sypialni, potykając się o siebie nawzajem, gdy
usiłowały sforsować drzwi.
W tej samej chwili ogień z broni półautomatycznej niemal oderwał głowę Alexandre'a
St. Germaina. Zaskoczony szef przestępczości europejskiej poleciał z impetem na
kremowobiałą ścianę sypialni.
- Z Nocnego...? - padł ostatni, bełkotliwy krzyk.
John Stefanovitch, Dziewięćdziesiąta Dziewiąta Zachodnia, druga nad ranem
Sen.
To te powracające senne koszmary, które pojawiają się zwykle nad ranem, pomyślał
John Stefanovitch. Znów go naszły.
Spocił się tak, Ŝe sportowa koszula khaki była zupełnie mokra. Serce waliło mu pod
oblepiającym ciało materiałem. Miał potworne mdłości i czuł, Ŝe w kaŜdej chwili moŜe nie
wytrzymać.
Opony jego furgonetki zapiszczały, gdy dodał gazu i potoczył się w dół wzgórza,
wjeŜdŜając na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Zachodnią.
Niecałe czterdzieści minut wcześniej obudził go nerwowy głos jego przełoŜonego z
wydziału zabójstw...
- Przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej Zachodniej doszło do morderstwa. Wygląda to
na robotę zawodowców. PosłuŜyli się bronią półautomatyczną, moŜe uzi... To Alexandre St.
Germain.
- Jak to Alexandre St. Germain? O czym ty mówisz? - spytał Stefanovitch. Miał senny
głos, bo jeszcze się do końca nie obudził.
- On nie Ŝyje. Ktoś dopadł dzisiaj to ścierwo. Pomyślałem, Ŝe chciałbyś o tym
wiedzieć, Stef.
Gdy Stefanovitch dotarł na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Ulicę, bez trudu dostrzegł
swojego partnera Miśka Kupcheka. ZauwaŜył go, gdy furgonetka powoli zjeŜdŜała ze
stromego wzgórza w stronę parku Riverside. Trudno byłoby nie zauwaŜyć tego wielkoluda -
miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i waŜył sto trzydzieści kilo.
- Mieszkam w Ridgewood w New Jersey - powiedział Kupchek na powitanie. W ten
sposób chciał dać partnerowi do zrozumienia, Ŝe choć miał do przejechania prawie
pięćdziesiąt kilometrów, dotarł na miejsce zbrodni na górnym Manhattanie przed
Stefanovitchem.
Stefanovitch był zbyt zajęty, Ŝeby obraŜać się na Miśka. Gmerał na tylnym siedzeniu
furgonetki, co powodowało odgłosy, jakby ktoś buszował pośród garnków i rondli w
zagraconej kuchni.
- Nie zadzwonili do mnie od razu - powiedział w stronę tylnego siedzenia. - To chyba
oczywiste.
- Czasami zachowujesz się jak obłąkany dupek. Naprawdę, Stefanovitch. Zmień
sposób myślenia.
- To nie obłęd. Zadzwonili do mnie dopiero wtedy, gdy się dowiedzieli, Ŝe nie znajdą
nikogo innego, Ŝeby go tu ściągnąć. UwaŜali, Ŝe ja sobie z tym nie poradzę.
Stefanovitch w końcu otworzył drzwi furgonetki i z impetem wystawił specjalnie
zaprojektowany, waŜący zaledwie jedenaście kilogramów wózek inwalidzki na
Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Zachodnią.
Następnie przechylił się przez przedni fotel, starając się nawet nie mrugnąć, gdy ostry
ból przeszył mu dolną część kręgosłupa.
Jedną ręką trzymając się drzwi, otworzył ten superlekki, składany wózek i usiadł w
nim z łoskotem. Cała operacja zajęła mu mniej niŜ dwadzieścia sekund. Taką właśnie miał
średnią.
- Jezu, stajesz się coraz wolniejszy. Myślałem, Ŝe były farmer, jak ty, do tej pory
nauczył się robić to w okamgnieniu.
Kupchek wciąŜ gderał i zrzędził stojąc na chodniku. Stefanovitch zauwaŜył, Ŝe partner
jest spięty. Kupchek był jego zastępcą prawie od czterech lat, jeszcze zanim został
przeniesiony do wydziału zabójstw. Nauczył się nie pomagać Stefowi, chyba Ŝe było to
absolutnie konieczne albo Stefanovitch o to wyraźnie poprosił.
Stefanovitch ruszył po chodniku, nie zwracając uwagi na drwiny Kupcheka. Obydwie
ręce miał mocno zaciśnięte na gumowych obręczach kół wózka. Srebrzysty, matowy pojazd
zdawał się frunąć, poruszając się szybciej, niŜ moŜna by sądzić po jego wyglądzie.
Stefanovitch kierował się ku ogólnemu zamieszaniu, tam gdzie pulsowały koguty pół
tuzina samochodów policyjnych, świecąc niebieskim i czerwonym światłem. Zamęt
jaskrawych kolorów sprawił, Ŝe musiał zmruŜyć oczy.
- Ilu zabitych jest w środku, oficerze? - Stefanovitch w końcu zatrzymał się przed
dobrze utrzymaną kamienicą z brązowej cegły. Zadał to pytanie policjantowi niezbyt pewnie
spoglądającemu, który stał na straŜy u podnóŜa schodów.
Młody funkcjonariusz rozpoznał porucznika Stefanovitcha z wydziału zabójstw.
Kontrowersyjny powrót Johna Stefanovitcha do czynnej słuŜby omawiano w ubiegłym roku
w telewizji i na łamach miejskich gazet. Od tego czasu opinia, jaka panowała o nim w
wydziale policji, zmieniła się z „ostry” na „zdecydowany i pomylony” i w końcu na „po
prostu samobójca”.
- Chyba trzech, proszę pana. Dwóch na parterze. Mają podcięte gardła. Jeden na
piętrze. Jest tam sam koroner.
- Wielkie rzeczy - odezwał się Misiek Kupchek jakby mimochodem. - Ja sam teŜ tu
jestem, prawda? I jest tutaj sam porucznik Stefanovitch.
Kupchek nagle wyjął Stefanovitcha z wózka i wziął go na ręce. Na ten zaskakujący i
zupełnie nieoczekiwany widok młody policjant nie pozwolił sobie nawet na mrugnięcie, nie
mówiąc o uśmiechu.
- Nie stój tak, weź wózek porucznika Stefanovitcha - rzucił Kupchek w stronę
funkcjonariusza, który skwapliwie wykonał polecenie.
- UwaŜaj na towar - powiedział Stefanovitch, wnoszony po frontowych schodach jak
worek ziarna. Choćby nie wiadomo jak racjonalnie starał się to sobie tłumaczyć, takie
przenoszenie było dla niego poniŜające. Sprawiało, Ŝe czuł się jak dziwoląg. Tak, to
odpowiednie słowo. Dokładnie tak się czuł. I tak samo musiało się czuć wiele osób w
wózkach inwalidzkich.
- Halo, proszę przepuścić porucznika - krzyknął Kupchek tubalnym głosem.
Stefanovitch i Misiek Kupchek przeszli przez gromadę techników zazwyczaj
zatrudnianych na miejscu zbrodni i skierowali się do wnętrza ceglanej kamienicy. Wokół
rozbrzmiewał znany brzęk broni i kajdanek.
Policjanci kłaniali się i mruczeli słowa powitania. Wszyscy zdawali się znać
Stefanovitcha i Kupcheka. W kaŜdym razie wyciągali szyje, Ŝeby ich zobaczyć.
Na piętrze Kupchek ponownie posadził Stefanovitcha w fotelu.
- Dzięki za transport - powiedział Stefanovitch.
- To naleŜy do moich obowiązków. Poza tym pomaga mi utrzymać formę.
- Misiek, chcę, Ŝebyś obudził ludzi z Piątej Strefy Zabójstw - powiedział nagle
Stefanovitch do Kupcheka. - Z Szóstej teŜ.
- Chcesz moŜe, Ŝebym zadzwonił do programu „Dzień dobry Ameryko”?
- Przejrzyj wszystkie samochody pomiędzy Dziewięćdziesiątą i Sto Dziesiątą Ulicą.
Potrzebne nam będą numery rejestracyjne. Dowiedz się, kto mógł parkować na ulicy dziś
późnym wieczorem. Mam nadzieję, Ŝe znajdziesz kogoś, kto coś widział. Niech obudzą
dozorców we wszystkich budynkach przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej... Sprawdź, czy
otwierano wieczorem jakieś garaŜe. Znajdź mi jakiegoś świadka. Misiek. To teŜ pomoŜe ci
utrzymać formę.
Dwie prostytutki, które były z Alexandrem St. Germainem, zatrzymano do
przesłuchania. Czekały w salonie na pierwszym piętrze.
Z korytarza Stefanovitch dostrzegł bardzo piękną dziewczynę, taką, która potrafiłaby
złamać serce od pierwszego wejrzenia. Siedziała w drogiej jedwabnej sukience, z twarzą
ukrytą w dłoniach.
Nawet w stanie szoku zadziwiała urodą. Z włosami ściągniętymi do tyłu i związanymi
czerwoną satynową wstąŜką nie wyglądała jak panienka zatrudniona w „Zachęcie”. Prędzej
przypominała dziewczynę z pięknie utrzymanej posiadłości w Westchester albo nad rzeką
Connecticut.
- Nazywa się Kimberly Victoria Manion - poinformował go Kupchek. - Trochę
modelka, trochę aktorka. Tutaj, w „Zachęcie”, wykonuje tylko zlecenia specjalne. Nazywa je
randkami. Tak powiedziała, Stef. Pochodzi z Lincoln w Nebrasce.
- Powinna była zostać w Nebrasce - stwierdził Stefanovitch.
- Druga nazywa się Kay Whitley.
Druga dziewczyna czekająca w salonie jeszcze bardziej spodobała się
Stefanovitchowi. Przebrała się juŜ w Ŝółtą sukienkę, kremowe pończochy i drogie, eleganckie
buty na wysokich obcasach.
- Pochodzi z Poughkeepsie. Wszystkim swoim klientom opowiada, Ŝe jest z Bostonu.
Ma bardzo ładny akcent.
Stefanovitch w końcu wszedł do salonu, a kiedy się odezwał, jego głos brzmiał niemal
kojąco.
Obydwie kobiety podniosły wzrok. Były równie zdziwione widokiem wózka
inwalidzkiego jak faktem, Ŝe siedzi w nim przystojny i dobrze zbudowany męŜczyzna.
- Nazywam się John Stefanovitch. Jestem porucznikiem wydziału zabójstw.
Ten męŜczyzna z przypinanym krawatem to starszy detektyw Kupchek. Jak juŜ
wiecie, doszło tutaj do zabójstwa. Właściwie do trzech zabójstw. Obydwie jesteście
koronnymi świadkami.
Dziewczyny przytaknęły, nie odzywając się. Na policzkach Kimberly Mansion
widniały rozmazane smugi tuszu. Stefanovitch współczuł jej, ale doszedł do wniosku, Ŝe
prawdopodobnie jest twardsza, niŜ się wydaje.
Jak się okazało w ciągu kolejnych dwóch godzin, miał rację. Obydwie były twarde.
Gdy sesja pytań i odpowiedzi dobiegła końca, była czwarta nad ranem. Stefanovitch
dowiedział się nie tyle, ile potrzebował. Brakowało mu opisu sprawców, nawet nie mógł
dokładnie ustalić ich liczby. Ani jak się dostali do „Zachęty”.
Stefanovitch odwrócił się w wózku i odezwał się do Kupcheka:
- Chciałbym zobaczyć miejsce, w którym go zastrzelili. Misiek. Odsuwał ten finałowy
moment, ale nadszedł czas. Jego partner skinął głową, choć nie wydawał się uszczęśliwiony
decyzją Stefanovitcha.
- WciąŜ pracuje tam jeszcze ekipa medyczna. Furgonetka koronera jest zaparkowana
na ulicy. Spisałem beaucoup notatek, Stef. Zostaw to.
- Powiedz im, Ŝeby zrobili sobie dziesięć minut przerwy. Muszę obejrzeć sypialnię.
Jak wygląda. Jak on wygląda.
- Po co chcesz tam iść? Zrobiłem tyle notatek, Ŝe wystarczyłoby do napisania drugiej
części Zbrodni i kary. Tamci są w trakcie robienia szkiców sytuacyjnych. Potrzebne ci to?
John Stefanovitch wyjechał z salonu, nie odzywając się więcej do Kupcheka.
Gdy juŜ znalazł się w korytarzu, zdał sobie sprawę, Ŝe jest bardziej wyczerpany niŜ
sądził. Zaschło mu w ustach. CięŜar bezwładnych nóg ciągnął go w dół i sprawiał, Ŝe się
garbił.
Stefanovitch wjechał do głównej sypialni o wysokim sklepieniu i zamknął za sobą
cięŜkie drewniane drzwi.
Alexandre St. Germain leŜał na łóŜku obok rozpiętej szarej torby na zwłoki. Grobowy
Tancerz jest tutaj, pomyślał John.
W końcu jednak Stefanovitchem wstrząsnęła świadomość brutalnego zabójstwa. Coś
chwyciło go za gardło. Ktoś dopadł Grobowego Tancerza przed nim.
Po obydwu stronach klatki piersiowej St. Germaina sterczały zgruchotane kości.
Głowa i większa część szyi nieboszczyka były dosłownie poszatkowane pociskami z broni
maszynowej. Ciało sprawiało wraŜenie zbezczeszczonego, mniejszego niŜ za Ŝycia, a juŜ na
pewno mniejszego niŜ dawna sława. Na jednym z palców szefa gangu tkwił nietknięty
ogromny pierścień z diamentem i onyksem. Diament miał co najmniej piętnaście karatów i
był pięknie oszlifowany.
Prawdopodobnie w chwili śmierci Alexandre St. Germain potwornie cierpiał.
Stefanovitch znał to uczucie. Sam doświadczył wszelkich takich doznań oprócz wytchnienia,
które niesie moment śmierci. John zbliŜył się do łóŜka, na którym wciąŜ leŜały udrapowane
srebrzyste satynowe prześcieradła.
Myślami przeskakiwał w czasie tak szybko, Ŝe nie nadąŜał porządkować obrazów
pojawiających się w jego głowie.
Choć tkwił wciąŜ w kamienicy w West Side, część Johna Stefanovitcha znalazła się w
Long Beach dwa lata temu. Jeszcze inna jego część tuliła w ramionach Ŝonę, szlochając z
bezsilności. Pamiętał dotyk Anny. Pamiętał zapach jej ulubionych perfum. Bal de Versailles.
Te wspomnienia nie zblakły. Czasami ich wyrazistość niosła ukojenie, a czasami była
okropną torturą.
Cała duchowa udręka i fizyczne cierpienie, jakich doznał w ciągu ostatnich dwóch lat,
skumulowały się w tej jednej chwili. Czuł nieopisany gniew, który aŜ palił w sercu.
Stefanovitch pochylił się w wózku ostroŜnie, Ŝeby z niego nie wypaść i nie znaleźć się
w sytuacji, która wymagałaby pomocy drugiej osoby. Wpatrywał się w szczątki Alexandre'a
St. Germaina, Grobowego Tancerza, z diamentowym, wartym milion dolarów pierścieniem,
na palcu.
I wtedy zrobił coś, co miało tkwić mu w pamięci długo po tym, jak rozpłyną się
wszelkie inne wspomnienia.
John Stefanovitch pochylił się i splunął na zakrwawione zwłoki St. Germaina.
- Witam w piekle - wyszeptał, nie poznając własnego głosu. - Gnij w pieprzonym
piekle!
Gdy się odwrócił, Ŝeby opuścić pokój, w drzwiach stał Misiek Kupchek. Detektyw
zmarszczył brwi i powoli pokręcił głową.
- Wszystko w porządku, Stef? Zobaczyłeś juŜ wszystko, co chciałeś?
Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica
O czwartej tego ranka znana pisarka Sarah McGinniss poczuła silny ból wgryzający
się w delikatne ścianki Ŝołądka. To był ten sam tępy ból, który odczuwała za kaŜdym razem,
gdy musiała o tej porze zwlec się z łóŜka. Stękała głośno niczym chory z telewizyjnej
komedii.
Co dzień rano między czwartą i czwartą trzydzieści Sarah zmuszała się, Ŝeby wstać i
pisać, zanim obudzi się jej mały synek Sam i zacznie się domagać francuskich grzanek albo
gofrów, jakby takie rarytasy stanowiły normalne śniadanie wszystkich amerykańskich
chłopców.
Tego ranka była wyjątkowo zmęczona. Choć bardzo się starała, zupełnie nie mogła w
nocy spać.
Parząc drugi dzbanek kawy, na przemian zerkała na zrobione przez nią niegdyś
ziarniste, czarno - białe zdjęcia Alexandre'a St. Germaina i rzucała puste spojrzenia przez
kuchenne okno, na wyludnioną Sześćdziesiątą Szóstą Wschodnią.
Obok zdjęć na bufecie kuchennym leŜał siedmiusetstronicowy maszynopis na temat
przestępczości zorganizowanej. Nosił roboczy tytuł Klub. W ksiąŜce opisywała St. Germaina,
który usiłował wprowadzić świat podziemia w nową epokę. Godzinę temu dostała telefon od
przyjaciela z UPI z informacją, Ŝe St Germain nie Ŝyje. Sarah wciąŜ nie rozwiązała jednego
problemu: jak jeden człowiek moŜe pogodzić Ŝycie szefa przestępczego gangu i znanego
biznesmena? Teraz nigdy juŜ go nie rozwiąŜe.
Czasami, gdy poranna robota przychodziła jej z trudem, na górze strony pisała: „Bądź
tam”. Dzięki temu widziała i czuła wszystko tak, jakby tkwiła w scenie, którą usiłowała
opisać.
Ktoś zamordował Alexandre'a St. Germaina, pomyślała. Bądź tam.
Sarah chodziła po kuchni nie przestając się dziwić, jak daleko zaszła w tak krótkim
czasie. Trudno sobie wyobrazić, Ŝe niecałe pięć lat temu była reporterką, a właściwie
pismakiem pracującym dla „Times - Tribune” w Palo Alto w Kalifornii.
Wraz z męŜem Rogerem przeniosła się do Palo Alto z San Francisco, gdzie pisywała
JAMES PATTERSON NOCNY KLUB
PROLOG NOC DETEKTYWA Long Beach, Nowy Jork, marzec 1986 Ta noc, kiedy postrzelono Johna Stefanovitcha, była niezwykle mroźna, a gwiazdy świeciły na zimowym niebie jaśniej niŜ kiedykolwiek. Krótko po północy Stefanovitch stąpał cięŜko po skrzypiącym, mocno zamarzniętym chodniku z desek w Long Beach. Nucił „Dziewczynę z plaŜy”, jedną z tych okropnych piosenek popularnych w miejscowościach nadmorskich, które na ogół przywoływały mu uśmiech na usta. Skupiony, ostroŜnie rozglądał się po cichej, piaszczystej, nadmorskiej dzielnicy. Grobowy Tancerz był w pobliŜu. Stefanovitch czuł to przez skórę. Miał chyba jakiś szósty zmysł, paranormalny dar. Ten drań, którego tropił niemal od dwóch lat, był tak blisko, Ŝe Stefanovitch dostał gęsiej skórki. W końcu wrócił na Florida Street, odludny zaułek, w którym umówił się ze swoimi detektywami. Dotarł tam dziesięć minut przed czasem, więc Ŝeby uporządkować myśli, poszedł drewnianym chodnikiem na spacer w stronę New York Avenue. Zebrała się cała druŜyna: czternastu detektywów do spraw narkotyków. Połączona ekipa okręgu Nassau i Nowojorskiego Wydziału Policji. KaŜdy z policjantów zaangaŜowanych do akcji przeciwko Grobowemu Tancerzowi został wybrany po długim namyśle. Stefanovitch zaczął się witać, poklepując kolegów po plecach, gawędząc to z tym, to z innym. Nie wywyŜszał się, chociaŜ był porucznikiem. MoŜe nigdy nie był z siebie szczególnie dumny; nie uwaŜał w kaŜdym razie, Ŝeby otrzymanie dystynkcji porucznika miało jakieś szczególne znaczenie. A moŜe pojmował świat w inny sposób i był bardziej cyniczny niŜ którykolwiek z podległych mu detektywów. Chodził ubrany w wytartą kurtkę z czarnej skóry, włoŜoną na szarą bluzę z kapturem. W tym stroju, przy wzroście metr osiemdziesiąt pięć wydawał się bardzo wysportowany i silny. Pognieciony, czarny filcowy kapelusz przykrywał ciemne, kręcone, niesforne włosy. Oczy Stefanovitcha miały chłodny, ciemnobrązowy odcień, który stawał się cieplejszy, gdy policjant kogoś polubił. Ludzie mówili, Ŝe Stefanovitch wygląda jak zblazowany amant
filmowy, a on wcale się o to nie obraŜał. UwaŜał, Ŝe w obecnych czasach zblazowani amanci filmowi rządzą światem. Klapy bagaŜników otworzyły się niemal bezgłośnie w naelektryzowanej ciemności Florida Street. Pojawiły się magnum trzysta pięćdziesiąt siedem, dubeltówki dwunastki - broń przydziałowa w Nowojorskim Wydziale Policji i w okręgu Nassau - oraz ładownice pełne amunicji. Wydawało się, Ŝe nadmorska dzielnica za chwilę wyleci w powietrze. Ta akcja antynarkotykowa miała być większa niŜ słynny Francuski Łącznik. AŜ dwieście kilogramów; ponad półtora miliona dawek dla dwustu pięćdziesięciu tysięcy nowojorskich narkomanów. Przygotowywali atak na Alexandre'a St. Germaina, drania zwanego Grobowym Tancerzem, człowieka, który przez ostatnie dwadzieścia dwa miesiące był obsesją Stefanovitcha. To teŜ nie było sprawą przypadku. Stefanovitchowi zawsze przydzielano najwaŜniejsze sprawy narkotykowe w Nowojorskim Wydziale Policji. Miał talent i uwielbiał wyzwania. Przez kilka ostatnich lat był w wydziale człowiekiem od „powaŜnych zadań”. Liczono się z nim. Stefanovitch w końcu zwrócił się do swojego zastępcy. Detektyw nazywał się Misiek Kupchek i waŜył sto trzydzieści kilo. - Jesteś gotowy, Charlie Chanie? - Ach, mędrzec nigdy nie jest gotowy, Ŝeby spacerować nocą po ciemnym zaułku. - Kupchek uśmiechnął się jak korpulentny chiński detektyw z filmu. - Pieprz się, Charlie - odparł Stefanovitch. John i Anna Stefanovitch, Brooklyn Heights Kilka godzin wcześniej Stefanovitch i jego Ŝona Anna byli na kolacji w eleganckiej restauracji „River Cafe”, wtulonej pod most brooklyński. Po kolacji wrócili do swojego mieszkania w Brooklynie i zakradli się na kryty basen na dachu. Był zamykany o dziewiątej, ale Stefanovitch miał klucz. Przyniósł magnetofon i tańczyli na dachu w rytm bluesa Roberta Craya i do muzyki romantycznego Brazylijczyka, Laurindo Almeidy. - Łamiemy prawo, którego przysięgałeś bronić - szepnęła Anna przytulona do jego policzka. Była taka miękka i tak przyjemnie było ją trzymać w ramionach. I wspaniale tańczyła wolne rytmy, elegancka i namiętna.
- To kiepskie prawo. Nie daje się stosować - odszepnął Stefanovitch. - Ale z ciebie policjant. Nie masz szacunku dla władzy. - śebyś wiedziała. Znam zbyt wiele osób z kręgów rządzących. Zaczął rozpinać sukienkę Anny, zieloną jak jej oczy i złocistą jak włosy. Materiał pod jego palcami sprawiała wraŜenie najdelikatniejszego jedwabiu. - Teraz w dodatku chcesz mnie obnaŜyć w miejscu publicznym? - Anna uśmiechnęła się lekko. - MoŜe... na początek. Mam jeszcze ochotę na popełnienie kilku innych przestępstw. Zrzucili z siebie wieczorowe stroje, popływali trochę, a potem dryfowali rozmarzeni w oświetlonym promieniami księŜyca basenie, pod szklanym dachem i błyszczącymi gwiazdami. Przy Annie Stefanovitch bywał cudownie romantyczny. Nauczył się ją zaskakiwać: tuzin róŜ przysłanych do szkoły podstawowej, w której Anna uczyła czwartą klasę; wypad na weekend na narty do Vermont; złote kolczyki, które przez godzinę sam wybierał w domu towarowym Saksa. Wyciągnął ręce i przyciągnął j ą do siebie w głębokim końcu basenu. Zielone, urzekające oczy Anny były mądre i pełne ciepła. Jej ciało lśniło w świetle księŜyca. Uosabiała marzenie, które nosił w sobie od czasów szkolnych. Pasowali do siebie idealnie. - Czasami trudno mi uwierzyć, Ŝe tak bardzo cię kocham - szepnął, dysząc lekko. - Anno, kocham cię bardziej niŜ wszystkie inne rzeczy w moim Ŝyciu razem wzięte. Zginąłbym bez ciebie. To smutne, ale prawdziwe. - Nie takie znowu smutne, Stef. Kochali się w niebieskozielonej wodzie basenu, najpierw delikatnie, a potem z pasją. W środku najzimniejszego od lat marca. W tej chwili John Stefanovitch był pewien, Ŝe posiada wszystko, czego kiedykolwiek oczekiwał od Ŝycia. Dopadniecie St. Germaina zwieńczyłoby dzieło. Grobowy Tancerz, Long Beach Alexandre St. Germain opuścił eleganckie przyjęcie wydane w apartamencie przy Piątej Alei na Manhattanie dopiero po pomocy. W spotkaniu brali udział przede wszystkim bankierzy i najlepsi maklerzy z Wali Street oraz ich Ŝony - starannie wyselekcjonowane młode laleczki. Przygrywał bardzo dobry zespół czarnych muzyków, którzy zdecydowanie nie pasowali do tego miejsca.
Natomiast St. Germain pasował doskonale. Był wytworny i bardziej błyskotliwy niŜ kaŜdy z tych bankierów; bogaty i szanowany europejski inwestor z nieograniczonym kapitałem... Teraz Grobowy Tancerz zbliŜał się do Long Beach Island. Jechał ciemnym sportowym samochodem. Kilka ostatnich tygodni uwaŜał za szczególnie udane. Tworzył strategię, która miała zdecydowanie zmienić oblicze przestępczości zorganizowanej. Miał poparcie finansowe, zarówno w Nowym Jorku, jak i za granicą. Musiał jedynie dopilnować, Ŝeby w ciągu kilku następnych, najwaŜniejszych miesięcy wszystko poszło dobrze. Przeszkadza mi tylko jeden człowiek, pomyślał przejeŜdŜając przez most prowadzący do Long Beach. Detektyw Stefanovitch postanowił moŜliwie najbardziej utrudnić - ba, wręcz uniemoŜliwić - Ŝycie St. Germaina w Ameryce. Był w tym mistrzem, wytrwały i bystrzejszy niŜ większość policjantów. JuŜ spowodował więcej kłopotów i zamieszania, niŜ St. Germain mógł znieść. Dwukrotnie wyśledził St. Germaina w Europie. Wystawił ekipy obserwujące jego mieszkanie przy Central Park West. Pewnego wieczoru udał się za St. Germainem do „Le Cirque” i praktycznie przesłuchał właściciela restauracji, Sirio Maccioniego. To pragnienie zwycięstwa wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, walki z wiatrakami, zdawało się być amerykańską specjalnością. St. Germain widział na własne oczy, jak na początku lat siedemdziesiątych Amerykanie ponieśli sromotną klęskę w Azji Południowo - Wschodniej. Teraz, w Nowym Jorku, teŜ odniosą poraŜkę. Stefanovitch rzucał mu wyzwanie, a na to St. Germain nie mógł sobie pozwolić. Jego sportowy samochód w końcu wjechał do Long Beach i St. Germain nacisnął mocno na pedał gazu. Dzisiaj ktoś dostanie porządną nauczkę. John Stefanovitch, Long Beach Czternastu detektywów z okręgu Nassau i z Nowojorskiego Wydziału Policji szło jeden za drugim, tworząc nierówne linie po obydwu stronach Ocean View Street w Long Beach. Minęli czterdziestoletnie domy i kilka irlandzkich barów przy wąskiej ulicy. Gdzieniegdzie stała budka, w której sprzedawano pizzę, albo rozlatujący się sklepik, zabity deskami na zimę. - Przydałby się kawałek pizzy - rozmarzył się nagle Kupchek. - Z salami, z cebulą i z podwójnym serem.
- A mnie by się przydał partner zdrowy na umyśle - szepnął w odpowiedzi John Stefanovitch. Dotarli do jeszcze węŜszej uliczki o nazwie Louisiana. Po jej obu stronach stały zaparkowane samochody, powgniatane i zardzewiałe, podobnie jak ociekające wilgocią domki plaŜowe. Na samym końcu ulicy detektywi weszli w ostry zakręt, który rozszerzał Się pod koniec. Po obu jego stronach stały, jak wieŜe straŜnicze, dwa wielkie domy letniskowe. Stefanovitch wiedział o St. Germainie wszystko: Ŝe był obecnie postacią numer jeden w światku narkotykowym w Europie, największym dostawcą narkotyków, jaki działał w ciągu ostatnich lat; Ŝe w niektórych częściach świata jest znany jako biznesmen, uczciwy finansista i inwestor - co znacznie utrudnia przyłapanie go na gorącym uczynku. Wiedział, Ŝe St. Germain i jego organizacja wkraczają na teren Stanów Zjednoczonych; Ŝe St. Germain opracował skomplikowany, niezwykle sprawny system kontroli przestępczości zorganizowanej w Europie, znany pod nazwą „prawo ulicy”. Prawo ulicy odnosiło się zarówno do przestępców, jak i do policji. Zawierało surowe przepisy i wszyscy je znali. Rozprawiano się bezlitośnie z szefami konkurencyjnych grup przestępczych, jak równieŜ z policjantami, prokuratorami, a nawet z sędziami, którzy popadli w konflikt z systemem St. Germaina. Zwyczajowymi formami kary były morderstwo i sadystyczne tortury. Powszechnie stosowano zemstę na przyjaciołach i członkach rodziny. Alexandre St. Germain twierdził, Ŝe nie ma zamiaru Ŝyć według zasad słabeuszy. Tej nocy Stefanovitch i podlegli mu detektywi z wydziału narkotyków łamali prawo ulicy. Przygotowywali atak na duŜą amerykańską wytwórnię narkotyków, naleŜącą do St. Germaina. Wzrok Stefanovitcha przyciągnęło nagle coś po lewej stronie ślepej ulicy. Zgasły światła w stojącym tam domu. - Z lewej. Widziałeś? - szturchnął go Misiek Kupchek. Wszyscy zatrzymali się w pół kroku. Wiatr od oceanu gwizdał im za plecami niemal złowieszczo. - Co to było? - szepnął Kupchek. - Mam nadzieję, Ŝe to po prostu ktoś, kto bardzo późno udał się do łóŜeczka. - Nie wiem. UwaŜaj. - Stefanovitch powoli uniósł swojego remingtona. Zrobiło mu się niedobrze, pierwsza oznaka napływającej adrenaliny. Świecący poprzez drzewa księŜyc okrywał wszystko dziwną, czarno - białą mozaiką.
- Hej, detektywi! A to dopiero pieprzona niespodzianka, co? - zagrzmiało znienacka. - Hej!... Tutaj! Inne głosy odezwały się po drugiej stronie wąskiej uliczki. W ciemnościach kryło się kilku męŜczyzn. - Nie! Tutaj, sukinsyny! Oślepił ich rząd zapalonych nagle latarek. Jasne snopy krzyŜowały się we wszystkich kierunkach. I zaraz po obydwu stronach ulicy rozpoczęła się strzelanina - śmiertelna mieszanka hałasu i oślepiającego światła. - Na ziemię. Wszyscy na ziemię! - wrzasnął Stefanovitch, zwalniając bezpiecznik. Nacisnął spust i poczuł, jak jego ciało zaczyna działać automatycznie. - Na ziemię! - powtórzył strzelając do snopów świateł. - Wszyscy na ziemię! Na ulicy wybuchło pandemonium. Detektywi krzyczeli i przeklinali. Stefanovitch w końcu padł na brzuch. Nie mógł złapać oddechu. Pomyślał o Annie. MoŜe juŜ nigdy jej nie zobaczy. Przycisnął się do zamarzniętego betonu. Nie wiedział, czy go trafili, czy nie. Naprawdę nie wiedział. Nos miał pełen odoru oleju napędowego i benzyny. Stefanovitch pełznął na brzuchu, aŜ znalazł się pod tylną częścią zaparkowanego samochodu. Czołgając się, poharatał sobie dłonie i kolana. Gdzie, u diabła, są posiłki? Co teraz robić? Przedostał się do drugiego zaparkowanego samochodu. Po drodze uderzył głową o podwozie. Zaklął. Płuca bolały go okropnie. WciąŜ słychać było strzały z broni półautomatycznej. Przez chwilę leŜał, kryjąc się pod trzecim zaparkowanym samochodem. Zastanawiał się, czy powinien tam pozostać. Samochód miał tak niskie zawieszenie, Ŝe Stefanovitch ocierał się twarzą o ziemię. W głowie miał zamęt. Czwarty samochód był zaparkowany bardzo blisko trzeciego, bok w bok. Stefanovitch wytęŜał słuch, oczekując dźwięku syren policyjnych. Nic. Nikt w dzielnicy nie powiadomił policji. Nadal czołgał się od samochodu do samochodu. Jak najdalej od zabójców i od masakry. Czy wiedzą, gdzie jest? Czy ktoś go widział? Przestał liczyć, pod iloma samochodami przeszedł. Był zupełnie zdrętwiały z zimna. Ostatni samochód stał na rogu Ocean View. Głosy zamachowców cichły na końcu ulicy. Musi chwilę odpocząć, zanim poderwie się na nogi i zacznie uciekać.
W końcu zerwał się spod ostatniego samochodu. Zaczął biec najszybciej jak mógł, kierując się w lewo. Był odrętwiały i zlany lodowatym potem - dosłownie i w przenośni. Jednak biegł i nikt go nie gonił. Uciekał zygzakiem, czując się jak pocisk wystrzelony spod ziemi. Wszystko było jakieś nierealne. Jego buty nigdy tak głośno nie stukały o chodnik. Oddychanie sprawiało mu ból. „Tylko biegnij dalej”. Ta myśl przepełniała mu umysł. Pozwalała mu wytrwać. Nie liczyło się nic innego. W końcu zobaczył boczną uliczkę, w której on i jego ludzie zaparkowali samochody. Mustangi i camaro, stingraye i BMW stały przed nim, ciche i puste. Stefanovitch skręcił za róg, we Florida Street. Dostrzegł swoją czarną furgonetkę. „Zawołaj pomoc”, zabrzmiało mu w głowie. Biegnąc, starał się wydobyć kluczyki z kieszeni. W końcu usłyszał w oddali wycie syreny. Ubranie, przeniknięte wiatrem i mokre od potu, było lodowato zimne w dotyku. Z włosów kapała mu woda. Usłyszał głośny huk wystrzału pięć metrów od furgonetki. Rozległ się bezpośrednio za nim. Dźwięk eksplozji przeszył mu czaszkę. Poczuł ją aŜ we wnętrznościach. Pierwszy strzał trafił go w prawy bok. Tak łatwo było to powiedzieć - postrzał w bok. John Stefanovitch okręcił się, jakby go potrąciła pędząca cięŜarówka; dorosły równie łatwo potrafi obrócić małe dziecko. Drugi strzał eksplodował niemal równocześnie z pierwszym i rozszarpał lewą stronę kręgosłupa Stefanovitcha. Odpryśnięty fragment kości przebił się przez ciało jak poroŜe jelenia zawieszone na ścianie. W rzeczywistości pocisk odbił się w ciele rykoszetem, wirując jak podłuŜny kształt pod wodą. Następnie wypadł, przebijając bok i pozostawiając wielką dziurę. Strzał w plecy. Stefanovitch leŜał twarzą w dół. Połową ciała spoczywał na zapiaszczonym, lodowatym chodniku. Oczy mu zwilgotniały, wydawało się, Ŝe płacze. Chciał się przeczołgać w bezpieczne miejsce, chciał coś zrobić, ale nie mógł się poruszyć nawet o milimetr. Ukryty strzelec w końcu wynurzył się z cienia. Podszedł i stanął nad ciałem rozpostartym jak orzeł w locie. Przyglądał mu się przez długą, cichą chwilę.
Stefanovitch słyszał oddech tego człowieka, wyczuwał jego nieludzki spokój... Słyszał teŜ dokładnie, co strzelec robi. Nagle wszystko stało się jasne i oczywiste. Za chwilę miał stać się świadkiem - i ofiarą - zabójstwa. Miał usłyszeć, jak morderca wkłada do komory trzeci pocisk; jak nieruchomieje na długą chwilę, wstrzymując oddech, i jak oddaje kolejny strzał. Ostatni strzał. Prosto w plecy Stefanovitcha. Potem Grobowy Tancerz oddalił się od swego byłego prześladowcy. Alexandre St. Germain, Brooklyn Heights Alexandre St. Germain prowadził lśniącego, granatowego porsche turbo carrera. Wewnątrz majaczyła czarna skóra rękawiczek i przyćmione czerwone światełka na desce rozdzielczej. Jedynym dźwiękiem był odgłos opon pędzących po jezdni - zupełnie jakby ktoś zrywał taśmę klejącą z nierównej powierzchni. Nauczka, pomyślał prowadząc. Światu jest potrzebna nauczka. Taka nauczka szczególnie przyda się detektywowi, który go ścigał, który tak uparcie deptał mu po piętach przez dwa lata. Budynek mieszkalny, przed którym St. Germain w końcu zaparkował samochód, wyglądał nieciekawie. Zbudowany z wypłowiałej czerwonej cegły, wznosił się na dziewiętnaście, a moŜe dwadzieścia pięter. Było to takie miejsce, gdzie matki zrzucają dzieciom z okna pieniądze zawinięte w folię, Ŝeby ich pociechy mogły kupić lody. Grobowy Tancerz wszedł do budynku za czarną kobietą, która, sądząc po białych, miękkich butach i pończochach widocznych spod płóciennego płaszcza, była zapewne pielęgniarką. Korytarz na piętrze, na którym wysiadł z windy, wyglądał jak wszystkie inne korytarze w tym budynku. Duszące, kuchenne zapachy przygotowywanych kolacji. Stukanie w rurach centralnego ogrzewania. Jasnoniebieskie ściany, sfatygowany, niebiesko - czarny chodnik. Alexandre St. Germain zadzwonił do drzwi oznaczonych numerem 9B. Dzwonił natarczywie, siedem razy. W końcu z wnętrza dobiegł kobiecy głos, głuchy i odległy. - Chwileczkę. JuŜ idę. Kto tam? Ciemnoniebieskie drzwi z numerem 9B otworzyły się. Wyraz twarzy Anny Stefanovitch natychmiast zdradził zaskoczenie.
- Coś się stało Stefowi - powiedziała. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. - Tak. A teraz coś się stanie tobie. Nie bolało. Anna usłyszała głuchy, stłumiony odgłos wystrzału oddanego z odległości mniejszej niŜ metr. Zobaczyła, jak jasny strumień światła oświetla korytarz jakby błysnął flesz fotograficzny. Nie Ŝyła, zanim upadła na podłogę przedpokoju. Alexandre St. Germain, Grobowy Tancerz, opuścił budynek równie pewnie, jak do niego wkroczył.
CZĘŚĆ PIERWSZA GROBOWY TANCERZ Isiah Parker, Sto Dwudziesta Piąta ulica, czerwiec 1988 Stragan „Pomarańczowy Juliusz”, stojący na rogu Sto Dwudziestej Piątej ulicy i bulwaru Fredericka Douglassa, miał przynajmniej jedną przewagę nad wieloma innymi sklepami w tej okolicy - szeroki widok na ulicę. Na zmieniającą się, coraz bardziej podupadającą dzielnicę; na zamurowane i porzucone budynki, takie jak Blumstein, ostatni dom towarowy w Harlemie, czy Loews Victoria, teraz obydwa zamknięte. Na hotel „Teresa”, gdzie kiedyś zatrzymał się podczas pobytu w Nowym Jorku Fidel Castro, a w którym teraz mieściły się biura. Na teatr „Apollo”, gdzie grywał Basie i Bessie Smith, Bili Eckstein i Ellington - swego czasu zamknięty, a teraz ponownie otwarty. KtóŜ mógł wiedzieć, na jak długo? Isiah Parker stał za pomalowaną na jasny kolor ladą „Pomarańczowego Juliusza”. Wycierał ją pracowicie, chłonąc jednocześnie fascynujący widok Sto Dwudziestej Piątej ulicy. Pomyślał, Ŝe nędza i ubóstwo nigdy dotąd nie były tak interesujące. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Usłyszał, jak właściciel straganu woła do niego: - Hej, człowieku, głuchy jesteś, czy co? Dwa pieprzone Juliusze bananowe. Isiah Parker nie był głuchy. Ba, odkrył ostatnio, Ŝe słuch ma jako zając. Przypominał zawodowego sportowca, który czujnie wychwytywał z hałasu obelgi i drwiny na jego temat padające z trybun. Parker przez chwilę rozwaŜył moŜliwość przerobienia twarzy szefa na koktajl „Pomarańczowy Juliusz”. Zrezygnował z tego jednak, przynajmniej na razie. - Tak, proszę pana. Dwa Juliusze, juŜ podaję - wymamrotał w stronę klienta. - Dwa Juliusze bananowe. - Tak, proszę pana. Dwa Juliusze bananowe. Jedną chwilę. Przez cały ten czas skupiał uwagę na ulicy. Obserwował chylącą się ku ruinie estakadę, na której wspierały się tory prowadzące na nowojorski Dworzec Centralny. Czekał na tę chwilę prawie cały tydzień... a teraz nie był pewien, na co powinien zwrócić uwagę. Tak więc przyglądał się niezwykle uwaŜnie, przygotowując Juliusze: kruszony lód, świeŜy banan, specjalny słodki proszek z firmy patronackiej, który jego zdaniem miał okropny, słodko - kwaśny smak.
Nagle Isiah Parker przestał mieć wątpliwości, czemu się przygląda. Dwaj handlarze byli na tyle nieostroŜni, Ŝe zdołał dostrzec transakcję. Przez króciutką chwilę widział zielony błysk dolara na ulicy. - Hej ty, Parker. Parker! - usłyszał ponownie. - Hej ty, człowieku - odparował Parker. - Zamknij się, do cholery. Zamknij jadaczkę, zrozumiano? Być moŜe po raz pierwszy w Ŝyciu władczy szef „Pomarańczowego Juliusza” naprawdę się zamknął. W wyrazie twarzy Parkera było coś, co kazało go traktować powaŜniej niŜ zwykłego sprzedawcę. Nagle Isiah Parker przeskoczył nad ladą, spręŜyście jak naładowany energią dziki kot. PróŜniacy, których kilku jak zwykle kręciło się bezczynnie po sklepiku z sokami, widzieli, jak wybiegł przez odrapane drzwi z pleksiglasu. Trzymał wymierzony w niebo i kamienne dachy pobliskich budynków, rewolwer kalibru dwadzieścia dwa. Jeden z handlarzy kokainą po drugiej stronie Sto Dwudziestej Piątej ulicy zauwaŜył biegnącego w jego stronę Parkera. Cholera, pomyślał Parker. Handlarz narkotykami i jego kumpel nagle rzucili się pędem wzdłuŜ bulwaru Frederika Douglassa. Na Sto Dwudziestej Piątej ulicy skierowali się prosto na wschód. Potem na południe. Potem znów na wschód. Jakiś taksówkarz zatrąbił na nich ze złością. Parker mocno uderzył dłonią w maskę Ŝółtej taksówki. „Nie pozwalaj, Ŝeby ktokolwiek na ulicy ci podskoczył” - to była lekcja, której nauczył się w Harlemie juŜ dawno temu. Biegł najszybciej jak mógł. Biegł bez opamiętania, jak jakiś podkręcony ćpun albo złodziej. Bieganie było - dawniej i w innych okolicznościach - jego ulubionym zajęciem. Wykonywał je na tyle dobrze, Ŝe dostał stypendium lekkoatletyczne do college'u w Teksasie. W tym college'u nauczył się trochę panować nad swoim gniewem, a w kaŜdym razie lepiej go ukrywać, maskować gadaniem. Mając trzydzieści pięć lat, wciąŜ potrafił biegać. MoŜe nie był to juŜ rekordowy sprint na sto metrów, ale nadal potrafił biec szybciej niŜ ci dwaj Ŝałośni handlarze narkotykami, którzy właśnie usiłowali sprzedać działkę koki czternastoletnim dzieciakom. Szybciej niŜ te dwie beznadziejne kupy gnoju, które paradowały po Harlemie bez szacunku dla nikogo i dla niczego. Jakby waŜne było tylko zarabianie na smutku tutejszych ludzi, na ich potrzebie zdobycia cienia nadziei i bezbolesnej ucieczki. Biegnąc, Parker zaczął się uśmiechać. W obecnych czasach mieszkańcy Harlemu mieli dziwne poczucie humoru. Jeden z handlarzy narkotykami musiał nadweręŜyć mięsień,
bo zaczął kuleć i złapał się za lewy pośladek. A to ci heca. Isiah Parker przemknął obok handlarza narkotykami, jakby ten stał na bocznicy. Mijając faceta, mimochodem walnął go w skroń kolbą pistoletu. Handlarz wpadł do rynsztoka w swoich eleganckich ciuchach. Parker był niemal pewien, Ŝe drugi z handlarzy to Pedro Cruz, kolumbijski kowboj, który przez kilka ostatnich miesięcy pętał się w okolicach Sto Dwudziestej Piątej ulicy. Pedro Cruz potrafił biegać naprawdę szybko. Jakby na potwierdzenie tego faktu Parker poczuł, jak w piersi eksploduje mu ogień. Serce waliło jak młot i zaczynały boleć wszystkie mięśnie. To juŜ osiem przecznic. Człowieku, kiedy w końcu się zmęczysz? Kilka osób stojących wzdłuŜ Sto Dwudziestej Czwartej rozpoznało Parkera. Mieszkał w tej dzielnicy od dawna. Wielu znało Isiaha. A jeszcze więcej osób znało jego brata Marcusa. Ale to jeszcze nie znaczyło, Ŝe mają ochotę zatrzymać handlarza, którego Parker ścigał. Spróbuj w Harlemie złapać faceta, który wygląda na Latynosa, a moŜesz stracić Ŝycie albo wdać się w jeszcze większe tarapaty. Poza tym fajnie było oglądać takie sceny pościgu w leniwe, letnie popołudnie. To lepsze niŜ film z Sylwestrem Stallone w kinie Loews. Sto Dwudziesta Czwarta przypominała cmentarzysko starych, zuŜytych plymouthów, chevroletów i fordów. Kilku chłopaków z sąsiedztwa zaczęło klaskać w dłonie, dopingując wyścig odbywający się w to gorące i ospałe popołudnie. Chyba nikogo nie obchodziło, jak doszło do tego pościgu. W końcu Parker niemal się zrównał z kolumbijskim handlarzem narkotykami. Spojrzał na niego, jakby chciał go wyprzedzić, a nie schwytać. Handlarzem rzeczywiście był Pedro Cruz. Brodaty Kolumbijczyk nawet nie zamierzał przybrać przeraŜonego wyrazu twarzy. Usiłował wykombinować, w jaki sposób wydobyć broń, jednocześnie nie przerywając biegu. Prawą ręką gorączkowo grzebał pod łopocącą połą nylonowej kamizelki, która osłaniała gołą, brązową skórę jego torsu. W końcu wyprzedził Cruza długimi krokami. Wydawało się, Ŝe Parker nagle zaczął dryfować do tyłu w czasie i w przestrzeni... Uniósł ramiona, zgiął je w łokciach i z całej siły wyrŜnął handlarza w podbródek. Cruz przewrócił się, wykonując skomplikowane, potrójne salto. Upadł niezgrabnie pod rozlatującym się płotem, tak pełnym dziur, Ŝe kaŜdy w dzielnicy mógł wchodzić na
podwórko i z niego wychodzić, kiedy tylko chciał. Isiah Parker był zadowolony, Ŝe nie postrzelił handlarza narkotyków. Wyciągnął rewolwer i wycelował w zgarbionego, wścibskiego stróŜa, który siedział na pobliskim ceglanym ganku. StróŜ skulił się ze strachu i próbował się wycofać. - Jestem oficerem policji - powiedział Parker dysząc cięŜko. - Proszę zadzwonić na dziewiętnasty posterunek... StróŜ uśmiechnął się szeroko, jakby przed chwilą wygrał „Familiadę” albo „Koło fortuny”. Pomaszerował do wnętrza budynku i zadzwonił na policję. Lubił oglądać dobre pościgi, wszystko jedno, czy na ekranie telewizora, czy teŜ przed własnym gankiem. Przynajmniej pod tym względem Harlem wciąŜ był niezły. O trzeciej po południu nowojorski tajny detektyw Parker wciąŜ był ubrany w koszulkę firmową „Pomarańczowego Juliusza” i w poplamiony sokami fartuch. Gdzieś zgubił swój skórzany kapelusz. Szkoda, bo był całkiem ładny. Ten dziwny strój sprawiał, Ŝe Parker przypominał normalnego człowieka pracy. Dzięki niemu mógł czuć się częścią jakiejś podupadłej dzielnicy. Wszystko jedno jakiej. Jego dzielnica znajdowała się w południowym Harlemie, pomiędzy Broadwayem i Ósmą Aleją Zachodnią. Parker stał na rogu, lizał włoskiego loda o smaku pomarańczowym i obserwował otoczenie. Rejestrował drobiazgi, które będzie musiał zapamiętać dziś wieczorem, w noc zemsty. W końcu Isiah Parker udał się z powrotem na dziewiętnasty posterunek w Harlemie i pozostał tam na słuŜbie do szesnastej trzydzieści. Dziewięćdziesiąta Dziewiąta Zachodnia ulica, północ W najbardziej na południe wysuniętej części Harlemu letnia noc była lepka, gorąca i cuchnąca. Kilka przecznic dalej całe rodziny spały na schodach przeciwpoŜarowych i na dachach kamienic czynszowych. Podniszczony czarny ford escort stał zaparkowany w połowie drogi pomiędzy Riverside Drive i Aleją West End, przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej ulicy. Skuleni w samochodzie trzej męŜczyźni czekali w ciemnościach. Dwadzieścia po dwunastej ich czujność i cierpliwość zostały nagrodzone. - To oni. Są tutaj. Niebieski mercedes - odezwał się cicho w escorcie męŜczyzna o nazwisku Jimmy Burke. Wyprostował się za kierownicą. Wykonał gest w stronę kamienicy, którą męŜczyźni w escorcie znali pod nazwą „Zachęta”.
Czteropiętrowa kamienica kryła się w cieniu wyŜszych i potęŜniejszych budynków mieszkalnych. Gwarantowała dyskrecję i była mało podejrzana, bo jej lokalizacja w połowie kwartału bloków pozwalała gościom na przybywanie i opuszczanie jej bez zwracania na siebie uwagi. Ciemnoniebieski, długi mercedes limuzyna zatrzymał się przed eleganckim budynkiem. Stromy podjazd z szarego kamienia prowadził do dwuskrzydłowych dębowych drzwi, oświetlonych staroświeckimi lampami gazowymi. Z limuzyny wysiedli dwaj męŜczyźni w ciemnych wizytowych garniturach. Dokładnie rozejrzeli się po ulicy i dopiero wtedy pozwolili trzeciemu pasaŜerowi wysiąść w nocny mrok. - Dwaj ochroniarze... Kierowca. Jedno, co pewne, to Ŝe podróŜuje z minimalną ilością bagaŜu. Jeden z męŜczyzn w escorcie leŜał przed chwilą wyciągnięty na całą długość tylnego siedzenia. Isiah Parker pochylił się do przodu. Miał krótko przycięte czarne włosy i gładko ogoloną, przystojną twarz. Jego smukłe, dobrze umięśnione ciało sugerowało, Ŝe zawodowo uprawiał sport, ale Parker zawsze twierdził, Ŝe to raczej dzięki kolorowi jego skóry niektórzy sądzili, iŜ był kiedyś koszykarzem. - Damy temu śmieciowi jakąś godzinę, Ŝeby odpoczął i odpręŜył się - powiedział Parker spokojnym głosem. - Wtedy wejdziemy. Włącz radio, Jimmy. Braciszkowie z Dziewięćdziesiątej Dziewiątej ulicy posłuchają trochę muzyki. Ba da da di. Załatwimy sprawę porządnie. Alexandre St. Germain, „Zachęta” Alexandre St. Germain wylądował na szczycie świata i zdawał sobie z tego sprawę. IluŜ ludziom udało się odnieść taki sukces w jednej dziedzinie, a co dopiero w dwóch? Ilu ludzi miało otwartą drogę do gabinetów prezesów na Wali Street, a jednocześnie do prywatnych domów Anthony'ego (Joe Battersa) Accardo czy Carmine'a Perisco? St. Germain rozumiał niebezpieczeństwo próŜności. Wielokrotnie widział jej skutki. Ale wiedział teŜ, Ŝe jest mądrzejszy od innych. Więcej czytał, znacznie więcej doświadczył. Zdobył na Sorbonie wykształcenie z zakresu ekonomii i biologii. Jednak zawsze wolał szkołę mocnych ciosów. W wieku dwudziestu dwóch lat znany był w Marsylii jako Mercedes. To imię znali
chyba wszyscy w lokalnym półświatku. JuŜ wtedy miał tę szczególną właściwość: równie swobodnie kupował i sprzedawał narkotyki w dokach, jak obracał się wśród bogaczy i ich bezcennych jachtów. Alexandre St. Germain miał klasę. Był wyjątkowo przystojny, obdarzony nieodpartym urokiem. Nauczył się wykorzystywać te cechy, otwierały mu drzwi na całym świecie. W Trypolisie był znany jako Rzeźnik - działał jako główna skrzynka kontaktowa przy transakcjach sprzedaŜy broni, zawieranych między Syrią i Libią. SłuŜył kaŜdemu mordercy, byleby był gotów zapłacić za najwyŜszą jakość usług. Teraz ten człowiek o wielu róŜnych twarzach, róŜnych imionach, róŜnych stylach Ŝycia był znany był policji jako Grobowy Tancerz. A więc to jest „Zachęta”, pomyślał St. Germain idąc przez obszerny hol, a następnie przez luksusowy salon na parterze. Z uśmiechem oglądał bogato umeblowane wnętrza klubu przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej Zachodniej. Wspaniale rzeźbione, podwójne drzwi. Zimne marmurowe posadzki. Na ścianach de Kooning, Pissarro, Klee. Z pokoju muzycznego przechodziło się do obrośniętego roślinami solarium. Panował tu styl eklektyczny. Gdzieniegdzie art deco. Nieco włoskiego renesansu. Elementy galijskie, jak bufet z czasów Ludwika XVI stojący w korytarzu i kilka starych francuskich rycin. Był tam barek wyposaŜony w kryształowe karafki, butelki taittingera, wina reńskie, świeŜe limonki i cytryny, lód, który wyglądał jak kolekcja diamentów. ŚwieŜe kwiaty, ułoŜone w piękne bukiety, zdobiły długi stół. Wszędzie stały prześliczne kobiety i młodzi chłopcy. Grzecznie wypowiadali słowa powitania i kłaniali się nisko, przywodząc mu na myśl modeli na paryskim pokazie mody. Niektórzy przesadzili z makijaŜem, a ich twarze wyglądały jak oblicza przebiegłych, miejskich dzikusów. Wiedział, Ŝe klientami tego klubu byli niektórzy z najbardziej szanowanych ludzi na świecie. Przesadna elegancja pozostałych była próbą sprostania ich bogactwu i poczuciu stylu, być moŜe próbą stłamszenia poczucia winy amerykańskiej klasy średniej, zamaskowania faktu, Ŝe był to bardzo drogi burdel, jeden z najlepszych na świecie. Wysoka, czarna modelka powiodła St. Germaine'a pod ramię po mahoniowych schodach na piętro. Schody zdobił barwny chodnik. Modelka była smukła i długonoga, nieskazitelnie piękna. Poczuł leciutki dreszczyk oczekiwania. Zastanawiał się, jakie niespodzianki przygotowano dla niego dzisiaj.
Alexandre St. Germain otworzył cięŜkie dębowe drzwi sypialni na piętrze. Kobieta idąca przy jego boku zniknęła cicho i niepostrzeŜenie. Dwie kobiety w sypialni były wyjątkowej urody, jeszcze piękniejsze niŜ dziewczyna, która wprowadziła go na górę, piękniejsze od wszystkich pracownic „Zachęty”, jakie dotychczas widział. Wyglądały jak młodziutkie, niewinne amerykańskie piękności. Jak na razie, nieźle. Nawet bardzo dobrze. - Jem 'appelle Kay - odezwała się jedna z nich. - Bienvenue a Allure. On nous a choisies de vous saluer, de dire bonjour... II y a d'autres jeunes filles, si vous desirez. - Nie, nie chcę Ŝadnych innych kobiet - odparł St. Germain po angielsku. - Obie jesteście bardzo piękne. Dziewczyna, która odezwała się pierwsza, Kay, miała ciemne włosy, ale niezwykle jasną karnację. Jej skóra wyglądała jak pokryta delikatnym pudrem. Miała wspaniałą oprawę oczu. RóŜ podkreślał jej kości policzkowe. Włosy zaczesała na jedną stronę. Mówiąc, gestykulowała wyraziście smukłymi rękami, a ciepły uśmiech zdawał się szczery. Dobra, bardzo dobra. Nawet jej francuski był nienaganny. - Ja jestem Kimberly. Kim. - Druga dziewczyna, młodsza od Kay, wyglądała na nieśmiałą. Miała nie więcej niŜ osiemnaście lat i długie blond włosy, które sięgały jej prawie do kości ogonowej. Do St. Germaina, który stał bez ruchu w otwartych drzwiach, dotarł kwiatowy zapach drogich perfum. W „Zachęcie” wszystko było perfekcyjne, dokładnie tak jak sobie Ŝyczył. Apartament był pełen kryształów, włoskich marmurów, dywanów, w których nogi tonęły po kostki, obrazów i mozaik. Z ukrytych głośników płynęła stłumiona muzyka - lekkie tango w rockowej aranŜacji, modne ostatnio w nocnych klubach. Na chromowo - szklanym stoliku leŜały narkotyki. Atmosfera była zdecydowanie seksowna, ale jednocześnie romantyczna. Ciemnowłosa Kay miała na sobie sukienkę od Hermesa z długim rozcięciem z boku, przez które widać było srebrne wzory na pończochach. Suknia podkreślała płynność ruchów kobiety, kaŜde zaokrąglenie ciała, kaŜdy jego szczegół. Kimberly teŜ miała długie nogi, jędrne, kształtne piersi ze sterczącymi sutkami i lśniącą opaleniznę. Jej wieczorowa sukienka pochodziła od Givenchy lub Yves St. Laurenta. Miała pantofle na cienkich, wysokich obcasach i elegancki makijaŜ. Alexandre St. Germain uśmiechnął się i ukłonił. Nawet gdyby sam zadbał o kaŜdy szczegół, efekt nie mógł być lepszy.
Trzej męŜczyźni z escorta wiedzieli, który przycisk wcisnąć, gdy juŜ weszli do holu „Zachęty”. Nie wiedzieli natomiast, jak się dostaną do apartamentu. Ochrona załoŜyła, Ŝe wejdą przez otwarte okno wychodzące na ogród lub zakradną się od strony piwnicy. Obydwa te załoŜenia były mylne. Weszli przez dwuskrzydłowe, dębowe drzwi frontowe. Byli ubrani w prochowce, czapki z daszkiem i sportowe buty, a jednak wkroczyli do holu, jakby czuli się właścicielami „Zachęty”. KaŜdy z nich trzymał w rękach uzi. Dwie dziewczyny zaczęły rozbierać Alexandre' a St. Germaina. Pracowały powoli i czule, jak improwizujący zespół taneczny. Ich palce wygrywały mu gamy na kręgosłupie. Potem te same palce jak delikatne pędzelki muskały jego pośladki, ramiona i genitalia. Ten kunsztowny rytuał przywodził mu na myśl najlepsze gejsze w Kioto. Świetnie wyglądał bez ubrania; miał jędrne, muskularne ciało. W Nowym Jorku pracował nad kondycją pod nadzorem prywatnego trenera; to samo robił przez całe lata w Londynie. Tak jak wszystko, czym dysponował, jego ciało było bliskie ideału. St. Germain wstał nagle. Ruchem ręki odgonił dziewczyny. W jednej chwili jego oczy stały się zimne i bez wyrazu. Znów pogrąŜył się we własnych myślach. KtóŜ mógł wiedzieć, co działo się w jego głowie? Bez słowa szybko przeciął sypialnię i wszedł do łazienki. Drzwi zamknęły się za nim, a ze środka doleciał odgłos wody lejącej się pełnym strumieniem. Trzej męŜczyźni - Jimmy Burkę, Aurelio Rodriguez, Isiah Parker - rozdzielili się na parterze „Zachęty”. Dwaj ochroniarze oglądali telewizję i łatwo było ich unieszkodliwić. Właściwie na razie wszystko szło zbyt łatwo. Gdy Alexandre St. Germain wrócił, dwie prostytutki zrozumiały, Ŝe tego wieczoru to on będzie dyktował reguły gry. Miał na twarzy czarną skórzaną maskę, zgodnie z bieŜącymi wymogami mody w świecie udziwnionego seksu nowojorskiego. Suwaki na policzkach przypominały nierówne blizny. Z czoła i podbródka wystawały polerowane metalowe ćwieki. To był Grobowy Tancerz, taki jakim widzieli go inni; egzotyczny i tajemniczy. Narkotyki, które zaŜył po przybyciu, zaczynały działać. Bełkotliwie odpowiadał obu dziewczynom, a jego słowa miały coraz mniej sensu. Muskularne ciało Alexandre'a St. Germaina natarto drogimi olejkami. Wysoko nad
głowami, na suficie falował i migotał układ lustrzanych wzorów. Cienie tańczyły i łączyły się ze sobą. Jeden śliski od olejku palec wsunął mu się do odbytu, drugi znalazł się w jego ustach. Nagle coś poszło źle. W rozkosz wtargnęły dźwięki zupełnie do niej nie pasujące. - Co to za odgłosy? Teraz juŜ usłyszeli je wyraźnie. Za drzwiami, w korytarzu. Zaczęły się od cięŜkich kroków... które, najpierw coraz bliŜsze, później zdawały się oddalać. I głosy. Kilka głosów. Wszystko działo się zbyt szybko. St. Germain usiadł wyprostowany i czujny, ale jednocześnie zaplątany w jedwabne prześcieradła i poduszki, w gmatwaninę gołych nóg i ramion, jedwabnych pończoch i podwiązek porozrzucanych po całym łóŜku. Dziewczyny uklękły obok i otworzyły ze zdziwienia usta. - Kto tam? Kto jest za drzwiami? - dopytywał się St. Germain. Drzwi sypialni otworzyły się z impetem i wpadł przez nie męŜczyzna trzymający pistolet maszynowy. Większą część jego twarzy zasłaniała czarna czapka z daszkiem. Przyjął postawę strzelca wyborowego. - Co... Jesteś z Nocnego Klubu? - odezwał się Alexandre St. Germain, całkowicie tracąc zimną krew. Nawet jego głos brzmiał jak naleŜący do kogoś innego. - Jesteście z Nocnego Klubu? - wrzasnął ponownie. - Wynoście się stąd. Obydwie - odezwał się do prostytutek męŜczyzna z bronią. W panice uciekły z ozdobionej lustrami sypialni, potykając się o siebie nawzajem, gdy usiłowały sforsować drzwi. W tej samej chwili ogień z broni półautomatycznej niemal oderwał głowę Alexandre'a St. Germaina. Zaskoczony szef przestępczości europejskiej poleciał z impetem na kremowobiałą ścianę sypialni. - Z Nocnego...? - padł ostatni, bełkotliwy krzyk. John Stefanovitch, Dziewięćdziesiąta Dziewiąta Zachodnia, druga nad ranem Sen. To te powracające senne koszmary, które pojawiają się zwykle nad ranem, pomyślał John Stefanovitch. Znów go naszły. Spocił się tak, Ŝe sportowa koszula khaki była zupełnie mokra. Serce waliło mu pod oblepiającym ciało materiałem. Miał potworne mdłości i czuł, Ŝe w kaŜdej chwili moŜe nie
wytrzymać. Opony jego furgonetki zapiszczały, gdy dodał gazu i potoczył się w dół wzgórza, wjeŜdŜając na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Zachodnią. Niecałe czterdzieści minut wcześniej obudził go nerwowy głos jego przełoŜonego z wydziału zabójstw... - Przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej Zachodniej doszło do morderstwa. Wygląda to na robotę zawodowców. PosłuŜyli się bronią półautomatyczną, moŜe uzi... To Alexandre St. Germain. - Jak to Alexandre St. Germain? O czym ty mówisz? - spytał Stefanovitch. Miał senny głos, bo jeszcze się do końca nie obudził. - On nie Ŝyje. Ktoś dopadł dzisiaj to ścierwo. Pomyślałem, Ŝe chciałbyś o tym wiedzieć, Stef. Gdy Stefanovitch dotarł na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Ulicę, bez trudu dostrzegł swojego partnera Miśka Kupcheka. ZauwaŜył go, gdy furgonetka powoli zjeŜdŜała ze stromego wzgórza w stronę parku Riverside. Trudno byłoby nie zauwaŜyć tego wielkoluda - miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i waŜył sto trzydzieści kilo. - Mieszkam w Ridgewood w New Jersey - powiedział Kupchek na powitanie. W ten sposób chciał dać partnerowi do zrozumienia, Ŝe choć miał do przejechania prawie pięćdziesiąt kilometrów, dotarł na miejsce zbrodni na górnym Manhattanie przed Stefanovitchem. Stefanovitch był zbyt zajęty, Ŝeby obraŜać się na Miśka. Gmerał na tylnym siedzeniu furgonetki, co powodowało odgłosy, jakby ktoś buszował pośród garnków i rondli w zagraconej kuchni. - Nie zadzwonili do mnie od razu - powiedział w stronę tylnego siedzenia. - To chyba oczywiste. - Czasami zachowujesz się jak obłąkany dupek. Naprawdę, Stefanovitch. Zmień sposób myślenia. - To nie obłęd. Zadzwonili do mnie dopiero wtedy, gdy się dowiedzieli, Ŝe nie znajdą nikogo innego, Ŝeby go tu ściągnąć. UwaŜali, Ŝe ja sobie z tym nie poradzę. Stefanovitch w końcu otworzył drzwi furgonetki i z impetem wystawił specjalnie zaprojektowany, waŜący zaledwie jedenaście kilogramów wózek inwalidzki na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Zachodnią. Następnie przechylił się przez przedni fotel, starając się nawet nie mrugnąć, gdy ostry ból przeszył mu dolną część kręgosłupa.
Jedną ręką trzymając się drzwi, otworzył ten superlekki, składany wózek i usiadł w nim z łoskotem. Cała operacja zajęła mu mniej niŜ dwadzieścia sekund. Taką właśnie miał średnią. - Jezu, stajesz się coraz wolniejszy. Myślałem, Ŝe były farmer, jak ty, do tej pory nauczył się robić to w okamgnieniu. Kupchek wciąŜ gderał i zrzędził stojąc na chodniku. Stefanovitch zauwaŜył, Ŝe partner jest spięty. Kupchek był jego zastępcą prawie od czterech lat, jeszcze zanim został przeniesiony do wydziału zabójstw. Nauczył się nie pomagać Stefowi, chyba Ŝe było to absolutnie konieczne albo Stefanovitch o to wyraźnie poprosił. Stefanovitch ruszył po chodniku, nie zwracając uwagi na drwiny Kupcheka. Obydwie ręce miał mocno zaciśnięte na gumowych obręczach kół wózka. Srebrzysty, matowy pojazd zdawał się frunąć, poruszając się szybciej, niŜ moŜna by sądzić po jego wyglądzie. Stefanovitch kierował się ku ogólnemu zamieszaniu, tam gdzie pulsowały koguty pół tuzina samochodów policyjnych, świecąc niebieskim i czerwonym światłem. Zamęt jaskrawych kolorów sprawił, Ŝe musiał zmruŜyć oczy. - Ilu zabitych jest w środku, oficerze? - Stefanovitch w końcu zatrzymał się przed dobrze utrzymaną kamienicą z brązowej cegły. Zadał to pytanie policjantowi niezbyt pewnie spoglądającemu, który stał na straŜy u podnóŜa schodów. Młody funkcjonariusz rozpoznał porucznika Stefanovitcha z wydziału zabójstw. Kontrowersyjny powrót Johna Stefanovitcha do czynnej słuŜby omawiano w ubiegłym roku w telewizji i na łamach miejskich gazet. Od tego czasu opinia, jaka panowała o nim w wydziale policji, zmieniła się z „ostry” na „zdecydowany i pomylony” i w końcu na „po prostu samobójca”. - Chyba trzech, proszę pana. Dwóch na parterze. Mają podcięte gardła. Jeden na piętrze. Jest tam sam koroner. - Wielkie rzeczy - odezwał się Misiek Kupchek jakby mimochodem. - Ja sam teŜ tu jestem, prawda? I jest tutaj sam porucznik Stefanovitch. Kupchek nagle wyjął Stefanovitcha z wózka i wziął go na ręce. Na ten zaskakujący i zupełnie nieoczekiwany widok młody policjant nie pozwolił sobie nawet na mrugnięcie, nie mówiąc o uśmiechu. - Nie stój tak, weź wózek porucznika Stefanovitcha - rzucił Kupchek w stronę funkcjonariusza, który skwapliwie wykonał polecenie. - UwaŜaj na towar - powiedział Stefanovitch, wnoszony po frontowych schodach jak worek ziarna. Choćby nie wiadomo jak racjonalnie starał się to sobie tłumaczyć, takie
przenoszenie było dla niego poniŜające. Sprawiało, Ŝe czuł się jak dziwoląg. Tak, to odpowiednie słowo. Dokładnie tak się czuł. I tak samo musiało się czuć wiele osób w wózkach inwalidzkich. - Halo, proszę przepuścić porucznika - krzyknął Kupchek tubalnym głosem. Stefanovitch i Misiek Kupchek przeszli przez gromadę techników zazwyczaj zatrudnianych na miejscu zbrodni i skierowali się do wnętrza ceglanej kamienicy. Wokół rozbrzmiewał znany brzęk broni i kajdanek. Policjanci kłaniali się i mruczeli słowa powitania. Wszyscy zdawali się znać Stefanovitcha i Kupcheka. W kaŜdym razie wyciągali szyje, Ŝeby ich zobaczyć. Na piętrze Kupchek ponownie posadził Stefanovitcha w fotelu. - Dzięki za transport - powiedział Stefanovitch. - To naleŜy do moich obowiązków. Poza tym pomaga mi utrzymać formę. - Misiek, chcę, Ŝebyś obudził ludzi z Piątej Strefy Zabójstw - powiedział nagle Stefanovitch do Kupcheka. - Z Szóstej teŜ. - Chcesz moŜe, Ŝebym zadzwonił do programu „Dzień dobry Ameryko”? - Przejrzyj wszystkie samochody pomiędzy Dziewięćdziesiątą i Sto Dziesiątą Ulicą. Potrzebne nam będą numery rejestracyjne. Dowiedz się, kto mógł parkować na ulicy dziś późnym wieczorem. Mam nadzieję, Ŝe znajdziesz kogoś, kto coś widział. Niech obudzą dozorców we wszystkich budynkach przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej... Sprawdź, czy otwierano wieczorem jakieś garaŜe. Znajdź mi jakiegoś świadka. Misiek. To teŜ pomoŜe ci utrzymać formę. Dwie prostytutki, które były z Alexandrem St. Germainem, zatrzymano do przesłuchania. Czekały w salonie na pierwszym piętrze. Z korytarza Stefanovitch dostrzegł bardzo piękną dziewczynę, taką, która potrafiłaby złamać serce od pierwszego wejrzenia. Siedziała w drogiej jedwabnej sukience, z twarzą ukrytą w dłoniach. Nawet w stanie szoku zadziwiała urodą. Z włosami ściągniętymi do tyłu i związanymi czerwoną satynową wstąŜką nie wyglądała jak panienka zatrudniona w „Zachęcie”. Prędzej przypominała dziewczynę z pięknie utrzymanej posiadłości w Westchester albo nad rzeką Connecticut. - Nazywa się Kimberly Victoria Manion - poinformował go Kupchek. - Trochę modelka, trochę aktorka. Tutaj, w „Zachęcie”, wykonuje tylko zlecenia specjalne. Nazywa je randkami. Tak powiedziała, Stef. Pochodzi z Lincoln w Nebrasce. - Powinna była zostać w Nebrasce - stwierdził Stefanovitch.
- Druga nazywa się Kay Whitley. Druga dziewczyna czekająca w salonie jeszcze bardziej spodobała się Stefanovitchowi. Przebrała się juŜ w Ŝółtą sukienkę, kremowe pończochy i drogie, eleganckie buty na wysokich obcasach. - Pochodzi z Poughkeepsie. Wszystkim swoim klientom opowiada, Ŝe jest z Bostonu. Ma bardzo ładny akcent. Stefanovitch w końcu wszedł do salonu, a kiedy się odezwał, jego głos brzmiał niemal kojąco. Obydwie kobiety podniosły wzrok. Były równie zdziwione widokiem wózka inwalidzkiego jak faktem, Ŝe siedzi w nim przystojny i dobrze zbudowany męŜczyzna. - Nazywam się John Stefanovitch. Jestem porucznikiem wydziału zabójstw. Ten męŜczyzna z przypinanym krawatem to starszy detektyw Kupchek. Jak juŜ wiecie, doszło tutaj do zabójstwa. Właściwie do trzech zabójstw. Obydwie jesteście koronnymi świadkami. Dziewczyny przytaknęły, nie odzywając się. Na policzkach Kimberly Mansion widniały rozmazane smugi tuszu. Stefanovitch współczuł jej, ale doszedł do wniosku, Ŝe prawdopodobnie jest twardsza, niŜ się wydaje. Jak się okazało w ciągu kolejnych dwóch godzin, miał rację. Obydwie były twarde. Gdy sesja pytań i odpowiedzi dobiegła końca, była czwarta nad ranem. Stefanovitch dowiedział się nie tyle, ile potrzebował. Brakowało mu opisu sprawców, nawet nie mógł dokładnie ustalić ich liczby. Ani jak się dostali do „Zachęty”. Stefanovitch odwrócił się w wózku i odezwał się do Kupcheka: - Chciałbym zobaczyć miejsce, w którym go zastrzelili. Misiek. Odsuwał ten finałowy moment, ale nadszedł czas. Jego partner skinął głową, choć nie wydawał się uszczęśliwiony decyzją Stefanovitcha. - WciąŜ pracuje tam jeszcze ekipa medyczna. Furgonetka koronera jest zaparkowana na ulicy. Spisałem beaucoup notatek, Stef. Zostaw to. - Powiedz im, Ŝeby zrobili sobie dziesięć minut przerwy. Muszę obejrzeć sypialnię. Jak wygląda. Jak on wygląda. - Po co chcesz tam iść? Zrobiłem tyle notatek, Ŝe wystarczyłoby do napisania drugiej części Zbrodni i kary. Tamci są w trakcie robienia szkiców sytuacyjnych. Potrzebne ci to? John Stefanovitch wyjechał z salonu, nie odzywając się więcej do Kupcheka. Gdy juŜ znalazł się w korytarzu, zdał sobie sprawę, Ŝe jest bardziej wyczerpany niŜ sądził. Zaschło mu w ustach. CięŜar bezwładnych nóg ciągnął go w dół i sprawiał, Ŝe się
garbił. Stefanovitch wjechał do głównej sypialni o wysokim sklepieniu i zamknął za sobą cięŜkie drewniane drzwi. Alexandre St. Germain leŜał na łóŜku obok rozpiętej szarej torby na zwłoki. Grobowy Tancerz jest tutaj, pomyślał John. W końcu jednak Stefanovitchem wstrząsnęła świadomość brutalnego zabójstwa. Coś chwyciło go za gardło. Ktoś dopadł Grobowego Tancerza przed nim. Po obydwu stronach klatki piersiowej St. Germaina sterczały zgruchotane kości. Głowa i większa część szyi nieboszczyka były dosłownie poszatkowane pociskami z broni maszynowej. Ciało sprawiało wraŜenie zbezczeszczonego, mniejszego niŜ za Ŝycia, a juŜ na pewno mniejszego niŜ dawna sława. Na jednym z palców szefa gangu tkwił nietknięty ogromny pierścień z diamentem i onyksem. Diament miał co najmniej piętnaście karatów i był pięknie oszlifowany. Prawdopodobnie w chwili śmierci Alexandre St. Germain potwornie cierpiał. Stefanovitch znał to uczucie. Sam doświadczył wszelkich takich doznań oprócz wytchnienia, które niesie moment śmierci. John zbliŜył się do łóŜka, na którym wciąŜ leŜały udrapowane srebrzyste satynowe prześcieradła. Myślami przeskakiwał w czasie tak szybko, Ŝe nie nadąŜał porządkować obrazów pojawiających się w jego głowie. Choć tkwił wciąŜ w kamienicy w West Side, część Johna Stefanovitcha znalazła się w Long Beach dwa lata temu. Jeszcze inna jego część tuliła w ramionach Ŝonę, szlochając z bezsilności. Pamiętał dotyk Anny. Pamiętał zapach jej ulubionych perfum. Bal de Versailles. Te wspomnienia nie zblakły. Czasami ich wyrazistość niosła ukojenie, a czasami była okropną torturą. Cała duchowa udręka i fizyczne cierpienie, jakich doznał w ciągu ostatnich dwóch lat, skumulowały się w tej jednej chwili. Czuł nieopisany gniew, który aŜ palił w sercu. Stefanovitch pochylił się w wózku ostroŜnie, Ŝeby z niego nie wypaść i nie znaleźć się w sytuacji, która wymagałaby pomocy drugiej osoby. Wpatrywał się w szczątki Alexandre'a St. Germaina, Grobowego Tancerza, z diamentowym, wartym milion dolarów pierścieniem, na palcu. I wtedy zrobił coś, co miało tkwić mu w pamięci długo po tym, jak rozpłyną się wszelkie inne wspomnienia. John Stefanovitch pochylił się i splunął na zakrwawione zwłoki St. Germaina. - Witam w piekle - wyszeptał, nie poznając własnego głosu. - Gnij w pieprzonym
piekle! Gdy się odwrócił, Ŝeby opuścić pokój, w drzwiach stał Misiek Kupchek. Detektyw zmarszczył brwi i powoli pokręcił głową. - Wszystko w porządku, Stef? Zobaczyłeś juŜ wszystko, co chciałeś? Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica O czwartej tego ranka znana pisarka Sarah McGinniss poczuła silny ból wgryzający się w delikatne ścianki Ŝołądka. To był ten sam tępy ból, który odczuwała za kaŜdym razem, gdy musiała o tej porze zwlec się z łóŜka. Stękała głośno niczym chory z telewizyjnej komedii. Co dzień rano między czwartą i czwartą trzydzieści Sarah zmuszała się, Ŝeby wstać i pisać, zanim obudzi się jej mały synek Sam i zacznie się domagać francuskich grzanek albo gofrów, jakby takie rarytasy stanowiły normalne śniadanie wszystkich amerykańskich chłopców. Tego ranka była wyjątkowo zmęczona. Choć bardzo się starała, zupełnie nie mogła w nocy spać. Parząc drugi dzbanek kawy, na przemian zerkała na zrobione przez nią niegdyś ziarniste, czarno - białe zdjęcia Alexandre'a St. Germaina i rzucała puste spojrzenia przez kuchenne okno, na wyludnioną Sześćdziesiątą Szóstą Wschodnią. Obok zdjęć na bufecie kuchennym leŜał siedmiusetstronicowy maszynopis na temat przestępczości zorganizowanej. Nosił roboczy tytuł Klub. W ksiąŜce opisywała St. Germaina, który usiłował wprowadzić świat podziemia w nową epokę. Godzinę temu dostała telefon od przyjaciela z UPI z informacją, Ŝe St Germain nie Ŝyje. Sarah wciąŜ nie rozwiązała jednego problemu: jak jeden człowiek moŜe pogodzić Ŝycie szefa przestępczego gangu i znanego biznesmena? Teraz nigdy juŜ go nie rozwiąŜe. Czasami, gdy poranna robota przychodziła jej z trudem, na górze strony pisała: „Bądź tam”. Dzięki temu widziała i czuła wszystko tak, jakby tkwiła w scenie, którą usiłowała opisać. Ktoś zamordował Alexandre'a St. Germaina, pomyślała. Bądź tam. Sarah chodziła po kuchni nie przestając się dziwić, jak daleko zaszła w tak krótkim czasie. Trudno sobie wyobrazić, Ŝe niecałe pięć lat temu była reporterką, a właściwie pismakiem pracującym dla „Times - Tribune” w Palo Alto w Kalifornii. Wraz z męŜem Rogerem przeniosła się do Palo Alto z San Francisco, gdzie pisywała