JAMES PATTERSON
ZABAWA W CHOWANEGO
Przekład: Marek Rudnik
Carole Anne, Isabelle Anne i Mary Ellen:
matkom dzieła
PROLOG
ZABAWA W CHOWANEGO
I
Leżałam bez ruchu, wciśnięta pod podłogę werandy, przez którą
wchodziło się do naszego domu w pobliżu West Point. Tuliłam twarz
do zimnej, przemarzniętej ziemi, zaścielonej suchymi liśćmi. Byłam
pewna, że wkrótce zginę. Razem z córeczką. W głowie kołatały się
słowa piosenki Crosby’ego, Stillsa i Nasha - „Nasz dom jest
wspaniałym miejscem”.
- Nie płacz... proszę, tylko nie płacz - szepnęłam do ucha małej.
Nie było wyjścia... żadnej drogi ucieczki. Do tego z dzieckiem
na ręku. Nie byłam głupia. Przeanalizowałam już wszystkie
możliwości. Wiedziałam, że nie mam najmniejszych szans.
Phillip zabije nas, kiedy tylko tu dotrze. Nie mogłam do tego
dopuścić. Ale nie miałam pojęcia w jaki sposób go powstrzymać.
Delikatnie przysłaniałam dłonią usta Jennie.
- Nie wolno ci odezwać się ani słowem, kochanie. Kocham cię.
Nie wolno ci wydać żadnego dźwięku.
Słyszałam, jak Phillip szaleje w domu, nad nami. W naszym
domu. Biegał z piętra na piętro, przetrząsał wszystkie pokoje,
przewracał meble. Był wściekły, zdesperowany. I szalony. Bardziej
niż kiedykolwiek dotąd. Tym razem za sprawą kokainy, ale
wiedziałam, że to był tylko katalizator. Nie radził sobie z własnym
życiem.
- Wychodź, wychodź, gdziekolwiek jesteś, Maggie...
Wychodźcie, Maggie... Jennie... To twój tatuś. Tatuś i tak cię
znajdzie! - krzyczał, aż ochrypł. - Wychodź, Maggie... Koniec
zabawy! Maggie, rozkazuję ci wyjść, gdziekolwiek, do diabła, się
chowasz... Ty nieposłuszna dziwko...
Leżałam drżąc pod starą werandą. Zęby znów zaczęły mi
szczękać. To nie mogło dziać się naprawdę. Wydarzenia, w których
uczestniczyłam, były wprost niewyobrażalne. Delikatnie tuliłam do
siebie córeczkę, która ze strachu zmoczyła się.
- Nie wolno ci płakać. Nie płacz. Jesteś taką grzeczną
dziewczynką. Tak bardzo cię kocham...
Jennie, patrząc mi poważnie prosto w oczy, ze zrozumieniem
pokiwała głową. Chciałam, żeby wszystko okazało się tylko nocnym
koszmarem. By życie wróciło do normalności. Ale to nie był zły sen.
Tak jak zawał serca mojej matki, kiedy ja - trzynastolatka - zostałam z
nią sama w domu. Tylko teraz sytuacja wyglądała dużo gorzej.
Słyszałam męża - mojego męża - biegającego w tę i z powrotem
po schodach. Wciąż wrzeszczał... Nie przestawał ani na chwilę od
ponad godziny. I walił pięściami w ściany. Kapitan Phillip Bradford.
Wykładowca matematyki w Akademii. Oficer i dżentelmen. Takie
przynajmniej panowało powszechnie przekonanie. Ludzie chcieli w to
wierzyć, podobnie jak ja.
Godzina zamieniła się w dwie.
Aż wreszcie upłynęły trzy godziny w absolutnych ciemnościach,
na zimnie i w ciasnocie. W istnym piekle.
Na szczęście Jennie zasnęła. Przyciskałam ją do piersi, starając
się, by traciła jak najmniej ciepła. Sama pragnęłam zasnąć, poddać się,
ale wiedziałam, że mi nie wolno. Dopiero świtało. Jedna z
szaleńczych godzin Phillipa. Trzecia, może czwarta rano.
Nagle rozległ się trzask frontowych drzwi, przypominający
grzmot. Głośne kroki zadudniły tuż nad moją głową.
Jennie obudziła się.
- Ciii - szepnęłam.
- Maggie! Wiem, że tu jesteś. Wiem! Nie jestem głupi. Nie masz
gdzie uciec.
- Tato... Tato! - zawołała Jennie, jak robiła to wielokrotnie z
dającego jej poczucie bezpieczeństwa łóżeczka.
Pod werandę wdarła się błyskawica. Ostre, przerażające światło
oślepiło mnie. Jakby w przywykłe do ciemności oczy wbiło się tysiąc
ostrych odłamków.
- Mam cię! Tu jesteś! Maggie i Jennie. Tutaj są moje
dziewczynki - zawołał Phillip triumfalnie.
Jego głos był tak ochrypły, że w innych okolicznościach nie
rozpoznałabym go. Byłam nawet w stanie uwierzyć, że ten mężczyzna
wcale nie jest moim mężem. Jakże mógłby nim być?
Z lufy trzymanej przez niego broni błysnęło i rozległy się dwa
ogłuszające wybuchy. Wypalił prosto w nas. Zamierzał zabić mnie
albo Jennie. Może nas obie.
Ale miałam niespodziankę dla Phillipa.
Teraz moja kolej!
Nacisnęłam spust.
II
Czasami wydaje mi się, że zostałam napiętnowana przerażającą
szkarłatną literą. Wielkim M, jak morderczyni. Wiem, że to uczucie
nigdy już mnie nie opuści. Jakież to niesprawiedliwe. Straszne. I
nieludzkie. Wspomnienia są niepełne i chaotyczne, ale jednocześnie
tak wyraźne i przerażające, że zdają się rozrywać mój umysł. Nigdy
już mnie nie opuszczą.
Opowiem wam wszystko, nie oszczędzając nikogo, szczególnie
siebie. Wiem, że pragniecie poznać prawdę. Wiem, że to wielka
sensacja. Odczułam już, co znaczy być takim żywym „newsem”. A
wy? Czy możecie sobie wyobrazić, jak to jest?
Miejscowi dziennikarze z Newburgh, Comwall i Middletown tę
pierwszą strzelaninę uznali za najstraszniejszą „tragedię rodzinną” w
historii West Point. Ja zaś miałam wrażenie, że cała historia
przydarzyła się zupełnie komuś innemu. Nie mnie i Jennie, ani nawet
nie Phillipowi, choć tak bardzo zasłużył na los, jaki go spotkał.
Jednak po dwunastu latach, gdy czas pomógł mi wyrzucić
wszystko z pamięci, druga śmierć sprawiła, że przeszłość znowu
stanęła mi przed oczami z przerażającą wyrazistością.
Obsesyjnie staram się znaleźć odpowiedź na pytanie, które bez
przerwy krąży mi po głowie: czy rzeczywiście jestem morderczynią?
Czy zabiłam nie jednego, ale dwóch mężów?
Sama już nie wiem. Naprawdę nie wiem! Jestem zupełnie
zdezorientowana. Robi się tu strasznie zimno...
Czasami myślę, że prawie tak zimno, jak w tamto Boże
Narodzenie, kiedy zginął Phillip. A mnie pozostaje tylko siedzieć w
tej więziennej celi, cierpieć i czekać na rozpoczęcie procesu.
Postanowiłam więc wszystko spisać - dla siebie, ale
jednocześnie i dla was. Opowiem wam, co przeżyłam.
Kiedy to przeczytacie, dokonacie własnej oceny. Właśnie w ten
sposób działa nasz system prawny, prawda? Będziecie moimi
sędziami.
Aha, i wierzę wam. Jestem ufną osobą. Zapewne właśnie dlatego
się tu znalazłam, wplątana w tak straszne kłopoty.
KSIĘGA PIERWSZA
PRZEKLEŃSTWO LOSU
ROZDZIAŁ 1
Wczesna zima roku 1984
Znów śnieg. Kolejne Boże Narodzenie. Niemal rok upłynął od
śmierci Phillipa - lub, jak określają to niektórzy, od jego zabójstwa.
Siedziałam w żółtej taksówce, jadącej zasypanymi topniejącym
śniegiem ulicami Nowego Jorku. Próbowałam zachować spokój, ale
nie szło mi najlepiej. Obiecywałam sobie, że nie będą się bać, ale
bałam się, i to bardzo.
Na zewnątrz, za mokrymi szybami samochodu, nawet Święci
Mikołajowie Armii Zbawienia wyglądali żałośnie. W taką pogodę psa
nie dało się wygonić z domu, a ci, którzy musieli wyjść na ulicę,
przemykali chyłkiem z rękami wbitymi głęboko w kieszenie.
Policjanci kierujący ruchem wyglądali jak zapomniane śnieżne
bałwany. Nawet gołębie znikły gdzieś z parapetów i dachów.
Popatrzyłam na moje odbicie w szybie. Długie blond włosy,
którymi zawsze się szczyciłam, piegi nie dające się ukryć nawet pod
grubym makijażem, trochę nieproporcjonalny nos i piwne oczy, które
odzyskały już przynajmniej część swego zwykłego blasku. Do tego
małe usta o dość grubych wargach... według Phillipa, gdy żartował
jeszcze w szczęśliwych czasach, jakby stworzone do francuskiej
miłości.
Myśl o nim sprawiła, że wstrząsnął mną dreszcz. Sam pomysł
uprawiania seksu wywoływał u mnie przerażenie.
Upłynął rok od tej okropnej strzelaniny w West Point. Powrót do
normalności, zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym,
był powolny. I wiedziałam, że dużo mi jeszcze brakuje. Noga wciąż
bolała, a umysł nie funkcjonował tak sprawnie jak przedtem. Nadal
lękiem reagowałam na byle hałas. Na każdej ciemnej ulicy widziałam
nieistniejące zagrożenie.
Kiedyś potrafiłam świetnie panować nad swymi uczuciami, ale
utraciłam tę zdolność. Płakałam zupełnie bez powodu, wściekałam się
na sąsiadów, którzy próbowali być mili, byłam bezsensownie
podejrzliwa w stosunku do przyjaciół i bałam się obcych. Czasami
wprost sama siebie nienawidziłam!
Oczywiście przeprowadzono dochodzenie, ale nie doszło do
procesu sądowego. Gdyby Jennie nie została poszkodowana, gdybym
to tylko ja była zbroczona krwią z rannej nogi, być może już wtedy
trafiłabym do więzienia. Ale fakt, iż trzyletnie dziecko także odniosło
obrażenia, uwiarygodnił moje zeznania, z których wynikało, że
działałam w samoobronie.
Żaden prokurator nie był zainteresowany wniesieniem
oskarżenia, a Akademii Wojskowej wyraźnie zależało na wyciszeniu
całej sprawy. Było przecież oczywiste, że oficerowie nie atakują
swoich żon i dzieci. W West Point one w ogóle nie istniały. Byłyśmy
niczym scenografia dla karier naszych mężów.
Wsiadłam więc w samolot i przyleciałam do Nowego Jorku,
gdzie wynajęłam mieszkanie z dwoma sypialniami. Znajdowało się na
trzecim piętrze dość ponurego gmachu na Zachodniej
Siedemdziesiątej Piątej Ulicy. Zapisałam Jennie do przedszkola.
Nasze życie zaczęło toczyć się w nieco wolniejszym tempie.
Ale nie udało mi się znaleźć tego, czego pragnęłam najbardziej:
kresu bólu i początku nowego istnienia. Miałam dwadzieścia pięć lat.
I nosiłam piętno w kształcie litery M - piętno mordercy. Odebrałam
komuś życie, nawet jeśli rzeczywiście zrobiłam to w samoobronie.
Do odważnych świat należy, tłumaczyłam sobie. Tego dnia
naprawdę zdobyłam się na odwagę. Goniłam za marzeniem, które
prześladowało mnie przez ostatnich kilkanaście lat. Może właśnie
dzisiaj rozpocznę nowe życie. Ale czy dobrze robiłam? Czy byłam
należycie przygotowana? A może popełniam straszne głupstwo?
Kurczowo ściskałam teczkę pełną piosenek, które napisałam w
ciągu minionego roku. Piosenki - muzyka i słowa - były moim
sposobem pozbywania się bólu i wyrażania nadziei na lepsze jutro.
Tak naprawdę układałam je od dziesiątego czy jedenastego roku życia
- zazwyczaj tylko w głowie, ale czasami także przelewałam na papier.
Podobały się wszystkim i były chyba jedyną rzeczą, która mi
naprawdę nieźle wychodziła.
Ale czy wystarczająco dobrze? Ostatnio słuchały ich jedynie
Jennie oraz wiewiórka imieniem Smooch i choć łaknęłam wszelkiego
uznania, zdawałam sobie przecież sprawę, że ich opinia nie jest
miarodajna.
Wkrótce jednak moją twórczość oceni profesjonalista. Jechałam
zaprezentować swe dzieła Barry’emu Kahnowi - temu Barry’emu
Kahnowi - piosenkarzowi i kompozytorowi, którego dziesięć lat temu
słuchała cała Ameryka. Teraz był jednym z największych
producentów płytowych na świecie.
Barry Kahn chciał poznać moje piosenki.
Tak przynajmniej twierdził.
ROZDZIAŁ 2
Stałam jak sparaliżowana. A dalej szło jeszcze gorzej.
- Spóźniłaś się - stwierdził sucho. To były jego pierwsze słowa. -
Pracuję według ścisłego rozkładu dnia.
- To przez ten śnieg - wyjaśniłam. - Całą wieczność trwało
znalezienie taksówki, a kiedy już mi się udało, nie można było jechać
szybciej. Zaczynałam się denerwować i poganiać kierowcę, a ten
wciąż zwalniał i...
Jezu, pomyślałam. Przecież wygaduję okropne brednie. Muszę
się zebrać do kupy. Natychmiast!
Patrzył na mnie zimnym wzrokiem. Sprawiał wrażenie
prawdziwego drania.
- Powinnaś wyjść wcześniej z domu. Mam nabity plan dnia.
Planuję wszystko z wyprzedzeniem. Ty też mogłabyś tak robić.
Napijesz się kawy?
Ta nagła uprzejmość zupełnie mnie zaskoczyła.
- Tak, poproszę.
Zadzwonił na sekretarkę.
- Z cukrem i śmietanką? - zapytał, a ja odruchowo przytaknęłam.
Pojawiła się sekretarka. - Kawa dla panny Bradford, Lynn.
Ciasteczka? - Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Dla mnie też tylko kawa
- polecił swoim charakterystycznym głosem.
Odesłał Lynn gestem dłoni, po czym zasiadł za biurkiem i
zamknął oczy. Zastanawiałam się, kim, u licha, jest ten facet?
Jak na mój gust był tuż po czterdziestce, miał ciemne włosy,
wyraźnie przerzedzone z przodu, długi nos, wąskie usta i kilkudniowy
zarost. Pospolita twarz (fani uważający go za „seksownego” zwracali
chyba raczej uwagę na walory jego duszy, a nie na wygląd
zewnętrzny), na której odbijały się trudne przeżycia, a jednocześnie
wewnętrzny spokój.
Podczas naszego pierwszego spotkania był ubrany jak przeciętny
mężczyzna, w flanelowe spodnie i niebieską koszulę. Barry Kahn
sprawiał wrażenie osoby spokojnej i, mimo demonstrowanej
oschłości, raczej niegroźnej.
Patrząc na niego pomyślałam, że zapewne jest kawalerem i
mieszka samotnie. Nie interesowało mnie to właściwie, ale takie
nasunęły mi się refleksje. Mam oko do szczegółów. W kontaktach z
ludźmi zawsze zwracam na nie uwagę.
Lynn wróciła z kawą w porcelanowych filiżankach. Odebrałam
swoją, przy okazji polewając sobie dłoń. Zapewne nie wyglądałam na
pewną siebie. Właściwie musiałam sprawiać wrażenie idiotki. Tak
przynajmniej się wtedy czułam. A byłam po prostu przerażona!
Jakbym nagle znalazła się nocą w ogromnym lesie.
Barry wstał, by zaoferować pomoc, ale beztrosko machnęłam
ręką.
- Wszystko w porządku - zapewniłam. - Nic się nie stało.
Spokojnie. I proszę nie zwracać uwagi na szkarłatne M.
Kahn ponownie usiadł.
- Niezła z ciebie literatka - skwitował.
To miał być zapewne komplement.
W szpitalu, w którym przechodziłam rehabilitację i
komponowałam piosenkę za piosenką, postanowiłam napisać do niego
list, w którym wyrażałam podziw dla jego twórczości i nadzieję, że
pewnego dnia zechce zapoznać się z moimi wypocinami. Po wysłaniu
tego pierwszego, zabrałam się za pisanie kolejnych i w kwietniu
wysyłałam je już regularnie co tydzień. Listy pochodzące z głębi
serca, do człowieka, którego w ogóle nie znałam. O rety!
Wiem, że to dziwne, ale tak właśnie postąpiłam. Teraz nie dało
się już tego odwołać.
Nie odpisał na żaden z listów, więc nie wiedziałam nawet, czy
którykolwiek z nich przeczytał. Jedno tylko było oczywiste - nigdy
nie zostały odesłane. Nie powstrzymywało mnie to od pisywania
coraz to nowych. Właściwie to chyba te listy utrzymywały mnie przy
życiu. Dzięki temu mogłam do kogoś mówić, mimo że ten ktoś nie
odpowiadał ani słowem.
W pewnym sensie to pisanie pomogło mi w rehabilitacji.
Stopniowo stawałam się coraz silniejsza i zaczęłam wierzyć, iż
pewnego dnia znów poczuję się dobrze. Na szczęście Jennie
pozbierała się znacznie szybciej ode mnie, choć i w jej psychice chyba
już do końca życia pozostanie jakaś skaza.
Moja siostra przyjeżdżała z dalekich przedmieść Nowego Jorku i
opiekowała się nią. Pozwalano małej bez ograniczeń odwiedzać mnie
w szpitalu. Była zafascynowana moim wózkiem i elektrycznym
łóżkiem. Wzruszało mnie, ilekroć tuląc się prosiła:
- Zaśpiewaj piosenkę, mamusiu. Tylko jakąś nową.
Często jej śpiewałam. Śpiewałam nam obu. Każdego dnia
pisałam nową piosenkę.
Nagle zdarzyła się zadziwiająca rzecz. Cud. Do szpitala w West
Point przyszedł zaadresowany do mnie list.
Droga Maggie
W porządku, wygrałaś. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Ci
odpisuję. Wszystkiemu chyba winne moje miękkie serce, co wcale mi
się nie podoba. Lepiej, byś zachowała to wyłącznie do swojej
wiadomości.
Mówiąc szczerze, Twój list poruszył mnie. Dostaję mnóstwo
korespondencji; większość sekretarka od razu wyrzuca do kosza. A
listy, które mi przekazują, zazwyczaj wyrzucam sam.
Ale Ty... Ty jesteś inna. Uświadamiasz mi, że są jeszcze gdzieś
prawdziwi ludzie, a nie tylko pochlebcy, próbujący za wszelką cenę
wedrzeć się do mojego studia. Czuję, że poznałem Cię już trochę. To
bardzo pomaga mi zrozumieć, o czym do mnie piszesz.
Słowa piosenek, które mi przesłałaś, zrobiły na mnie duże
wrażenie. To bez wątpienia amatorszczyzna - musisz dopiero nauczyć
się pisać teksty - ale ma w sobie siłę, bo zawiera czytelny dla
słuchacza przekaz. Nie oznacza to oczywiście, iż (a) nauka przyniesie
jakikolwiek rezultat, (b) będziesz w stanie żyć z pisania. Ale w
porządku, poświęcę Ci pół godziny, o które tak prosiłaś, by „raz na
zawsze stwierdzić, czy masz talent do pisania czy nie.”
Kiedy wyjdziesz ze szpitala, skontaktuj się z Lynn Needham -
moją sekretarką - żeby umówić spotkanie. Na razie nie pisz, proszę,
kolejnych listów. I tak zajęłaś mi wystarczająco dużo czasu. Zamiast
pisać do mnie, napisz kilka naprawdę dobrych kawałków!
ROZDZIAŁ 3
Podpisał się „Barry”. I oto teraz znalazłam się przed nim, czując
się zupełnie nie na miejscu, jakbym była jednym z tych
„pochlebców”, którzy za wszelką cenę chcieli „wedrzeć się” do jego
studia. Nie starałam się wywrzeć na nim wrażenia swoim ubiorem. To
nie było w moim stylu. Miałam na sobie białą bluzkę bez kołnierzyka,
różową kamizelkę, długą czarną spódnicę i buty na płaskim obcasie.
Byłam tu. A o to mi przecież chodziło.
Tak się starałam, aby wyzbyć się całego swego pesymizmu, nie
mieć żadnych negatywnych myśli... ale jednocześnie czułam, że takie
wspaniałe rzeczy nigdy nie zdarzają się ludziom tak zwyczajnym jak
ja. To po prostu niemożliwe.
- Śpiewasz swoje piosenki, czy tylko je piszesz? - zapytał.
- Także śpiewam, a przynajmniej mam nadzieję, że można to
nazwać śpiewaniem. - Przestań się tłumaczyć, Maggie, myślałam
jednocześnie. Nie musisz przecież za nic przepraszać.
- Występowałaś kiedyś profesjonalnie?
- Śpiewałam w klubowych chórkach w okolicach West Point.
Ale przestałam, bo nie podobało się to mojemu mężowi.
- Wiele rzeczy mu się nie podobało, prawda?
- Uważał, że się „szlajam”. Nie mógł znieść, że inni mężczyźni
na mnie patrzą. - Więc go zastrzeliłam, dodałam w duchu.
- Ale teraz chcesz spróbować? Śpiewać przed publicznością?
Czujesz się na siłach?
Serce zabiło mi mocniej na myśl o czymś takim.
- Tak, czuję się na siłach.
- Cieszę się. - Gestem ręki wskazał przepiękny, lśniący czarny
fortepian Steinway’a, stojący w rogu gabinetu. - Zaczniemy od
sprawdzianu bez świadków. Masz coś ze sobą?
Sięgnęłam po teczkę.
- Całe mnóstwo. Chce pan posłuchać ballad? Bluesów?
Skrzywił się.
- Nie, Maggie. Zaśpiewaj tylko jedną piosenkę. To
przesłuchanie, nie koncert.
Jedną piosenkę?, pomyślałam. Zrobiło mi się ciemno przed
oczami. Nie miałam pojęcia, który utwór wybrać. Jedną piosenkę?
Wzięłam ze sobą co najmniej trzydzieści, a teraz stałam
zdezorientowana, zrozpaczona i zawstydzona, jakbym była całkiem
naga.
Weź się w garść. To przecież zwykły człowiek. Śpiewałaś te
piosenki po tysiąckroć, powtarzałam sobie.
- Słucham, Maggie - powiedział, zerkając na zegarek.
Odetchnęłam głęboko i usiadłam do fortepianu. Jestem dość
wysoka i mam tego świadomość, wolę więc siedzieć. Z tego miejsca
widziałam przez okno tłum na Broadwayu.
Znów to przerażenie, jakbym znalazła się w ciemnym lesie.
W porządku, powiedziałam sobie. Jestem tu, gdzie jestem i
występuję przed Barrym Kahnem. Zrobię wszystko, żeby opadła mu
szczęka. Potrafię tego dokonać.
- Utwór nosi tytuł „Kobieta z księżyca”. Opowiada o... kobiecie
nocami sprzątającej biura w niewielkim miasteczku i podczas pracy
zawsze spoglądającej na księżyc. Marzy, by kiedyś stanąć na jego
powierzchni.
Zerknęłam na jednoosobowe audytorium. Jezu, byłam w jego
biurze. Ta kobieta przy jego fortepianie to ja. Odchylił się w fotelu,
stopy wsparł na dolnej szufladzie biurka, splótł palce i przymknął
oczy. Nie odezwał się ani słowem.
Melodia „Kobiety z księżyca” przypominała napisane przez
Barry’ego „Światło naszych czasów”. Zaczęłam grać i śpiewać
miękkim, drżącym głosem, który nagle wydał mi się ponury i taki
zwyczajny. Gdy ciągnęłam, miałam wrażenie, że cały mój wysiłek
idzie na marne.
Skończyłam. Milczenie. Kiedy ośmieliłam się na niego spojrzeć,
siedział w zupełnym bezruchu.
- Dziękuję - przemówił wreszcie.
Czekałam. Nic więcej jednak nie zamierzał powiedzieć.
Schowałam nuty z powrotem do teczki.
- Żadnej krytyki? - zapytałam obawiając się odpowiedzi,
chciałam jednak usłyszeć coś więcej niż tylko zwykłe „dziękuję”.
Wzruszył ramionami.
- Jak mogę krytykować własne dziecko? To przecież moja
muzyka, nie twoja. Mój głos, tylko odtwarzany przez ciebie. Nie
jestem zainteresowany.
Czułam płonące purpurą policzki. Byłam okropnie upokorzona,
a jednocześnie wściekła.
- Miałam nadzieję, że będzie pan zadowolony. Napisałam ją na
pańską cześć.
Chciałam jak najprędzej uciec, ale zmusiłam się do pozostania
na miejscu.
- Rozumiem. To dla mnie zaszczyt. Ale wydawało mi się, że
przyjechałaś, aby zaśpiewać własne piosenki. Jeśli chciałbym usłyszeć
echo, poszedłbym do tunelu metra i sam zaśpiewał. Wszystkie twoje
utwory przypominają moje?
Nie, do cholery. Nie są podobne do niczyich piosenek!
- Chodzi o to, czy mam coś bardziej oryginalnego?
- Właśnie o oryginalność mi chodzi. Jest niezbędnym
elementem.
Zaczęłam gorączkowo przerzucać kartki. Moje palce drżały i nie
miałam w nich czucia. W głowie maszerowała mi cała orkiestra
wojskowa.
- Posłucha pan jeszcze jednej?
Wstał. Pokręcił głową, wyraźnie zdegustowany.
- Naprawdę, Maggie, nie wydaje mi się...
- Mam jedną. Wiele. Nie pańskich, tylko swoich własnych. -
Obiecywałam sobie przecież, że nie będę się tłumaczyć.
Westchnął ciężko i z rezygnacją machnął ręką.
- Skoro już tu jesteś... jeszcze jedną. Tylko jedną, Maggie.
Wyjęłam „Chabrowy błękit”. Piosenka przypominała nieco stary
przebój Carole King. Może nie była wystarczająco oryginalna.
Kolejny plagiat? Szum w moim mózgu wciąż przybierał na sile, aż
zamienił się w huk, jakby pod czaszką przejeżdżał pociąg. Z trudem
powstrzymywałam się przed ucieczką.
Schowałam tę piosenkę i wybrałam inną - „Niełaskę”. Tak, to
zdecydowanie lepszy wybór. Napisałam ją niedawno, już po
przyjeździe do Nowego Jorku.
Jedna piosenka.
Czułam na sobie wzrok Barry’ego Kahna i wyczuwałam jego
narastające zniecierpliwienie. Wydało mi się, że w pokoju zrobiło się
gorąco. Nie patrzyłam już na niego. Nie odrywałam oczu od nut
„Niełaski”.
Utwór opowiadał o moim małżeństwie z Phillipem i był bardzo
osobisty. Początkowy zachwyt, miłość, którą myślałam, że czuję,
później narastający terror, utrata względów męża i coraz trudniejsze
życie u jego boku.
Jedna piosenka.
Odwróciłam się do instrumentu, odetchnęłam głęboko i
zaczęłam grać. Początkowo śpiewałam bardzo delikatnie, ze
stopniowo narastającym zaangażowaniem, na nowo przeżywając
dawne zdarzenia. Phillip, ja, Jennie, nasz dom...
Gdy śpiewałam, zauważyłam, że w pokoju coś się zmieniło.
Zapanowała w nim atmosfera zrozumienia, której oczekiwałam pisząc
te listy. Poczułam związek między mną i tym mężczyzną siedzącym w
milczeniu przy biurku.
Skończyłam i czekałam chyba całą wieczność, aż coś powie.
Wreszcie odwrócił się w moją stronę. Wciąż miał zamknięte oczy.
Wyglądał tak, jakby cierpiał z powodu bólu głowy. Potem spojrzał na
mnie.
- Nie powinnaś rymować „mnie” z „dnie” - powiedział. - To nie
najszczęśliwsze zestawienie. Od biedy pasuje do tego, co robiłaś do
tej pory, ale jest niedopuszczalne w poważniejszej, zawodowej
działalności.
Nagle zaczęłam płakać. Nie potrafiłam się powstrzymać, choć
łzy były ostatnią rzeczą na świecie, której teraz chciałam. Ogarnęła
mnie wściekłość na samą siebie.
- Hej - zawołał, ale ja już wcisnęłam kartkę do teczki i biegłam
w stronę drzwi. - Hej - powtórzył. - Przestań płakać. Zaczekaj chwilę.
Odwróciłam się do niego.
- Przepraszam, że zajęłam tyle pańskiego cennego czasu. Ale
jeśli zwraca pan uwagę na byle rym, podczas gdy ja otwieram swoje
wnętrze, nie widzę szans, byśmy mogli współpracować. I proszę się
nie obawiać. Nie będę już pana więcej niepokoić.
Dopadłam drzwi, minęłam zaskoczoną Lynn Needham i
wskoczyłam do windy. Pieprzyć go. Pieprzyć Barry’ego Kahna.
Byłam wystarczająco zahartowana, aby dać sobie radę z tym, co
czułam. Zresztą - musiałam, miałam przecież pod opieką małe
dziecko. To właśnie dlatego ze szpitala pisałam jeszcze do kilku
innych studiów muzycznych oprócz tego, należącego de Kahna. Jutro
spróbuję dostać się do jednego z nich. A potem... do kolejnych. Do
wszystkich jakie istnieją, jeśli tylko okaże się to konieczne.
Komuś chyba wreszcie spodobają się moje teksty i muzyka.
Były zbyt dobre, zbyt szczere, by po ich wysłuchaniu nic nie poczuć.
Twoja strata, Barry Kahnie, panie Snobie. Poświęć swój cenny
czas ważniejszym sprawom!
Mam nadzieję, że jeszcze o mnie usłyszysz!
ROZDZIAŁ 4
Czy kiedykolwiek korciło was, by powiedzieć, a nawet
wykrzyczeć: „Nie jestem taka głupia. Jestem w porządku. I mam
talent.”
Wykrzyczałam te słowa na Times Square. Tak po prostu. Nikł
nie zwrócił na to uwagi. Potraktowano mnie jako jeszcze jedną z
wielu kręcących się wszędzie wariatek.
Snułam się bez celu przez kilka godzin, nie zwracając uwagi na
padający śnieg, i wreszcie poszłam do przedszkola Jennie na
Zachodniej Siedemdziesiątej Trzeciej Ulicy, żeby ją stamtąd odebrać.
Czułam się jak śmieć i tylko miałam nadzieję, że tak nie wyglądam.
Cholera, co za dzień.
- Uczcijmy tę okazję - powiedziałam. - Jutro początek ferii
świątecznych. Uściśnij swoją ukochaną mamę i pójdziemy do jakiejś
wspaniałej restauracji. Tylko my dwie. Gdzie chcesz zjeść? W
„Lutéce”? A może w „Rumpelmayer’s”?
Jennie zadumała się, poważnie marszcząc czoło i skrobiąc się po
brodzie, jak robiła zawsze, kiedy musiała podjąć ważną decyzję.
- A może do McDonald’sa? Później mogłybyśmy pójść do kina.
- Dla ciebie wszystko! - roześmiałam się i ujęłam ją za rączkę. -
Mój słodki króliczku, ty jesteś dla mnie najważniejsza. I lubisz moje
piosenki.
- Kocham je, mamusiu.
Zaczęłyśmy szczebiotać, jak zawsze. Byłyśmy najlepszymi
przyjaciółkami, kumoszkami, papużkami nierozłączkami, duchowymi
siostrami... Nigdy żadna z nas nie będzie sama, bo przecież miałyśmy
siebie.
- Jak upłynął ci dzień, kochanie? Musisz być twarda tu, w
Nowym Jorku. Na szczęście wiem, że obie damy sobie radę.
- W przedszkolu było fajnie. Mam nową przyjaciółkę - Julie
Goodyear. Jest naprawdę zabawna. A pani Crolius powiedziała, że
mądra ze mnie dziewczynka.
- Bo jesteś mądra. A poza tym ładna i bardzo miła. Chociaż
jednocześnie okropnie mała.
- I tak kiedyś cię przerosnę. Zobaczysz.
- Na pewno. Będziesz miała ze dwa metry wzrostu.
Tak sobie beztrosko plotkowałyśmy. Kumoszki, najlepsze
przyjaciółki. Właściwie sobie całkiem dobrze sobie radziłyśmy.
Powoli przyzwyczaiłyśmy się już do Nowego Jorku. No i na ile to się
dało, zapominałyśmy o Phillipie. Do diabła z Barrym Kahnem - twoja
strata, panie Snobie!
Było już zupełnie ciemno, gdy wróciłyśmy do domu. Cała moja
złość zniknęła i teraz patrzyłam na pospolity fronton naszego budynku
z obawą i niedowierzaniem. Cholera, chyba będziemy musiały
pomieszkać tu jeszcze przez pewien czas. Na przykład do końca życia,
pomyślałam.
Otworzyłam frontowe drzwi, które jak zwykle zaskrzypiały.
Normalna rzecz w tym mieście. Cholera! W korytarzu i na półpiętrze
nie paliło się światło. Jedynie przez okno na klatce schodowej sączył
się słaby blask ulicznej lampy.
- Strasznie tu - szepnęła Jennie.
- Nie - uspokoiłam ją pewnym głosem. - W Wielkim Jabłku to
nic nowego.
Ujęłam ją za rękę i zaczęłyśmy wspinać się po schodach.
Nagle zatrzymałam się. Napięłam odruchowo wszystkie mięśnie
i przycisnęłam dziecko do siebie, chcąc je obronić. Ktoś siedział bez
ruchu w cieniu na piętrze. Ktoś wysoki i dobrze zbudowany.
Niedobrze. Rzeczywiście było tu strasznie. Ostrożnie zrobiłam
krok w stronę milczącej postaci.
- Halo. Kto to? Kto tam jest? - zawołałam, przypominając sobie
wszystkie przerażające historie na temat Nowego Jorku. Przed oczami
stanęło mi również tamto wydarzenie z West Point.
Siedząca postać miała chyba jakieś nakrycie głowy. Dziwnego
kształtu kapelusz? Coś cholernie nietypowego. Phillip, przebiegło mi
przez myśl. Wiedziałam, że to niemożliwe, ale skojarzenie było
szybsze od świadomości.
Phillip uwielbiał wyskakiwać nagle zza krzaków lub z szafy,
wiedząc jak bardzo się przestraszę i traktując to jako świetny dowcip.
Kiedyś, w czasie Halloween, włożył indiański pióropusz i skoczył na
mnie z tomahawkiem. Nigdy w życiu nie przelękłam się tak, jak
wtedy. W końcu to jednak ja skoczyłam do niego z bronią w ręku i
strzelałam... strzelałam...
Ale Phillip nie żył, a przecież nawet w Nowym Jorku nie ma
duchów. Zbliżyłam się jeszcze odrobinę. Postać wciąż ani drgnęła.
- Hej! - zawołałam ponownie. - To wcale nie jest zabawne.
Proszę się odezwać. Choć słowem.
Głos naszych kroków przypomniał mi chód Phillipa, gdy cicho
krążył po domu szukając nas. Bliska histerii odważyłam się wspiąć na
piętro.
Za moimi plecami Jennie wyszeptała przerażona:
- Kto to, mamusiu?
Drugi raz to się już nie powtórzy, pomyślałam. Już nie zrobi nam
krzywdy. Nie, do cholery!
Rzuciłam się na zagrażającą nam postać, wymierzając cios swoją
ciężką teczką. Trafiłam drania. Przewrócił się, a ja natychmiast
uświadomiłam sobie, co zrobiłam.
- O, mój Boże! Nie wierzę! - Wybuchnęłam śmiechem, choć
napięcie nie do końca jeszcze ustąpiło. - Kurczę blade.
Jennie biegiem pokonała kilka ostatnich schodków, śmiejąc się
wraz ze mną. „Phillip” okazał się ogromnym koszem pełnym, wartych
ładnych kilkaset dolarów, długich róż.
Otworzyłam dołączony do niego bilecik.
Dla Maggie Bradford.
Oto prezent z okazji pierwszego dnia powrotu do łask. Jesteś
szalona, ale jeśli naprawdę zależy Ci na tej pracy, zatrudniam Cię.
Sprawiłaś, że zmarnowałem swój cały dzisiejszy „cenny czas”. Wierz
mi.
Barry
Z perspektywy czasu z pewnością można to uznać za zabawne
zdarzenie. Bez wątpienia ze szczęśliwym zakończeniem. Ale kiedy
piszę te słowa, powraca pytanie, które wcale nie jest zabawne. W
każdym razie nie dla mnie.
Czy zawsze, kiedy nadchodzą kłopoty, moim pierwszym
odruchem jest chęć zabijania? Czy popełniłam nie jedno, ale dwa
morderstwa?
Wielu ludzi tak właśnie uważa. Jednym z nich jest prokurator
południowej dzielnicy Nowego Jorku.
Za pierwszym razem chodziło o Phillipa Bradforda.
A później... później był Will.
ROZDZIAŁ 5
San Diego, Kalifornia, lipiec 1967
Sześcioletni Will Shepherd śnił o Indianach. Dzikich i
bezlitosnych. Przybywali do niego falami, na mustangach, ze
strzałami długimi niczym włócznie, wycelowanymi prosto w jego
serce. Kochał ten dreszcz emocji, ten film uporczywie odtwarzany we
własnej głowie. Kochał zagrożenie.
Usłyszał plusk! To nie miało sensu. Otworzył oczy, natychmiast
z powrotem je zamknął i zasnął. Znów Indianie i kowboje. Żadnych
plusków. Przynajmniej w jego filmie.
Obudził się ponownie, za kwadrans ósma. Ubrał się cicho, by nie
obudzić śpiącego brata Palmera i zszedł na pogrążony w absolutnej
ciszy parter domu. W kuchni pokroił chleb, posmarował go masłem
orzechowym oraz dżemem i nalał sobie mleka. Śniadanie dla jednego.
Komu potrzebna była mama? Właściwie po co mu ktokolwiek?
Will zobaczył swoją twarz i nieuczesaną czuprynę odbijające się
w lśniącym tosterze. Uświadomił sobie, że tak naprawdę, bardzo
JAMES PATTERSON ZABAWA W CHOWANEGO Przekład: Marek Rudnik Carole Anne, Isabelle Anne i Mary Ellen: matkom dzieła
PROLOG ZABAWA W CHOWANEGO I Leżałam bez ruchu, wciśnięta pod podłogę werandy, przez którą wchodziło się do naszego domu w pobliżu West Point. Tuliłam twarz do zimnej, przemarzniętej ziemi, zaścielonej suchymi liśćmi. Byłam pewna, że wkrótce zginę. Razem z córeczką. W głowie kołatały się słowa piosenki Crosby’ego, Stillsa i Nasha - „Nasz dom jest wspaniałym miejscem”. - Nie płacz... proszę, tylko nie płacz - szepnęłam do ucha małej. Nie było wyjścia... żadnej drogi ucieczki. Do tego z dzieckiem na ręku. Nie byłam głupia. Przeanalizowałam już wszystkie możliwości. Wiedziałam, że nie mam najmniejszych szans. Phillip zabije nas, kiedy tylko tu dotrze. Nie mogłam do tego dopuścić. Ale nie miałam pojęcia w jaki sposób go powstrzymać. Delikatnie przysłaniałam dłonią usta Jennie. - Nie wolno ci odezwać się ani słowem, kochanie. Kocham cię. Nie wolno ci wydać żadnego dźwięku. Słyszałam, jak Phillip szaleje w domu, nad nami. W naszym domu. Biegał z piętra na piętro, przetrząsał wszystkie pokoje,
przewracał meble. Był wściekły, zdesperowany. I szalony. Bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Tym razem za sprawą kokainy, ale wiedziałam, że to był tylko katalizator. Nie radził sobie z własnym życiem. - Wychodź, wychodź, gdziekolwiek jesteś, Maggie... Wychodźcie, Maggie... Jennie... To twój tatuś. Tatuś i tak cię znajdzie! - krzyczał, aż ochrypł. - Wychodź, Maggie... Koniec zabawy! Maggie, rozkazuję ci wyjść, gdziekolwiek, do diabła, się chowasz... Ty nieposłuszna dziwko... Leżałam drżąc pod starą werandą. Zęby znów zaczęły mi szczękać. To nie mogło dziać się naprawdę. Wydarzenia, w których uczestniczyłam, były wprost niewyobrażalne. Delikatnie tuliłam do siebie córeczkę, która ze strachu zmoczyła się. - Nie wolno ci płakać. Nie płacz. Jesteś taką grzeczną dziewczynką. Tak bardzo cię kocham... Jennie, patrząc mi poważnie prosto w oczy, ze zrozumieniem pokiwała głową. Chciałam, żeby wszystko okazało się tylko nocnym koszmarem. By życie wróciło do normalności. Ale to nie był zły sen. Tak jak zawał serca mojej matki, kiedy ja - trzynastolatka - zostałam z nią sama w domu. Tylko teraz sytuacja wyglądała dużo gorzej. Słyszałam męża - mojego męża - biegającego w tę i z powrotem po schodach. Wciąż wrzeszczał... Nie przestawał ani na chwilę od ponad godziny. I walił pięściami w ściany. Kapitan Phillip Bradford. Wykładowca matematyki w Akademii. Oficer i dżentelmen. Takie przynajmniej panowało powszechnie przekonanie. Ludzie chcieli w to
wierzyć, podobnie jak ja. Godzina zamieniła się w dwie. Aż wreszcie upłynęły trzy godziny w absolutnych ciemnościach, na zimnie i w ciasnocie. W istnym piekle. Na szczęście Jennie zasnęła. Przyciskałam ją do piersi, starając się, by traciła jak najmniej ciepła. Sama pragnęłam zasnąć, poddać się, ale wiedziałam, że mi nie wolno. Dopiero świtało. Jedna z szaleńczych godzin Phillipa. Trzecia, może czwarta rano. Nagle rozległ się trzask frontowych drzwi, przypominający grzmot. Głośne kroki zadudniły tuż nad moją głową. Jennie obudziła się. - Ciii - szepnęłam. - Maggie! Wiem, że tu jesteś. Wiem! Nie jestem głupi. Nie masz gdzie uciec. - Tato... Tato! - zawołała Jennie, jak robiła to wielokrotnie z dającego jej poczucie bezpieczeństwa łóżeczka. Pod werandę wdarła się błyskawica. Ostre, przerażające światło oślepiło mnie. Jakby w przywykłe do ciemności oczy wbiło się tysiąc ostrych odłamków. - Mam cię! Tu jesteś! Maggie i Jennie. Tutaj są moje dziewczynki - zawołał Phillip triumfalnie. Jego głos był tak ochrypły, że w innych okolicznościach nie rozpoznałabym go. Byłam nawet w stanie uwierzyć, że ten mężczyzna wcale nie jest moim mężem. Jakże mógłby nim być? Z lufy trzymanej przez niego broni błysnęło i rozległy się dwa
ogłuszające wybuchy. Wypalił prosto w nas. Zamierzał zabić mnie albo Jennie. Może nas obie. Ale miałam niespodziankę dla Phillipa. Teraz moja kolej! Nacisnęłam spust. II Czasami wydaje mi się, że zostałam napiętnowana przerażającą szkarłatną literą. Wielkim M, jak morderczyni. Wiem, że to uczucie nigdy już mnie nie opuści. Jakież to niesprawiedliwe. Straszne. I nieludzkie. Wspomnienia są niepełne i chaotyczne, ale jednocześnie tak wyraźne i przerażające, że zdają się rozrywać mój umysł. Nigdy już mnie nie opuszczą. Opowiem wam wszystko, nie oszczędzając nikogo, szczególnie siebie. Wiem, że pragniecie poznać prawdę. Wiem, że to wielka sensacja. Odczułam już, co znaczy być takim żywym „newsem”. A wy? Czy możecie sobie wyobrazić, jak to jest? Miejscowi dziennikarze z Newburgh, Comwall i Middletown tę pierwszą strzelaninę uznali za najstraszniejszą „tragedię rodzinną” w historii West Point. Ja zaś miałam wrażenie, że cała historia przydarzyła się zupełnie komuś innemu. Nie mnie i Jennie, ani nawet nie Phillipowi, choć tak bardzo zasłużył na los, jaki go spotkał. Jednak po dwunastu latach, gdy czas pomógł mi wyrzucić wszystko z pamięci, druga śmierć sprawiła, że przeszłość znowu stanęła mi przed oczami z przerażającą wyrazistością.
Obsesyjnie staram się znaleźć odpowiedź na pytanie, które bez przerwy krąży mi po głowie: czy rzeczywiście jestem morderczynią? Czy zabiłam nie jednego, ale dwóch mężów? Sama już nie wiem. Naprawdę nie wiem! Jestem zupełnie zdezorientowana. Robi się tu strasznie zimno... Czasami myślę, że prawie tak zimno, jak w tamto Boże Narodzenie, kiedy zginął Phillip. A mnie pozostaje tylko siedzieć w tej więziennej celi, cierpieć i czekać na rozpoczęcie procesu. Postanowiłam więc wszystko spisać - dla siebie, ale jednocześnie i dla was. Opowiem wam, co przeżyłam. Kiedy to przeczytacie, dokonacie własnej oceny. Właśnie w ten sposób działa nasz system prawny, prawda? Będziecie moimi sędziami. Aha, i wierzę wam. Jestem ufną osobą. Zapewne właśnie dlatego się tu znalazłam, wplątana w tak straszne kłopoty.
KSIĘGA PIERWSZA PRZEKLEŃSTWO LOSU ROZDZIAŁ 1 Wczesna zima roku 1984 Znów śnieg. Kolejne Boże Narodzenie. Niemal rok upłynął od śmierci Phillipa - lub, jak określają to niektórzy, od jego zabójstwa. Siedziałam w żółtej taksówce, jadącej zasypanymi topniejącym śniegiem ulicami Nowego Jorku. Próbowałam zachować spokój, ale nie szło mi najlepiej. Obiecywałam sobie, że nie będą się bać, ale bałam się, i to bardzo. Na zewnątrz, za mokrymi szybami samochodu, nawet Święci Mikołajowie Armii Zbawienia wyglądali żałośnie. W taką pogodę psa nie dało się wygonić z domu, a ci, którzy musieli wyjść na ulicę, przemykali chyłkiem z rękami wbitymi głęboko w kieszenie. Policjanci kierujący ruchem wyglądali jak zapomniane śnieżne bałwany. Nawet gołębie znikły gdzieś z parapetów i dachów. Popatrzyłam na moje odbicie w szybie. Długie blond włosy, którymi zawsze się szczyciłam, piegi nie dające się ukryć nawet pod grubym makijażem, trochę nieproporcjonalny nos i piwne oczy, które odzyskały już przynajmniej część swego zwykłego blasku. Do tego
małe usta o dość grubych wargach... według Phillipa, gdy żartował jeszcze w szczęśliwych czasach, jakby stworzone do francuskiej miłości. Myśl o nim sprawiła, że wstrząsnął mną dreszcz. Sam pomysł uprawiania seksu wywoływał u mnie przerażenie. Upłynął rok od tej okropnej strzelaniny w West Point. Powrót do normalności, zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym, był powolny. I wiedziałam, że dużo mi jeszcze brakuje. Noga wciąż bolała, a umysł nie funkcjonował tak sprawnie jak przedtem. Nadal lękiem reagowałam na byle hałas. Na każdej ciemnej ulicy widziałam nieistniejące zagrożenie. Kiedyś potrafiłam świetnie panować nad swymi uczuciami, ale utraciłam tę zdolność. Płakałam zupełnie bez powodu, wściekałam się na sąsiadów, którzy próbowali być mili, byłam bezsensownie podejrzliwa w stosunku do przyjaciół i bałam się obcych. Czasami wprost sama siebie nienawidziłam! Oczywiście przeprowadzono dochodzenie, ale nie doszło do procesu sądowego. Gdyby Jennie nie została poszkodowana, gdybym to tylko ja była zbroczona krwią z rannej nogi, być może już wtedy trafiłabym do więzienia. Ale fakt, iż trzyletnie dziecko także odniosło obrażenia, uwiarygodnił moje zeznania, z których wynikało, że działałam w samoobronie. Żaden prokurator nie był zainteresowany wniesieniem oskarżenia, a Akademii Wojskowej wyraźnie zależało na wyciszeniu całej sprawy. Było przecież oczywiste, że oficerowie nie atakują
swoich żon i dzieci. W West Point one w ogóle nie istniały. Byłyśmy niczym scenografia dla karier naszych mężów. Wsiadłam więc w samolot i przyleciałam do Nowego Jorku, gdzie wynajęłam mieszkanie z dwoma sypialniami. Znajdowało się na trzecim piętrze dość ponurego gmachu na Zachodniej Siedemdziesiątej Piątej Ulicy. Zapisałam Jennie do przedszkola. Nasze życie zaczęło toczyć się w nieco wolniejszym tempie. Ale nie udało mi się znaleźć tego, czego pragnęłam najbardziej: kresu bólu i początku nowego istnienia. Miałam dwadzieścia pięć lat. I nosiłam piętno w kształcie litery M - piętno mordercy. Odebrałam komuś życie, nawet jeśli rzeczywiście zrobiłam to w samoobronie. Do odważnych świat należy, tłumaczyłam sobie. Tego dnia naprawdę zdobyłam się na odwagę. Goniłam za marzeniem, które prześladowało mnie przez ostatnich kilkanaście lat. Może właśnie dzisiaj rozpocznę nowe życie. Ale czy dobrze robiłam? Czy byłam należycie przygotowana? A może popełniam straszne głupstwo? Kurczowo ściskałam teczkę pełną piosenek, które napisałam w ciągu minionego roku. Piosenki - muzyka i słowa - były moim sposobem pozbywania się bólu i wyrażania nadziei na lepsze jutro. Tak naprawdę układałam je od dziesiątego czy jedenastego roku życia - zazwyczaj tylko w głowie, ale czasami także przelewałam na papier. Podobały się wszystkim i były chyba jedyną rzeczą, która mi naprawdę nieźle wychodziła. Ale czy wystarczająco dobrze? Ostatnio słuchały ich jedynie Jennie oraz wiewiórka imieniem Smooch i choć łaknęłam wszelkiego
uznania, zdawałam sobie przecież sprawę, że ich opinia nie jest miarodajna. Wkrótce jednak moją twórczość oceni profesjonalista. Jechałam zaprezentować swe dzieła Barry’emu Kahnowi - temu Barry’emu Kahnowi - piosenkarzowi i kompozytorowi, którego dziesięć lat temu słuchała cała Ameryka. Teraz był jednym z największych producentów płytowych na świecie. Barry Kahn chciał poznać moje piosenki. Tak przynajmniej twierdził. ROZDZIAŁ 2 Stałam jak sparaliżowana. A dalej szło jeszcze gorzej. - Spóźniłaś się - stwierdził sucho. To były jego pierwsze słowa. - Pracuję według ścisłego rozkładu dnia. - To przez ten śnieg - wyjaśniłam. - Całą wieczność trwało znalezienie taksówki, a kiedy już mi się udało, nie można było jechać szybciej. Zaczynałam się denerwować i poganiać kierowcę, a ten wciąż zwalniał i... Jezu, pomyślałam. Przecież wygaduję okropne brednie. Muszę się zebrać do kupy. Natychmiast! Patrzył na mnie zimnym wzrokiem. Sprawiał wrażenie prawdziwego drania. - Powinnaś wyjść wcześniej z domu. Mam nabity plan dnia. Planuję wszystko z wyprzedzeniem. Ty też mogłabyś tak robić.
Napijesz się kawy? Ta nagła uprzejmość zupełnie mnie zaskoczyła. - Tak, poproszę. Zadzwonił na sekretarkę. - Z cukrem i śmietanką? - zapytał, a ja odruchowo przytaknęłam. Pojawiła się sekretarka. - Kawa dla panny Bradford, Lynn. Ciasteczka? - Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Dla mnie też tylko kawa - polecił swoim charakterystycznym głosem. Odesłał Lynn gestem dłoni, po czym zasiadł za biurkiem i zamknął oczy. Zastanawiałam się, kim, u licha, jest ten facet? Jak na mój gust był tuż po czterdziestce, miał ciemne włosy, wyraźnie przerzedzone z przodu, długi nos, wąskie usta i kilkudniowy zarost. Pospolita twarz (fani uważający go za „seksownego” zwracali chyba raczej uwagę na walory jego duszy, a nie na wygląd zewnętrzny), na której odbijały się trudne przeżycia, a jednocześnie wewnętrzny spokój. Podczas naszego pierwszego spotkania był ubrany jak przeciętny mężczyzna, w flanelowe spodnie i niebieską koszulę. Barry Kahn sprawiał wrażenie osoby spokojnej i, mimo demonstrowanej oschłości, raczej niegroźnej. Patrząc na niego pomyślałam, że zapewne jest kawalerem i mieszka samotnie. Nie interesowało mnie to właściwie, ale takie nasunęły mi się refleksje. Mam oko do szczegółów. W kontaktach z ludźmi zawsze zwracam na nie uwagę. Lynn wróciła z kawą w porcelanowych filiżankach. Odebrałam
swoją, przy okazji polewając sobie dłoń. Zapewne nie wyglądałam na pewną siebie. Właściwie musiałam sprawiać wrażenie idiotki. Tak przynajmniej się wtedy czułam. A byłam po prostu przerażona! Jakbym nagle znalazła się nocą w ogromnym lesie. Barry wstał, by zaoferować pomoc, ale beztrosko machnęłam ręką. - Wszystko w porządku - zapewniłam. - Nic się nie stało. Spokojnie. I proszę nie zwracać uwagi na szkarłatne M. Kahn ponownie usiadł. - Niezła z ciebie literatka - skwitował. To miał być zapewne komplement. W szpitalu, w którym przechodziłam rehabilitację i komponowałam piosenkę za piosenką, postanowiłam napisać do niego list, w którym wyrażałam podziw dla jego twórczości i nadzieję, że pewnego dnia zechce zapoznać się z moimi wypocinami. Po wysłaniu tego pierwszego, zabrałam się za pisanie kolejnych i w kwietniu wysyłałam je już regularnie co tydzień. Listy pochodzące z głębi serca, do człowieka, którego w ogóle nie znałam. O rety! Wiem, że to dziwne, ale tak właśnie postąpiłam. Teraz nie dało się już tego odwołać. Nie odpisał na żaden z listów, więc nie wiedziałam nawet, czy którykolwiek z nich przeczytał. Jedno tylko było oczywiste - nigdy nie zostały odesłane. Nie powstrzymywało mnie to od pisywania coraz to nowych. Właściwie to chyba te listy utrzymywały mnie przy życiu. Dzięki temu mogłam do kogoś mówić, mimo że ten ktoś nie
odpowiadał ani słowem. W pewnym sensie to pisanie pomogło mi w rehabilitacji. Stopniowo stawałam się coraz silniejsza i zaczęłam wierzyć, iż pewnego dnia znów poczuję się dobrze. Na szczęście Jennie pozbierała się znacznie szybciej ode mnie, choć i w jej psychice chyba już do końca życia pozostanie jakaś skaza. Moja siostra przyjeżdżała z dalekich przedmieść Nowego Jorku i opiekowała się nią. Pozwalano małej bez ograniczeń odwiedzać mnie w szpitalu. Była zafascynowana moim wózkiem i elektrycznym łóżkiem. Wzruszało mnie, ilekroć tuląc się prosiła: - Zaśpiewaj piosenkę, mamusiu. Tylko jakąś nową. Często jej śpiewałam. Śpiewałam nam obu. Każdego dnia pisałam nową piosenkę. Nagle zdarzyła się zadziwiająca rzecz. Cud. Do szpitala w West Point przyszedł zaadresowany do mnie list. Droga Maggie W porządku, wygrałaś. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Ci odpisuję. Wszystkiemu chyba winne moje miękkie serce, co wcale mi się nie podoba. Lepiej, byś zachowała to wyłącznie do swojej wiadomości. Mówiąc szczerze, Twój list poruszył mnie. Dostaję mnóstwo korespondencji; większość sekretarka od razu wyrzuca do kosza. A listy, które mi przekazują, zazwyczaj wyrzucam sam. Ale Ty... Ty jesteś inna. Uświadamiasz mi, że są jeszcze gdzieś prawdziwi ludzie, a nie tylko pochlebcy, próbujący za wszelką cenę
wedrzeć się do mojego studia. Czuję, że poznałem Cię już trochę. To bardzo pomaga mi zrozumieć, o czym do mnie piszesz. Słowa piosenek, które mi przesłałaś, zrobiły na mnie duże wrażenie. To bez wątpienia amatorszczyzna - musisz dopiero nauczyć się pisać teksty - ale ma w sobie siłę, bo zawiera czytelny dla słuchacza przekaz. Nie oznacza to oczywiście, iż (a) nauka przyniesie jakikolwiek rezultat, (b) będziesz w stanie żyć z pisania. Ale w porządku, poświęcę Ci pół godziny, o które tak prosiłaś, by „raz na zawsze stwierdzić, czy masz talent do pisania czy nie.” Kiedy wyjdziesz ze szpitala, skontaktuj się z Lynn Needham - moją sekretarką - żeby umówić spotkanie. Na razie nie pisz, proszę, kolejnych listów. I tak zajęłaś mi wystarczająco dużo czasu. Zamiast pisać do mnie, napisz kilka naprawdę dobrych kawałków! ROZDZIAŁ 3 Podpisał się „Barry”. I oto teraz znalazłam się przed nim, czując się zupełnie nie na miejscu, jakbym była jednym z tych „pochlebców”, którzy za wszelką cenę chcieli „wedrzeć się” do jego studia. Nie starałam się wywrzeć na nim wrażenia swoim ubiorem. To nie było w moim stylu. Miałam na sobie białą bluzkę bez kołnierzyka, różową kamizelkę, długą czarną spódnicę i buty na płaskim obcasie. Byłam tu. A o to mi przecież chodziło. Tak się starałam, aby wyzbyć się całego swego pesymizmu, nie mieć żadnych negatywnych myśli... ale jednocześnie czułam, że takie wspaniałe rzeczy nigdy nie zdarzają się ludziom tak zwyczajnym jak
ja. To po prostu niemożliwe. - Śpiewasz swoje piosenki, czy tylko je piszesz? - zapytał. - Także śpiewam, a przynajmniej mam nadzieję, że można to nazwać śpiewaniem. - Przestań się tłumaczyć, Maggie, myślałam jednocześnie. Nie musisz przecież za nic przepraszać. - Występowałaś kiedyś profesjonalnie? - Śpiewałam w klubowych chórkach w okolicach West Point. Ale przestałam, bo nie podobało się to mojemu mężowi. - Wiele rzeczy mu się nie podobało, prawda? - Uważał, że się „szlajam”. Nie mógł znieść, że inni mężczyźni na mnie patrzą. - Więc go zastrzeliłam, dodałam w duchu. - Ale teraz chcesz spróbować? Śpiewać przed publicznością? Czujesz się na siłach? Serce zabiło mi mocniej na myśl o czymś takim. - Tak, czuję się na siłach. - Cieszę się. - Gestem ręki wskazał przepiękny, lśniący czarny fortepian Steinway’a, stojący w rogu gabinetu. - Zaczniemy od sprawdzianu bez świadków. Masz coś ze sobą? Sięgnęłam po teczkę. - Całe mnóstwo. Chce pan posłuchać ballad? Bluesów? Skrzywił się. - Nie, Maggie. Zaśpiewaj tylko jedną piosenkę. To przesłuchanie, nie koncert. Jedną piosenkę?, pomyślałam. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Nie miałam pojęcia, który utwór wybrać. Jedną piosenkę?
Wzięłam ze sobą co najmniej trzydzieści, a teraz stałam zdezorientowana, zrozpaczona i zawstydzona, jakbym była całkiem naga. Weź się w garść. To przecież zwykły człowiek. Śpiewałaś te piosenki po tysiąckroć, powtarzałam sobie. - Słucham, Maggie - powiedział, zerkając na zegarek. Odetchnęłam głęboko i usiadłam do fortepianu. Jestem dość wysoka i mam tego świadomość, wolę więc siedzieć. Z tego miejsca widziałam przez okno tłum na Broadwayu. Znów to przerażenie, jakbym znalazła się w ciemnym lesie. W porządku, powiedziałam sobie. Jestem tu, gdzie jestem i występuję przed Barrym Kahnem. Zrobię wszystko, żeby opadła mu szczęka. Potrafię tego dokonać. - Utwór nosi tytuł „Kobieta z księżyca”. Opowiada o... kobiecie nocami sprzątającej biura w niewielkim miasteczku i podczas pracy zawsze spoglądającej na księżyc. Marzy, by kiedyś stanąć na jego powierzchni. Zerknęłam na jednoosobowe audytorium. Jezu, byłam w jego biurze. Ta kobieta przy jego fortepianie to ja. Odchylił się w fotelu, stopy wsparł na dolnej szufladzie biurka, splótł palce i przymknął oczy. Nie odezwał się ani słowem. Melodia „Kobiety z księżyca” przypominała napisane przez Barry’ego „Światło naszych czasów”. Zaczęłam grać i śpiewać miękkim, drżącym głosem, który nagle wydał mi się ponury i taki zwyczajny. Gdy ciągnęłam, miałam wrażenie, że cały mój wysiłek
idzie na marne. Skończyłam. Milczenie. Kiedy ośmieliłam się na niego spojrzeć, siedział w zupełnym bezruchu. - Dziękuję - przemówił wreszcie. Czekałam. Nic więcej jednak nie zamierzał powiedzieć. Schowałam nuty z powrotem do teczki. - Żadnej krytyki? - zapytałam obawiając się odpowiedzi, chciałam jednak usłyszeć coś więcej niż tylko zwykłe „dziękuję”. Wzruszył ramionami. - Jak mogę krytykować własne dziecko? To przecież moja muzyka, nie twoja. Mój głos, tylko odtwarzany przez ciebie. Nie jestem zainteresowany. Czułam płonące purpurą policzki. Byłam okropnie upokorzona, a jednocześnie wściekła. - Miałam nadzieję, że będzie pan zadowolony. Napisałam ją na pańską cześć. Chciałam jak najprędzej uciec, ale zmusiłam się do pozostania na miejscu. - Rozumiem. To dla mnie zaszczyt. Ale wydawało mi się, że przyjechałaś, aby zaśpiewać własne piosenki. Jeśli chciałbym usłyszeć echo, poszedłbym do tunelu metra i sam zaśpiewał. Wszystkie twoje utwory przypominają moje? Nie, do cholery. Nie są podobne do niczyich piosenek! - Chodzi o to, czy mam coś bardziej oryginalnego? - Właśnie o oryginalność mi chodzi. Jest niezbędnym
elementem. Zaczęłam gorączkowo przerzucać kartki. Moje palce drżały i nie miałam w nich czucia. W głowie maszerowała mi cała orkiestra wojskowa. - Posłucha pan jeszcze jednej? Wstał. Pokręcił głową, wyraźnie zdegustowany. - Naprawdę, Maggie, nie wydaje mi się... - Mam jedną. Wiele. Nie pańskich, tylko swoich własnych. - Obiecywałam sobie przecież, że nie będę się tłumaczyć. Westchnął ciężko i z rezygnacją machnął ręką. - Skoro już tu jesteś... jeszcze jedną. Tylko jedną, Maggie. Wyjęłam „Chabrowy błękit”. Piosenka przypominała nieco stary przebój Carole King. Może nie była wystarczająco oryginalna. Kolejny plagiat? Szum w moim mózgu wciąż przybierał na sile, aż zamienił się w huk, jakby pod czaszką przejeżdżał pociąg. Z trudem powstrzymywałam się przed ucieczką. Schowałam tę piosenkę i wybrałam inną - „Niełaskę”. Tak, to zdecydowanie lepszy wybór. Napisałam ją niedawno, już po przyjeździe do Nowego Jorku. Jedna piosenka. Czułam na sobie wzrok Barry’ego Kahna i wyczuwałam jego narastające zniecierpliwienie. Wydało mi się, że w pokoju zrobiło się gorąco. Nie patrzyłam już na niego. Nie odrywałam oczu od nut „Niełaski”. Utwór opowiadał o moim małżeństwie z Phillipem i był bardzo
osobisty. Początkowy zachwyt, miłość, którą myślałam, że czuję, później narastający terror, utrata względów męża i coraz trudniejsze życie u jego boku. Jedna piosenka. Odwróciłam się do instrumentu, odetchnęłam głęboko i zaczęłam grać. Początkowo śpiewałam bardzo delikatnie, ze stopniowo narastającym zaangażowaniem, na nowo przeżywając dawne zdarzenia. Phillip, ja, Jennie, nasz dom... Gdy śpiewałam, zauważyłam, że w pokoju coś się zmieniło. Zapanowała w nim atmosfera zrozumienia, której oczekiwałam pisząc te listy. Poczułam związek między mną i tym mężczyzną siedzącym w milczeniu przy biurku. Skończyłam i czekałam chyba całą wieczność, aż coś powie. Wreszcie odwrócił się w moją stronę. Wciąż miał zamknięte oczy. Wyglądał tak, jakby cierpiał z powodu bólu głowy. Potem spojrzał na mnie. - Nie powinnaś rymować „mnie” z „dnie” - powiedział. - To nie najszczęśliwsze zestawienie. Od biedy pasuje do tego, co robiłaś do tej pory, ale jest niedopuszczalne w poważniejszej, zawodowej działalności. Nagle zaczęłam płakać. Nie potrafiłam się powstrzymać, choć łzy były ostatnią rzeczą na świecie, której teraz chciałam. Ogarnęła mnie wściekłość na samą siebie. - Hej - zawołał, ale ja już wcisnęłam kartkę do teczki i biegłam w stronę drzwi. - Hej - powtórzył. - Przestań płakać. Zaczekaj chwilę.
Odwróciłam się do niego. - Przepraszam, że zajęłam tyle pańskiego cennego czasu. Ale jeśli zwraca pan uwagę na byle rym, podczas gdy ja otwieram swoje wnętrze, nie widzę szans, byśmy mogli współpracować. I proszę się nie obawiać. Nie będę już pana więcej niepokoić. Dopadłam drzwi, minęłam zaskoczoną Lynn Needham i wskoczyłam do windy. Pieprzyć go. Pieprzyć Barry’ego Kahna. Byłam wystarczająco zahartowana, aby dać sobie radę z tym, co czułam. Zresztą - musiałam, miałam przecież pod opieką małe dziecko. To właśnie dlatego ze szpitala pisałam jeszcze do kilku innych studiów muzycznych oprócz tego, należącego de Kahna. Jutro spróbuję dostać się do jednego z nich. A potem... do kolejnych. Do wszystkich jakie istnieją, jeśli tylko okaże się to konieczne. Komuś chyba wreszcie spodobają się moje teksty i muzyka. Były zbyt dobre, zbyt szczere, by po ich wysłuchaniu nic nie poczuć. Twoja strata, Barry Kahnie, panie Snobie. Poświęć swój cenny czas ważniejszym sprawom! Mam nadzieję, że jeszcze o mnie usłyszysz! ROZDZIAŁ 4 Czy kiedykolwiek korciło was, by powiedzieć, a nawet wykrzyczeć: „Nie jestem taka głupia. Jestem w porządku. I mam talent.” Wykrzyczałam te słowa na Times Square. Tak po prostu. Nikł
nie zwrócił na to uwagi. Potraktowano mnie jako jeszcze jedną z wielu kręcących się wszędzie wariatek. Snułam się bez celu przez kilka godzin, nie zwracając uwagi na padający śnieg, i wreszcie poszłam do przedszkola Jennie na Zachodniej Siedemdziesiątej Trzeciej Ulicy, żeby ją stamtąd odebrać. Czułam się jak śmieć i tylko miałam nadzieję, że tak nie wyglądam. Cholera, co za dzień. - Uczcijmy tę okazję - powiedziałam. - Jutro początek ferii świątecznych. Uściśnij swoją ukochaną mamę i pójdziemy do jakiejś wspaniałej restauracji. Tylko my dwie. Gdzie chcesz zjeść? W „Lutéce”? A może w „Rumpelmayer’s”? Jennie zadumała się, poważnie marszcząc czoło i skrobiąc się po brodzie, jak robiła zawsze, kiedy musiała podjąć ważną decyzję. - A może do McDonald’sa? Później mogłybyśmy pójść do kina. - Dla ciebie wszystko! - roześmiałam się i ujęłam ją za rączkę. - Mój słodki króliczku, ty jesteś dla mnie najważniejsza. I lubisz moje piosenki. - Kocham je, mamusiu. Zaczęłyśmy szczebiotać, jak zawsze. Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami, kumoszkami, papużkami nierozłączkami, duchowymi siostrami... Nigdy żadna z nas nie będzie sama, bo przecież miałyśmy siebie. - Jak upłynął ci dzień, kochanie? Musisz być twarda tu, w Nowym Jorku. Na szczęście wiem, że obie damy sobie radę. - W przedszkolu było fajnie. Mam nową przyjaciółkę - Julie
Goodyear. Jest naprawdę zabawna. A pani Crolius powiedziała, że mądra ze mnie dziewczynka. - Bo jesteś mądra. A poza tym ładna i bardzo miła. Chociaż jednocześnie okropnie mała. - I tak kiedyś cię przerosnę. Zobaczysz. - Na pewno. Będziesz miała ze dwa metry wzrostu. Tak sobie beztrosko plotkowałyśmy. Kumoszki, najlepsze przyjaciółki. Właściwie sobie całkiem dobrze sobie radziłyśmy. Powoli przyzwyczaiłyśmy się już do Nowego Jorku. No i na ile to się dało, zapominałyśmy o Phillipie. Do diabła z Barrym Kahnem - twoja strata, panie Snobie! Było już zupełnie ciemno, gdy wróciłyśmy do domu. Cała moja złość zniknęła i teraz patrzyłam na pospolity fronton naszego budynku z obawą i niedowierzaniem. Cholera, chyba będziemy musiały pomieszkać tu jeszcze przez pewien czas. Na przykład do końca życia, pomyślałam. Otworzyłam frontowe drzwi, które jak zwykle zaskrzypiały. Normalna rzecz w tym mieście. Cholera! W korytarzu i na półpiętrze nie paliło się światło. Jedynie przez okno na klatce schodowej sączył się słaby blask ulicznej lampy. - Strasznie tu - szepnęła Jennie. - Nie - uspokoiłam ją pewnym głosem. - W Wielkim Jabłku to nic nowego. Ujęłam ją za rękę i zaczęłyśmy wspinać się po schodach.
Nagle zatrzymałam się. Napięłam odruchowo wszystkie mięśnie i przycisnęłam dziecko do siebie, chcąc je obronić. Ktoś siedział bez ruchu w cieniu na piętrze. Ktoś wysoki i dobrze zbudowany. Niedobrze. Rzeczywiście było tu strasznie. Ostrożnie zrobiłam krok w stronę milczącej postaci. - Halo. Kto to? Kto tam jest? - zawołałam, przypominając sobie wszystkie przerażające historie na temat Nowego Jorku. Przed oczami stanęło mi również tamto wydarzenie z West Point. Siedząca postać miała chyba jakieś nakrycie głowy. Dziwnego kształtu kapelusz? Coś cholernie nietypowego. Phillip, przebiegło mi przez myśl. Wiedziałam, że to niemożliwe, ale skojarzenie było szybsze od świadomości. Phillip uwielbiał wyskakiwać nagle zza krzaków lub z szafy, wiedząc jak bardzo się przestraszę i traktując to jako świetny dowcip. Kiedyś, w czasie Halloween, włożył indiański pióropusz i skoczył na mnie z tomahawkiem. Nigdy w życiu nie przelękłam się tak, jak wtedy. W końcu to jednak ja skoczyłam do niego z bronią w ręku i strzelałam... strzelałam... Ale Phillip nie żył, a przecież nawet w Nowym Jorku nie ma duchów. Zbliżyłam się jeszcze odrobinę. Postać wciąż ani drgnęła. - Hej! - zawołałam ponownie. - To wcale nie jest zabawne. Proszę się odezwać. Choć słowem. Głos naszych kroków przypomniał mi chód Phillipa, gdy cicho krążył po domu szukając nas. Bliska histerii odważyłam się wspiąć na piętro.
Za moimi plecami Jennie wyszeptała przerażona: - Kto to, mamusiu? Drugi raz to się już nie powtórzy, pomyślałam. Już nie zrobi nam krzywdy. Nie, do cholery! Rzuciłam się na zagrażającą nam postać, wymierzając cios swoją ciężką teczką. Trafiłam drania. Przewrócił się, a ja natychmiast uświadomiłam sobie, co zrobiłam. - O, mój Boże! Nie wierzę! - Wybuchnęłam śmiechem, choć napięcie nie do końca jeszcze ustąpiło. - Kurczę blade. Jennie biegiem pokonała kilka ostatnich schodków, śmiejąc się wraz ze mną. „Phillip” okazał się ogromnym koszem pełnym, wartych ładnych kilkaset dolarów, długich róż. Otworzyłam dołączony do niego bilecik. Dla Maggie Bradford. Oto prezent z okazji pierwszego dnia powrotu do łask. Jesteś szalona, ale jeśli naprawdę zależy Ci na tej pracy, zatrudniam Cię. Sprawiłaś, że zmarnowałem swój cały dzisiejszy „cenny czas”. Wierz mi. Barry Z perspektywy czasu z pewnością można to uznać za zabawne zdarzenie. Bez wątpienia ze szczęśliwym zakończeniem. Ale kiedy piszę te słowa, powraca pytanie, które wcale nie jest zabawne. W każdym razie nie dla mnie. Czy zawsze, kiedy nadchodzą kłopoty, moim pierwszym
odruchem jest chęć zabijania? Czy popełniłam nie jedno, ale dwa morderstwa? Wielu ludzi tak właśnie uważa. Jednym z nich jest prokurator południowej dzielnicy Nowego Jorku. Za pierwszym razem chodziło o Phillipa Bradforda. A później... później był Will. ROZDZIAŁ 5 San Diego, Kalifornia, lipiec 1967 Sześcioletni Will Shepherd śnił o Indianach. Dzikich i bezlitosnych. Przybywali do niego falami, na mustangach, ze strzałami długimi niczym włócznie, wycelowanymi prosto w jego serce. Kochał ten dreszcz emocji, ten film uporczywie odtwarzany we własnej głowie. Kochał zagrożenie. Usłyszał plusk! To nie miało sensu. Otworzył oczy, natychmiast z powrotem je zamknął i zasnął. Znów Indianie i kowboje. Żadnych plusków. Przynajmniej w jego filmie. Obudził się ponownie, za kwadrans ósma. Ubrał się cicho, by nie obudzić śpiącego brata Palmera i zszedł na pogrążony w absolutnej ciszy parter domu. W kuchni pokroił chleb, posmarował go masłem orzechowym oraz dżemem i nalał sobie mleka. Śniadanie dla jednego. Komu potrzebna była mama? Właściwie po co mu ktokolwiek? Will zobaczył swoją twarz i nieuczesaną czuprynę odbijające się w lśniącym tosterze. Uświadomił sobie, że tak naprawdę, bardzo