kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 378
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Preston Douglas - Miecz Gideona - (01. Gideon Crew)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
P

Preston Douglas - Miecz Gideona - (01. Gideon Crew) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu P PRESTON DOUGLAS Cykl : Gideon Crew
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 303 stron)

Douglas Preston Lincoln Child Miecz GideonaGideon’s Sword Przełożyła Katarzyna Kasterka

Powieść tę dedykujemy naszemu znakomitemu agentowi literackiemu, Ericowi Simonoffowi.

MELVIN CREW

1 Sierpień 1988 Nic w dotychczasowym życiu nie przygotowało dwunastoletniego Gideona Crew na wydarzenia tamtego dnia. Wszystkie, nawet nieznaczące szczegóły, wszystkie najbanalniejsze gesty, wszystkie dźwięki i zapachy zostały zatrzymane w czasie – zastygły niby zatopione w szklanej bryle, niezmienne i nieprzemijające, gotowe do prześledzenia na nowo w dowolnej chwili. Gideon skończył lekcję tenisa i matka wiozła go do domu rodzinnym plymouthem kombi. Dzień był upalny, z rodzaju tych, gdy ubranie klei się do skóry, a rozżarzone od słońca powietrze przypomina lep na muchy. Gideon skierował dysze klimatyzatora na twarz, więc chłód przyjemnie owiewał mu policzki. Właśnie mijali długi betonowy mur okalający cmentarz Arlington, kiedy przechwyciły ich dwa policyjne motocykle na sygnale, migające czerwononiebieskimi światłami. Jeden trzymał się z tyłu, drugi wysforował się przed maskę, a jadący na nim policjant nakazał ruchem ręki w czarnej rękawicy skręt ze stanowej Dwudziestej Siódmej w stronę Columbia Pike. Gdy tylko znaleźli się na zjeździe, ten sam policjant zasygnalizował matce Gideona, że ma stanąć na poboczu. To zatrzymanie nie miało w sobie nic z rozważnej dostojności rutynowej kontroli drogowej; gliniarze zeskoczyli z motorów i nerwowo podbiegli do samochodu. – Proszę jechać za nami! – wykrzyknął pierwszy z nich, nachylając się w stronę okna. – Natychmiast! – Co się dzieje? O co chodzi? – zaniepokoiła się matka Gideona. – Zagrożenie bezpieczeństwa narodowego. Proszę ruszać i trzymać się blisko nas, będziemy jechać szybko, zapewnimy wolny przejazd. – Ależ ja nie rozumiem, co… Policjanci już jednak biegli z powrotem do swoich pojazdów. Przy wtórze ogłuszającego sygnału eskortowali plymoutha na Columbia Pike, zmuszając inne auta do zjechania na boki. Przy George Mason Drive dołączyło do nich jeszcze więcej policyjnych motocykli, a do tego radiowozy i karetka pogotowia, po czym cała ta rycząca

syrenami kolumna pomknęła przez zatłoczone ulice. Gideon nie wiedział, czy uznać tę przygodę za pasjonującą, czy raczej przerażającą. Kiedy skręcili w Arlington Boulevard, domyślił się, że zmierzają do Arlington Hall, gdzie jego tata pracował dla INSCOM-u – Dowództwa Wywiadu i Bezpieczeństwa Sił Lądowych. Przed wjazdem na teren obiektu stały barykady, ale zostały szybko rozsunięte, więc kawalkada ruszyła Ceremonial Drive i zatrzymała się dopiero przy kolejnych zaporach, pośród natłoku wozów strażackich, furgonetek SWAT-u i policyjnych aut. Zza drzew wyłaniał się budynek, w którym ojciec Gideona spędzał większość czasu: ceglana fasada i białe majestatyczne kolumny odcinały się wyraźnie od soczyście zielonych trawników i wypielęgnowanych dębów. Dawno temu mieściła się tutaj prywatna szkoła dla dziewcząt i nadal było to widać. Rozległa przestrzeń przed budynkiem została opróżniona z samochodów i ludzi. Gideon dostrzegł dwóch strzelców wyborowych: leżeli tuż za niewielkim wzniesieniem z karabinami na dwójnogach. Matka odwróciła się w stronę Gideona i nakazała srogim tonem: – Zostań w aucie. Masz się stąd nie ruszać, bez względu na to, co się będzie działo. Jej twarz była poszarzała, a rysy ściągnięte, i teraz już chłopaka nie na żarty ogarnął strach. Wysiadła. Wchłonęła ją falanga policjantów, którzy przedarli się przez stojący z przodu tłum, i po chwili cała grupa zniknęła Gideonowi z oczu. Matka zapomniała wyłączyć silnik. Klimatyzacja wciąż działała. Mimo to Gideon uchylił okno i do samochodu wtargnęło wycie odległych syren, pogłos rozmów prowadzonych przez walkie-talkie, jakieś okrzyki. Obok plymoutha przebiegło dwóch facetów w granatowych garniturach. Jeden z gliniarzy wrzeszczał coś do mikrofonu policyjnego radia. Z oddali przez cały czas dochodził ryk sygnałów; zdawał się napierać z każdej możliwej strony. Nagle z megafonu popłynął męski głos, zniekształcony drętwy: – Wyjdź z uniesionymi rękami. Tłum natychmiast przycichł. – Jesteś otoczony. To już koniec. Uwolnij zakładnika i wyjdź. Teraz cisza jeszcze bardziej zgęstniała. Gideon rozejrzał się wokół. Wszyscy wpatrywali się z napięciem we frontowe drzwi budynku. To tam zapewne miała się rozegrać główna akcja. – Jest tutaj twoja żona. Chciałaby ci coś powiedzieć. W megafonie rozległy się trzaski, a po nich zwielokrotniony przez głośnik szloch,

dziwaczny i groteskowy. – Melvin? – Kolejne zdławione łaknie. – Melvin? Gideon zamarł. To był głos jego matki. Ogarnęło go wrażenie, że znalazł się nagle we śnie pozbawionym jakiejkolwiek logiki. To wszystko nie mogło dziać się naprawdę. Gideon chwycił za klamkę i wysiadł z samochodu, czując od razu obezwładniający upał. – Melvin… – Szloch. – Błagam cię, wyjdź. Przysięgam, że nikt nie zrobi ci krzywdy. I proszę, wypuść tego człowieka. Głos wydobywający się z megafonu był chropawy i obcy a jednak bez wątpienia należał do matki. Gideon ruszył przed siebie, przepychając się przez grupy policjantów i żołnierzy. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Bez przeszkód dotarł do kolejnej zapory i oparł dłoń na szorstkim, pomalowanym na niebiesko drewnie. Wbił wzrok w Arlington Hall, ale połyskujący w słońcu budynek zdawał się martwy. Nic nie mąciło majestatycznego spokoju fasady. Liście dębów zwisały z gałęzi w omdlewającym bezruchu, a pozbawione chmur niebo było płaskie jak talerz i tak wyblakłe, że niemal białe. – Melvin, jeżeli tylko wypuścisz zakładnika, wszyscy cię wysłuchają. Znowu zapadła pełna napięcia cisza. A potem przy frontowych drzwiach dał się zauważyć gwałtowny ruch i na zewnątrz wytoczył się pulchny, nieznany Gideonowi mężczyzna, który przez chwilę rozglądał się wokół zdezorientowany, a potem potruchtał w stronę barykady, przebierając pracowicie grubymi nogami. Czterech policjantów w hełmach wybiegło przed zaporę z bronią gotową do strzału. Pochwycili tłuściocha i wepchnęli za jedną z furgonetek. Gideon zanurkował pod barykadą i przeciskał się dalej pomiędzy gliniarzami, mężczyznami z radiotelefonami i umundurowanymi żołnierzami. Nadal nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy wpatrywali się w fasadę budynku. Chwilę później zza uchylonych drzwi dobiegło: – Trzeba przeprowadzić drobiazgowe śledztwo! Gideon przystanął. Serce podjechało mu do gardła. To był jego ojciec. – Żądam wszczęcia dochodzenia! Dwudziestu sześciu ludzi straciło życie! Rozległy się kolejne elektrostatyczne trzaski megafonu, a potem męski, tubalny głos powiedział:

– Doktorze Crew, wszystkie pańskie zastrzeżenia i uwagi zostaną wnikliwie rozpatrzone, ale najpierw proszę wyjść z uniesionymi rękami. Teraz musi pan się poddać. Czy wyrażam się dość jasno? – Nie chcieliście mnie słuchać! – Ojciec wykrzyczał te słowa drżącym głosem wystraszonego chłopca. – Poginęli ludzie i nikt niczego nie zrobił w tej sprawie! Żądam gwarancji. Oficjalnego przyrzeczenia, że teraz to się zmieni. – Ma pan moje słowo. Gideon dotarł do ostatniej zapory. Przed budynkiem nadal panował bezruch, ale teraz chłopak widział wyraźnie na wpół otwarte drzwi. To z pewnością był sen, koszmarny sen, z którego za chwilę się obudzi. W głowie kręciło mu się od upału, w ustach czuł dziwny, metaliczny posmak. To wszystko przypominało senny majak, tyle że działo się naprawdę. Nagle skrzydło drzwi uchyliło się do wewnątrz i w mrocznym prostokącie wyznaczanym przez framugę pojawił się ojciec Gideona. Wydawał się bardzo mały na tle monumentalnej kolumnady. Z uniesionymi rękami postąpił krok do przodu. Proste włosy opadły mu na czoło, miał przekrzywiony krawat, a jego granatowy garnitur był wymięty. – Wystarczy. Proszę się zatrzymać – nakazał głos z megafonu. Melvin Crew przystanął, mrużąc oczy w ostrym blasku słońca. Strzały oddano niemal równocześnie, więc zabrzmiały jak wybuch fajerwerków, a ojciec Gideona wpadł tyłem do mrocznego wnętrza budynku niczym znokautowany ciosem niewidzialnej pięści. – Tato! – wrzasnął Gideon. Przeskoczył zaporę i pognał w stronę Arlington Hall przez rozmiękczony od skwaru asfalt parkingu. – Tato! Za jego plecami rozległy się krzyki: „Kim jest ten dzieciak?” oraz „Wstrzymać ogień!”. Jednym susem pokonał krawężnik i na ukos przez trawnik popędził do wejścia. Za nim goniły jakieś postaci. Chciały koniecznie go pochwycić. – Chryste, zatrzymajcie chłopca! Pośliznął się na trawie, opadł na czworaki, ale zaraz znowu poderwał się do biegu. Widział tylko stopy ojca wystające zza drzwi, oświetlone promieniami słońca, czubki butów skierowane ku niebu, znoszone zelówki wystawione na widok publiczny, a w jednej z nich dziurę, którą teraz każdy mógł zobaczyć. To był sen, tylko sen. Zanim Gideon został powalony na ziemię, zdążył zauważyć, że stopy ojca się poruszyły, gwałtownie zadrgały raz, a potem drugi.

– Tatoooo! – krzyknął z twarzą zawieszoną tuż nad trawą, próbując na nowo poderwać się na nogi, podczas gdy cały świat zwalił mu się na ramiona i przytłaczał swoim ciężarem. Najważniejsze, że zauważył poruszenie tych stóp, bo to oznaczało, że tata wciąż żyje, Gideon za chwilę się obudzi i wszystko znowu będzie jak dawniej.

2 Październik 1996 Gideon Crew dotarł z Kalifornii do Waszyngtonu nocnym lotem. Podróż była wyjątkowo męcząca: samolot sterczał dwie godziny na płycie Laksu, zanim wzbił się w powietrze i skierował na lotnisko Dullesa. Tam Gideon złapał autobus, a potem wsiadł do metra i jechał nim najdłużej, jak się dało. Dopiero gdy już nie mógł liczyć na żaden inny środek transportu, złapał taksówkę: nieoczekiwany wydatek w postaci opłaty za bilet lotniczy był bolesnym ciosem dla jego finansów Gotówka topniała w zastraszającym tempie, cnota oszczędności była mu obca, a jego ostatnia robota została bardziej nagłośniona od poprzednich, więc paserzy nie chcieli tknąć towaru. Gdy odebrał telefon, miał z początku nadzieję, że to kolejny fałszywy alarm, jeszcze jeden atak histerii czy zawoalowane błaganie alkoholiczki o chwilę zainteresowania. Jednak kiedy dotarł do szpitala, lekarz z chłodną bezpośredniością rozwiał wszelkie złudzenia. – Wątroba praktycznie przestała funkcjonować, a ze względu na wcześniejszy tryb życia pacjentka nie kwalifikuje się do przeszczepu. To może być pańska ostatnia wizyta. Leżała na OIOM-ie. Miała sinożółtą cerę, niczym powleczoną ochrą, a w tlenionych włosach rozrzuconych na poduszce widać było kilkucentymetrowe czarne odrosty. Przed przyjściem Gideona podjęła smutną, desperacką próbę nałożenia cienia na powieki. Wyglądało to tak, jakby ktoś niezdarnie pomazał świeżą farbą okiennice opustoszałego, nawiedzonego domu. Pomimo tlenu doprowadzanego plastikową kaniulą do nosa jej oddech był rzężący. W pokoju panował półmrok, dyskretnie pikała aparatura monitorująca funkcje życiowe. Gideona zalała fala litości i poczucia winy. Był zajęty własnym życiem, a tymczasem powinien się nią zaopiekować. Problem w tym, że ilekroć w przeszłości starał się jej pomóc, i tak wracała do picia, więc w końcu dochodziło do karczemnej awantury i znikał. To było nie fair, że umierała w taki sposób. Po prostu nie fair. Ujął ją za rękę, zastanawiając się gorączkowo, co powiedzieć. W końcu wydusił słabym głosem:

– Jak się miewasz, mamo? Jeszcze zanim wymówił do końca te słowa, znienawidził samego siebie za idiotyzm podobnego pytania. W odpowiedzi spojrzała na niego znacząco. Białka jej oczu były barwy przejrzałych bananów. Drżącą, kościstą dłonią lekko ścisnęła jego palce. Poruszyła się nieznacznie. – Cóż, to już koniec – wyszeptała. – Mamo, proszę, nie opowiadaj takich rzeczy. Machnęła lekceważąco ręką. – Przecież rozmawiałeś z lekarzem, znasz stan faktyczny. Mam marskość wątroby i wszystkie z tym związane rozkoszne efekty uboczne, a do tego zastoinową niewydolność krążenia i rozedmę płuc wywołane latami palenia. Jestem wrakiem człowieka i tylko siebie mogę za to winić. Gideon nie wiedział, co odpowiedzieć. Matka oczywiście miała rację i przedstawiła sprawę z bezpardonową szczerością. Nigdy niczego nie owijała w bawełnę. Jak to możliwe, że silna kobieta stawała się przerażająco bezbronna, gdy w grę wchodziły nałogi? Chociaż nie. W zasadzie nie należało się temu dziwić. Odznaczała się typem osobowości podatnym na uzależnienia. Podobnie jak on. – Prawda cię wyzwoli – odezwała się ponownie – ale wcześniej unieszczęśliwi. To była jej ulubiona sentencja, którą wygłaszała, ilekroć miała zamiar powiedzieć coś przykrego. – Najwyższy czas, żebyś poznał prawdziwy przebieg wydarzeń… – Chciwie wciągnęła ustami powietrze. – A to będzie bolesne. Odetchnęła chrapliwie parę razy. – Chodzi o twojego ojca. – Ruchem oczu wskazała drzwi. – Zamknij. Ogarnięty jak najgorszymi przeczuciami, Gideon wykonał polecenie i znów usiadł przy łóżku matki. Ponownie chwyciła go za rękę. – Gołubcy – wyszeptała. – Słucham? – Gołubcy. Rosyjskie zawijańce z kapusty. Urwała, żeby po raz kolejny zaczerpnąć powietrza.

– To także kryptonim, który Sowieci nadali pewnej operacji. W jedną noc zwinęli naszych dwudziestu sześciu głęboko zakonspirowanych agentów. Wszyscy zniknęli. Wyparowali. – Dlaczego mi o tym mówisz? – Thresher. – Zamknęła oczy, z trudem łapiąc ustami powietrze. Sprawiało to takie wrażenie, jakby teraz, gdy w końcu zdecydowała się na wyznania, nie mogła się doczekać, by wyrzucić z siebie wszystkie słowa naraz. – To kolejna ważna nazwa. Projekt, nad którym twój ojciec pracował dla INSCOM-u. Nowy standard szyfrowania danych… ściśle tajny. – Czy jesteś pewna, że wolno ci o tym mówić? – To twój ojciec nie powinien mi o tym opowiadać. Ale opowiedział. – Miała przez cały czas zamknięte oczy, a jej ciało zdawało się bezwładnie zapadać w materac. – Thresher wymagał przetestowania. Trzeba było sprawdzić jego niezawodność. W tym celu INSCOM zatrudnił Melvina i musieliśmy się przenieść do Waszyngtonu. Gideon skinął głową. Dla siódmoklasisty przeprowadzka z Claremont w Kalifornii do stolicy nie była radosnym doświadczeniem. – W osiemdziesiątym siódmym roku INSCOM przekazał Threshera Agencji Bezpieczeństwa Narodowego do ostatecznej autoryzacji. Standard zyskał aprobatę i został wdrożony. – Nic o tym nie wiedziałem. – Dowiadujesz się teraz. – Z trudem złapała kolejny oddech. – Sowietom wystarczyło zaledwie parę miesięcy, żeby złamać nowy szyfr. Piątego lipca osiemdziesiątego ósmego roku, dzień po Święcie Niepodległości, zgarnęli tych wszystkich amerykańskich agentów. Urwała i westchnęła głęboko. Ciche pikanie aparatury mieszało się z szumem podajnika tlenu i wytłumionymi odgłosami szpitalnego życia. – Winą za tę katastrofę obarczono twojego ojca. – Mamo. – Gideon ścisnął delikatnie jej dłoń. – To wszystko należy do zamierzchłej przeszłości. Stanowczo pokręciła głową. – Oni zniszczyli Melvina. Dlatego tak postąpił, wziął zakładnika. – Jakie to ma teraz znaczenie? Już dawno przyjąłem do wiadomości, że tato popełnił błąd. Gwałtownie otworzyła oczy.

– Nie ma mowy o żadnym błędzie! Zrobili z niego kozła ofiarnego. Ostatnie słowa wypowiedziała szybko i chrapliwie, jakby chciała usunąć z gardła coś kanciastego i nieprzyjemnego. – Jak mam to rozumieć? – spytał Gideon. – Zanim doszło do operacji Gołubcy, twój ojciec sporządził notatkę służbową. Napisał w niej, że Threshera oparto na błędnych założeniach teoretycznych, co pozwala na obejście systemu. Zignorowano jego zastrzeżenia. Tymczasem to on miał rację. Dwadzieścia sześć osób straciło życie. – Ze świstem wciągnęła ustami powietrze i z wysiłkiem zacisnęła palce na kołdrze, miętosząc poszwę. – Thresher należał do projektów o klauzuli najwyższej tajności. Mogli na ten temat pleść, co im ślina na język przyniosła. Nikt nie był w stanie zweryfikować ich słów. Wykazać kłamstwa. Twój ojciec był człowiekiem z zewnątrz, profesorem uniwersyteckim, cywilem. Swego czasu leczył się na depresję, co zdołali sprytnie wykorzystać. Gideon zmartwiał. – Chcesz mi powiedzieć, że tato za nic nie ponosił winy? – Oczywiście, że nie ponosił. Wręcz przeciwnie. Ostrzegał. Oni jednak zniszczyli jego notatkę i obarczyli odpowiedzialnością za całe to tragiczne fiasko. Za operację Gołubcy. Dlatego wziął zakładnika. I dlatego został zastrzelony, chociaż wyszedł z uniesionymi rękami, zupełnie bezbronny. Chcieli go uciszyć. Popełnili morderstwo z zimną krwią. Gideona ogarnęło przedziwne uczucie nieważkości. Chociaż opowieść matki była straszna w swojej wymowie, odniósł wrażenie, że ktoś zdjął mu z ramion potworny ciężar. A więc ojciec, którego nazwisko publicznie szargano od czasu, gdy Gideon skończył dwanaście lat, nie był jednak niezrównoważonym, oszalałym matematykiem, a do tego partaczem i zdrajcą. Wszystkie upokorzenia, które musiał znosić od dzieciństwa, szepty za plecami i kpiny, nagle przestały mieć nieznaczenie. Jednocześnie zaczął do Gideona docierać ogrom perfidii, z jaką dokonano zbrodni na ojcu. Pamiętał tamten dzień niezwykle wyraziście, pamiętał składane przyrzeczenia. Pamiętał też, jak podstępnie ojciec został wywabiony z budynku, a następnie bez pardonu rozstrzelany. – Ale kto…? – Urwał. – Generał porucznik Chamblee Tucker. Zastępca dyrektora INSCOM-u. Szef projektu Thresher. Zrobił z twojego ojca kozła ofiarnego, żeby chronić własną skórę. To on kazał otworzyć ogień. Zapamiętaj dobrze to nazwisko: Chamblee Tucker.

Matka zamilkła. Miała twarz pokrytą potem i dyszała ciężko, jakby właśnie przebiegła maraton. – Dziękuję, że mi to powiedziałaś. – Nie skończyłam. Kilka kolejnych zaczerpniętych z trudem oddechów Gideon zerknął na monitor kardiologiczny: ciśnienie matki niebezpiecznie poszybowało w górę. – Już nic więcej nie mów – poprosił. – Musisz teraz odpocząć. – Nie – sprzeciwiła się z niezwykłą stanowczością. – Zdążę się naodpoczywać w grobie, jak już… nadejdzie koniec. Gideon zmilczał te słowa. – Wiesz, co się później działo – ciągnęła z wysiłkiem. – To było dla ciebie ciężkie doświadczenie. Nieustanne przeprowadzki. Bieda. Różni… mężczyźni. Zupełnie nie mogłam się pozbierać. Moje życie skończyło się tamtego sierpniowego dnia. Potem już zawsze czułam się martwa, wypalona w środku. Byłam okropną matką. Zostałeś tak bardzo… tak bardzo skrzywdzony. – Nie musisz się martwić, przetrwałem. Dobrze sobie radzę. – Jesteś pewien? – Jasne – odparł zdecydowanie, jednak w tej samej chwili coś w nim gwałtownie drgnęło. Matka uderzyła w czułą strunę. Oddychała coraz wolniej, uścisk jej ręki zelżał. Widząc, że matka odpływa w sen, wysunął dłoń z jej dłoni. Ale kiedy się nachylił, żeby ją pocałować w policzek, ręka matki wystrzeliła gwałtownie w górę, a palce zacisnęły się na kołnierzyku koszuli Gideona niczym szpony. Spojrzała synowi prosto w oczy i rzuciła z niemal maniakalną żarliwością: – Wyrównaj rachunki. – Co takiego? – Odpłać Tuckerowi pięknym za nadobne. Potraktuj go tak, jak on potraktował twojego ojca. Zniszcz go i zrób wszystko, żeby wiedział, kto go pogrążył i dlaczego. – Wielkie nieba, o co ty mnie prosisz? – Gideon rozejrzał się dokoła, zdjęty nagłą paniką. – Mamo, chyba sama nie wiesz, co mówisz – wyszeptał. Ona także zniżyła głos do szeptu. – Nie spiesz się. Ukończ studia. Ucz się. Obserwuj. Czekaj. Gdy nadejdzie odpowiedni

moment, wymyślisz, jak pomścić ojca. Rozluźniła palce, dłoń opadła. Matka znowu zamknęła oczy. Wydawało się, że uchodzi z niej powietrze, że wydaje już ostatnie tchnienie. W pewnym sensie tak właśnie było: chwilę później zapadła w śpiączkę i po dwóch dniach zmarła, nie odzyskawszy przytomności. Ale jej ostatnie słowa bez końca rozbrzmiewały w umyśle Gideona. Wymyślisz, jak pomścić ojca.

3 Współcześnie Gideon Crew wynurzył się spośród wysokich sosen i wkroczył na dużą polanę. Niósł aluminiową tubę, a w niej wędzisko muchowe, przez ramię zaś przerzucił sakwę wyłożoną wilgotną trawą, na której spoczywały dwa świeżo złowione i oprawione pstrągi. Był początek maja, na dworze panowała piękna pogoda. Łagodne promienie słońca mile łechtały Gideona w szyję, nad łąką unosiły się motyle i pszczoły. Jego chata stała na przeciwległym skraju polany. Została zbudowana z ręcznie ciosanych bali uszczelnionych gliną. Miała dwa okna i rdzewiejący cynowy dach. Poza jego krawędź dyskretnie wysuwały się panele słoneczne umieszczone tuż obok dużej anteny satelitarnej. Za chatą, poniżej zbocza, rozciągał się rozległy płaskowyż Piedra Lumbre, a jeszcze dalej, na obrzeżach horyzontu, majaczyły szczyty gór południa Kolorado, przywodzące na myśl błękitne zębiska. Gideon pracował w Narodowym Laboratorium Los Alamos i w ciągu tygodnia spędzał wieczory w kiczowatym, pseudoluksusowym mieszkaniu służbowym u zbiegu ulic Trinity i Oppenheimera. Ale dla niego prawdziwe życie toczyło się w weekendy – właśnie w tej chacie w górach Jemez. Pchnięciem otworzył drzwi i wszedł do aneksu kuchennego. Zrzucił z ramienia sakwę, wyjął wypatroszone pstrągi, opłukał je i osuszył. Wysunął iPoda ze stacji dokującej i po chwili zastanowienia wybrał Theloniusa Monka. Z głośników popłynęły rytmiczne dźwięki Green Chimneys. Ubił oliwę z sokiem z cytryny, dodał sól oraz świeżo zmielony pieprz i taką marynatą suto posmarował ryby. W myślach przebiegł listę pozostałych składników potrzebnych do przyrządzenia truite à la provençale: cebula, pomidory, czosnek, wermut, mąka, oregano, tymianek. Gideon zazwyczaj jadał jeden posiłek dziennie – jakieś danie najwyższej jakości przygotowane własnoręcznie. Gotowanie i rozkoszowanie się smakiem tych potraw było niemal buddyjskim doświadczeniem. Jeżeli w ciągu dnia czuł głód, w biegu zjadał batona lub czipsy i zapijał kawą.

Umył ręce i przeszedł do części mieszkalnej. Umieścił aluminiową tubę z wędziskiem w starym stojaku na parasole, a potem rzucił się na antyczną skórzaną sofę i zrelaksowany oparł nogi o drewnianą ławę. W wielkim kamiennym kominku trzaskał ogień, rozpalony nie tyle dla ogrzania domu, ile dla przydania wnętrzu przytulności i radosnego nastroju. Nad kominkiem, oświetlone wieczornymi promieniami słońca, wisiały rogi łosia, na podłodze leżała skóra z niedźwiedzia, a ściany zdobiły stare szachownice i równie zabytkowe plansze do tryktraka. Wszędzie wokół leżało mnóstwo książek; były na bocznych stolikach i na podłodze, poutykane na wszelkie możliwe sposoby wypełniały olbrzymi regał zajmujący całą przeciwległą ścianę. Gideon zerknął w stronę drugiej wnęki, oddzielonej od reszty domu zasłoną, a właściwie pełniącym funkcję zasłony zabytkowym kocem – takim samym, jakimi biali handlarze płacili swego czasu Indianom za skóry dzikich zwierząt. Gideon przez długą chwilę siedział w bezruchu. Od ubiegłego tygodnia nie sprawdzał systemu i wcale nie miał ochoty tego robić. Był zmęczony, z przyjemnością myślał o czekającej go kolacji. Niemniej od tak dawna wypełniał ten narzucony sobie samemu obowiązek, że weszło mu to w nawyk. Wstał więc z sofy, odgarnął do tyłu długie, kruczoczarne włosy i powlókł się w stronę koca, zza którego nieustannie dobiegał cichy szmer Niechętnie odsunął białą, wełnianą tkaninę. W ciemnej niszy unosił się specyficzny, ledwo wyczuwalny zapach, typowy dla pracującej bez przerwy elektroniki i rozgrzanego plastiku. Gideon obrzucił przelotnym spojrzeniem drewniane biurko i metalową szafkę ze sprzętem migającym diodami LED Znajdowały się tutaj cztery komputery, same składaki, nic firmowego. Żaden z nich nie miał mniej niż pięć lat: serwer Apache i trzy Linuksy. Do tego szczególnego zadania Gideon nie potrzebował szybkich maszyn, ale sprawdzonych i niezawodnych. Jedynym nowym i stosunkowo drogim sprzętem był router do szerokopasmowego połączenia satelitarnego. Nad półką wisiał wyjątkowej urody szkic ołówkiem Winslowa Homera, przedstawiający skały u wybrzeży Maine. Była to pozostałość po uprzedniej profesji Gideona – cacko, którego po prostu nie miał serca sprzedać. Usiadł na zniszczonym biurowym krześle, którego noga przypominała ośmiornicę na kółkach, oparł stopy o drewniany blat biurka, położył sobie klawiaturę na kolanach i zaczął przebierać po niej palcami. Na ekranie wyświetliło się podsumowanie poszukiwań z minionego tygodnia wraz z informacją, że Gideon nie logował się do systemu od sześciu dni.

Przebiegł szybko wzrokiem wyniki i od razu zauważył, że ma trafienie. Zapatrzył się w ekran. Przez lata udoskonalił swoją wyszukiwarkę i minął niemal rok od ostatniego fałszywie pozytywnego wyniku. Spuścił gwałtownie nogi na podłogę, nachylił się nad biurkiem i zaczął w zawrotnym tempie walić w klawisze. Obecne trafienie okazało się listą materiałów źródłowych przesłanych do NSA – Narodowego Archiwum Bezpieczeństwa – niezależnej od rządu jednostki przy Uniwersytecie George’a Washingtona. Same materiały pozostały tajne, ale spis udostępniono w ramach postępującego procesu zdejmowania klauzuli tajności z dokumentów zimnowojennych na mocy dekretu prezydenckiego numer 12958. Na odtajnionej liście widniało nazwisko ojca Gideona – L. Melvin Crew – oraz tytuł nadal tajnego dokumentu: Ocena Standardu Szyfrowania EVP-4 Thresher, opartego na teorii logarytmów dyskretnych. Teoria strategii ataku kryptologicznego, wykorzystującego grupy punktów 0-torsyjnych krzywej eliptycznej nad ciałem o charakterystyce 0. – Wielkie nieba! – mruknął Gideon, nie odrywając oczu od ekranu. Tym razem nie było fałszywie pozytywnego wyniku. Od lat miał nadzieję, że trafi na jakiś strzęp użytecznej informacji, tymczasem wpadł na coś znacznie poważniejszego. Może nawet na żyłę złota. Niewyobrażalne. Niesamowite. Czy doprawdy mogło chodzić o notatkę służbową, w której ojciec krytykował Threshera? Tę notatkę, którą ponoć miał zniszczyć generał Tucker? Był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.

4 Północ. Gideon Crew, z rękami w kieszeniach, w baseballówce wciśniętej na głowę tyłem do przodu, wlókł się niedbale opustoszałą ulicą. Miał na sobie wytłuszczony trencz, a pod nim zesztywniałą od brudu koszulę, wypuszczoną na workowate portki opadające do połowy tyłka. Idąc, Gideon cieszył się w duchu, że akurat na dziś przypada dzień wywozu śmieci w Brookland, spokojnej dzielnicy Waszyngtonu. Skręcił za róg Kearny Street i przeszedł obok domu, który go interesował – zaniedbanego bungalowu z zarośniętym trawnikiem, otoczonego płotkiem z drewnianych sztachet, jedynie do połowy pomalowanym na biało. Zgodnie z oczekiwaniami Gideona na końcu podjazdu dumnie sterczał pojemnik na śmieci, wypchany po brzegi odpadkami i roztaczający wokół odrażający fetor gnijących krewetek. Gideon przystanął przy pojemniku, rozejrzał się ukradkiem na boki, a potem głęboko zatopił rękę w smrodliwych śmieciach. Natrafił dłonią na coś, co zdawało się frytkami. Zacisnął palce i wyciągnął garść tłustej mazi – to rzeczywiście były frytki. W tej samej chwili kątem oka pochwycił jakiś ruch. Zza żywopłotu wychynął ukradkiem wychudzony, jednooki kot. – Zgłodniałeś, przyjacielu? W odpowiedzi zwierzak zamiauczał cicho i podkradł się bliżej, wywijając niepewnie koniuszkiem ogona. Gideon podsunął mu frytkę. Kot obwąchał ją podejrzliwie, a potem szybko połknął i znów zamiauczał, tym razem dużo głośniej. Gideon rzucił mu garść wyłowionych ze śmietnika frytek. – To wszystko, mały. I dobrze. Masz pojęcie, jak szkodliwe mogą być dla ciebie tłuszcze trans? Kot, nic sobie nie robiąc z przestrogi, zabrał się do jedzenia. Gideon ponownie zanurzył rękę w odpadkach i tym razem natrafił na plik papierów. Okazało się, że to prace domowe z matematyki małego chłopca, wszystkie ocenione na szóstki. Gideon pokiwał z aprobatą głową. Czemu jednak wylądowały na śmietniku? Powinny zostać oprawione w ramki. Wepchnął dziecięce zadania z powrotem do kubła, wyciągnął kawałek pieczonego udka

kurczaka i odłożył na bok dla kota. Teraz zatopił w pojemniku obie ręce, przedzierał się coraz niżej przez oślizłą materię, aż ponownie natrafił na papiery. Zacisnął na nich palce i wydobył na powierzchnię. Były tym, co miał nadzieję znaleźć – rachunkami. A na samym wierzchu leżał ten najcenniejszy: telefoniczny z dołączonym bilingiem. Bingo. – Ej! Gideon odwrócił się na odgłos krzyku i ujrzał właściciela domu we własnej osobie, niejakiego Lamoine’a Hopkinsa, niskiego, chudego Murzyna ze złością wyciągającego ku niemu palec. – Ej! Spieprzaj stąd, i to natychmiast! Gideon bez najmniejszego pośpiechu wetknął rachunki do kieszeni trencza. Był bardzo zadowolony. Oto niespodziewanie trafiła mu się okazja bezpośredniego kontaktu z jednym z ludzi, których zamierzał wykorzystać do własnych celów. – Czy człowiek nie może się już spokojnie posilić? – odparł, unosząc udko kurczaka. – Idź posilać się gdzie indziej! – Hopkins wrzasnął histerycznie. – To porządna dzielnica! A ten pojemnik należy do mnie! – Daj spokój, człowieku, nie bądź taki. Hopkins wyjął z kieszeni telefon. – Widzisz, co tu mam? Dzwonię po gliny! – Ej, przecież nic złego się nie stało. – Halo?! – teatralnie wykrzyknął w słuchawkę Hopkins. – Na moją posesję wtargnął intruz i grzebie w moich śmieciach! Kearny Street Northeast trzydzieści pięć siedemnaście! – Spoko. Sorry – mruknął Gideon i zaczął się oddalać z udkiem kurczaka w dłoni. – Natychmiast przyślijcie radiowóz! – wrzasnął Murzyn. – On ucieka! Gideon rzucił resztki kurczaka w stronę kota, poczłapał za róg, po czym energicznie przyspieszył kroku. Wytarł ręce w baseballówkę, odrzucił ją daleko za siebie, wywrócił płaszcz z Armii Zbawienia na drugą stronę, zmieniając go tym samym w przyzwoity granatowy trencz. Wetknął koszulę w spodnie, po czym starannie zaczesał włosy grzebieniem. Gdy dotarł do wynajętego samochodu zaparkowanego parę przecznic dalej, ulicą przejechał policyjny radiowóz. Siedzący w nim policjanci posłali Gideonowi zaledwie przelotne spojrzenie. On

tymczasem wsiadł do auta i odpalił silnik. Był bardzo zadowolony. Nie tylko zdobył to, po co przyszedł, ale na dodatek spotkał Lamoine’a Hopkinsa i uciął sobie z nim uroczą pogawędkę. Ten kontakt bardzo się wkrótce przyda. Nazajutrz rano, siedząc w pokoju motelowym, Gideon zaczął wydzwaniać pod numery widniejące na bilingu Hopkinsa. Za każdym razem podawał się za przedstawiciela handlowego. Cztery pierwsze telefony odebrali różni przyjaciele Lamoine’a, którzy jednak na nic nie mogli się Gideonowi przydać, za to piąty numer okazał się strzałem w dziesiątkę. – Heart of Virginia Mall, wsparcie informatyczne – odezwał się męski głos. – Kenny Roman. Wsparcie informatyczne! Gideon szybko uruchomił cyfrowy dyktafon podłączony do splittera. – Pan Roman? – Taaaak…? – Mówi Eric. Dzwonię w imieniu Sutherland Finance Company. – Aha. Czego chcesz? – Chodzi o pożyczkę na zakup dodge’a dakoty z roku dwa tysiące siódmego. – Jakiego dodge’a? – Od trzech miesięcy zalega pan ze spłatą rat i obawiam się, że Sutherland Finance. – Co ty mi tu nawijasz?! Ja nie mam żadnego dodge’a. – Panie Roman, rozumiem, czasy są ciężkie, wszyscy mają obecnie problemy finansowe, ale jeżeli w najbliższych dniach nie otrzymamy należnej nam sumy. – Ej, koleś, przeczyść sobie uszy, dobra? Dzwonisz nie do tego człowieka, co trzeba. Nie mam żadnej dakoty. To, czym jeżdżę, nawet nie przypomina pikapa. Tak więc. Pocałuj. Mnie. W. Dupę! Rozległ się trzask i połączenie zostało przerwane. Gideon odłożył słuchawkę, odłączył dyktafon i trzykrotnie uważnie przesłuchał nagranie, a następnie zaczął powtarzać jego treść, imitując głos Romana: – Co ty mi tu nawijasz?! Ja nie mam żadnego dodge’a. Ej, koleś, przeczyść sobie uszy, dobra? Dzwonisz nie do tego człowieka, co trzeba. Nie mam żadnej dakoty. To, czym jeżdżę, nawet nie przypomina pikapa.

Powtórzył te zdania kilkakrotnie, w różnych kombinacjach, aż nabrał pewności, że dobrze uchwycił akcent i styl Romana. Wówczas chwycił za telefon i wybrał kolejny numer – tym razem Działu Informatycznego w Fort Belvoir. – IT. – W słuchawce rozległ się głos Hopkinsa. – Lamoine? – Gideon wyszeptał cicho. – Tu Kenny. – Kenny? – Hopkins stał się nagle podejrzliwy – Jasna cholera! Co ci odbiło z tym szeptaniem? – Pieprzone przeziębienie. Poza tym… sprawa, w której dzwonię, może grozić wtopą. – Wtopą? Jaką wtopą? – Lamoine, masz kłopoty, chłopie. – Ja? Kłopoty? Co ty wygadujesz? Gideon zerknął na kartkę zapełnioną nagryzmolonymi notatkami. – Dzwonił do mnie Roger Winters. – Winters? Dzwonił do ciebie Winters?! – Uhm. Powiedział, że ma pewien problem. Pytał, ile razy telefonowałeś do mnie z roboty. – Wielki Boże! – Właśnie. – Chciał wiedzieć… – ciągnął Gideon podszywający się pod Kennyego – … czy do rozmów ze mną wykorzystywałeś biurowego kompa, no wiesz, czy gadałeś przez Skype’a lub VoIP-a. – Chryste, to byłoby złamanie procedur bezpieczeństwa! Nigdy czegoś takiego nie robiłem! – Ten koleś mówił co innego. Gideon usłyszał w słuchawce nerwowe sapanie Hopkinsa. – To nieprawda! – Tak też mu powiedziałem. Słuchaj, Lamoine, daję głowę, że prowadzą u was jakiś wewnętrzny audyt, a ty znalazłeś się na celowniku. – I co ja mam teraz począć?! – zajęczał histerycznie Hopkins. – Nie zrobiłem niczego złego! Słuchaj, nawet jak bym chciał, nie mógłbym zadzwonić przez Skype’a!

– Czemu nie? – Z powodu firewalla. – Firewalla zawsze można obejść. – Jaja sobie robisz? Jesteśmy tajną jednostką o najwyższym stopniu zabezpieczeń! – Na wszystko da się znaleźć sposób. – Chryste, Kenny, ja wiem najlepiej, że to absolutnie wykluczone. Tak jak ty jestem informatykiem, już zapomniałeś? Cała sieć ma tylko jeden port wyjściowy, przez który można przesyłać pakiety danych zaledwie z kilku specjalnie zabezpieczonych węzłów, i to dopiero po wprowadzeniu tajnego kodu dostępu. I tylko pod kilka ściśle określonych adresów IP Wszyscy tutaj mają paranoję na punkcie tajności i zabezpieczeń. Użycie Skype’a w żadnym razie nie wchodzi w grę! Od siebie nie jestem w stanie wysłać nawet zwykłego maila! Gideon zakasłał, udał, że wydmuchuje nos, po czym rzucił od niechcenia: – Nie znasz numeru portu? – Jasne, że znam, ale nie znam zmienianego co tydzień kodu dostępu. – A twój szef, Winters, go zna? – Nie. Kod otrzymuje tylko święta trójca – dyrektor, jego zastępca oraz szef ochrony. I nic dziwnego. Ten, kto dysponuje kodem, może wysłać stąd praktycznie każdy tajny dokument. – Ale to chyba wy, dział IT, generujecie te kody, no nie? – Oszalałeś? Przynoszą je tajniacy w zalakowanej kopercie. Przynoszą! Przyłażą osobiście. Kod nie jest generowany ani przesyłany przez żaden system elektroniczny – jest zapisany odręcznie na pieprzonej kartce papieru. – Problemem jest numer portu – zdecydował Gideon. – Też przynoszą go w kopercie? – Przechowują w sejfie, ale numer zna wiele osób. – Hmm – mruknął znacząco Gideon. – Tak na moje oko ktoś próbuje cię wrobić. Pewnie jakiś ważniak z góry coś spieprzył, a teraz szuka chłopca do bicia. I pomyślał sobie: Lamoine w sam raz się nada! – Niemożliwe. – Słuchaj, takie historie zdarzają się na okrągło. Każdą wpadkę zawsze zwala się na płotki. Musisz się bronić, chłopie. – Ale jak? Gideon milczał przez dłuższą chwilę dla zwiększenia dramatycznego efektu.

– Słuchaj… – podjął w końcu -. mam pewien pomysł. Chyba niezły, więc może się udać. Przypomnij mi raz jeszcze, jaki jest ten numer portu? – Sześć jeden pięć jeden. Ale co to ma do rzeczy? – Sprawdzę to i owo i wieczorem zadzwonię do ciebie do domu. Tymczasem trzymaj gębę na kłódkę, siedź cicho, nie mów nikomu o naszej rozmowie. Zajmuj się swoją robotą i pod żadnym pozorem się nie wychylaj. I nie dzwoń do mnie – z pewnością rejestrują wszystkie twoje wychodzące połączenia. Pogadamy, jak już będziesz w chacie. – Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Dzięki, Kenny. Naprawdę wielkie dzięki. Gideon zakaszlał ponownie, po czym powiedział: – Daj spokój. Ostatecznie od czego ma się przyjaciół?

5 Tuż po rozmowie z Hopkinsem Gideon wyciągnął z szafy pokrowiec ubraniowy i ułożył go starannie na łóżku. Szybko zrzucił z siebie ciuchy, rozsunął zamek błyskawiczny pokrowca i wyjął ze środka pachnącą, szytą na miarę koszulę od Turnbulla i Assera, a także szyty na zamówienie granatowy garnitur od Thomasa Mahona. Włożył koszulę i spodnie, wsunął w szlufki elegancki pasek, a potem wykonał windsorski węzeł na kwiecistym krawacie Spitalfield (skąd Anglicy biorą takie nazwy?) i wciągnął marynarkę. Roztarł odrobinę żelu w dłoniach, po czym pedantycznie przygładził włosy, zgarniając je do tyłu. Na koniec posiwił skronie specjalnym specyfikiem, dodając sobie w ten sposób co najmniej pięć lat do metryki. Odwrócił się i przejrzał w lustrze. Nowy wizerunek kosztował go trzy tysiące dwieście dolców – tyle pochłonęły buty, garnitur, koszula, pasek, krawat i eleganckie strzyżenie. Dodatkowe dwa dziewięćset wydał na podróż, motel i wynajęcie samochodu z kierowcą. Mógł sobie na to pozwolić dzięki czterem nowiutkim kartom kredytowym, które zadłużył do maksymalnej wysokości bez żadnych widoków na możliwość spłaty. Witamy w Ameryce. Pod motelem już czekał na niego czarny lincoln navigator. Gideon wsunął się na tylne siedzenie i podał kierowcy kartkę z adresem. Gdy auto ruszyło z miejsca, rozsiadł się wygodnie na kanapie powleczonej miękką skórą. Wczuwając się w rolę, ułożył twarz w odpowiedni wyraz i jednocześnie starał się nie myśleć o trzystu dolcach za godzinę pracy kierowcy. A także o znacznie wyższej cenie, jaką przyszłoby mu zapłacić, jeżeli zostałby przyłapany na przekręcie, który właśnie zamierzał zrobić. Na ulicach był mały ruch, stąd już pół godziny później znaleźli się przy wjeździe do Fort Belvoir, gdzie mieścił się Zarząd Informacji INSCOM-u. Dokładnie rzecz biorąc, znajdował się on w niskim modernistycznym budynku z lat sześćdziesiątych, wyjątkowo paskudnym dla oka, otoczonym glediczjami i olbrzymim parkingiem. Gdzieś w środku tej budowli siedział teraz Lamoine Hopkins i bez wątpienia pocił się ze strachu. W czeluściach tego gmachu spoczywała również tajna notatka sporządzona przez ojca Gideona.

– Proszę zatrzymać przed wejściem i poczekać – polecił kierowcy Gideon. Zdał sobie przy tym sprawę, że jego głos zdradza zdenerwowanie i zaczął szybko przełykać ślinę, żeby rozluźnić mięśnie szyi. – Przykro mi, proszę pana, ale w tym miejscu obowiązuje zakaz parkowania. – Gdyby ktoś zgłaszał pretensje, powiedz, że czekasz na kongresmana Wilcyzeka, który udał się na spotkanie z generałem Mooreheadem. – Tym razem głos Gideona był niski, płynny, znamionujący pewność siebie. – Gdyby jednak nadal były problemy, nie protestuj, po prostu odjedź kawałek dalej. To nie powinno potrwać dłużej niż dziesięć minut. – Tak jest, proszę pana. Gideon wysiadł z samochodu, pchnął oszklone drzwi i skierował się do recepcji. W obszernym holu roiło się od wojskowych i nadętych cywili, przekonanych o własnej ważności. Chryste, jak on nienawidził Waszyngtonu. Z zimnym uśmiechem na ustach podszedł do kobiety siedzącej za biurkiem w recepcji. Siwe włosy miała zaczesane w błyszczący hełm, ani jeden włosek nie odstawał od głowy ewidentnie wyglądała na osobę przestrzegającą pilnie wszelkich procedur, traktującą pracę ze śmiertelną powagą. Gideon nie mógłby sobie wymarzyć nikogo lepszego. Ci, którzy trzymają się sztywno regulaminów, są zawsze najbardziej przewidywalni. Wciąż uśmiechając się chłodno i kierując wzrok kilka centymetrów ponad jej głowę, Gideon oznajmił: – Kongresman Wilcyzek. Jestem umówiony z generałem Mooreheadem. Przybyłem… – zerknął uważnie na zegarek – …trzy minuty przed czasem. Kobieta wyprężyła się jak struna. – Naturalnie, panie kongresmanie. Proszę o chwilę cierpliwości. – Podniosła słuchawkę telefonu, nacisnęła jeden z guzików, rozmawiała przez moment, po czym spojrzała na Gideona. – Przepraszam, kongresmanie, czy byłby pan uprzejmy przeliterować swoje nazwisko? Gideon westchnął z irytacją, po czym przychylił się do prośby, jednak całą swoją postawą dawał przy tym do zrozumienia, że kobieta doskonale powinna znać pisownię jego nazwiska – w ogóle od początku zachowywał się jak człowiek, który oczekuje, że każdy i wszędzie powinien wiedzieć, z kim ma do czynienia, a ignoranci tego nieświadomi zasługują jedynie na pogardę. Recepcjonistka znowu zaczęła coś mówić do słuchawki. Po krótkiej wymianie zdań zakończyła rozmowę i ponownie zwróciła się do Gideona: