1.
Utkwić w nowojorskim autobusie to doświadczenie frustrujące
nawet w normalnych okolicznościach. Ale gdy autobus ten należy
do jednostki wsparcia taktycznego miejskiej policji, gdy stoi przy
barykadzie, na której aż roi się od gliniarzy, i gdy ty jesteś jedyną
osobą na świecie mogącą ocalić życie grupie zakładników, możesz
spokojnie zmienić plany na wieczór.
W ten, poniedziałkowy, nigdzie się nie wybierałem. Gorsze
okazało się jednak to, że na razie także nigdzie nie dotarłem.
‒ Gdzie moja forsa, Bennett?! ‒ wrzasnął wściekły głos w
słuchawkach.
Przez siedem i pół godziny poznałem ten głos naprawdę do-
brze. Należał do dziewiętnastoletniego członka gangu i jego płat-
nego zabójcy D-Raya, prawdziwe nazwisko Kenneth Robinson,
głównego podejrzanego w sprawie trzech morderstw powiązanych
z handlem narkotykami. Właściwie jedynego podejrzanego. Kiedy
9
dziś, przed paroma godzinami, przyjechali po niego gliniarze,
ukrył się przed nimi w odgrodzonej w tej chwili policyjną bary-
kadą kamienicy w Harlemie i zagroził zabiciem pięciorga zakład-
ników. Członków własnej rodziny.
‒ Pieniądze są już w drodze, D-Ray ‒ powiedziałem do mi-
krofonu łagodnym głosem. ‒ Przecież mówiłem ci, że skłoniłem
Wells Fargo do wysłania z Brooklynu opancerzonej furgonetki.
Sto tysięcy dolarów w nieoznakowanych dwudziestkach jedzie na
przednim siedzeniu.
‒ Gadasz i gadasz, a ja nie widzę żadnej furgonetki.
‒ Bo to nie jest takie proste, jak ci się wydaje ‒ skłamałem. ‒
Jeżdżą zgodnie z wymaganiami banków. Nie możesz ich zamówić
jak taksówki. Normalnie nie przewożą też takich sum. Żeby je
dostać, musieli przejść przez specjalne procedury. No i korki. Nie
są pojazdem uprzywilejowanym.
Sprawy z zakładnikami wymagają wystudiowanego spokoju, a
ja potrafię go nieźle udawać. Gdyby nie kilkunastu chłonących
każde moje słowo umundurowanych gliniarzy ESU* i oddziału
specjalnego z północnego Manhattanu, można byłoby przysiąc, że
jestem księdzem i słucham spowiedzi.
* ESU ‒ Emergency Service Unit ‒ oddział szybkiego reagowania.
Tak naprawdę furgonetka Wells Fargo przyjechała dobre dwie
godziny temu. Stała zaparkowana w pobliżu, ale poza zasięgiem
wzroku porywacza. Walczyłem jak lew, by tam pozostała. Ko-
nieczność przejechania tych kilku ostatnich przecznic byłaby
dowodem mojej klęski.
10
‒ Pogrywasz sobie, co? ‒ warknął D-Ray. ‒ Ze mną nikt nie
będzie pogrywał. Nie udawaj, dobrze wiesz, że czeka mnie do-
żywocie. Co mam do stracenia? Jak zechcę, mogę sobie kogoś
kropnąć, czemu nie?
‒ Wiem, że ty ze mną nie pogrywasz, więc też nie mam za-
miaru tego robić ‒ uspokoiłem go. ‒ To ostatnie, na co miałbym
ochotę. Pieniądze są w drodze... A na razie może czegoś chcesz?
Pizza, cola, coś z tych rzeczy? Hej, tam u was musi być gorąco,
więc może lody? Dla siostrzenicy i siostrzeńca?
‒ Lody?! ‒ Wrzask w słuchawkach był tak przeraźliwy, że aż
się wzdrygnąłem. ‒ Lepiej weź dupę w troki, Bennett. Albo za pięć
minut będzie tu opancerzona furgonetka, albo zobaczysz wyta-
czającego się na ulicę trupa!
Połączenie zostało przerwane. Otarłem pot z twarzy, zdjąłem
słuchawki, podszedłem do okna policyjnego autobusu zaparko-
wanego tak, by dobrze było z niego widać kamienicę D-Raya
stojącą przy Sto Trzydziestej Pierwszej Ulicy niedaleko Frederick
Douglass Boulevard. Przyłożyłem lornetkę do oczu, spojrzałem
przez kuchenne okno. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę na widok
magnesiku fundacji Eracism przytrzymującego na drzwiach lo-
dówki dziecięce rysunki wraz z fotografią Mai Angelou. Sio-
strzenica D-Raya miała sześć lat, siostrzeniec osiem. Rówieśnicy
moich dzieciaków.
Na początku mogłem jeszcze mieć nadzieję, że będzie łatwiej,
ponieważ facet wziął krewnych jako zakładników. Wielu krymi-
nalistów, owszem, ucieknie się do tego rodzaju desperackiego
11
blefu, ale cofną się w ostatniej chwili, by nie skrzywdzić bliskich,
zwłaszcza małych dzieci. Przetrzymywana z innymi osiemdzie-
sięciotrzyletnia babcia D-Raya, pani Carol, była w sąsiedztwie
człowiekiem instytucją, rządziła nim żelazną ręką, wszyscy ją
szanowali. Prowadziła centrum rekreacji i wspólny ogród. Jeśli w
ogóle ktoś miał go skłonić do wysłuchania głosu rozsądku, to tylko
ona.
Ale nie skłoniła, a był to bardzo zły znak. D-Ray zdążył już
udowodnić, że jest mordercą. Rozmawiałem z nim godzina po
godzinie, wyczuwałem rosnącą wściekłość idącą w parze ze
słabnącą samokontrolą. Nie wątpiłem, że przez cały czas wspo-
maga się crackiem, methem czy czymś tam i że w tej chwili jest już
na pół szalony. Że czepia się nierealnego marzenia o ucieczce. Że
jest gotów dla niego zabijać.
Pomogłem mu ożywić to marzenie, używałem wszystkich
znanych mi sposobów, by nie rozwiało się jak dym, byśmy mogli
wyciągnąć nieszczęsnych zakładników żywych. Próbowałem
stworzyć więź, występowałem w charakterze wyrozumiałego
przyjaciela, powiedziałem mu nawet, jak mam na imię, ale teraz
zabrakło mi i sztuczek, i czasu.
Opuściłem lornetkę, przyjrzałem się najbliższemu otoczeniu
autobusu. Za barierą z zapór i migających światłami policyjnych
radiowozów stało kilka wozów transmisyjnych i kilkudziesięcio-
osobowy tłumek gapiów. Ludzie pożywiali się chińszczyzną na
wynos, nagrywali zdarzenia kamerami telefonów komórkowych,
12
dzieciaki w wieku szkolnym przemykały tu i tam na hulajnogach.
Panowała atmosfera niecierpliwego oczekiwania, jak na pikniku,
gdy opóźnia się pokaz sztucznych ogni.
Odwróciłem się od okna. Do autobusu wszedł Joe Hunt, ko-
mendant północnego Manhattanu. Opadł na kręcone krzesło za
moimi plecami i ciężko westchnął zrezygnowany.
‒ Odezwali się ci z ESU ‒ powiedział. ‒ Snajperzy twierdzą,
że są duże szanse na zdjęcie go przez jedno z tylnych okien.
Nie odpowiedziałem, ale Joe i tak wiedział, co myślę. Obrzucił
mnie zmęczonym, niemal smutnym spojrzeniem piwnych oczu.
‒ Może sobie być gówniarzem, ale z całą pewnością jest
niebezpiecznym socjopatą. Musimy przekazać sprawę specjalnym,
póki ci biedacy w środku mają jeszcze jakieś szanse przeżycia. Za
chwilę wezwę gości z Wells Fargo. Ty masz się połączyć z
D-Rayem i kazać mu ich obserwować.
Con Ed odetnie zasilanie i snajperzy zdejmą faceta, posługując
się noktowizorami. ‒ Joe wstał z wysiłkiem, klepnął mnie w ramię.
‒ Przykro mi, Mike. Zrobiłeś więcej, niż ktokolwiek miał prawo
oczekiwać, ale gówniarz po prostu nie chce żyć.
Przeczesałem włosy palcami, przetarłem zmęczone oczy. Mia-
sto Nowy Jork cieszy się doskonałą opinią, jeśli chodzi o rozwią-
zywanie sytuacji kryzysowych z udziałem zakładników metodami
pokojowymi. Jedną z najlepszych na świecie. Cholernie mi się
13
nie podobało, że ta wspaniała tradycja zostanie naruszona przeze
mnie, nie mogłem się jednak sprzeczać z logiką Hunta. D-Ray
zdecydowanie nie pomagał mi w dążeniu do tego szlachetnego
celu, jakim było uratowanie mu życia.
Skinąłem głową pokonany. Teraz wszyscy musimy myśleć
wyłącznie o jego rodzinie. Nic więcej nie da się zrobić.
Wyszliśmy z autobusu odetchnąć świeżym powietrzem. I tak
musieliśmy czekać.
2.
Stanąłem na chodniku i od razu zwróciłem uwagę na okrzyki
wznoszone przez inny tłumek, zgromadzony przy końcu prze-
cznicy przed czynszówką z tanimi mieszkaniami do wynajęcia,
stojącą już na Frederick Douglass Boulevard. Mój mózg dopiero
po chwili rozróżnił słowa: „Precz z władzą!”.
Wymieniliśmy z Huntem zdumione spojrzenia. My, gliniarze,
przybyliśmy ratować życie przyjaciół i sąsiadów tych ludzi, wśród
nich dwójki małych dzieci oraz uwielbianej staruszki, pani Carol, a
zrobiono z nas złych facetów? To tyle, jeśli chodzi o społeczności
sąsiedzkie potrzebujące nowych wzorców osobowych.
‒ Precz z władzą! Precz z władzą!
Rozglądałem się, ale nie dostrzegłem opancerzonej furgonetki.
Rytmicznie wykrzykiwane słowa odbijały się ode mnie jak fala.
Nowe wzorce osobowe ‒ odpowiadał mój mózg.
15
I nagle dwie myśli połączyły się w jedną.
‒ Zatrzymaj furgonetkę, szefie! ‒ krzyknąłem do Hunta.
Wskoczyłem do autobusu, chwyciłem słuchawki, skinąłem
głową na umundurowanego technika TARU*, każąc mu połączyć
się z kamienicą.
* TARU ‒ Technical Assistance Response Unit ‒ jednostki wsparcia tech-
nicznego.
‒ Tu Mike Bennett ‒ powiedziałem, gdy tylko D-Ray podniósł
słuchawkę.
‒ Masz dwie minuty, glino.
Gówniarz był tak podniecony, że chyba toczył już pianę z py-
ska.
‒ Spokojnie, spokojnie. Zrób coś dla mnie, posłuchaj tych
ludzi za oknem. Oni cię uwielbiają.
‒ Co za gówno mi teraz wciskasz, Bennett?
‒ Żadne gówno, D-Ray. Otwórz okno i słuchaj. Myślisz, że
nie masz po co żyć, ale bardzo się mylisz.
Siedzący w autobusie gliniarze i technicy jak jeden mąż ode-
rwali się od swoich zajęć i utkwili wzrok w kamienicy. Po bardzo
długich trzydziestu sekundach dolna połowa jednego z okien
przesunęła się o kilka centymetrów w górę. Nie widzieliśmy
D-Raya, krył się z boku lub pod nią, ale wiedzieliśmy, że jest tam i
słucha.
‒ I co, słyszysz? ‒ rzuciłem do mikrofonu. ‒ „Precz z wła-
dzą!”. Ci ludzie mówią do ciebie, D-Ray. Dla nich jesteś pie-
przonym twardzielem, bo trzymasz nas w szachu. I nie tylko to.
16
Wiesz, co powiedziała mi pewna przyjaciółka twojej babci? Ra-
zem chodzą do kościoła. Stwierdziła, że wyświadczyłeś sąsiedz-
twu wielką przysługę, załatwiając Drew Boyz z ich handlem nar-
kotykami, z ich przemocą. Ludzie nienawidzili Drew Boyz. Bali
się, a teraz już się nie boją.
‒ Hej, człowieku, mówisz prawdę?
Po raz pierwszy po głosie D-Raya dało się poznać, że to prze-
straszony, niepanujący nad sobą i sytuacją, w jakiej się znalazł,
dziewiętnastoletni dzieciak.
‒ Samą szczerą prawdę. Co więcej, podzielam ich uczucia ‒
łgałem jak najęty, ale z największą przyjemnością sprzedałbym mu
nawet most Jerzego Waszyngtona razem z mostem Brooklyńskim,
gdyby mogło to uratować komuś życie.
Tu, w autobusie, wszyscy się na mnie gapili. Przetarłem spo-
coną twarz rękawem i zaryzykowałem kolejne kłamstwo.
‒ Możemy rozegrać to tylko na dwa sposoby, D-Ray. Możesz
zatrzymać zakładników i starać się zniknąć z forsą, ale daleko nie
uciekniesz, dobrze o tym wiesz. Zapewne zginiesz, może nawet
razem z babcią i dzieciakami. Albo możesz się zachować jak
bohater, którym już dla tych ludzi jesteś, i uwolnić zakładników.
Nagle serce przestało mi bić, a może to zatrzymał się czas? Ni z
tego, ni z owego połączenie zostało przerwane.
‒ D-Ray! ‒ krzyknąłem. ‒ Cholera, odezwij się, człowieku!
Nic. Zerwałem słuchawki z głowy i wybiegłem z rozgrzanego,
jaskrawo oświetlonego wnętrza autobusu w chłodną ciemność
ulicy.
3.
Podbiegłem do barykady przed kamienicą, czekając w napięciu
na suchy trzask rozlegających się wewnątrz strzałów, a potem
obrzydliwy łomot spychanego ze schodów wejściowych bez-
władnego ciała. Zebrani w grupy przy obu wylotach przecznicy
ludzie ucichli, jakby wyczuli, że jest to chwila krytyczna.
Drzwi wejściowe do kamienicy otworzyły się powoli. Pierwsza
pojawiła się w nich potężna starsza dama, babcia D-Raya, pani
Carol... i szła o własnych siłach. Dobra wiadomość, ale jeszcze
lepszą był widok dwójki dorosłych: jego ciotecznej babci i cio-
tecznego dziadka, idących po jej obu stronach, a najlepszą: dwie
częściowo ukryte za nimi sylwetki małych dzieci. Zaryzykowałem
i sztuczka się udała: zakładnicy żyli, właśnie odzyskiwali wolność.
Do tej chwili nie byłem w stanie oddychać przez zaciśnięte
gardło, teraz wypuściłem powietrze ze spragnionych płuc i na-
tychmiast napełniłem je po brzegi. Ale ciesząc się, jednocześnie
18
doznałem szoku, bo zakładnicy trzymali się za ręce, formując krąg.
Z własnej woli uczynili z siebie ludzkie tarcze, własnymi ciałami
osłaniali D-Raya.
‒ Nie strzelajcie do mojego chłopca! ‒ krzyknęła pani Carol
piskliwie, ale jej głos zabrzmiał wyraźnie w zapadłej nagle ciszy.
Nierzeczywiste było to wszystko, nawet bardziej nierzeczywi-
ste niż tłum robiący z D-Raya bohatera. Najpierw szalone wzorce
osobowe, a teraz jeszcze szalony do kwadratu syndrom sztok-
holmski.
Gestem poleciłem komendantowi Huntowi odwołać stan po-
gotowia dla rozlokowanych na dachu snajperów, założyłem słu-
chawki i pobiegłem w stronę tej przedziwnej ludzkiej tarczy
schodzącej powoli po schodach.
‒ To ja, D-Ray! ‒ krzyknąłem. ‒ To ja jestem Mike Bennett.
Postąpiłeś właściwie. Jesteśmy z ciebie dumni. Ale teraz rodzina
musi się od ciebie odsunąć.
‒ Tylko nie zróbcie mu krzywdy! ‒ Pani Carol przemówiła
równie donośnie jak poprzednio. Widziałem łzy w jej oczach.
‒ Ze mną będzie bezpieczny, obiecuję. ‒ Uniosłem ręce wy-
soko, rozłożyłem je, pokazałem, że są puste, a potem odwróciłem
się i gestem uspokoiłem nadal nerwowych policjantów. ‒ D-Ray,
jeśli masz przy sobie broń, rzuć ją na ziemię ‒ poleciłem nieco
bardziej stanowczym głosem. ‒ Nie obawiaj się, nic ci nie będzie.
Minęła kolejna chwila, która wydawała się wiecznością... I w
środku ludzkiego kręgu rozległ się trzask. Na chodniku leżał
19
pistolet wyglądający na glocka kalibru czterdzieści, może czter-
dzieści pięć, z magazynkiem na dziesięć lub trzynaście pocisków.
Kupa śmierci w opakowaniu mniejszym od paperbacka.
‒ Bardzo dobrze, D-Ray ‒ pochwaliłem chłopaka. ‒ Teraz
podejdę do ciebie i razem pójdziemy do samochodu.
Członkowie rodziny, poczynając od pani Carol, puścili ręce.
Rozstąpili się, ukazując stojącego pośrodku kręgu przysadzistego
młodego człowieka w sięgających za kolana spodenkach gimna-
stycznych i bejsbolówce nasadzonej na głowę daszkiem w bok.
Przeszedłem przez zapory, byłem coraz bliżej.
I nagle rozległ się dźwięk tak straszny, że omal nie wyskoczy-
łem z butów. Za moimi plecami huknął strzał.
D-Ray padł w rynsztok jak ścięte drzewo. Rodzina gapiła się na
niego zamarła z przerażenia.
W następnej chwili wszystko się zmieniło. Gliniarze upadli na
asfalt z bronią gotową do strzału, ludzie zaczęli biegać w kółko,
przepychać się w panice.
‒ Nie strzelać! ‒ krzyknąłem.
Uderzyłem barkiem w panią Carol, ta potrąciła sąsiedniego
krewnego i wszyscy poprzewracali się jak kostki domina. Na
kolanach dopełzłem do chłopaka. Nie mogłem mu już pomóc, ani
ja, ani ktokolwiek inny. Z dziury po kuli pomiędzy oczami ciekła
strużka krwi.
‒ To nikt z nas, Mike, nie podnoś się ‒ poinformował mnie
przez radio porucznik Steve Reno z ESU.
‒ Więc kto?! ‒ zawołałem.
20
‒ Naszym zdaniem ktoś z tłumu po stronie Frederick Dou-
glass. Już wysłaliśmy tam ludzi.
Strzelec w tłumie, a nie glina? Chryste! Co tu się właściwie
dzieje?
‒ Potrzebna pomoc medyczna ‒ zwróciłem się do Reno,
przekrzykując okrzyki w radiu.
Wstałem. Wiedziałem, że ma rację, że strzelec być może po-
szukuje nowych celów, ale nie mogłem tak po prostu leżeć po-
środku rosnącego wokół chaosu.
Natychmiast poczułem się tak, jakbym pływał w lotnych pia-
skach. Ludzie widzieli, jak D-Ray pada, no i oczywiście uznali, że
załatwiła go policja. Zaczęli robić się nieprzyjemni, atakować
barykady, twarze mieli skrzywione z wściekłości. Gliniarze już
poderwali się na równe nogi, zbiegali w miejscu zagrożenia, for-
mowali linię, by nie dopuścić ich dalej.
‒ Zabili chłopca! Zamordowali go! ‒ wrzeszczała jakaś ko-
bieta.
Nacisk ciał przewrócił fragment bariery, pod jego ciężarem
upadła policjantka. Kilku gliniarzy pospieszyło jej na pomoc, inni
naparli na tłum, wymachując pałkami. Powietrze przeszyło prze-
raźliwe wycie syren dwóch radiowozów, które wjechały na chod-
nik, łatając dziurę w kordonie pomiędzy nami a rodzącymi się
właśnie poważnymi ulicznymi zamieszkami.
Obserwowałem to wszystko, ale też dachy budynków. Oba-
wiałem się, że lada chwila mogą paść kolejne strzały. Nagle do-
stałem w tył głowy czymś, co wydawało mi się kijem bejsbolo-
wym nabijanym ćwiekami. Cios obrócił mnie wokół własnej osi.
21
‒ Ty zakłamana świnio, zabiłeś mojego chłopca! ‒ krzyknęła
pani Carol.
Podskoczyła do mnie bardzo szybko jak na kobietę jej wieku i
wagi. Oberwałem w pierś, straciłem oddech.
‒ Nie, to nie my ‒ wycharczałem, ale pani Carol właśnie
wyprowadziła cios, który by mnie położył, gdybym nie zdążył się
uchylić. Niemal w tej samej chwili wynędzniały wujek D-Raya
złapał mnie za klapy i spróbował strzelić z byka.
Wyrwałem mu się, owszem, lecz jego równie wynędzniała
żona dała mi laską po plecach. Nie żebym nigdy nie dostał lania,
ale coś aż tak dziwnego przydarzyło mi się po raz pierwszy w
życiu.
Cofałem się rozpaczliwie, świadomy tego, że kamery telewizji
nie celowały już w tłum, tylko we mnie i moich geriatrycznych
oprawców. Ludzi jeszcze bardziej to zdenerwowało, atak z obu
stron przecznicy nabrał siły i zdecydowania, przewracano bariery,
skakano po dachach radiowozów. Paru mundurowych podbiegło
mi pomóc, odparło napastników, a John Hunt chwycił mnie za
ramię i pociągnął za sobą do policyjnego autobusu.
‒ Wezwijcie wsparcie! ‒ krzyczał. ‒ Dwa pięć, dwa sześć,
trzy zero! Wezwijcie wszystkich, mają tu być na wczoraj!
Gdzieś daleko zawyły syreny. Wsparcie przybywało.
Część pierwsza
Nauczyciel
Rozdział 1
Dopiero przed trzecią rano mundurowemu, który był mi winien
przysługę, udało się przeszmuglować mnie z Harlemu. Przedzie-
raliśmy się przez ciasny labirynt wozów transmisyjnych telewizji,
zapór i gotowych do akcji konnych oddziałów prewencji, nie
mając pojęcia, podobnie jak inni, kto zabił D-Raya. Impas pro-
wadzący do śmierci to już fatalna sprawa, ale ta nieszczęsna
strzelanina była spełnieniem naszych najgorszych koszmarów.
Niezależnie od tego, jak dobrze udowodnimy, że policja nie miała
z tym nic wspólnego, wystarczy, że tak to wyglądało. Tych, którzy
zawsze wiedzą lepiej, specjalistów od teorii spiskowych i ich
licznych przyjaciół w nowojorskich mediach, czekało kilka
wspaniałych dni.
Jakby samo to nie wystarczało do podwojenia dawki tabletek na
wrzody żołądka, rano czekała na mnie jeszcze góra raportów i
innych biurokratycznych rozkoszy. Już wolałbym, żeby cioteczna
babcia D-Raya znów sprała mnie tą swoją laską.
25
Mundurowy podrzucił mnie pod dom na West End Avenue.
Byłem tak zmordowany, roztrzęsiony od nierozładowanego na-
pięcia i pełen obaw przed tym, co przyniesie jutro, że z trudem
dotarłem pod drzwi wejściowe. Marzyłem o paru godzinach spo-
kojnego snu jak o oazie, której wypatruje człowiek przez wiele
długich dni przemierzający pustynię. Ale ta oaza okazała się fa-
tamorganą. Jedna cholera wie, dlaczego nasz szalony dozorca
Ralph z Dominikany uznał za wskazane zachować się tak, jakby
miał do mnie pretensje, że go budzę. Lubiłem Ralpha, ale nie
byłem w nastroju sprzyjającym tolerowaniu głupawej opryskli-
wości. Moje spojrzenie nie pozostawiało co do tego żadnych wąt-
pliwości.
‒ Gdy tylko zechcesz zamienić się ze mną na pracę, wystarczy
jedno słowo ‒ powiedziałem.
Ralph opuścił wzrok zmieszany.
‒ Ciężka noc, co, panie Bennett?
‒ Przeczytasz o tym jutro w „Timesie”.
Dotarłem jakoś do własnego ciemnego mieszkania. Deptałem
po produktach Crayoli i Polly Pocket zgrzytających pod pode-
szwami butów. Dziwne, ale od razu poczułem się lepiej. Resztek
energii wystarczyło mi na zamknięcie służbowej broni wraz z
zapasową amunicją we wbudowanym w szafę korytarzową sejfie.
Całkowicie wyczerpany usiadłem na wysokim stołku w otwartej
kuchni.
Gdyby moja żona Maeve nadal tu była, stałaby teraz przy ku-
chence. Dostałbym zimnego buda, a w piecyku piekłoby się coś
wspaniałego, na przykład skrzydełka albo cheeseburger z wielką
ilością bekonu. Boska z natury mądrość żony gliniarza mówiła jej,
26
że lekarstwem na ponurą rzeczywistość ulicy jest niezdrowe je-
dzenie, zimne piwo, prysznic i łóżko, w którym można mocno się
do niej przytulić.
Przedziwny w sytuacji skrajnego zmęczenia moment niezwy-
kłej jasności pozwolił mi uświadomić sobie, że Maeve była nie
tylko miłością mego życia, lecz także jego podporą. Wieczorami
takimi jak ten, kiedy było naprawdę źle, jeśli chciałem mówić,
słuchała mnie godzinami, a jeśli wolałem milczeć, rozumiała.
Nie żyła prawie od roku. Przez cały ten czas szukałem jakiegoś
sposobu na pogodzenie się z jej śmiercią... i nie znalazłem żad-
nego. Mogłem tylko tęsknić, z każdym dniem mocniej.
Byłem kiedyś na pogrzebie ofiary morderstwa. Jej matka cy-
towała wiersz Edny St. Vincent Millay. Prześladował mnie ostat-
nio jak piosenka, której nie możesz przestać nucić.
Odchodzą w ciszy, piękni, delikatni, łagodni...
Wiem. Ale się nie zgadzam. Ani nie poddaję.
Nie mam pojęcia, jak długo uda mi się bez ciebie żyć, pomy-
ślałem. Poczułem, jak głowa opada mi na kuchenny bar. Złożyłem
dłonie, żeby ją podeprzeć.
I nagle się poderwałem. Lewą ręką trafiłem w coś lepkiego.
Powąchałem to, polizałem. Dżem z winogron. Najlepszy firmy
Welch's. Miałem go nie tylko na dłoni, ale także na rękawie ma-
rynarki.
‒ Nie tylko życie bez ciebie jest niemożliwe ‒ powiedziałem
Maeve. Wstałem, prostując obolałe nogi. Zacząłem szukać pa-
pierowego ręcznika. ‒ Jak mam się zaopiekować dzieciakami,
skoro jedynie ty to potrafiłaś?
Rozdział 2
Jeśli chodzi o domowe obowiązki, byłem beznadziejny, bez
dwóch zdań. Nawet papierowego ręcznika nie umiałem znaleźć.
Zmyłem dżem wodą najlepiej, jak potrafiłem, a potem odwiesiłem
marynarkę do szafy pełnej rzeczy przeznaczonych do prania na
sucho. Szczęście zaczęło mi dopisywać przy przeszukaniu lo-
dówki. Znalazłem w niej owinięty folią talerz pieczonego ziti, a w
szufladzie na napoje, pod w połowie pełną zgrzewką soków Capri
Sun, puszkę piwa Coors Light. Włączyłem mikrofalówkę i już
miałem ją otworzyć, gdy z ciemnego wnętrza mieszkania dobiegł
mnie jeżący włosy na głowie dźwięk, coś pomiędzy jękiem i wy-
ciem, po czym rozległo się długie, potworne bębnienie. Dźwięk się
powtórzył, lekko tylko zmieniając ton.
Powoli odłożyłem nietknięte piwo. Nawiedziła mnie jedna z
tych krótkich jak błyskawica chwil, o których do tej pory tylko
czytałem. Nie miałem pojęcia, skąd ten hałas, ale głęboko ukryty
28
instynkt mówił mi, że oznacza niebezpieczeństwo, przed którym
każdy normalny człowiek uciekłby najszybciej, jak potrafi.
Wbrew ostrzegającemu mnie rozsądkowi powlokłem się ko-
rytarzem. Wyszedłem zza rogu. Pod drzwiami łazienki dostrze-
głem wąski snop światła. Podszedłem do nich cichutko, obróciłem
gałkę i zamarłem oniemiały z nagłego przerażenia. Instynkt mnie
nie mylił. Powinienem uciec, póki miałem szansę.
Nie jedno, nie dwójka, lecz trójka moich dzieci rzygała do
wanny. Zupełnie jakby oglądać Egzorcystę, widząc potrójnie.
Cofnąłem się instynktownie, bo Ricky, Bridget i Chrissy zaczęli od
nowa, prowokując się nawzajem do wymiotów, jakby zamiast
śpiewać, puszczali pawia wokół ogniska. Wezuwiusz, Krakatau i
Góra Świętej Heleny wybuchały w melodyjnej kolejności.
Popełniłem błąd, nie zdążyłem opanować odruchu, no i ode-
tchnąłem przez nos. Żołądek ścisnął mi się niebezpiecznie. Po-
dziękowałem mej szczęśliwej gwieździe za to, że nie jadłem
podczas oblężenia w Harlemie i że nie zdążyłem spróbować ziti,
bo w przeciwnym razie do trzech dołączyłbym swą własną,
czwartą erupcję.
Nasza irlandzka niania Mary Catherine pilnowała dzieciaków.
Złote kręcone włosy wymykały się jej spod czerwonej chusty.
Uwijała się, energicznie zmywając mopem to, czym brudziły.
Bardzo mądrze założyła sięgające łokci rękawice z grubej Sumy, a
usta wraz z nosem zasłoniła drugą chustą, jednak po jej oczach,
29
JAMES PATTERSON MICHAEL LEDWIDGE TERROR NA MANHATTANIE Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI
Tytuł oryginału: RUN FOR YOUR l-IFE Copyright © James Patterson 2009 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2012 Polish translation copyright © Krzysztof Sokołowski 2012 Redakcja: Anna Magierska Ilustracja na okładce: Jim BarPer/Shutterstock Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7659-875-8 Dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk sp- z o.o, sp, k.-a. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t/f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.empik.corn www.fabryka.pl Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A- KURYŁOWICZ Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com 2012. Wydanie I Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
Dla Kathy, Eileen i Jean
Prolog Precz z władzą
1. Utkwić w nowojorskim autobusie to doświadczenie frustrujące nawet w normalnych okolicznościach. Ale gdy autobus ten należy do jednostki wsparcia taktycznego miejskiej policji, gdy stoi przy barykadzie, na której aż roi się od gliniarzy, i gdy ty jesteś jedyną osobą na świecie mogącą ocalić życie grupie zakładników, możesz spokojnie zmienić plany na wieczór. W ten, poniedziałkowy, nigdzie się nie wybierałem. Gorsze okazało się jednak to, że na razie także nigdzie nie dotarłem. ‒ Gdzie moja forsa, Bennett?! ‒ wrzasnął wściekły głos w słuchawkach. Przez siedem i pół godziny poznałem ten głos naprawdę do- brze. Należał do dziewiętnastoletniego członka gangu i jego płat- nego zabójcy D-Raya, prawdziwe nazwisko Kenneth Robinson, głównego podejrzanego w sprawie trzech morderstw powiązanych z handlem narkotykami. Właściwie jedynego podejrzanego. Kiedy 9
dziś, przed paroma godzinami, przyjechali po niego gliniarze, ukrył się przed nimi w odgrodzonej w tej chwili policyjną bary- kadą kamienicy w Harlemie i zagroził zabiciem pięciorga zakład- ników. Członków własnej rodziny. ‒ Pieniądze są już w drodze, D-Ray ‒ powiedziałem do mi- krofonu łagodnym głosem. ‒ Przecież mówiłem ci, że skłoniłem Wells Fargo do wysłania z Brooklynu opancerzonej furgonetki. Sto tysięcy dolarów w nieoznakowanych dwudziestkach jedzie na przednim siedzeniu. ‒ Gadasz i gadasz, a ja nie widzę żadnej furgonetki. ‒ Bo to nie jest takie proste, jak ci się wydaje ‒ skłamałem. ‒ Jeżdżą zgodnie z wymaganiami banków. Nie możesz ich zamówić jak taksówki. Normalnie nie przewożą też takich sum. Żeby je dostać, musieli przejść przez specjalne procedury. No i korki. Nie są pojazdem uprzywilejowanym. Sprawy z zakładnikami wymagają wystudiowanego spokoju, a ja potrafię go nieźle udawać. Gdyby nie kilkunastu chłonących każde moje słowo umundurowanych gliniarzy ESU* i oddziału specjalnego z północnego Manhattanu, można byłoby przysiąc, że jestem księdzem i słucham spowiedzi. * ESU ‒ Emergency Service Unit ‒ oddział szybkiego reagowania. Tak naprawdę furgonetka Wells Fargo przyjechała dobre dwie godziny temu. Stała zaparkowana w pobliżu, ale poza zasięgiem wzroku porywacza. Walczyłem jak lew, by tam pozostała. Ko- nieczność przejechania tych kilku ostatnich przecznic byłaby dowodem mojej klęski. 10
‒ Pogrywasz sobie, co? ‒ warknął D-Ray. ‒ Ze mną nikt nie będzie pogrywał. Nie udawaj, dobrze wiesz, że czeka mnie do- żywocie. Co mam do stracenia? Jak zechcę, mogę sobie kogoś kropnąć, czemu nie? ‒ Wiem, że ty ze mną nie pogrywasz, więc też nie mam za- miaru tego robić ‒ uspokoiłem go. ‒ To ostatnie, na co miałbym ochotę. Pieniądze są w drodze... A na razie może czegoś chcesz? Pizza, cola, coś z tych rzeczy? Hej, tam u was musi być gorąco, więc może lody? Dla siostrzenicy i siostrzeńca? ‒ Lody?! ‒ Wrzask w słuchawkach był tak przeraźliwy, że aż się wzdrygnąłem. ‒ Lepiej weź dupę w troki, Bennett. Albo za pięć minut będzie tu opancerzona furgonetka, albo zobaczysz wyta- czającego się na ulicę trupa! Połączenie zostało przerwane. Otarłem pot z twarzy, zdjąłem słuchawki, podszedłem do okna policyjnego autobusu zaparko- wanego tak, by dobrze było z niego widać kamienicę D-Raya stojącą przy Sto Trzydziestej Pierwszej Ulicy niedaleko Frederick Douglass Boulevard. Przyłożyłem lornetkę do oczu, spojrzałem przez kuchenne okno. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę na widok magnesiku fundacji Eracism przytrzymującego na drzwiach lo- dówki dziecięce rysunki wraz z fotografią Mai Angelou. Sio- strzenica D-Raya miała sześć lat, siostrzeniec osiem. Rówieśnicy moich dzieciaków. Na początku mogłem jeszcze mieć nadzieję, że będzie łatwiej, ponieważ facet wziął krewnych jako zakładników. Wielu krymi- nalistów, owszem, ucieknie się do tego rodzaju desperackiego 11
blefu, ale cofną się w ostatniej chwili, by nie skrzywdzić bliskich, zwłaszcza małych dzieci. Przetrzymywana z innymi osiemdzie- sięciotrzyletnia babcia D-Raya, pani Carol, była w sąsiedztwie człowiekiem instytucją, rządziła nim żelazną ręką, wszyscy ją szanowali. Prowadziła centrum rekreacji i wspólny ogród. Jeśli w ogóle ktoś miał go skłonić do wysłuchania głosu rozsądku, to tylko ona. Ale nie skłoniła, a był to bardzo zły znak. D-Ray zdążył już udowodnić, że jest mordercą. Rozmawiałem z nim godzina po godzinie, wyczuwałem rosnącą wściekłość idącą w parze ze słabnącą samokontrolą. Nie wątpiłem, że przez cały czas wspo- maga się crackiem, methem czy czymś tam i że w tej chwili jest już na pół szalony. Że czepia się nierealnego marzenia o ucieczce. Że jest gotów dla niego zabijać. Pomogłem mu ożywić to marzenie, używałem wszystkich znanych mi sposobów, by nie rozwiało się jak dym, byśmy mogli wyciągnąć nieszczęsnych zakładników żywych. Próbowałem stworzyć więź, występowałem w charakterze wyrozumiałego przyjaciela, powiedziałem mu nawet, jak mam na imię, ale teraz zabrakło mi i sztuczek, i czasu. Opuściłem lornetkę, przyjrzałem się najbliższemu otoczeniu autobusu. Za barierą z zapór i migających światłami policyjnych radiowozów stało kilka wozów transmisyjnych i kilkudziesięcio- osobowy tłumek gapiów. Ludzie pożywiali się chińszczyzną na wynos, nagrywali zdarzenia kamerami telefonów komórkowych, 12
dzieciaki w wieku szkolnym przemykały tu i tam na hulajnogach. Panowała atmosfera niecierpliwego oczekiwania, jak na pikniku, gdy opóźnia się pokaz sztucznych ogni. Odwróciłem się od okna. Do autobusu wszedł Joe Hunt, ko- mendant północnego Manhattanu. Opadł na kręcone krzesło za moimi plecami i ciężko westchnął zrezygnowany. ‒ Odezwali się ci z ESU ‒ powiedział. ‒ Snajperzy twierdzą, że są duże szanse na zdjęcie go przez jedno z tylnych okien. Nie odpowiedziałem, ale Joe i tak wiedział, co myślę. Obrzucił mnie zmęczonym, niemal smutnym spojrzeniem piwnych oczu. ‒ Może sobie być gówniarzem, ale z całą pewnością jest niebezpiecznym socjopatą. Musimy przekazać sprawę specjalnym, póki ci biedacy w środku mają jeszcze jakieś szanse przeżycia. Za chwilę wezwę gości z Wells Fargo. Ty masz się połączyć z D-Rayem i kazać mu ich obserwować. Con Ed odetnie zasilanie i snajperzy zdejmą faceta, posługując się noktowizorami. ‒ Joe wstał z wysiłkiem, klepnął mnie w ramię. ‒ Przykro mi, Mike. Zrobiłeś więcej, niż ktokolwiek miał prawo oczekiwać, ale gówniarz po prostu nie chce żyć. Przeczesałem włosy palcami, przetarłem zmęczone oczy. Mia- sto Nowy Jork cieszy się doskonałą opinią, jeśli chodzi o rozwią- zywanie sytuacji kryzysowych z udziałem zakładników metodami pokojowymi. Jedną z najlepszych na świecie. Cholernie mi się 13
nie podobało, że ta wspaniała tradycja zostanie naruszona przeze mnie, nie mogłem się jednak sprzeczać z logiką Hunta. D-Ray zdecydowanie nie pomagał mi w dążeniu do tego szlachetnego celu, jakim było uratowanie mu życia. Skinąłem głową pokonany. Teraz wszyscy musimy myśleć wyłącznie o jego rodzinie. Nic więcej nie da się zrobić. Wyszliśmy z autobusu odetchnąć świeżym powietrzem. I tak musieliśmy czekać.
2. Stanąłem na chodniku i od razu zwróciłem uwagę na okrzyki wznoszone przez inny tłumek, zgromadzony przy końcu prze- cznicy przed czynszówką z tanimi mieszkaniami do wynajęcia, stojącą już na Frederick Douglass Boulevard. Mój mózg dopiero po chwili rozróżnił słowa: „Precz z władzą!”. Wymieniliśmy z Huntem zdumione spojrzenia. My, gliniarze, przybyliśmy ratować życie przyjaciół i sąsiadów tych ludzi, wśród nich dwójki małych dzieci oraz uwielbianej staruszki, pani Carol, a zrobiono z nas złych facetów? To tyle, jeśli chodzi o społeczności sąsiedzkie potrzebujące nowych wzorców osobowych. ‒ Precz z władzą! Precz z władzą! Rozglądałem się, ale nie dostrzegłem opancerzonej furgonetki. Rytmicznie wykrzykiwane słowa odbijały się ode mnie jak fala. Nowe wzorce osobowe ‒ odpowiadał mój mózg. 15
I nagle dwie myśli połączyły się w jedną. ‒ Zatrzymaj furgonetkę, szefie! ‒ krzyknąłem do Hunta. Wskoczyłem do autobusu, chwyciłem słuchawki, skinąłem głową na umundurowanego technika TARU*, każąc mu połączyć się z kamienicą. * TARU ‒ Technical Assistance Response Unit ‒ jednostki wsparcia tech- nicznego. ‒ Tu Mike Bennett ‒ powiedziałem, gdy tylko D-Ray podniósł słuchawkę. ‒ Masz dwie minuty, glino. Gówniarz był tak podniecony, że chyba toczył już pianę z py- ska. ‒ Spokojnie, spokojnie. Zrób coś dla mnie, posłuchaj tych ludzi za oknem. Oni cię uwielbiają. ‒ Co za gówno mi teraz wciskasz, Bennett? ‒ Żadne gówno, D-Ray. Otwórz okno i słuchaj. Myślisz, że nie masz po co żyć, ale bardzo się mylisz. Siedzący w autobusie gliniarze i technicy jak jeden mąż ode- rwali się od swoich zajęć i utkwili wzrok w kamienicy. Po bardzo długich trzydziestu sekundach dolna połowa jednego z okien przesunęła się o kilka centymetrów w górę. Nie widzieliśmy D-Raya, krył się z boku lub pod nią, ale wiedzieliśmy, że jest tam i słucha. ‒ I co, słyszysz? ‒ rzuciłem do mikrofonu. ‒ „Precz z wła- dzą!”. Ci ludzie mówią do ciebie, D-Ray. Dla nich jesteś pie- przonym twardzielem, bo trzymasz nas w szachu. I nie tylko to. 16
Wiesz, co powiedziała mi pewna przyjaciółka twojej babci? Ra- zem chodzą do kościoła. Stwierdziła, że wyświadczyłeś sąsiedz- twu wielką przysługę, załatwiając Drew Boyz z ich handlem nar- kotykami, z ich przemocą. Ludzie nienawidzili Drew Boyz. Bali się, a teraz już się nie boją. ‒ Hej, człowieku, mówisz prawdę? Po raz pierwszy po głosie D-Raya dało się poznać, że to prze- straszony, niepanujący nad sobą i sytuacją, w jakiej się znalazł, dziewiętnastoletni dzieciak. ‒ Samą szczerą prawdę. Co więcej, podzielam ich uczucia ‒ łgałem jak najęty, ale z największą przyjemnością sprzedałbym mu nawet most Jerzego Waszyngtona razem z mostem Brooklyńskim, gdyby mogło to uratować komuś życie. Tu, w autobusie, wszyscy się na mnie gapili. Przetarłem spo- coną twarz rękawem i zaryzykowałem kolejne kłamstwo. ‒ Możemy rozegrać to tylko na dwa sposoby, D-Ray. Możesz zatrzymać zakładników i starać się zniknąć z forsą, ale daleko nie uciekniesz, dobrze o tym wiesz. Zapewne zginiesz, może nawet razem z babcią i dzieciakami. Albo możesz się zachować jak bohater, którym już dla tych ludzi jesteś, i uwolnić zakładników. Nagle serce przestało mi bić, a może to zatrzymał się czas? Ni z tego, ni z owego połączenie zostało przerwane. ‒ D-Ray! ‒ krzyknąłem. ‒ Cholera, odezwij się, człowieku! Nic. Zerwałem słuchawki z głowy i wybiegłem z rozgrzanego, jaskrawo oświetlonego wnętrza autobusu w chłodną ciemność ulicy.
3. Podbiegłem do barykady przed kamienicą, czekając w napięciu na suchy trzask rozlegających się wewnątrz strzałów, a potem obrzydliwy łomot spychanego ze schodów wejściowych bez- władnego ciała. Zebrani w grupy przy obu wylotach przecznicy ludzie ucichli, jakby wyczuli, że jest to chwila krytyczna. Drzwi wejściowe do kamienicy otworzyły się powoli. Pierwsza pojawiła się w nich potężna starsza dama, babcia D-Raya, pani Carol... i szła o własnych siłach. Dobra wiadomość, ale jeszcze lepszą był widok dwójki dorosłych: jego ciotecznej babci i cio- tecznego dziadka, idących po jej obu stronach, a najlepszą: dwie częściowo ukryte za nimi sylwetki małych dzieci. Zaryzykowałem i sztuczka się udała: zakładnicy żyli, właśnie odzyskiwali wolność. Do tej chwili nie byłem w stanie oddychać przez zaciśnięte gardło, teraz wypuściłem powietrze ze spragnionych płuc i na- tychmiast napełniłem je po brzegi. Ale ciesząc się, jednocześnie 18
doznałem szoku, bo zakładnicy trzymali się za ręce, formując krąg. Z własnej woli uczynili z siebie ludzkie tarcze, własnymi ciałami osłaniali D-Raya. ‒ Nie strzelajcie do mojego chłopca! ‒ krzyknęła pani Carol piskliwie, ale jej głos zabrzmiał wyraźnie w zapadłej nagle ciszy. Nierzeczywiste było to wszystko, nawet bardziej nierzeczywi- ste niż tłum robiący z D-Raya bohatera. Najpierw szalone wzorce osobowe, a teraz jeszcze szalony do kwadratu syndrom sztok- holmski. Gestem poleciłem komendantowi Huntowi odwołać stan po- gotowia dla rozlokowanych na dachu snajperów, założyłem słu- chawki i pobiegłem w stronę tej przedziwnej ludzkiej tarczy schodzącej powoli po schodach. ‒ To ja, D-Ray! ‒ krzyknąłem. ‒ To ja jestem Mike Bennett. Postąpiłeś właściwie. Jesteśmy z ciebie dumni. Ale teraz rodzina musi się od ciebie odsunąć. ‒ Tylko nie zróbcie mu krzywdy! ‒ Pani Carol przemówiła równie donośnie jak poprzednio. Widziałem łzy w jej oczach. ‒ Ze mną będzie bezpieczny, obiecuję. ‒ Uniosłem ręce wy- soko, rozłożyłem je, pokazałem, że są puste, a potem odwróciłem się i gestem uspokoiłem nadal nerwowych policjantów. ‒ D-Ray, jeśli masz przy sobie broń, rzuć ją na ziemię ‒ poleciłem nieco bardziej stanowczym głosem. ‒ Nie obawiaj się, nic ci nie będzie. Minęła kolejna chwila, która wydawała się wiecznością... I w środku ludzkiego kręgu rozległ się trzask. Na chodniku leżał 19
pistolet wyglądający na glocka kalibru czterdzieści, może czter- dzieści pięć, z magazynkiem na dziesięć lub trzynaście pocisków. Kupa śmierci w opakowaniu mniejszym od paperbacka. ‒ Bardzo dobrze, D-Ray ‒ pochwaliłem chłopaka. ‒ Teraz podejdę do ciebie i razem pójdziemy do samochodu. Członkowie rodziny, poczynając od pani Carol, puścili ręce. Rozstąpili się, ukazując stojącego pośrodku kręgu przysadzistego młodego człowieka w sięgających za kolana spodenkach gimna- stycznych i bejsbolówce nasadzonej na głowę daszkiem w bok. Przeszedłem przez zapory, byłem coraz bliżej. I nagle rozległ się dźwięk tak straszny, że omal nie wyskoczy- łem z butów. Za moimi plecami huknął strzał. D-Ray padł w rynsztok jak ścięte drzewo. Rodzina gapiła się na niego zamarła z przerażenia. W następnej chwili wszystko się zmieniło. Gliniarze upadli na asfalt z bronią gotową do strzału, ludzie zaczęli biegać w kółko, przepychać się w panice. ‒ Nie strzelać! ‒ krzyknąłem. Uderzyłem barkiem w panią Carol, ta potrąciła sąsiedniego krewnego i wszyscy poprzewracali się jak kostki domina. Na kolanach dopełzłem do chłopaka. Nie mogłem mu już pomóc, ani ja, ani ktokolwiek inny. Z dziury po kuli pomiędzy oczami ciekła strużka krwi. ‒ To nikt z nas, Mike, nie podnoś się ‒ poinformował mnie przez radio porucznik Steve Reno z ESU. ‒ Więc kto?! ‒ zawołałem. 20
‒ Naszym zdaniem ktoś z tłumu po stronie Frederick Dou- glass. Już wysłaliśmy tam ludzi. Strzelec w tłumie, a nie glina? Chryste! Co tu się właściwie dzieje? ‒ Potrzebna pomoc medyczna ‒ zwróciłem się do Reno, przekrzykując okrzyki w radiu. Wstałem. Wiedziałem, że ma rację, że strzelec być może po- szukuje nowych celów, ale nie mogłem tak po prostu leżeć po- środku rosnącego wokół chaosu. Natychmiast poczułem się tak, jakbym pływał w lotnych pia- skach. Ludzie widzieli, jak D-Ray pada, no i oczywiście uznali, że załatwiła go policja. Zaczęli robić się nieprzyjemni, atakować barykady, twarze mieli skrzywione z wściekłości. Gliniarze już poderwali się na równe nogi, zbiegali w miejscu zagrożenia, for- mowali linię, by nie dopuścić ich dalej. ‒ Zabili chłopca! Zamordowali go! ‒ wrzeszczała jakaś ko- bieta. Nacisk ciał przewrócił fragment bariery, pod jego ciężarem upadła policjantka. Kilku gliniarzy pospieszyło jej na pomoc, inni naparli na tłum, wymachując pałkami. Powietrze przeszyło prze- raźliwe wycie syren dwóch radiowozów, które wjechały na chod- nik, łatając dziurę w kordonie pomiędzy nami a rodzącymi się właśnie poważnymi ulicznymi zamieszkami. Obserwowałem to wszystko, ale też dachy budynków. Oba- wiałem się, że lada chwila mogą paść kolejne strzały. Nagle do- stałem w tył głowy czymś, co wydawało mi się kijem bejsbolo- wym nabijanym ćwiekami. Cios obrócił mnie wokół własnej osi. 21
‒ Ty zakłamana świnio, zabiłeś mojego chłopca! ‒ krzyknęła pani Carol. Podskoczyła do mnie bardzo szybko jak na kobietę jej wieku i wagi. Oberwałem w pierś, straciłem oddech. ‒ Nie, to nie my ‒ wycharczałem, ale pani Carol właśnie wyprowadziła cios, który by mnie położył, gdybym nie zdążył się uchylić. Niemal w tej samej chwili wynędzniały wujek D-Raya złapał mnie za klapy i spróbował strzelić z byka. Wyrwałem mu się, owszem, lecz jego równie wynędzniała żona dała mi laską po plecach. Nie żebym nigdy nie dostał lania, ale coś aż tak dziwnego przydarzyło mi się po raz pierwszy w życiu. Cofałem się rozpaczliwie, świadomy tego, że kamery telewizji nie celowały już w tłum, tylko we mnie i moich geriatrycznych oprawców. Ludzi jeszcze bardziej to zdenerwowało, atak z obu stron przecznicy nabrał siły i zdecydowania, przewracano bariery, skakano po dachach radiowozów. Paru mundurowych podbiegło mi pomóc, odparło napastników, a John Hunt chwycił mnie za ramię i pociągnął za sobą do policyjnego autobusu. ‒ Wezwijcie wsparcie! ‒ krzyczał. ‒ Dwa pięć, dwa sześć, trzy zero! Wezwijcie wszystkich, mają tu być na wczoraj! Gdzieś daleko zawyły syreny. Wsparcie przybywało.
Część pierwsza Nauczyciel
Rozdział 1 Dopiero przed trzecią rano mundurowemu, który był mi winien przysługę, udało się przeszmuglować mnie z Harlemu. Przedzie- raliśmy się przez ciasny labirynt wozów transmisyjnych telewizji, zapór i gotowych do akcji konnych oddziałów prewencji, nie mając pojęcia, podobnie jak inni, kto zabił D-Raya. Impas pro- wadzący do śmierci to już fatalna sprawa, ale ta nieszczęsna strzelanina była spełnieniem naszych najgorszych koszmarów. Niezależnie od tego, jak dobrze udowodnimy, że policja nie miała z tym nic wspólnego, wystarczy, że tak to wyglądało. Tych, którzy zawsze wiedzą lepiej, specjalistów od teorii spiskowych i ich licznych przyjaciół w nowojorskich mediach, czekało kilka wspaniałych dni. Jakby samo to nie wystarczało do podwojenia dawki tabletek na wrzody żołądka, rano czekała na mnie jeszcze góra raportów i innych biurokratycznych rozkoszy. Już wolałbym, żeby cioteczna babcia D-Raya znów sprała mnie tą swoją laską. 25
Mundurowy podrzucił mnie pod dom na West End Avenue. Byłem tak zmordowany, roztrzęsiony od nierozładowanego na- pięcia i pełen obaw przed tym, co przyniesie jutro, że z trudem dotarłem pod drzwi wejściowe. Marzyłem o paru godzinach spo- kojnego snu jak o oazie, której wypatruje człowiek przez wiele długich dni przemierzający pustynię. Ale ta oaza okazała się fa- tamorganą. Jedna cholera wie, dlaczego nasz szalony dozorca Ralph z Dominikany uznał za wskazane zachować się tak, jakby miał do mnie pretensje, że go budzę. Lubiłem Ralpha, ale nie byłem w nastroju sprzyjającym tolerowaniu głupawej opryskli- wości. Moje spojrzenie nie pozostawiało co do tego żadnych wąt- pliwości. ‒ Gdy tylko zechcesz zamienić się ze mną na pracę, wystarczy jedno słowo ‒ powiedziałem. Ralph opuścił wzrok zmieszany. ‒ Ciężka noc, co, panie Bennett? ‒ Przeczytasz o tym jutro w „Timesie”. Dotarłem jakoś do własnego ciemnego mieszkania. Deptałem po produktach Crayoli i Polly Pocket zgrzytających pod pode- szwami butów. Dziwne, ale od razu poczułem się lepiej. Resztek energii wystarczyło mi na zamknięcie służbowej broni wraz z zapasową amunicją we wbudowanym w szafę korytarzową sejfie. Całkowicie wyczerpany usiadłem na wysokim stołku w otwartej kuchni. Gdyby moja żona Maeve nadal tu była, stałaby teraz przy ku- chence. Dostałbym zimnego buda, a w piecyku piekłoby się coś wspaniałego, na przykład skrzydełka albo cheeseburger z wielką ilością bekonu. Boska z natury mądrość żony gliniarza mówiła jej, 26
że lekarstwem na ponurą rzeczywistość ulicy jest niezdrowe je- dzenie, zimne piwo, prysznic i łóżko, w którym można mocno się do niej przytulić. Przedziwny w sytuacji skrajnego zmęczenia moment niezwy- kłej jasności pozwolił mi uświadomić sobie, że Maeve była nie tylko miłością mego życia, lecz także jego podporą. Wieczorami takimi jak ten, kiedy było naprawdę źle, jeśli chciałem mówić, słuchała mnie godzinami, a jeśli wolałem milczeć, rozumiała. Nie żyła prawie od roku. Przez cały ten czas szukałem jakiegoś sposobu na pogodzenie się z jej śmiercią... i nie znalazłem żad- nego. Mogłem tylko tęsknić, z każdym dniem mocniej. Byłem kiedyś na pogrzebie ofiary morderstwa. Jej matka cy- towała wiersz Edny St. Vincent Millay. Prześladował mnie ostat- nio jak piosenka, której nie możesz przestać nucić. Odchodzą w ciszy, piękni, delikatni, łagodni... Wiem. Ale się nie zgadzam. Ani nie poddaję. Nie mam pojęcia, jak długo uda mi się bez ciebie żyć, pomy- ślałem. Poczułem, jak głowa opada mi na kuchenny bar. Złożyłem dłonie, żeby ją podeprzeć. I nagle się poderwałem. Lewą ręką trafiłem w coś lepkiego. Powąchałem to, polizałem. Dżem z winogron. Najlepszy firmy Welch's. Miałem go nie tylko na dłoni, ale także na rękawie ma- rynarki. ‒ Nie tylko życie bez ciebie jest niemożliwe ‒ powiedziałem Maeve. Wstałem, prostując obolałe nogi. Zacząłem szukać pa- pierowego ręcznika. ‒ Jak mam się zaopiekować dzieciakami, skoro jedynie ty to potrafiłaś?
Rozdział 2 Jeśli chodzi o domowe obowiązki, byłem beznadziejny, bez dwóch zdań. Nawet papierowego ręcznika nie umiałem znaleźć. Zmyłem dżem wodą najlepiej, jak potrafiłem, a potem odwiesiłem marynarkę do szafy pełnej rzeczy przeznaczonych do prania na sucho. Szczęście zaczęło mi dopisywać przy przeszukaniu lo- dówki. Znalazłem w niej owinięty folią talerz pieczonego ziti, a w szufladzie na napoje, pod w połowie pełną zgrzewką soków Capri Sun, puszkę piwa Coors Light. Włączyłem mikrofalówkę i już miałem ją otworzyć, gdy z ciemnego wnętrza mieszkania dobiegł mnie jeżący włosy na głowie dźwięk, coś pomiędzy jękiem i wy- ciem, po czym rozległo się długie, potworne bębnienie. Dźwięk się powtórzył, lekko tylko zmieniając ton. Powoli odłożyłem nietknięte piwo. Nawiedziła mnie jedna z tych krótkich jak błyskawica chwil, o których do tej pory tylko czytałem. Nie miałem pojęcia, skąd ten hałas, ale głęboko ukryty 28
instynkt mówił mi, że oznacza niebezpieczeństwo, przed którym każdy normalny człowiek uciekłby najszybciej, jak potrafi. Wbrew ostrzegającemu mnie rozsądkowi powlokłem się ko- rytarzem. Wyszedłem zza rogu. Pod drzwiami łazienki dostrze- głem wąski snop światła. Podszedłem do nich cichutko, obróciłem gałkę i zamarłem oniemiały z nagłego przerażenia. Instynkt mnie nie mylił. Powinienem uciec, póki miałem szansę. Nie jedno, nie dwójka, lecz trójka moich dzieci rzygała do wanny. Zupełnie jakby oglądać Egzorcystę, widząc potrójnie. Cofnąłem się instynktownie, bo Ricky, Bridget i Chrissy zaczęli od nowa, prowokując się nawzajem do wymiotów, jakby zamiast śpiewać, puszczali pawia wokół ogniska. Wezuwiusz, Krakatau i Góra Świętej Heleny wybuchały w melodyjnej kolejności. Popełniłem błąd, nie zdążyłem opanować odruchu, no i ode- tchnąłem przez nos. Żołądek ścisnął mi się niebezpiecznie. Po- dziękowałem mej szczęśliwej gwieździe za to, że nie jadłem podczas oblężenia w Harlemie i że nie zdążyłem spróbować ziti, bo w przeciwnym razie do trzech dołączyłbym swą własną, czwartą erupcję. Nasza irlandzka niania Mary Catherine pilnowała dzieciaków. Złote kręcone włosy wymykały się jej spod czerwonej chusty. Uwijała się, energicznie zmywając mopem to, czym brudziły. Bardzo mądrze założyła sięgające łokci rękawice z grubej Sumy, a usta wraz z nosem zasłoniła drugą chustą, jednak po jej oczach, 29