Yann Queffelec
BARBARZYŃSKIE ZAŚLUBINY
Kąpiel stygła, Nicole wynurzyła się. Ociekała wodą, zdjęła ręcznik i długo
wycierała się. Przemieszane zapachy wsi i ciepłego chleba rozbudzały w niej
tęsknotę, która ją kołysała. Ukradkiem przymierzyła czarne mamine pantofle
i wydęła wargi. Trochę w nich pływa, ale za to jest wyższa. Wtedy ujrzała
swoje odbicie w zaparowanym, owalnym lustrze i uśmiechnęła się. Ma
trzynaście lat, niedługo już czternaście, a wygląda na osiemnaście: to ciało,
już dojrzałe, te krwiste usta, niebieskie oczy w kształcie migdałów i te długie,
pozłacane włosy jak ogień na ramionach. Codziennie poświęcała godzinę na
ujarzmienie tego pożaru.
Na dole trzasnęły drzwi, mama wyszła. Rodzice nieczęsto kończyli pracę w
piekarni przed północą. Nicole drżała na myśl o tym, jaki numer im wykręci
pewnej niedzieli, przeklętego dnia. Jutro pójdzie do spowiedzi, i tyle! Ale co
wyzna?... Tylko trochę skłamała. To prawda, że dziś śpi u Nanette, u swojej
starszej kuzynki, która teraz, jak Bernard ją opuścił, jest zupełnie sama.
Oczywiście, przedtem ma randkę...
Okłamała też Nanette, ale nie złośliwie!... Mówiła o prywatce z dziećmi i z
rodzicami, u paryżan, o urodzinach, na które Will, — wiesz, ten Amerykanin
z Arzac! — też jest zaproszony. Zresztą odprowadzi ją jeszcze przed północą.
Nicole przeciągnęła się. Jak dobrze jest marzyć o Willu. O jego zielonych
oczach, w których tańczy złoty pyłek. Jak dobrze jest tak szykować się, gdy
wyobraźnia gdzieś sobie błądąi. Will na balu czternastego lipca, pod
różnokolorowymi lampionami, zapraszający ją do tańca, do slow-l'oxa,
„najpiękniejszego ze wszystkich tang świata”. Will na wydmie, pewnego
wieczoru, ich pierwszy pocałunek; za nimi szept wiatru w sosnach: słodka
noc i mrugające do morza rozszalałe gwiazdy i latarnie morskie.
Ileż emocji, żeby zrobić się na bóstwo! Poprzedniego dnia, tłumacząc
się upałem, spała na strychu, na materacu. A tak naprawdę, to chciała już
się przygotować. Sprawdzić szminkę, starą maminą pomadkę, wyłowioną 7
kubła ze śmieciami. Co za szczęście! W internacie, żeby pomalować sobie
usta. trzeba było przyklejać mokre wargi do dalii na tapetach. Nie mogła
usnąć, bo zielone spojrzenie rozświetlało jej marzenia niczym latarnia
morska, więc się wystroiła, wyperfumowała oddech lukrecją, powiększyła
źrenico cytryną, wyczyściła zęby — za radą Nanette — węglem drzewnym.
Wreszcie wykrochmaliła. a potem wyprasowała falbanki białej, atłasowej
sukienki z dekoltem w karo.
Willa poznała w Chenalu, portowym barze, w którym po południu
odbywały się dancingi. To było dwa miesiące temu, w Saint-Jean, rodzice
myśleli, że poszła na plażę. Jestem amerykańskim żołnierzem, pilotem, czy
mogę usiąść? Miał bardzo ciemne włosy, zaczesane do tyłu, bez przedziałka.
Ona wzięła chłodzący napój cytrynowy, on piwo, uśmiechał się i wpatrywał
w nią, ignorując Marie-Jo, która odeszła obrażona. Powiedział: ..Jesteś
bardzo ładna, jeśli chcesz, to będziemy przyjaciółmi." Spłoszona jego
zielonymi oczami, wybełkotała: „Jest późno, muszę wracać." Will podwiózł ją
jeepem i zostawił w połowie drogi do piekarni. Dopiero nazajutrz ją
pocałował.
Po tygodniu przyszedł do sklepu i przedstawił się rodzicom — miał
przejąć codzienne dostawy setki chlebów dla obozu w Arzac, na wybrzeżu.
I tak co drugi dzień stawiał się punktualnie, tuż przed zamknięciem, i co
drugi dzień był nieskazitelny i tak promieniejący, jakby w tym ładowaniu
chleba do jeepa widział całe swoje szczęście. Gawędził z panią Blanchard,
wesoło przekomarzał się z Nicole, szedł powiedzieć dzień dobry do piekarni i,
od słowa do słowa, zostawał nieraz na kolacji. Nicole pozwolono nawet
odprowadzać go do szosy, pod górę, skąd o zachodzie słońca widać było
latarnie morskie. I rodzice nie wyobrażali sobie, że ten chłopiec, taki wesoły,
tak przyjacielski, co najmniej dwudziestoletni, mógł okrywać namiętnymi
pocałunkami ich córeczkę, w której przecież widzieli tylko dziecko.
Nazywał ją Love, nazywał ją Amour, nazywał ją Lovamour, rysował serca
na piasku, łącząc ich imiona. Patrzył w oczy i mówił: „Nie bój się, przytul się
do mnie.” A Nicole, przerażona jego wielkimi rękami: „Nie, Will,
przysięgałam, nie przed ślubem." Pewnego wieczoru był nerwowy, prawie zły,
kiedy się zaniepokoiła, odpowiedział: „Skończone, Lovamour,
wracam do Ameryki w poniedziałek rano. — Ale to dopiero za dwa dni!
Chcę się ożenić, Lovamour, ożenić się z tobą." Skłamała: „Jestem za
młoda... mam dopiero piętnaście lat. — Nie szkodzi, przyjadę po ciebie
później."
Nicole płakała całą noc. Will odjeżdża, to zbyt straszne. Will, którego
kocha na całe życie. To wszystko dlatego, że likwidują bazę amerykańską, co
za idiotyzm! Oczywiście, przyrzekł, że ją poślubi... Następnego dnia przyszedł
obładowany kwiatami i winem musującym pożegnać się z Blan- chardami.
„Chcę pomówić z panią, a także z panem.” Piekarz, cały w mące. pojawił się
na zapleczu. „Chcę porozmawiać, ale to trudno po francusku." Ma rancho w
Michigan, niedaleko jeziora, trzeba ciężko pracować, są pory roku, gdy
ziemia nie rodzi albo bydło choruje, albo małe, latające zwierzątka pustoszą
kukurydzę, a zresztą, wojsko już skończone, wraca do domu, tylko właśnie
chce się żenić, ma nadzieję, że za jakiś czas poślubi Nicole. Rodzice patrzyli
na siebie, w osłupieniu, nie wiedząc, czy należy śmiać się, czy wzruszyć.
Nicole spurpurowiała jak papryka, która suszyła się na ścianie. Pani
Blanchard rozważała sobie: mała jest bardzo młoda, prawie dziecko, ale to
Amerykanin... I do tego bogaty, trzeba by pomyśleć!... A ojciec, po długim
westchnieniu, poparł jej ciche życzenia: ,.No tak... zobaczy się z czasem...
Trzeba by pomyśleć."
Piekarzowa otworzyła paczkę ciastek. Rodzice i Will trącili się kieliszkami
z winem musującym. Nicole dostała tylko trochę na dnie, rozcieńczonego
wodą, a potem napój cytrynowy.
Po kolacji młodzi poszli ostatni raz popatrzeć na latarnie morskie. Nicole
znała je wszystkie. „Tu jest Saint-Nicolas.... a ta czerwona, w dali, to
Cordouan. A tam to błyszczy boja wraku." Ale tego wieczoru nie to jej było w
głowie, wielkie ręce szukały jej ciała i musiała walczyć z tymi wszystkimi
palcami, z tymi wszystkimi pocałunkami, które ją odurzały. „Jutro,
Lovamour, jest wieczór pożegnalny. W moim obozie jest zabawa. Chcesz
przyjść? — Nie wiem. Will. Muszę powiedzieć mamie. — Nie. tylko nic nie
mów mamie. Przyjadę po ciebie o dziewiątej. A potem, w przyszłym roku,
żenimy się, ja i ty, na moim rancho..."
*
Dlaczego mama trzyma swoje perfumy pod kluczem? To oburzające! Na
półeczce można znaleźć, oprócz butelki zwykłego, jajecznego szamponu,
waniliowego talku i pomady do włosów, tylko sodę kaustyczną i codzienne
pachnidło ojca: jaśminową esencję, rozpuszczoną w spirytusie. Przystawiła
nos. Ostra, ale na jej skórze, może... I wyperfumowa wszy się za
V.u. fc
uchom, skropiła tym w końcu całe ciało, nic zapominając o stopach i ba-
wełnianej chusteczce. Do połowy opróżnioną butelkę napełniła wodą z kranu
i przeraziła się, ujrzawszy jaśmin wypływający na powierzchnię.
Na dole zegar wybił kwadrans po ósmej, nie można już marudzić. A
jednak z lekkim sercem zwlekała przy wyborze bielizny. Tyle tego ma, i
wszystko takie ładne i skromne. Potem przyszła kolej na sukienkę i o mało
co nie straciła głowy: sukienka była trochę za wąska i cisnęła w talii. Poza
tym wygląda prześlicznie. Will będzie dumny, przedstawiając ją swoim
przyjaciołom. Pożyczy sobie ukradkiem maminą torebkę, to dodaje elegancji.
Wymknęła się przez podwórze i biegnąc wzdłuż pozornie opustoszałej
piekarni nie spotkała nikogo. Słońce było jeszcze wysoko, niebieskie
powietrze błyszczało. Poszła przez zaoraną ziemię i przesadziła płot, żeby nie
natknąć się przypadkiem na ciągle szpiegujące Simone i Marie-Jo. Te dwie
jędze są po prostu chore, odkąd afiszuje się na plaży z amerykańskim
pilotem. A teraz, jak powiedziała o ślubie, to trzeba było widzieć, zupełnie
zzieleniały! „Ależ napiszę do was z Michigan”, obiecała.
Z bijącym sercem Nicole zatrzymała się w cieniu, przed skrzyżowaniem
dróg, wyjęła z maminej torebki pomadkę do ust i ostatni raz poprawiła
makijaż. Małe lusterko upadło i pękło.
Will już czekał w swoim jeepie, patrzył na.nią chytrze. Ani jednego słowa
o sukience, ani jednego komplementu. Nicole dostrzegła butelkę między jego
kolanami.
— Dziś — ogłosił ruszając jak wariat — jest zabawa!
Jechał na złamanie karku po grząskiej drodze, celując w kałuże, ocierając
się o sosny, przecinając w poprzek wydmy, pękając ze śmiechu.
— Ależ, Will, ty piłeś! — wykrzyknęła przerażona Nicole.
Silnik ryczał, błoto chlapało i te bryzgi zaraz zniszczą jej śliczną sukienkę,
a ona się rozchoruje, trzymała się kurczowo siedzenia, błagając:
— Wolniej, Will, wolniej!
— Nie, szybciej, darling, szybciej! — odpowiadał wskazując na zachód, na
groźne, czarne niebo i puszczał kierownicę, żeby pociągnąć sobie z butelki.
Na ich powitanie zagubione krople dalekiej burzy wprawiły parzącą
ziemię w drżenie. Szlaban podniósł wesoły ordynans, a potem wystawił
głowę, by dalej połykać deszcz.
Co do rancha i Eldorado, to William Schneider był stróżem nocnym na
parkingu w Bronxie. Został wpakowany do aresztu, bo nie zapłacił za posiłek
w barze. Jego żona myła okna u ludzi. Terry, ich syn. miał dwa lata.
*
Obóz w Arzac: za kolczastym ogrodzeniem kilka zwróconych ku morzu
baraków, antena radiowa, maszt dźwigający barwy amerykańskie i zagnież-
dżony pod stromym brzegiem kurnik, skąd unosiło się czasem przygłuszone
gdakanie. Ani żywej duszy, większość wojska repatriowano już poprzedniego
dnia. Została tylko garstka mężczyzn, którzy mieli posprawdzać ostatnie
rachunki z francuskimi dostawcami.
— Oto mój pokój...
Znajdowali się w kwadratowej sali, wychodzącej na ocean. Podłoga i ściany
były z nieheblowanego drewna. Pofałdowana blacha dachu dzwoniła na
wietrze. W głębi na sznurku suszyły się podkoszulki i slipy, zasłaniając
ustawiony na balach piecyk gazowy, pojemniki po piwie otaczały szarą,
żelazną szafę. Z sufitu zwisała naga żarówka nad poznaczonym petami i
usłanym butelkami lakierowanym stołem. Skrzynki na pociski służyły za
taborety. Słychać było, jak morze dręczy stromy brzeg.
Will włączył adapter, którego rączka już czekała, zawczasu ułożona na
rzewnej skardze Franka Sinatry.
Zielone oczy prześlizgiwały się łapczywie po dziewczynce, wyrażając
pragnienie tak jawne, że aż skrzyżowała ręce na piersiach. Wtedy wydał z
siebie łobuzerski gwizd; przebijając się przez burzę, ostatni promień
czerwonego słońca ocierał się o okno, pokrywając purpurą rozrzucone włosy
blond.
— Siadaj, darling, nie bój się.
Oszołomiona Nicole stanęła niepewnie przed skrzynkami i pociskami,
obawiając się o sukienkę, już i tak wygniecioną.
— Siadaj na łóżku. Trzeba iść na łóżko, darling. Chcesz się napić?
— Nie, Will, dziękuję... A twoi przyjaciele, gdzież oni są?
Przycupnęła na rogu materaca, panicznym lękiem napawał ją widok
ściany wytapetowanej nagimi kobietami.
— Moi przyjaciele przyjdą, honey, jest zabawa! Wszyscy przyjdą.
Will wyjął z szafy butelkę whisky i pił głośno, wielkimi haustami.
— Ach nie, Will, nie będziesz już pić!
_.\leż będę pić, i iy także, darling, będziesz pić razem ze mną.
Zaśnual się obleśnie i zaczął kręcić biodrami.
— A potem będziemy się rżnąć. Boisz się?
Siłą wziął ¡ą w ramiona, gdy mówił, pluł śliną na jej twarz, oczy stanęły
mu w słup.
— Pij! — rozkazał.
Nagle chwycił ją za kark. chciał wepchnąć szyjkę butelki w usta.
Wściekła i przerażona, podskoczyła tak. że strumień alkoholu oblał
sukienkę. Z krzykiem rzuciła się do drzwi. Gdy przekręcała klamkę, złapał ją
za włosy i ciągnąc do tyłu. z całej siły rzucił na łóżko. Sukienka była zadarta
aż do pępka. Nicole wyła coraz głośniej, uderzył ją w twarz. ,,Zamkniesz się i
będziesz pić." Oblał ją whisky — od stóp do głowy. Dławiąc się, usiłowała
drapać i uciekać. „Przestaniesz się drzeć, bo jak nie...” Zapalił zapalniczkę.
Przed wytrzeszczonymi oczami Nicole ukazał się płomień rozświetlający jej
ociekające kroplami whisky włosy. Will chichotał. Wolną ręką macał
przerażone ciało. „Zrobiłaś siusiu w majteczki, darling — wymamrotał
mrugając słodko okiem. — Zabiorę je do Nowego Jorku... Na pamiątkę.” W
jego zielonych oczach spojrzenie stawało się ołowiane. „Zdejmuj majtki!”
Ani drgnęła, odrętwiała ze wstydu.
— No. zdejmuj! — zagrzmiał, wyrywając garść włosów blond, które zaraz
podpali).
Uśmiechnął się błogo, łapał oddech, patrząc na posłuszną mu dziew-
czynkę. Ściągnął majtki spomiędzy czarnych pantofli, powywijał nimi jak
skalpem pod światłem i wetknął do swojego kufra.
— Teraz można się rżnąć, darling! Moja żona ciągle chce się rżnąć.
Przyniósł z szafy jeszcze jedną butelkę whisky i otworzył zębami. Znowu
chciała uciekać, ale dygotała z przerażenia i upadając zdarła sobie skórę na
kolanach. Popchnął ją kopniakiem, po czym ciężko dysząc zwalił się na nią.
Znęcając się nad zaciśniętymi wargami, poił ją, uderzając butelką w zęby,
błaznował, gdy się dusiła.
— Nie, Will, nie — udało jej się jeszcze zaskomleć, to były ostatnie słowa,
jakie wymówiła tej nocy. Mężczyzna rozpiął swój drelich i rozdarł ją jednym
ruchem, głuchy na krzyki bólu i szlochanie. Jakoś nie mógł sobie dogodzić,
więc bił ją i dobijał przekleństwami. Nicole kwiliła pod nim, miękka i prawie
nieżywa; usta i ciało krwawiły. Zaciągnął ją na łóżko, spodnie dyndały mu
na łydkach — „Mała, kochana Francuzecz- ka” — doszedł do drzwi i wydarł
się ku zapadającej nocy: „Come on.
guys, she is ready.” Potem podeptał z wściekłością drelich, musiał w końcu
go zrzucić, pociągnął whisky i znowu zwalił się na nią.
Na zewnątrz trzasnęły drzwi. Z sąsiedniego baraku przybywali Aldo i
Sam, którzy, popijając, czekali na sygnał Willa i od czasu do czasu,
przychodzili podglądać pod oknem.
Aldo był brzuchatym kolosem, pochodzenia chilijskiego. Sam — rudym
młodzieniaszkiem, synem pastora.
— My friends — oświadczył Will. — Jest zabawa, darling.
Postawił ją; Nicole przewracała się i jęczała. Sam podtrzymał ją w talii
jedną ręką. a drugą wsadził pod sukienkę, wybuchając gromkim śmiechem.
Will chwycił za haftowane falbanki i brutalnie szarpnął, przedzierając pasek
i urywając guziki. Ostały się zaciśnięte rękawy i kołnierzyk. „Exactly like
football”, zachichotał i jakby obdzierał ją ze skóry z głupkowatym, tygrysim
rykiem, ściągnął sukienkę i cisnął na podłogę.
Zapanowała cisza. Trzej mężczyźni lustrowali swoją drżącą i nagą ofiarę
jak łup zdobyty w zajadłej walce. Odpięty stanik zwisał, jedno ramiączko
było zerwane. Jeden z czarnych, maminych pantofli poleciał pod łóżko. Stała
zapłakana i skulona, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
— Lovely — powiedział Aldo ochrypłym głosem i wielką, owłosioną ręką
delikatnie zsunął po posiniaczonym ramieniu psujący widok strzęp stanika.
— Lovely. — Odpinał pas. — There — powiedział do Sama. wskazując stół.
Zgwałcił ją między kartami do gry i petami; ona leżała, on — na stojąco —
a kiedy odruchowo walczyła, potrząsając głową i próbując gryźć, nie posiadał
się z radości; „Yes, come on, girl, come on." Za każdym razem, gdy otwierała
usta. Will wlewał w nie whisky. Od czasu do czasu wyrywał kosmyki jej
włosów, żeby popatrzeć, jak płoną.
Hańbili ją po kolei, kłócąc się o przywilej zoperowania cnoty. Aldo wziął ją
od tyłu, szarpiąc za włosy blond jak za grzywę narowistej klaczy. Jego
lśniący tors pokryty był gajem włosów, wśród których, między czarnymi
gwoździami sutek, drgał jak wahadło złoty krzyżyk, gubiąc wielkie krople
potu, które rozbijały się na zemdlonej dziewczynce. Sam bawił się w
podglądacza. Na początku, jak tylko tamci dwaj odchodzili, żeby się napić i
odetchnąć, zastępował ich gorliwie. Później, zbyt podniecony, musiał się
zadowolić zazdrością o niszczycielskie ataki Chilijczyka. który, ciągle na
stojąco, zabawiał się podnoszeniem stołu, do którego przygwoździł
dziewczynkę, i maszerował tak po pokoju. Bardziej nerwowy
Will podlewa! Nicole piwem i domagał się, by wzięli ją we dwóch „like a
sandwich",
— Slecp. my baby — powiedział w końcu Aldo — we are tired. — I.
schwyciwszy ją wpół. przerzucił na obozowe łóżko. Potem pozbierał
rozrzucone karty i, mimo wszystko, trochę ogłuszony, usiadł przy stole,
poprawiając spodnie.
Will osunął się w'kącie, między poprzewracane butelki. Szarzało już,
kiedy noc rozcięło „kukuryku”. „Ten pieprzony kogut” — wycedził pukając
się w czoło-i na golasa opuścił barak.
Po chwili przyniósł żyjątko, zagniewane niewiniątko, o obciętych skrzy-
dłach. bijące powietrze łapami i wrzeszczące swoje „kukuryku”, pomimo
pięści, która wykręcała mu szyję. „No” — powiedział Aldo, kiedy Will chciał
posadzić stworzenie na leżącej nieruchomo w poprzek łóżka Nicole. Więc
odwrócił się i spokojnie udusił ptaka, patrząc, jak wibruje różowy język, jak,
pod opuszczonym na znak żałoby grzebieniem, gaśnie wzrok; nie ptiszczał go
czekając, aż czerwony strumień zaleje rozdziawiony dziób. Potem, uzbrojony
w rondel, wyszedł znów na dwór i tym razem przyniósł jajka. Jedno rozbił
kciukiem między piersiami Nicole, przyrządził omlet, którym podzielił się z
Aldem; jedli w milczeniu, z jednej patelni bez rączki. Chilijczyk wytarł tłuszcz
palcami.
O świcie cała przemoc znikła; pozostawała już tylko niejasna hipnoza,
jednocząca tych trzech mężczyzn z ich ofiarą. Morze umilkło. Słychać było
zgrzytanie rączki adapteru, u kresu drogi. Zapach zsiadłej uczty psuł
powietrze. W chwili tej, dotkniętej zapomnieniem, wirującej poza czasem,
każdy z nich jakby rodził się na nowo, w gwiezdnych odrętwieniach,
poprzedzających narodziny, pamięć, szaleństwo: Aldo, wyciągnięty na stole,
ze zwisającą ręką, Will, rozwalony na ziemi, obok zwiniętego w kłębek Sama.
Nicole, ciągle jeszcze z jednym pantoflem na nodze, z półotwartymi
ustami i oczami, wpatrywała się, nic nie widząc, w zardzewiały zygzak
dachu.
Później Sam przyszedł ją popieścić. „Blood!” — wyszeptał ogłupiałym głosem.
„Blood!” — powtórzył. Był jakby w ekstazie i obracał rękę pod światłem, jak
gdyby krew z gwałtu była ze szczerego złota. Ucałował swoje palce, pokręcił
głową w zachwyceni wyszeptał znowu: „Blood”, po czym zaczął malować
sobie twarz na Indianina tym opatrznościowym
eliksirem. Spostrzegł w kufrze majtki i założył je na głowę, naciągając aż na
uszy i niczym jakiś Siuks w delirium, w rytm tam-tamów, jął paradować
wokół stołu, skandując przez nos: „Whisky... Beer... Sandwich... Blood...” I
za każdym razem, kiedy wymawiał słowo „blood”. Aldo zawodził po cichu:
„Coca cola hu-hu!" Will wyciągnął organki, żeby im akompaniować.
Kiedy cierpka jutrzenka otoczyła mury, nerwy Sama nie wytrzymały:
złapał butelkę whisky i walnął dnem w palącą się jeszcze żarówkę. Nastąpiła
krótka eksplozja, której towarzyszył wystrzał ognia wirującego aż do podłogi.
— It is not possible — zaczął szlochać Sam, łapiąc się za głowę — no. no
— i gorączkowo na chybił trafił ubierał się w porozrzucane rzeczy. Wyszedł
na dwór, powtarzając: „no, no, not possible. no”; Will odtwarzał na
organkach jego skamlący lament.
Sam wrócił z miską słodkiej wody, ręcznikiem i termosem kawy; nie-
śmiało zaczął myć dziecko, które złapało ręcznik i naciągnęło na siebie.
Przyjęła kawę, chciała pić i zaczęła wymiotować małymi, gorzkimi spazmami,
które nie mogły ulżyć zablokowanemu żołądkowi. Sam szukał rzeczy Nicole,
torebki, brakującego pantofla, majtek, które miał na głowie, pomagał
dziewczynce ukryć się w sukience z porwanymi falbankami, w sukience, z
której nie ocalał ani jeden guzik i którą zawiązał na ordynarny supeł.
— Odwiozę cię, come on...
Miała błędny wzrok, wybuchnęła suchym szlochem, a jej usta poruszały
się, nie wydając ani jednego dźwięku. Chwiejąc się na nogach, przylgnęła do
Sama, który — już trzeźwy — otoczył ją murem szalenie surowych zasad
moralnych. Właśnie mieli wyjść, gdy nagle za nimi rozległ się wrzask.
— She is mine — wymamrotał Will ze spuszczoną głową.
Podniósł trupa zaduszonego koguta, walnął nim Sama w^ twarz i
ogłuszył kopniakiem w podbrzusze. Potem natarł na Nicole, przycisnął ją
gwałtownie do ściany. Zielone spojrzenie było już teraz tylko błotem. „Money
— wybełkotał, otwierając jej torebkę — money for you, my little slut!” Z
torebki wypadła fotografia Nicole w kostiumie kąpielowym, z dedykacją:
„Willa na całe życie.”
Odeszła pieszo, w niemą mżawkę, nie zauważyła nikogo przy szlabanie i
ruszyła mechanicznym krokiem przez zamglone wydmy. To niedaleko.
to tam. na końcu. Trochę po piasku, trochę po s/osie, i już. Mokry kosmyk
włosów wisiał jej na nosie. Dr>ała / zimna, krwawiła, nic nie czuła. Na-
prawdę. te ma minę pantofle spadają z nóg. Dochodząc do domu Nanette,
pomyślała. że jest śpiąca i ciepły rogalik sprawiłby jej przyjemność. Prze-
wiem ła cichy ogródek, okrążyła dom, znalazła klucz we wnęce, otworzyła
drzwi, zdjęła buty i na palcach poszła do pokoju. Przezroczysty dzień
obmywał sypialnię. Położyła torebkę na pyzatej pierzynie w wielkim łó/ku,
potem machinalnie odwróciła wzrok. I wtedy zobaczyła się w szafie /
lustrem: łydki we krwi, sukienka w strzępach, włosy jak po huraganie, buzia
opuchnięta, oczy oszalałe z przerażenia i wtedy pamięć zaczęła napływać
lalami, więc cofnęła się do ucieczki, rzuciła się ku schodom, położyła na
stopniu i zaczęła trząść poręczą, rycząc: „Nanette, Nanette, Nanette. Nanette,
Nanette..."
Ludovic był chłopcem o krótkim tułowiu, długich kończynach i wychudłej
twarzy. Miał spadziste ramiona, muskularne ręce, jasnokasztanowe włosy,
obcięte przy garnku przez panią Blanchard, która obawiała się wszy. Oczy
były zielone, za bardzo. Przemykało w nich spojrzenie trwożliwe jak
zajeżdżony koń.
Od siedmiu lat Ludovic żył nad morzem i nigdy go nie widział. Słyszał je.
Ale małe okienko strychu wychodziło na podwórze, piekarnię i tam dalej, na
monotonne sosny, które sklejała poranna mgła. Ryk, szept, hałas dobiegały
dniem i nocą, a w niepogodę były tak donośne, że zagłuszały nawet
chrapanie piekarza. Dziecko chętnie poszłoby je zobaczyć, ale drzwi były
zamknięte na klucz.
Kiedy pan Blanchard przewoził przez podwórze z piekarni do sklepu
parujące bochny chleba, zapach świeżego pieczywa dopływał aż do niego.
Każdego ranka zbierał pod*oknem i na ziemi, a nawet we włosach delikatny
biały pył o ulatującym smaku.
Z dołu bez przerwy dochodziły dźwięki dzwonka. Potem, wieczorem,
między dwiema chwilami ciszy, słychać było śpiew łyżek w zupie i zbyt
często przeraźliwe krzyki kobiet i wściekłe wybuchy piekarza.
Posiłki przynoszono mu raz dziennie, późnym popołudniem. Zupy z
tapioki, bulwy topinamburu i tępogłowie, które pan Blanchard łowił w porcie
pod mostem, tam gdzie sąsiadki wylewały wiadra z brudami. I nigdy chleba,
nawet czerstwego. Nicole odmówiła mu swojego mleka; piekarz odmawiał
swojego chleba.
Raz miał do czynienia z panią Blanchard, raz z jej córką — siwe włosy i
włosy koloru chleba. Nie odzywano się do niego i on się nie odzywał. Ale
głosy unosiły się z podłogi, słowa bez przerwy szkicowały jego pamięć, zapa-
lały się w nim niejasne znaki, które w końcu zaczynał rozróżniać. Jak tylko
drzwi się zamykały, Ludovic rzucał się na jedzenie i jadł palcami.
Pan Blanchard nigdy nic zaglądał na strych. Pewnego ranka, jak wy-
chodził 7 piekarni, jego spojrzenie napotkało wzrok chłopca, czatującego na
gorący chich. Mężczyzna potrząsnął głową z wściekłością i splunął, rego
samego wieczoru rozszaleli się tam na dole. Ojciec i matka lżyli córkę, a
córka lżyła Boga. I nagle otworzyły się drzwi i ujrzał dwie kobiety w furii,
matka ciągnęła córkę za włosy: „Założysz mu to, dziwko! odziejesz go jak
należy, tego swojego amerykańca!... — Nigdy! — zatkała Nicole. — No to
zdechnij!” — krzyknęła matka, wypychając córkę na zewnątrz.
I sama brutalnie rozebrała Luda, żeby wystroić go w brudną i podartą
sukienkę z falbankami, która majtała mu między łydkami.
Zresztą cały ubrany był jak dziewczynka — nie licząc męskich kalesonów
z grubej niebieskiej bawełny, z których wyciągnięto gumę — na bosych
stopach nosił gumowe, nie zapinające się sandały.
Żeby się umyć. miał do dyspozycji codziennie konewkę wody, toaletkę i
miskę na stojaku, który popsuł. W jednej części ramy pozostał kawałek
lustra. Oglądał w nim swoją twarz i zawsze widział tylko jej fragment.
Zielone oczy fascynowały go. Aż do dnia, kiedy piekarzowa dobiła lustro
pogrzebaczem.
Załatwiał się do skrzynki z piaskiem, a nieraz obok, żeby wyrazić swój
bunt. Pani Blanchard mówiła: „Ależ to obrzydliwe!”, po czym wykręcała mu
ucho i zmuszała do zlizywania brudów. Winowajca na kolanach prosił
o przebaczenie.
W zimie spał w szafie, pod wiszącymi ubraniami, opatulony w żołnierską
kapotę. Wieczorem szedł z nim jego cień. Denerwował się, bo chciał go
schwytać. Kiedy nadchodziły pogodne dni. rozkładał na podłodze worki z
mąką i przy otwartym oknie, wsłuchując się w morze, zapachy, not, usypiał,
zawinięty w płótno z deski do prasowania, a duży palec układał się
bezwiednie na odbycie. Nie bał się ciemności, ale każde głupstwo zakłócało
mu sen. Strużka śliny w kąciku ust doprowadzała go do płaczu. Własna
ręka dotykająca przypadkiem ramienia budziła krzyki grozy, karane
natychmiast serią uderzeń w sufit. Pieczenie w żołądku oddawało go
chimerom bezsenności. Często zgrzytał zębami przez sen tak głośno, że pan
Blanchard myślał, że to wołki zbożowe dewastują mu dom.
Ludovic umiał raczej szeptać niż mówić, bo naturalny tembr własnego
głosu płoszył go. Ale nocą, w jego głowie, głosy innych waliły jak młoty,
piekliły się jak grad: Ten dzieciak musi się uczyć i iść do szkoły... i przecież
nie możesz pozwolić żeby zgnił na strychu... ale skąd on nie jest idiotą...
mama mówi że sam spadł... jak chcesz to wezmę go do siebie na kilka dni...
a co to twojej matce przeszkadza... to nie jego wina... trzeba czasu... nie
widzisz jaki jest ładny... w końcu przywigżesz się do niego...
Pewnej nocy rzucił się na drzwi i rozwalił je kopniakami. Oboje Blan-
chardowie okrutnie poskromili tego lunatycznego buntownika, nieczułego na
bykowiec. Nazajutrz dziecko pasjonowało się reperacją drzwi, którą
gospodarz wykonywał bez słowa.
*
Nanette, kuzynka, próbowała przekonać ciotkę, żeby znowu pozwoliła jej
wziąć go na wychowanie. Miała gospodarstwo za wsią. Korzystając z prawa
do cotygodniowej wizyty, przychodziła rozmawiać z nim, uczyła go mówić,
liczyć na palcach, dowiadywała się, czy mama Nicole jest dla niego dobra i
czy on lubi, jak myje mu się buzię, no co, mój prosiaczku!, opowiadała mu o
maleńkim Jezusku, o Galach, o królach Francji i o różnych zawodach, i
nagle zaczynała się dopytywać, czy pamięta te wszystkie dobre chwile, które
kiedyś z nią spędził. Ale Ludo nic nie odpowiadał.
Po wyjściu Nanette małe samochodziki i różne inne prezenty były
konfiskowane przez piekarzową — niby dlatego, że mógł zrobić sobie
krzywdę.
W swojej codziennej bezczynności ciągnął magiczny zysk z tych wszy-
stkich rozpadających się skarbów, które go otaczały: kulawy fotel, dziurawe
koszyki, maszyna do szycia, maska gazowa; niszczył je jeszcze bardziej, ze
zmysłową radością. A jak był smutny, to wyrywał sobie brwi.
Pod dachem, między belkami, zrobił jaskinię z zapomnianego płótna na
worki. Wspinał się tam po linie i wałkonił całymi popołudniami, nie czując
upływu czasu; robił wszystko, żeby było jak najciemniej, lękał się słońca.
Za towarzyszy miał pająki, patrzył, jak przędą swoją nić i chwytają w
pułapkę latające ofiary, oszukiwane ciemnością. Lubił oglądać zacięte walki,
w których biesiadnik oplatał i pożerał owada, najmniejsze drgnienie skrzydeł
oznaczało jakąś torturę. Pewnego sierpniowego wieczoru usłyszał kroki w
otwartym kominie, odruchowo włożył tam rękę i zaczął wyć: bło- tniak
zadrasnął go dziobem i pazurami w nadgarstek, a potem przerażony
krzykiem odfrunął na krokwie. Ludo oglądał skaleczoną rękę. Nad nim
siedział ptak koloru ciemności i niemy jak księżyc.
Przez cały tydzień dręczyła dziecko gorączka i wywoływała koszmarne
majaki, w których żołnierska kapota wychodziła z szafy pomrukując
VA i V • V\
j j szeroko otwartymi ramionami nachodziła na niego. Nie mógł tknąć
tępogłowi«, już od świtu wycieńczało go wpatrywanie się w przymknięte ocz\
drapieżnika, które światło zamieniało jakby w dwa kamienie. Ptak polował
nocą. a rano przynosił szkielety myszy. Pod jego nieobecność Ludo badał ich
śmiejące się szyderczo zęby. Po miesiącu tej cichej harmonii między
zwierzęciem i dzieckiem błotniak zniknął.
Ludo znał horyzont na pamięć, dach piekarni, drogę idącą wzdłuż sklepu,
aż do zaoranych pól, szczekanie psów, kolor sosen, zmieniający się z biegiem
miesięcy, ciągle podróżujące niebo, które pachniało żywicą albo paloną korą.
Po burzy przez podwórko przepływał strumyk. Ludo często miał wrażenie, że
drzwi zaraz się otworzą, że ktoś stoi za nimi i śledzi go przez szpary w
deskach; potem zapominał.
Żył bez światła elektrycznego, ze słońcem, które zima rozpraszała zbyt
wcześnie. W lecie wykańczał go spadający z dachu upał, ale lubił błękit, wieś
w kwiatach, magię długich, słodkich wieczorów, czerwony plusk
winobluszczu na murach piekarni, a nocą nieorganiczną ucztę konstelacji.
Jak miał pięć lat, pani Blanchard zapędziła go do pracy.
Wczesnym rankiem wpadała zgarem kartofli albo groszku do obierania. W
deszczowe dni musiał wieszać na sznurku, przecinającym jego terytorium na
pół. sterty mokrej bielizny. Rozmarzony, odkładał spinacze i patrzył, jak na
stare gazety ociekają różowe, cukierkowe koszulki jego dręczy- cielki.
Bieliznę Nicole rozróżniał na pierwszy rzut oka, przebierał się w nią, kąsał ją,
jakby to były sutki. W ładną pogodę z radością rozpoznawał ją na podwórku;
powiewała na wietrze jak starzy przyjaciele, nawołujący z oddali.
Pewnego zimowego wieczoru dostrzegł blask unoszący się z podłogi.
Grzebieniem wydrapał kurz spomiędzy desek i był zaskoczony, ujrzawszy
piętro niżej w wielkim łóżku blondynkę ze złożonymi na poduszce rękami.
Zamrugał powiekami, bo odkrył, że nie ma nic na sobie, a potem zaczął ją
śledzić. 1 odtąd Ludo codziennie podglądał matkę, wściekły, gdy jakiś
martwy punkt wykradał mu ją; melancholijnie kontemplował słodycz
nagiego ciała.
Bóg jeden wie, że niczego nie zaniedbała, by go uśmiercić w zarodku.
Przeszły wszystkie czary, wszystkie sztuczki czarownicy — ocet z pokrzywy,
20
skórka z cebuli, ogonki czarnej rzodkwi w bezksiężycowe noce. Nawet zraniła
się łyżką do zupy, bo chciała sama się z tym uporać. „Podnieś ręce do góry
— mówiła matka — no podnieśże, to powiesi się na pępowinie." Sto razy
dziennie podnosiła ręce jak najwyżej i sto razy w ciągu nocy zaciskała ręce
wysoko, na oparciu łóżka, żeby prędzej się powiesił. W jej sennych
koszmarach defilowały małe, różowe szubienice.
— Palce umazane atramentem — powtarzał ojciec — a tu proszę, gruba z
jakimś draniem w bebechach. I mer. i cała wieś sobie drwi, no przecie,
wiadomo, sama tego chciała. I niedługo będą się gapić na jej bęben! A palce
umazane atramentem...
— Musi zdechnąć — wściekała się matka — ono musi zdechnąć. Pan Bóg
nie dopuści do tego. Żebyśmy byli pośmiewiskiem całej okolicy. Żeby ten
chleb, na którym co dzień robię znak krzyża, był brudnym chlebem. z
grzechem na wierzchu, z grzechem mojej córki. Któregoś dnia sąsiedzi
dowiedzą się, że ona chodzi z brzuchem, i nasz dom będzie wytykany
palcami.
Od nowego roku Nicole nie wróciła do internatu. „Teraz pomaga mi w
sklepie..." Nie pomagała nawet przez miesiąc. Nie wychodziła z pokoju,
udręczona rozbieganymi oczami klientów, którzy już wypatrywali pod jej
fartuchem okrągłości skandalu. Sama w czterech ścianach rozgniatała sobie
brzuch bykowcem, który matka zdjęła ze strychu, żeby zmusić ją do
wyznania: „No powiedz, zdziro! Powiedz własnej matce, że jesteś zdzira!" I to
był jakby drugi gwałt, który zadawała sobie na śladach po pierwszym. Na
początku schudła, bo usiłowała pościć, myślała, że jest uratowana, i
dziękowała Bogu. Pewnego dnia zaczęła wymiotować. Dziecko... A więc
jednak jest. Na próżno niszczyła siebie, dziecko i tak zakiełkowało. To
przerażające, to ciało w jej ciele, te dwa uwięzione razem serca, ten
pojedynek, na oślep, do najczarniejszej krwi. Przeklinała intruza, przeklinała
siebie, bijąc swoją rozciągniętą skórę, opłakując piękne piersi, zamienione w
baryłki mleka, potem, aż do rozwiązania, całymi nocami bluźniła, błagała,
kładła pięciokilowe ciężary na brzuch albo owijała się mokrymi elastycznymi
bandażami, które zaciskała tak mocno, że aż mdlała.
Urodził się pod koniec marca, pewnej niedzieli, wieczorem, zaraz po tym,
jak zadzwonili na Anioł Pański: deszcz właśnie przestał padać. Piekarzowa
pomagała przy porodzie córki, przeklinając ją: pępowinę odcięła brzytwą i
poszła zawiadomić pana Błancharda, który łowił ryby w porcie. „Rene, to
chłopak, musisz go zgłosić." Piekarz splunął do wody.
Mil
STr u-W 1
i i ligi
..Sama ¡di, to twoja córka! — Ja na pewno nie pójdę. Ci ludzie, których
widuję codziennie w sklepie, nawet mer... A poza tym potrzebne jest mnę."
Mężczyzna podniósł oczy. Przed nim pędziła fale ku brzegowi portowa
pogłębiarka, manewrując tak, by ustawić się tyłem. Ukazała się rufa z nazwą
—jakby zaszyfrowanym epigrafem: LUDOVIC BDX 4377. Właściciel
opowiadał, że jeden niemiecki król. trochę zbzikowany, nazywał się Ludwig i
że nie lubił szkopów, tylko lubił zbzikowanych, bo sam był trochę
postrzelony. To ładne imię Ludwig, ale Ludovic to bardziej po naszemu.
I tak bękart został nazwany Ludovic.
W dali rozbrzmiewały kroki i głosy. Dziecko nadstawiło ucha i odłożyło łeb
ryby. który kończyło szlifować paznokciem kciuka, jedynym nie obgry-
zionym. Zaczaiło się. Z jego powietrznej jaskini można było śledzić wejście na
strych przez judasze wydłubane w płótnie na worki. Klucz przekręcił się.
Pierwsza pojawiła się Nicole wyprzedzając Nanette, która zawiesiła na
stojaku przemoczoną pelerynę.
— To nie deszcz, to ulewa! A gdzież on się znowu podział?
— Tam, na górze, jak zwykle — westchnęła Nicole znudzonym tonem.
— Toż to istna małpka — zachwyciła się Nanette cicho. — Tak samo jak
Brieuc. Zawsze był cały cyrk, żeby go znaleźć.
A potem podnosząc głowę dodała na stronie:
— Takie wspinaczki są za trudne na jego wiek. Do tego trzeba być
zwinnym i nie wiem jak silnym.
Ludo upuścił przez szparę łeb tępogłowia, oskrobany aż do kości. Miał
takich dziesięć, trzymał je w swojej wartowni i zabawiał się gryząc sobie
palce ich malusieńkimi, ostrymi zębami.
— Patrz, rybi pysk! — zawołała Nanette podnosząc go. — Teraz widać z
nieba zamiast deszczu lecą ryby. Ale ja przyszłam zobaczyć się z Ludem.
Chyba że jakaś wstrętna czarownica zamieniła mojego Ludovika w
tępogłowia. Nic nie wiadomo...
— ... To na nic się nie zda — gorzko ucięła Nicole. — Wiesz dobrze, że on
tam jest. — Wzięła opartą o ścianę miotłę i zaczęła dźgać płótno, za którym
rysował się cień skulonego ciała.
— No. dość już tego! Chodź przywitać się z Nanette.
— Zostaw go. Jeśli chce zejść, to sam zejdzie.
Nic spojrzawszy nawet na swoich gości, Ludo zawiesi) kawałek liny i spuścił
się na ziemię.
— Ten to zawsze musi zwrócić na siebie uwagę. No, poczesz się i umyj
ręce, żeby się przywitać.
— Czekaj — zawołała Nanctte, całując go czule — zajmę się tobą. Ciągle
tak źle odziany... Mogłabyś pomimo wszystko założyć mu majtki.
Wzrok Nicole zastygł.
— Mama nie chce. Mówi, że to niechluj.
— Ale przecież powtarzałam sto razy, tobie i twojej matce, że chętnie będę
płacić za jego rzeczy.
Nanette denerwowała się głaszcząc twarz Luda, który garnął się do niej,
zaintrygowany pozłacanym klejnotem, wiszącym na jej piersiach.
— A widziałaś te jego kudły? Można by pomyśleć, że są obcięte scyzo-
rykiem! To samo z butami! W środku zimy biega na bosaka, jak jakiś
podrzutek. I na dodatek tu nie ma ogrzewania.
— No to co, on nie jest zmarźluch.
— Ty masz to wszystko gdzieś! Ale przecież jesteś jego... Ja tam nie wiem!
Ten dzieciak musi się uczyć i iść do szkoły, na religię. Nie można pozwolić,
żeby zgnił na strychu. To nie wystarczy, że ja przyjdę raz w tygodniu.
— Mama mówi, że jest stuknięty. Jak ktoś przechodzi, rzuca ryby na
podwórko. Stawia fotele pod drzwiami i pcha, żeby nie można było wejść. A
nieraz to nawet paskudzi na podłogę.
— No i co z tego, jest nieszczęśliwy i tyle... Ale stuknięty, na pewno nie.
Chętnie zabiorę go z powrotem do siebie.
— Mama mówi, że nie trzeba, że jak znowu będzie jakaś afera, to
będziemy odpowiadać. I że i tak mamy dość kłopotu.
Nanette uwolniła Luda, który odszedł w głąb izby i odwrócony tyłem zabrał
się do drapania ściany starym gwoździem.
— To na rękę twojej matce, tak — odparła Nanette — a jeszcze bardziej by
jej było na rękę, gdybym w ogóle nie ruszała się z domu. Jakby przypadkiem
nigdy jej nie ma, kiedy do was przychodzę. Ja jednak chciałabym jej
powtórzyć, co o tym myślę.
Nicole wyglądała jak ktoś, kto znajduje się w niezręcznej sytuacji, bo
pozwala osobie postronnej atakować jednego ze swoich bliskich i nie reaguje.
— Dobra — rzekła, kołysząc się w miejscu. — Muszę zejść, ojciec
czeka na mnie prn wypieku. Przyjdziesz pożegnać się ze mną, co. jak
będziesz s/la? No i nie zapomnij zamknąć na klucz.
___ Ale? nic. nie zapomnę. No a on, jemu nic powiesz do widzenia?
— Ach tak!... Mas? rację... — Nicole zaśmiała się głupkowato. — Ale i nim
to co innego... — Po czym odwróciła się na pięcie i nic już nie powiedziała.
jak tylko kuzynka wyszła. Nanette otworzyła szafkę i zatkała nos.
— Przecież ci mówiłam, żebyś wietrzył w dzień.
Zgrzytanie szorującego po ścianie gwoździa stało się bardziej przenikliwe.
— Nie trzeba składować tych rybich łbów, bo to brzydko pachnie.
Przyniosłam ci czekoladę, ty to lubisz. Tylko nie zjedz całej tabliczki na raz
jak zeszłym razem.
Otworzyła też okno na oścież; podmuchy wiatru przemieszanego z deszczem
chłostały zatęchłe powietrze strychu.
— Wiesz, że od tego twojego gwoździa głowa mnie rozbolała. I popatrz
tylko, jak kurzysz.
Nie bvło krzesła, więc usiadła na grubym szarawym pniu, który kiedyś
musiał służyć do rąbania drewna.
— A więc dziś znowu nie chcesz rozmawiać. Pamiętasz, co ci powiedziałam
ostatnim razem? Obiecałam, że jak będziesz rozmawiać, to pójdziemy do zoo.
Zobaczysz słonie, żyrafy, strusie, a jak będziesz grzeczny, to kupię ci
eskimosa.
Nanette była małą, bezbarwną istotą, koło trzydziestki, o rysach wyżło-
bionych potężniejącą z każdym rokiem goryczą. Straciła trzyletniego synka,
Brieuka, umarł na jakiś wirus, którym zaraziła się podczas ciąży, w kolo-
niach. Od tamtej pory dwa razy trzeba było robić jej transfuzję krwi.
— No. jak nie chcesz rozmawiać, to ci poczytam. Ale musisz być grzeczny i
przestać drapać.
Zgrzytanie umilkło. Odwrócony twarzą do ściany Ludo podobny był do tyczki
z tym swoim wygolonym karkiem.
— Możesz tu popatrzeć, to nic nie kosztuje, mój Ludo. A poza tym trzeba
też się uśmiechnąć, nigdy się nie uśmiechasz do Nanette. Nawet
zapomniałeś, ile jest dwa i dwa.
— Cztery — zawahał się źle postawiony głos.
— No nareszcie! Widzisz, że nie jesteś taki głupi! A ile masz lat? Już
zapomniałeś? Wiek rozumu...
— ... Siedem — wybełkotało dziecko.
— Siedem czego? Siedem lat! Masz siedem lat. Jeden rok to trzysta
sześćdziesiąt pięć dni... Będziesz zadowolony, jak poopowiadam ci dalej tę
historię co poprzednim razem... Pamiętasz? Nie chcesz powiedzieć Nanette,
czy pamiętasz?
Ludo zaczął znowu powoli drapać ścianę.
Mama mówi że sam spadł i że teraz jest stuknięty... co to twojej matce
przeszkadza nic się nie stanie... poprzednim razem był mały a zresztą to nie
była jego wina.
— Jak nie pamiętasz, to nie szkodzi. I przestań kopać w nosie, bo potem
będzie jak kartofel.
Nanette wyjęła z torby pożółkły egzemplarz Małego Księcia: król karo służył
jako zakładka. Wodząc palcem po stronie, zaczęła czytać, przesadnie
akcentując znaki przestankowe, niczym jakiś belfer delektujący się sub-
telnościami wybranego kawałka.
„Więc ty także przybywasz z nieba? Z jakiej planety pochodzisz?
Tajemnica jego obecności na pustyni zaczęła mi się trochę rozjaśniać
i szybko spytałem:
— A ty przybywasz z innej planety?
Ale nic nie odpowiedział. Delikatnie kiwał głową spoglądając na mój samolot.
— Co prawda, na czymś takim nie mogłeś przybyć z bardzo daleka...
I pogrążył się w rozmyślaniach. Trwało to długo. Potem wyciągnął z
kieszeni mojego baranka i oddał się kontemplacji swojego skarbu.
Możecie sobie łatwo wyobrazić, jak byłem zaciekawiony tym napomknięciem
o «innej planecie». Usiłowałem dowiedzieć się czegoś więcej.
— Skąd przybyłeś, mały człowieczku? Gdzie jest twój dom? Dokąd chcesz
zabrać mojego baranka?”
— Pamiętasz baranki? Są na polach. Widujesz je wieczorem, jak wracają
drogą z psem, który na nie ujada.
Nanette powróciła do lektury.
„Odpowiedział mi po chwili skupienia:
— Skrzynka, coś mi ją dał, ma tę dobrą stronę, że w nocy będzie mu
służyła za mieszkanie.”
«
— Co 10 skrzynka? — spytał Ludo. Jak gdyby nigdy nic, zbliżył się do
Nanctte i wyciągając szyję oglądał ilustracje w książce.
— Widzisz, skrzynka to tak jak pudełko. Wiesz, taka szafa, tylko
mniejsza.
Ludo przyjrzał się szafie. W kieszeniach wiszących ubrań znalazł chustki do
nosa, spinki do włosów, które przeniósł na dno niszy między dachówką i
tynkiem. Po czym popatrzył na otwarte drzwi między strychem i mroczną
klatką schodów.
— A co to baranek?
— Przecież właśnie ci powiedziałam! Na polach. To są zwierzęta, które
wracają wieczorem drogą obok piekarni.
Zrobił kilka cichych kroków ku szafie i dotknął jej ostrożnie.
— Tak — mówiła wzruszona Nanette. — Skrzynka to coś w rodzaju szafy,
właśnie tak.
„A jeśli będziesz grzeczny, dam ci także linkę, żebyś mógł przywiązywać go
na dzień. 1 palik.”
Nie widziała, kiedy Ludo, okrążywszy drzwi jak kot, wrócił do niej.
Zmarszczył brwi, oparł się o ścianę między toaletką i maszyną do szycia,
pięść wepchnął pod sukienkę i wydawał się zamieniony w słuch.
— A co to palik?
— Palik służy do przywiązywania baranków. To kawałek drewna, który
wbija się w ziemię. I jeszcze jest linka. Bardzo dobrze, tak właśnie trzeba
zadawać pytania. Zobaczysz, że ty też będziesz mądry, mój śliczny biedaku.
W lewej spoconej ręce Ludo ściskał skradziony klucz od strychu.
„— Ale jeśli go nie przywiążesz, pójdzie sobie nie wiadomo gdzie i zginie...
Mój mały przyjaciel znowu wybuchnął śmiechem.
— Ale gdzie on ma pójść?
— Byle gdzie. Prosto przed siebie...
Wówczas Mały Książę powiedział z powagą:
— O to nie ma obawy. Ja mam tak mało miejsca!
26
■AA
I, może z odrobiną melancholii, dodał:
— Na mojej planecie idąc prosto przed siebie nie dojdziesz daleko...”*
— To piękna książka, co, mój Ludo? Wiesz, ja ją czytałam, nie wiem, ze
sto razy, a tak! Czytałam ją sto razy. I za każdym razem myślę o Brieu- ku.
Mówiłam ci o Brieuku. Pokazywałam ci jego zdjęcie. To mój mały synek. On
też odszedł na inną'planetę. I za każdym razem myślę o nim.
—Dlaczego odszedł?
—To był taki mały książę, wiesz, jak ty. Ale pewnego dnia pójdziemy do
niego, tam do nieba. Tylko że on nie wyrzucał ryb przez okno, nikomu nie
narobił biedy i nie brudził, jak się załatwiał.
Ludo zasępił się. Nadąsany, uderzał lekko głową w ścianę, podczas gdy
Nanette, schowawszy swój album, strzepywała przed włożeniem jeszcze
wilgotną pelerynę.
—Dobrze, to ja uciekam. Chętnie zostałabym z tobą dłużej, ale twoja
babka tego nie lubi. O, odprowadzisz mnie dzisiaj do drzwi?
Nanette przygarnęła dziecko i kołysząc przytuliła policzek do jego
policzka; obsypywała go serdecznymi całusami pod uchem, powtarzając, by
odegnać swoje wzruszenie, że naprawdę nieładnie pachnie, kochany mały
prosiaczek, i że następnym razem nie wymiga się od wody kolońskiej.
Jak już miała wyjść, zaniepokojona, bo ogromne, pozłacane oczy nie
mogły się od niej oderwać, Ludo nagle poczerwieniał, wyciągnął zamkniętą
pięść i upuścił u stóp Nanette skradziony klucz.
*
Od czasu do czasu Nicole przychodziła po kryjomu do syna na strych. Ani
jedno słowo nie zostało wymówione, ani jeden znak nie wskazywał na
odruch miłości czy awersji. Unikała zielonych oczu i obserwowała go tylko
ukradkiem, stojąc na progu, gotowa w każdej chwili wyjść. Na jej widok
Ludo pochylał się do przodu, ale niekiedy bezczelnie podnosił na nią oczy, a
ona odwracała wzrok.
Tego popołudnia twarz dziecka pokryła się czerwoną wysypką, którą
nerwowo drapał. Wydawało się, że go boli; oddychał głośno. Nicole postała
kilka minut, a potem nie wytrzymała i zeszła obudzić matkę, która ucinała
sobie poobiednia drzemkę.
— Doktora?... jeszeze czego!.., 1 po co tum polazłaś na górę? A niech ma
vs/vstlue krostv świata, jakie tylko zechce, to nie wróci mi uczciwej córki,
której wszystko dałam, wszystko poświęciłam! Żeby co dostać w zamian'.’
Bękarta, tak. i wstyd! Idź lepiej pomóc ojcu w piekarni.
Głowa piekarzowej z powrotem zatonęła w poduszkach. Nicole słuchała
deszczu bijącego szyby. Już trzy dni padało. Trzy dni dom był jak gąbka, a
serce niczym taplanina nudy.
Nieobecna duchem doszła do parteru i z gołą głową przemierzyła podwór-
ko, skacząc śmiało przez kałuże. Przy piekarni zawróciła do domu. Spiżarnia
była pod schodami. Znalazła tam kiełbasy, jabłko, faszerowanego pomidora.
Zaniosła to wszystko na strych i położyła nie spojrzawszy nawet na Luda.
Ten wziął pomarszczone jabłko, wdychając mocny gorzkosłodki aromat, taki.
jaki unosił się w powietrzu podczas największych upałów. Nie tknął ani
kiełbas, ani faszerowanego pomidora. Wieczorem pani Blanchard wchodząc,
o mało co nie pośliznęła się na tym, zwymyślała córkę ze schodów:
„Złodziejka! nic niewarta! żmija!”, dodając, że pod jej dachem nie tuczy się
bękartów! Że może sobie iść żebrać albo kurwić się, jak ma ochotę! Zabrała
kolację Luda, który położył się spać z pustym żołądkiem, przyciskając jabłko
do nosa. Koło północy, ociężały już z senności, z dziwną radością wbił w nie
zęby i pożarł.
Nie pamiętał, że najpierw mieszkał piętro niżej, że było mu źle między
matką i babką, która dawała za zimne albo za gorące mleko: jeśliby od tego
zdechł, byłoby wspaniale. Ani że w kołysce był bity, szarpany, kneblowany —
„no i mamy wreszcie spokój”. Ani że słyszał, że Nicole miała koszmarne sny
na wspomnienie gwałtu, że chciała wrzucić go w ogień, tę ranę! Ani tej nocy,
kiedy w piekarni otarł się o śmierć; pan Blanchard musiał związać córkę i
wyrwać jej dziecko, nie pozwalając otworzyć pieca, w którym on sam,
dowiedziawszy się o ciąży, spalił jej wszystkie lalki, wszystkie naguski — „ty
dziwko! teraz, na dobre będziesz mogła bawić się w mamusię!”
Potem Luda wzięła do siebie Nanette z cichą nadzieją, że go jej zostawią.
„My tam nie będziemy się o niego upominać — powiedziała pani Blanchard.
— Ale nie trzeba go pokazywać, nigdy nie wolno go tu przyprowadzać...” Jego
przenosiny odbyły się w nocy.
Wtedy było to dziecko bojaźliwe i prawie nieme; nie odpowiadało na
pytania, a gdy ktoś nalegał, zamykało się w sobie. Miał trzy lata. Całymi
dniami mógł siedzieć w swoim kącie, z rozdziawioną buzią, albo usiłował
wspinać się na półki i po firankach. Kiedy zbliżano się do niego, podno-
28
sił łokieć przed oczy. niczym tarczę, jakby zasłaniał się przed ciosami.
Nanette poświęciła kilka miesięcy, żeby go uczłowieczyć, pocieszyć; kiedy się
bał, kładła go do swojego łóżka. Przyniosła nawet z piwnicy zabawki
Brieuka, nic zdecydowała się jednak mu ich dać. Ludo w końcu nauczył się
prosto chodzić, uśmiechać i lepiej mówić.
Po roku i pierwszy raz od wyjazdu syna Nicole przyszła niespodziewanie
do Nanette na kolację. „Ojciec mnie podwiózł. Miał coś do załatwienia we
wsi.” Ludo na początku nadąsał się, potem zbliżył się do pięknego gościa.
Zmierzyła go dziwnym wzrokiem i ignorowała przez resztę wieczoru. Na
próżno wymyślał mnóstwo znaków na jej cześć, wymachiwał swoimi
rysunkami, brzęczał pod nogami bąkiem, nic to ją nie obchodziło, jakby nie
istniał.
Tej samej nocy Ludo drżący z zimna, w kapciach i w piżamie, został
zgarnięty przez żandarmów prawie kilometr stąd. Odprowadzili go do
piekarni, do jego rodzinnego domu. Pani Blanchard o mało co nie wybuchła
gniewem przed wesołym sierżantem, wściekła na siostrzenicę, która uważa,
że zjadła wszystkie rozumy, a teraz ten drań ośmieszają publicznie. „Masz
swojego bękarta — rzuciła do córki, zaalarmowanej hałasem. — Wvka-
raskaj się teraz z tego!” Była trzecia rano. Spojrzenie Nicole było puste.
Powiedziała do Luda: „Chodź”, prawie obojętnym tonem. Poszedł za nią po
schodach. Ale jeszcze nie wspiął się na trzeci stopień, gdy odwróciła się i
wywijając ręką, popchnęła go gwałtownie do tyłu: głowa spadła na posadzkę;
zemdlał.
I wtedy zamknięto go na górze. Żeby do gwałtu nie dodawać
morderstwa.
Pewnego ranka, koło południa, Ludo nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Na twarzy blondynki zarysował się lekki uśmiech i to było tak, jakby po
okresie lodowcowym wróciło słońce. Bardziej olśniony niż wzruszony nie
poznawał jej w tym kostiumie niebieskim jak niebo, z tymi rozpuszczonymi i
puszystymi włosami, z oczami jak złote cekiny; była taka duża w tych
pantoflach na wysokich obcasach.
— Dzień dobry, Ludovic... No. powiedz mi dzień dobry...
Nie odpowiedział, rozkoszując się tą wizją, pachnącą jak owoc.
— No co, nie powiesz dzień dobry?
— Dzień dobry — wymamrotał.
— Nie jesteś rozmowny. A dziś w nocy krzyczałeś.
Jesïcie sîç uśmiechała. Rozjaśniona twarz tchnęłu słodyczą, ale błysz-
eaące oczy były nadal jak dwie zimne pastylki, a szorstki głos przeczył
wyglądowi.
— Dziś schodzisz jeść na dół. Mamy gości. Mówisz grzecznie dzień dobry
i siedzisz cicho w swoim kącie. Umyłeś się rano?
Pociągnęła nosem W jego kierunku i skrzywiła się.
— No. to umyj się, tylko dobrze, bo jak nie, to
uważaj. Botem się ubierzesz. 1
Podczas gdy posłusznie wykonywał jej polecenia, patrzyła w drugą stronę,
opróżniając na podłogę torbę, z której wypadło chłopięce ubranie: szare
spodenki, koszula w kratę, skarpetki i tanie buty.
— Pośpiesz się, z łaski swojej!
Wziął rzeczy i ukrył się za fotelem, uciekając przed tym spojrzeniem,
które przyprawiało go o szybsze bicie serca. Zrzucił swoją sukienkę, wcią-
gnął spodnie i koszulę odwrotnie, tak jak był przyzwyczajony, z guzikami na
plecach, i Nicole rozgniewała się: „Ty to naprawdę jesteś stuknięty, moja
matka ma rację. Te wszystkie ciuchy zapina się z przodu. No, chodź tu...” I
równie jak on zażenowana, że musi mu pomagać, z trudem porządnie
ubierała syna, odwracając głowę, żeby uniknąć jego zapachu i widoku, nie
dotknęła jednak rozporka, a Ludo po prostu zerwał zamek, chcąc go
zasunąć.
Schody przeraziły Luda. Nie chciał iść, w głowie mu się mąciło: Mama
mówi że jest stuknięty mama mówi że sam spadł... Zszedł w końcu tyłem,
tak jakby wchodził na górę. . .
W jadalni służącej za zaplecze sklepu po raz pierwszy zobaczył pana
Blancharda z bliska. Człeczyna miał starannie zrobioną fryzurę, kosmyki z
boku zaczesane były na czaszkę i upomadowane. Ludo uznał, że wygląda
bardzo godnie w czarnym garniturze z trzema guzikami. Pani Blanchard,
wesolutka w swojej trwałej ondulacji i sukience w kwiaty, ustawiała krzesła
wokół stołu i głośno zastanawiała się, czy nie brakuje jakiegoś nakrycia.
Dwaj milczący nieznajomi stali oparci o ścianę. Mężczyzna po czterdziestce,
o popielatych włosach, w szarym garniturze w białe prążki, gniótł kapelusz
na brzuchu. U lewej ręki brakowało dwóch palców. Obok niego gruby
dziesięcioletni chłopiec o stopach rozstawionych w wachlarz żuł gumę i złym
okiem zerkał na Luda. Napinał łuk, miał czarny pas z trupią czaszką i
obcisłą kurtkę z wystrzępionym wizerunkiem Buffalo Billa.
— To Ludovic — ogłosiła Nicole z zakłopotaniem. — Ten pan nazywa się
pan Micho i zgadza się być jakby twoim ojcem.
— To nieprawda — przerwał gruby chłopiec — to nie jego tatuś, to mój
tatuś, mój.
— Zamilcz wreszcie, Tatav, albo idź,się bawió na podwórko — odparł bez
urazy mężczyzna o obciętych palcach.
Nicole złapała oddech.
Yann Queffelec BARBARZYŃSKIE ZAŚLUBINY Kąpiel stygła, Nicole wynurzyła się. Ociekała wodą, zdjęła ręcznik i długo wycierała się. Przemieszane zapachy wsi i ciepłego chleba rozbudzały w niej tęsknotę, która ją kołysała. Ukradkiem przymierzyła czarne mamine pantofle i wydęła wargi. Trochę w nich pływa, ale za to jest wyższa. Wtedy ujrzała swoje odbicie w zaparowanym, owalnym lustrze i uśmiechnęła się. Ma trzynaście lat, niedługo już czternaście, a wygląda na osiemnaście: to ciało, już dojrzałe, te krwiste usta, niebieskie oczy w kształcie migdałów i te długie, pozłacane włosy jak ogień na ramionach. Codziennie poświęcała godzinę na ujarzmienie tego pożaru. Na dole trzasnęły drzwi, mama wyszła. Rodzice nieczęsto kończyli pracę w piekarni przed północą. Nicole drżała na myśl o tym, jaki numer im wykręci pewnej niedzieli, przeklętego dnia. Jutro pójdzie do spowiedzi, i tyle! Ale co wyzna?... Tylko trochę skłamała. To prawda, że dziś śpi u Nanette, u swojej starszej kuzynki, która teraz, jak Bernard ją opuścił, jest zupełnie sama. Oczywiście, przedtem ma randkę... Okłamała też Nanette, ale nie złośliwie!... Mówiła o prywatce z dziećmi i z rodzicami, u paryżan, o urodzinach, na które Will, — wiesz, ten Amerykanin z Arzac! — też jest zaproszony. Zresztą odprowadzi ją jeszcze przed północą. Nicole przeciągnęła się. Jak dobrze jest marzyć o Willu. O jego zielonych oczach, w których tańczy złoty pyłek. Jak dobrze jest tak szykować się, gdy wyobraźnia gdzieś sobie błądąi. Will na balu czternastego lipca, pod różnokolorowymi lampionami, zapraszający ją do tańca, do slow-l'oxa, „najpiękniejszego ze wszystkich tang świata”. Will na wydmie, pewnego wieczoru, ich pierwszy pocałunek; za nimi szept wiatru w sosnach: słodka noc i mrugające do morza rozszalałe gwiazdy i latarnie morskie. Ileż emocji, żeby zrobić się na bóstwo! Poprzedniego dnia, tłumacząc
się upałem, spała na strychu, na materacu. A tak naprawdę, to chciała już się przygotować. Sprawdzić szminkę, starą maminą pomadkę, wyłowioną 7 kubła ze śmieciami. Co za szczęście! W internacie, żeby pomalować sobie usta. trzeba było przyklejać mokre wargi do dalii na tapetach. Nie mogła usnąć, bo zielone spojrzenie rozświetlało jej marzenia niczym latarnia morska, więc się wystroiła, wyperfumowała oddech lukrecją, powiększyła źrenico cytryną, wyczyściła zęby — za radą Nanette — węglem drzewnym. Wreszcie wykrochmaliła. a potem wyprasowała falbanki białej, atłasowej sukienki z dekoltem w karo. Willa poznała w Chenalu, portowym barze, w którym po południu odbywały się dancingi. To było dwa miesiące temu, w Saint-Jean, rodzice myśleli, że poszła na plażę. Jestem amerykańskim żołnierzem, pilotem, czy mogę usiąść? Miał bardzo ciemne włosy, zaczesane do tyłu, bez przedziałka. Ona wzięła chłodzący napój cytrynowy, on piwo, uśmiechał się i wpatrywał w nią, ignorując Marie-Jo, która odeszła obrażona. Powiedział: ..Jesteś bardzo ładna, jeśli chcesz, to będziemy przyjaciółmi." Spłoszona jego zielonymi oczami, wybełkotała: „Jest późno, muszę wracać." Will podwiózł ją jeepem i zostawił w połowie drogi do piekarni. Dopiero nazajutrz ją pocałował. Po tygodniu przyszedł do sklepu i przedstawił się rodzicom — miał przejąć codzienne dostawy setki chlebów dla obozu w Arzac, na wybrzeżu. I tak co drugi dzień stawiał się punktualnie, tuż przed zamknięciem, i co drugi dzień był nieskazitelny i tak promieniejący, jakby w tym ładowaniu chleba do jeepa widział całe swoje szczęście. Gawędził z panią Blanchard, wesoło przekomarzał się z Nicole, szedł powiedzieć dzień dobry do piekarni i, od słowa do słowa, zostawał nieraz na kolacji. Nicole pozwolono nawet odprowadzać go do szosy, pod górę, skąd o zachodzie słońca widać było latarnie morskie. I rodzice nie wyobrażali sobie, że ten chłopiec, taki wesoły, tak przyjacielski, co najmniej dwudziestoletni, mógł okrywać namiętnymi pocałunkami ich córeczkę, w której przecież widzieli tylko dziecko. Nazywał ją Love, nazywał ją Amour, nazywał ją Lovamour, rysował serca na piasku, łącząc ich imiona. Patrzył w oczy i mówił: „Nie bój się, przytul się do mnie.” A Nicole, przerażona jego wielkimi rękami: „Nie, Will,
przysięgałam, nie przed ślubem." Pewnego wieczoru był nerwowy, prawie zły, kiedy się zaniepokoiła, odpowiedział: „Skończone, Lovamour, wracam do Ameryki w poniedziałek rano. — Ale to dopiero za dwa dni! Chcę się ożenić, Lovamour, ożenić się z tobą." Skłamała: „Jestem za młoda... mam dopiero piętnaście lat. — Nie szkodzi, przyjadę po ciebie później." Nicole płakała całą noc. Will odjeżdża, to zbyt straszne. Will, którego kocha na całe życie. To wszystko dlatego, że likwidują bazę amerykańską, co za idiotyzm! Oczywiście, przyrzekł, że ją poślubi... Następnego dnia przyszedł obładowany kwiatami i winem musującym pożegnać się z Blan- chardami. „Chcę pomówić z panią, a także z panem.” Piekarz, cały w mące. pojawił się na zapleczu. „Chcę porozmawiać, ale to trudno po francusku." Ma rancho w Michigan, niedaleko jeziora, trzeba ciężko pracować, są pory roku, gdy ziemia nie rodzi albo bydło choruje, albo małe, latające zwierzątka pustoszą kukurydzę, a zresztą, wojsko już skończone, wraca do domu, tylko właśnie chce się żenić, ma nadzieję, że za jakiś czas poślubi Nicole. Rodzice patrzyli na siebie, w osłupieniu, nie wiedząc, czy należy śmiać się, czy wzruszyć. Nicole spurpurowiała jak papryka, która suszyła się na ścianie. Pani Blanchard rozważała sobie: mała jest bardzo młoda, prawie dziecko, ale to Amerykanin... I do tego bogaty, trzeba by pomyśleć!... A ojciec, po długim westchnieniu, poparł jej ciche życzenia: ,.No tak... zobaczy się z czasem... Trzeba by pomyśleć." Piekarzowa otworzyła paczkę ciastek. Rodzice i Will trącili się kieliszkami z winem musującym. Nicole dostała tylko trochę na dnie, rozcieńczonego wodą, a potem napój cytrynowy. Po kolacji młodzi poszli ostatni raz popatrzeć na latarnie morskie. Nicole znała je wszystkie. „Tu jest Saint-Nicolas.... a ta czerwona, w dali, to Cordouan. A tam to błyszczy boja wraku." Ale tego wieczoru nie to jej było w głowie, wielkie ręce szukały jej ciała i musiała walczyć z tymi wszystkimi palcami, z tymi wszystkimi pocałunkami, które ją odurzały. „Jutro, Lovamour, jest wieczór pożegnalny. W moim obozie jest zabawa. Chcesz przyjść? — Nie wiem. Will. Muszę powiedzieć mamie. — Nie. tylko nic nie mów mamie. Przyjadę po ciebie o dziewiątej. A potem, w przyszłym roku,
żenimy się, ja i ty, na moim rancho..." * Dlaczego mama trzyma swoje perfumy pod kluczem? To oburzające! Na półeczce można znaleźć, oprócz butelki zwykłego, jajecznego szamponu, waniliowego talku i pomady do włosów, tylko sodę kaustyczną i codzienne pachnidło ojca: jaśminową esencję, rozpuszczoną w spirytusie. Przystawiła nos. Ostra, ale na jej skórze, może... I wyperfumowa wszy się za V.u. fc uchom, skropiła tym w końcu całe ciało, nic zapominając o stopach i ba- wełnianej chusteczce. Do połowy opróżnioną butelkę napełniła wodą z kranu i przeraziła się, ujrzawszy jaśmin wypływający na powierzchnię. Na dole zegar wybił kwadrans po ósmej, nie można już marudzić. A jednak z lekkim sercem zwlekała przy wyborze bielizny. Tyle tego ma, i wszystko takie ładne i skromne. Potem przyszła kolej na sukienkę i o mało co nie straciła głowy: sukienka była trochę za wąska i cisnęła w talii. Poza tym wygląda prześlicznie. Will będzie dumny, przedstawiając ją swoim przyjaciołom. Pożyczy sobie ukradkiem maminą torebkę, to dodaje elegancji. Wymknęła się przez podwórze i biegnąc wzdłuż pozornie opustoszałej piekarni nie spotkała nikogo. Słońce było jeszcze wysoko, niebieskie powietrze błyszczało. Poszła przez zaoraną ziemię i przesadziła płot, żeby nie natknąć się przypadkiem na ciągle szpiegujące Simone i Marie-Jo. Te dwie jędze są po prostu chore, odkąd afiszuje się na plaży z amerykańskim pilotem. A teraz, jak powiedziała o ślubie, to trzeba było widzieć, zupełnie zzieleniały! „Ależ napiszę do was z Michigan”, obiecała. Z bijącym sercem Nicole zatrzymała się w cieniu, przed skrzyżowaniem dróg, wyjęła z maminej torebki pomadkę do ust i ostatni raz poprawiła makijaż. Małe lusterko upadło i pękło. Will już czekał w swoim jeepie, patrzył na.nią chytrze. Ani jednego słowa o sukience, ani jednego komplementu. Nicole dostrzegła butelkę między jego kolanami. — Dziś — ogłosił ruszając jak wariat — jest zabawa! Jechał na złamanie karku po grząskiej drodze, celując w kałuże, ocierając się o sosny, przecinając w poprzek wydmy, pękając ze śmiechu.
— Ależ, Will, ty piłeś! — wykrzyknęła przerażona Nicole. Silnik ryczał, błoto chlapało i te bryzgi zaraz zniszczą jej śliczną sukienkę, a ona się rozchoruje, trzymała się kurczowo siedzenia, błagając: — Wolniej, Will, wolniej! — Nie, szybciej, darling, szybciej! — odpowiadał wskazując na zachód, na groźne, czarne niebo i puszczał kierownicę, żeby pociągnąć sobie z butelki. Na ich powitanie zagubione krople dalekiej burzy wprawiły parzącą ziemię w drżenie. Szlaban podniósł wesoły ordynans, a potem wystawił głowę, by dalej połykać deszcz. Co do rancha i Eldorado, to William Schneider był stróżem nocnym na parkingu w Bronxie. Został wpakowany do aresztu, bo nie zapłacił za posiłek w barze. Jego żona myła okna u ludzi. Terry, ich syn. miał dwa lata. * Obóz w Arzac: za kolczastym ogrodzeniem kilka zwróconych ku morzu baraków, antena radiowa, maszt dźwigający barwy amerykańskie i zagnież- dżony pod stromym brzegiem kurnik, skąd unosiło się czasem przygłuszone gdakanie. Ani żywej duszy, większość wojska repatriowano już poprzedniego dnia. Została tylko garstka mężczyzn, którzy mieli posprawdzać ostatnie rachunki z francuskimi dostawcami. — Oto mój pokój... Znajdowali się w kwadratowej sali, wychodzącej na ocean. Podłoga i ściany były z nieheblowanego drewna. Pofałdowana blacha dachu dzwoniła na wietrze. W głębi na sznurku suszyły się podkoszulki i slipy, zasłaniając ustawiony na balach piecyk gazowy, pojemniki po piwie otaczały szarą, żelazną szafę. Z sufitu zwisała naga żarówka nad poznaczonym petami i usłanym butelkami lakierowanym stołem. Skrzynki na pociski służyły za taborety. Słychać było, jak morze dręczy stromy brzeg. Will włączył adapter, którego rączka już czekała, zawczasu ułożona na rzewnej skardze Franka Sinatry. Zielone oczy prześlizgiwały się łapczywie po dziewczynce, wyrażając pragnienie tak jawne, że aż skrzyżowała ręce na piersiach. Wtedy wydał z siebie łobuzerski gwizd; przebijając się przez burzę, ostatni promień czerwonego słońca ocierał się o okno, pokrywając purpurą rozrzucone włosy
blond. — Siadaj, darling, nie bój się. Oszołomiona Nicole stanęła niepewnie przed skrzynkami i pociskami, obawiając się o sukienkę, już i tak wygniecioną. — Siadaj na łóżku. Trzeba iść na łóżko, darling. Chcesz się napić? — Nie, Will, dziękuję... A twoi przyjaciele, gdzież oni są? Przycupnęła na rogu materaca, panicznym lękiem napawał ją widok ściany wytapetowanej nagimi kobietami. — Moi przyjaciele przyjdą, honey, jest zabawa! Wszyscy przyjdą. Will wyjął z szafy butelkę whisky i pił głośno, wielkimi haustami. — Ach nie, Will, nie będziesz już pić! _.\leż będę pić, i iy także, darling, będziesz pić razem ze mną. Zaśnual się obleśnie i zaczął kręcić biodrami. — A potem będziemy się rżnąć. Boisz się? Siłą wziął ¡ą w ramiona, gdy mówił, pluł śliną na jej twarz, oczy stanęły mu w słup. — Pij! — rozkazał. Nagle chwycił ją za kark. chciał wepchnąć szyjkę butelki w usta. Wściekła i przerażona, podskoczyła tak. że strumień alkoholu oblał sukienkę. Z krzykiem rzuciła się do drzwi. Gdy przekręcała klamkę, złapał ją za włosy i ciągnąc do tyłu. z całej siły rzucił na łóżko. Sukienka była zadarta aż do pępka. Nicole wyła coraz głośniej, uderzył ją w twarz. ,,Zamkniesz się i będziesz pić." Oblał ją whisky — od stóp do głowy. Dławiąc się, usiłowała drapać i uciekać. „Przestaniesz się drzeć, bo jak nie...” Zapalił zapalniczkę. Przed wytrzeszczonymi oczami Nicole ukazał się płomień rozświetlający jej ociekające kroplami whisky włosy. Will chichotał. Wolną ręką macał przerażone ciało. „Zrobiłaś siusiu w majteczki, darling — wymamrotał mrugając słodko okiem. — Zabiorę je do Nowego Jorku... Na pamiątkę.” W jego zielonych oczach spojrzenie stawało się ołowiane. „Zdejmuj majtki!” Ani drgnęła, odrętwiała ze wstydu. — No. zdejmuj! — zagrzmiał, wyrywając garść włosów blond, które zaraz podpali). Uśmiechnął się błogo, łapał oddech, patrząc na posłuszną mu dziew-
czynkę. Ściągnął majtki spomiędzy czarnych pantofli, powywijał nimi jak skalpem pod światłem i wetknął do swojego kufra. — Teraz można się rżnąć, darling! Moja żona ciągle chce się rżnąć. Przyniósł z szafy jeszcze jedną butelkę whisky i otworzył zębami. Znowu chciała uciekać, ale dygotała z przerażenia i upadając zdarła sobie skórę na kolanach. Popchnął ją kopniakiem, po czym ciężko dysząc zwalił się na nią. Znęcając się nad zaciśniętymi wargami, poił ją, uderzając butelką w zęby, błaznował, gdy się dusiła. — Nie, Will, nie — udało jej się jeszcze zaskomleć, to były ostatnie słowa, jakie wymówiła tej nocy. Mężczyzna rozpiął swój drelich i rozdarł ją jednym ruchem, głuchy na krzyki bólu i szlochanie. Jakoś nie mógł sobie dogodzić, więc bił ją i dobijał przekleństwami. Nicole kwiliła pod nim, miękka i prawie nieżywa; usta i ciało krwawiły. Zaciągnął ją na łóżko, spodnie dyndały mu na łydkach — „Mała, kochana Francuzecz- ka” — doszedł do drzwi i wydarł się ku zapadającej nocy: „Come on. guys, she is ready.” Potem podeptał z wściekłością drelich, musiał w końcu go zrzucić, pociągnął whisky i znowu zwalił się na nią. Na zewnątrz trzasnęły drzwi. Z sąsiedniego baraku przybywali Aldo i Sam, którzy, popijając, czekali na sygnał Willa i od czasu do czasu, przychodzili podglądać pod oknem. Aldo był brzuchatym kolosem, pochodzenia chilijskiego. Sam — rudym młodzieniaszkiem, synem pastora. — My friends — oświadczył Will. — Jest zabawa, darling. Postawił ją; Nicole przewracała się i jęczała. Sam podtrzymał ją w talii jedną ręką. a drugą wsadził pod sukienkę, wybuchając gromkim śmiechem. Will chwycił za haftowane falbanki i brutalnie szarpnął, przedzierając pasek i urywając guziki. Ostały się zaciśnięte rękawy i kołnierzyk. „Exactly like football”, zachichotał i jakby obdzierał ją ze skóry z głupkowatym, tygrysim rykiem, ściągnął sukienkę i cisnął na podłogę. Zapanowała cisza. Trzej mężczyźni lustrowali swoją drżącą i nagą ofiarę jak łup zdobyty w zajadłej walce. Odpięty stanik zwisał, jedno ramiączko było zerwane. Jeden z czarnych, maminych pantofli poleciał pod łóżko. Stała zapłakana i skulona, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
— Lovely — powiedział Aldo ochrypłym głosem i wielką, owłosioną ręką delikatnie zsunął po posiniaczonym ramieniu psujący widok strzęp stanika. — Lovely. — Odpinał pas. — There — powiedział do Sama. wskazując stół. Zgwałcił ją między kartami do gry i petami; ona leżała, on — na stojąco — a kiedy odruchowo walczyła, potrząsając głową i próbując gryźć, nie posiadał się z radości; „Yes, come on, girl, come on." Za każdym razem, gdy otwierała usta. Will wlewał w nie whisky. Od czasu do czasu wyrywał kosmyki jej włosów, żeby popatrzeć, jak płoną. Hańbili ją po kolei, kłócąc się o przywilej zoperowania cnoty. Aldo wziął ją od tyłu, szarpiąc za włosy blond jak za grzywę narowistej klaczy. Jego lśniący tors pokryty był gajem włosów, wśród których, między czarnymi gwoździami sutek, drgał jak wahadło złoty krzyżyk, gubiąc wielkie krople potu, które rozbijały się na zemdlonej dziewczynce. Sam bawił się w podglądacza. Na początku, jak tylko tamci dwaj odchodzili, żeby się napić i odetchnąć, zastępował ich gorliwie. Później, zbyt podniecony, musiał się zadowolić zazdrością o niszczycielskie ataki Chilijczyka. który, ciągle na stojąco, zabawiał się podnoszeniem stołu, do którego przygwoździł dziewczynkę, i maszerował tak po pokoju. Bardziej nerwowy Will podlewa! Nicole piwem i domagał się, by wzięli ją we dwóch „like a sandwich", — Slecp. my baby — powiedział w końcu Aldo — we are tired. — I. schwyciwszy ją wpół. przerzucił na obozowe łóżko. Potem pozbierał rozrzucone karty i, mimo wszystko, trochę ogłuszony, usiadł przy stole, poprawiając spodnie. Will osunął się w'kącie, między poprzewracane butelki. Szarzało już, kiedy noc rozcięło „kukuryku”. „Ten pieprzony kogut” — wycedził pukając się w czoło-i na golasa opuścił barak. Po chwili przyniósł żyjątko, zagniewane niewiniątko, o obciętych skrzy- dłach. bijące powietrze łapami i wrzeszczące swoje „kukuryku”, pomimo pięści, która wykręcała mu szyję. „No” — powiedział Aldo, kiedy Will chciał posadzić stworzenie na leżącej nieruchomo w poprzek łóżka Nicole. Więc odwrócił się i spokojnie udusił ptaka, patrząc, jak wibruje różowy język, jak, pod opuszczonym na znak żałoby grzebieniem, gaśnie wzrok; nie ptiszczał go
czekając, aż czerwony strumień zaleje rozdziawiony dziób. Potem, uzbrojony w rondel, wyszedł znów na dwór i tym razem przyniósł jajka. Jedno rozbił kciukiem między piersiami Nicole, przyrządził omlet, którym podzielił się z Aldem; jedli w milczeniu, z jednej patelni bez rączki. Chilijczyk wytarł tłuszcz palcami. O świcie cała przemoc znikła; pozostawała już tylko niejasna hipnoza, jednocząca tych trzech mężczyzn z ich ofiarą. Morze umilkło. Słychać było zgrzytanie rączki adapteru, u kresu drogi. Zapach zsiadłej uczty psuł powietrze. W chwili tej, dotkniętej zapomnieniem, wirującej poza czasem, każdy z nich jakby rodził się na nowo, w gwiezdnych odrętwieniach, poprzedzających narodziny, pamięć, szaleństwo: Aldo, wyciągnięty na stole, ze zwisającą ręką, Will, rozwalony na ziemi, obok zwiniętego w kłębek Sama. Nicole, ciągle jeszcze z jednym pantoflem na nodze, z półotwartymi ustami i oczami, wpatrywała się, nic nie widząc, w zardzewiały zygzak dachu. Później Sam przyszedł ją popieścić. „Blood!” — wyszeptał ogłupiałym głosem. „Blood!” — powtórzył. Był jakby w ekstazie i obracał rękę pod światłem, jak gdyby krew z gwałtu była ze szczerego złota. Ucałował swoje palce, pokręcił głową w zachwyceni wyszeptał znowu: „Blood”, po czym zaczął malować sobie twarz na Indianina tym opatrznościowym eliksirem. Spostrzegł w kufrze majtki i założył je na głowę, naciągając aż na uszy i niczym jakiś Siuks w delirium, w rytm tam-tamów, jął paradować wokół stołu, skandując przez nos: „Whisky... Beer... Sandwich... Blood...” I za każdym razem, kiedy wymawiał słowo „blood”. Aldo zawodził po cichu: „Coca cola hu-hu!" Will wyciągnął organki, żeby im akompaniować. Kiedy cierpka jutrzenka otoczyła mury, nerwy Sama nie wytrzymały: złapał butelkę whisky i walnął dnem w palącą się jeszcze żarówkę. Nastąpiła krótka eksplozja, której towarzyszył wystrzał ognia wirującego aż do podłogi. — It is not possible — zaczął szlochać Sam, łapiąc się za głowę — no. no — i gorączkowo na chybił trafił ubierał się w porozrzucane rzeczy. Wyszedł na dwór, powtarzając: „no, no, not possible. no”; Will odtwarzał na organkach jego skamlący lament. Sam wrócił z miską słodkiej wody, ręcznikiem i termosem kawy; nie-
śmiało zaczął myć dziecko, które złapało ręcznik i naciągnęło na siebie. Przyjęła kawę, chciała pić i zaczęła wymiotować małymi, gorzkimi spazmami, które nie mogły ulżyć zablokowanemu żołądkowi. Sam szukał rzeczy Nicole, torebki, brakującego pantofla, majtek, które miał na głowie, pomagał dziewczynce ukryć się w sukience z porwanymi falbankami, w sukience, z której nie ocalał ani jeden guzik i którą zawiązał na ordynarny supeł. — Odwiozę cię, come on... Miała błędny wzrok, wybuchnęła suchym szlochem, a jej usta poruszały się, nie wydając ani jednego dźwięku. Chwiejąc się na nogach, przylgnęła do Sama, który — już trzeźwy — otoczył ją murem szalenie surowych zasad moralnych. Właśnie mieli wyjść, gdy nagle za nimi rozległ się wrzask. — She is mine — wymamrotał Will ze spuszczoną głową. Podniósł trupa zaduszonego koguta, walnął nim Sama w^ twarz i ogłuszył kopniakiem w podbrzusze. Potem natarł na Nicole, przycisnął ją gwałtownie do ściany. Zielone spojrzenie było już teraz tylko błotem. „Money — wybełkotał, otwierając jej torebkę — money for you, my little slut!” Z torebki wypadła fotografia Nicole w kostiumie kąpielowym, z dedykacją: „Willa na całe życie.” Odeszła pieszo, w niemą mżawkę, nie zauważyła nikogo przy szlabanie i ruszyła mechanicznym krokiem przez zamglone wydmy. To niedaleko. to tam. na końcu. Trochę po piasku, trochę po s/osie, i już. Mokry kosmyk włosów wisiał jej na nosie. Dr>ała / zimna, krwawiła, nic nie czuła. Na- prawdę. te ma minę pantofle spadają z nóg. Dochodząc do domu Nanette, pomyślała. że jest śpiąca i ciepły rogalik sprawiłby jej przyjemność. Prze- wiem ła cichy ogródek, okrążyła dom, znalazła klucz we wnęce, otworzyła drzwi, zdjęła buty i na palcach poszła do pokoju. Przezroczysty dzień obmywał sypialnię. Położyła torebkę na pyzatej pierzynie w wielkim łó/ku, potem machinalnie odwróciła wzrok. I wtedy zobaczyła się w szafie / lustrem: łydki we krwi, sukienka w strzępach, włosy jak po huraganie, buzia opuchnięta, oczy oszalałe z przerażenia i wtedy pamięć zaczęła napływać lalami, więc cofnęła się do ucieczki, rzuciła się ku schodom, położyła na stopniu i zaczęła trząść poręczą, rycząc: „Nanette, Nanette, Nanette. Nanette, Nanette..."
Ludovic był chłopcem o krótkim tułowiu, długich kończynach i wychudłej twarzy. Miał spadziste ramiona, muskularne ręce, jasnokasztanowe włosy, obcięte przy garnku przez panią Blanchard, która obawiała się wszy. Oczy były zielone, za bardzo. Przemykało w nich spojrzenie trwożliwe jak zajeżdżony koń. Od siedmiu lat Ludovic żył nad morzem i nigdy go nie widział. Słyszał je. Ale małe okienko strychu wychodziło na podwórze, piekarnię i tam dalej, na monotonne sosny, które sklejała poranna mgła. Ryk, szept, hałas dobiegały dniem i nocą, a w niepogodę były tak donośne, że zagłuszały nawet chrapanie piekarza. Dziecko chętnie poszłoby je zobaczyć, ale drzwi były zamknięte na klucz. Kiedy pan Blanchard przewoził przez podwórze z piekarni do sklepu parujące bochny chleba, zapach świeżego pieczywa dopływał aż do niego. Każdego ranka zbierał pod*oknem i na ziemi, a nawet we włosach delikatny biały pył o ulatującym smaku. Z dołu bez przerwy dochodziły dźwięki dzwonka. Potem, wieczorem, między dwiema chwilami ciszy, słychać było śpiew łyżek w zupie i zbyt często przeraźliwe krzyki kobiet i wściekłe wybuchy piekarza. Posiłki przynoszono mu raz dziennie, późnym popołudniem. Zupy z tapioki, bulwy topinamburu i tępogłowie, które pan Blanchard łowił w porcie pod mostem, tam gdzie sąsiadki wylewały wiadra z brudami. I nigdy chleba, nawet czerstwego. Nicole odmówiła mu swojego mleka; piekarz odmawiał swojego chleba. Raz miał do czynienia z panią Blanchard, raz z jej córką — siwe włosy i włosy koloru chleba. Nie odzywano się do niego i on się nie odzywał. Ale głosy unosiły się z podłogi, słowa bez przerwy szkicowały jego pamięć, zapa- lały się w nim niejasne znaki, które w końcu zaczynał rozróżniać. Jak tylko drzwi się zamykały, Ludovic rzucał się na jedzenie i jadł palcami. Pan Blanchard nigdy nic zaglądał na strych. Pewnego ranka, jak wy- chodził 7 piekarni, jego spojrzenie napotkało wzrok chłopca, czatującego na gorący chich. Mężczyzna potrząsnął głową z wściekłością i splunął, rego samego wieczoru rozszaleli się tam na dole. Ojciec i matka lżyli córkę, a córka lżyła Boga. I nagle otworzyły się drzwi i ujrzał dwie kobiety w furii,
matka ciągnęła córkę za włosy: „Założysz mu to, dziwko! odziejesz go jak należy, tego swojego amerykańca!... — Nigdy! — zatkała Nicole. — No to zdechnij!” — krzyknęła matka, wypychając córkę na zewnątrz. I sama brutalnie rozebrała Luda, żeby wystroić go w brudną i podartą sukienkę z falbankami, która majtała mu między łydkami. Zresztą cały ubrany był jak dziewczynka — nie licząc męskich kalesonów z grubej niebieskiej bawełny, z których wyciągnięto gumę — na bosych stopach nosił gumowe, nie zapinające się sandały. Żeby się umyć. miał do dyspozycji codziennie konewkę wody, toaletkę i miskę na stojaku, który popsuł. W jednej części ramy pozostał kawałek lustra. Oglądał w nim swoją twarz i zawsze widział tylko jej fragment. Zielone oczy fascynowały go. Aż do dnia, kiedy piekarzowa dobiła lustro pogrzebaczem. Załatwiał się do skrzynki z piaskiem, a nieraz obok, żeby wyrazić swój bunt. Pani Blanchard mówiła: „Ależ to obrzydliwe!”, po czym wykręcała mu ucho i zmuszała do zlizywania brudów. Winowajca na kolanach prosił o przebaczenie. W zimie spał w szafie, pod wiszącymi ubraniami, opatulony w żołnierską kapotę. Wieczorem szedł z nim jego cień. Denerwował się, bo chciał go schwytać. Kiedy nadchodziły pogodne dni. rozkładał na podłodze worki z mąką i przy otwartym oknie, wsłuchując się w morze, zapachy, not, usypiał, zawinięty w płótno z deski do prasowania, a duży palec układał się bezwiednie na odbycie. Nie bał się ciemności, ale każde głupstwo zakłócało mu sen. Strużka śliny w kąciku ust doprowadzała go do płaczu. Własna ręka dotykająca przypadkiem ramienia budziła krzyki grozy, karane natychmiast serią uderzeń w sufit. Pieczenie w żołądku oddawało go chimerom bezsenności. Często zgrzytał zębami przez sen tak głośno, że pan Blanchard myślał, że to wołki zbożowe dewastują mu dom. Ludovic umiał raczej szeptać niż mówić, bo naturalny tembr własnego głosu płoszył go. Ale nocą, w jego głowie, głosy innych waliły jak młoty, piekliły się jak grad: Ten dzieciak musi się uczyć i iść do szkoły... i przecież nie możesz pozwolić żeby zgnił na strychu... ale skąd on nie jest idiotą... mama mówi że sam spadł... jak chcesz to wezmę go do siebie na kilka dni...
a co to twojej matce przeszkadza... to nie jego wina... trzeba czasu... nie widzisz jaki jest ładny... w końcu przywigżesz się do niego... Pewnej nocy rzucił się na drzwi i rozwalił je kopniakami. Oboje Blan- chardowie okrutnie poskromili tego lunatycznego buntownika, nieczułego na bykowiec. Nazajutrz dziecko pasjonowało się reperacją drzwi, którą gospodarz wykonywał bez słowa. * Nanette, kuzynka, próbowała przekonać ciotkę, żeby znowu pozwoliła jej wziąć go na wychowanie. Miała gospodarstwo za wsią. Korzystając z prawa do cotygodniowej wizyty, przychodziła rozmawiać z nim, uczyła go mówić, liczyć na palcach, dowiadywała się, czy mama Nicole jest dla niego dobra i czy on lubi, jak myje mu się buzię, no co, mój prosiaczku!, opowiadała mu o maleńkim Jezusku, o Galach, o królach Francji i o różnych zawodach, i nagle zaczynała się dopytywać, czy pamięta te wszystkie dobre chwile, które kiedyś z nią spędził. Ale Ludo nic nie odpowiadał. Po wyjściu Nanette małe samochodziki i różne inne prezenty były konfiskowane przez piekarzową — niby dlatego, że mógł zrobić sobie krzywdę. W swojej codziennej bezczynności ciągnął magiczny zysk z tych wszy- stkich rozpadających się skarbów, które go otaczały: kulawy fotel, dziurawe koszyki, maszyna do szycia, maska gazowa; niszczył je jeszcze bardziej, ze zmysłową radością. A jak był smutny, to wyrywał sobie brwi. Pod dachem, między belkami, zrobił jaskinię z zapomnianego płótna na worki. Wspinał się tam po linie i wałkonił całymi popołudniami, nie czując upływu czasu; robił wszystko, żeby było jak najciemniej, lękał się słońca. Za towarzyszy miał pająki, patrzył, jak przędą swoją nić i chwytają w pułapkę latające ofiary, oszukiwane ciemnością. Lubił oglądać zacięte walki, w których biesiadnik oplatał i pożerał owada, najmniejsze drgnienie skrzydeł oznaczało jakąś torturę. Pewnego sierpniowego wieczoru usłyszał kroki w otwartym kominie, odruchowo włożył tam rękę i zaczął wyć: bło- tniak zadrasnął go dziobem i pazurami w nadgarstek, a potem przerażony krzykiem odfrunął na krokwie. Ludo oglądał skaleczoną rękę. Nad nim siedział ptak koloru ciemności i niemy jak księżyc.
Przez cały tydzień dręczyła dziecko gorączka i wywoływała koszmarne majaki, w których żołnierska kapota wychodziła z szafy pomrukując VA i V • V\ j j szeroko otwartymi ramionami nachodziła na niego. Nie mógł tknąć tępogłowi«, już od świtu wycieńczało go wpatrywanie się w przymknięte ocz\ drapieżnika, które światło zamieniało jakby w dwa kamienie. Ptak polował nocą. a rano przynosił szkielety myszy. Pod jego nieobecność Ludo badał ich śmiejące się szyderczo zęby. Po miesiącu tej cichej harmonii między zwierzęciem i dzieckiem błotniak zniknął. Ludo znał horyzont na pamięć, dach piekarni, drogę idącą wzdłuż sklepu, aż do zaoranych pól, szczekanie psów, kolor sosen, zmieniający się z biegiem miesięcy, ciągle podróżujące niebo, które pachniało żywicą albo paloną korą. Po burzy przez podwórko przepływał strumyk. Ludo często miał wrażenie, że drzwi zaraz się otworzą, że ktoś stoi za nimi i śledzi go przez szpary w deskach; potem zapominał. Żył bez światła elektrycznego, ze słońcem, które zima rozpraszała zbyt wcześnie. W lecie wykańczał go spadający z dachu upał, ale lubił błękit, wieś w kwiatach, magię długich, słodkich wieczorów, czerwony plusk winobluszczu na murach piekarni, a nocą nieorganiczną ucztę konstelacji. Jak miał pięć lat, pani Blanchard zapędziła go do pracy. Wczesnym rankiem wpadała zgarem kartofli albo groszku do obierania. W deszczowe dni musiał wieszać na sznurku, przecinającym jego terytorium na pół. sterty mokrej bielizny. Rozmarzony, odkładał spinacze i patrzył, jak na stare gazety ociekają różowe, cukierkowe koszulki jego dręczy- cielki. Bieliznę Nicole rozróżniał na pierwszy rzut oka, przebierał się w nią, kąsał ją, jakby to były sutki. W ładną pogodę z radością rozpoznawał ją na podwórku; powiewała na wietrze jak starzy przyjaciele, nawołujący z oddali. Pewnego zimowego wieczoru dostrzegł blask unoszący się z podłogi. Grzebieniem wydrapał kurz spomiędzy desek i był zaskoczony, ujrzawszy piętro niżej w wielkim łóżku blondynkę ze złożonymi na poduszce rękami. Zamrugał powiekami, bo odkrył, że nie ma nic na sobie, a potem zaczął ją śledzić. 1 odtąd Ludo codziennie podglądał matkę, wściekły, gdy jakiś martwy punkt wykradał mu ją; melancholijnie kontemplował słodycz
nagiego ciała. Bóg jeden wie, że niczego nie zaniedbała, by go uśmiercić w zarodku. Przeszły wszystkie czary, wszystkie sztuczki czarownicy — ocet z pokrzywy, 20 skórka z cebuli, ogonki czarnej rzodkwi w bezksiężycowe noce. Nawet zraniła się łyżką do zupy, bo chciała sama się z tym uporać. „Podnieś ręce do góry — mówiła matka — no podnieśże, to powiesi się na pępowinie." Sto razy dziennie podnosiła ręce jak najwyżej i sto razy w ciągu nocy zaciskała ręce wysoko, na oparciu łóżka, żeby prędzej się powiesił. W jej sennych koszmarach defilowały małe, różowe szubienice. — Palce umazane atramentem — powtarzał ojciec — a tu proszę, gruba z jakimś draniem w bebechach. I mer. i cała wieś sobie drwi, no przecie, wiadomo, sama tego chciała. I niedługo będą się gapić na jej bęben! A palce umazane atramentem... — Musi zdechnąć — wściekała się matka — ono musi zdechnąć. Pan Bóg nie dopuści do tego. Żebyśmy byli pośmiewiskiem całej okolicy. Żeby ten chleb, na którym co dzień robię znak krzyża, był brudnym chlebem. z grzechem na wierzchu, z grzechem mojej córki. Któregoś dnia sąsiedzi dowiedzą się, że ona chodzi z brzuchem, i nasz dom będzie wytykany palcami. Od nowego roku Nicole nie wróciła do internatu. „Teraz pomaga mi w sklepie..." Nie pomagała nawet przez miesiąc. Nie wychodziła z pokoju, udręczona rozbieganymi oczami klientów, którzy już wypatrywali pod jej fartuchem okrągłości skandalu. Sama w czterech ścianach rozgniatała sobie brzuch bykowcem, który matka zdjęła ze strychu, żeby zmusić ją do wyznania: „No powiedz, zdziro! Powiedz własnej matce, że jesteś zdzira!" I to był jakby drugi gwałt, który zadawała sobie na śladach po pierwszym. Na początku schudła, bo usiłowała pościć, myślała, że jest uratowana, i dziękowała Bogu. Pewnego dnia zaczęła wymiotować. Dziecko... A więc jednak jest. Na próżno niszczyła siebie, dziecko i tak zakiełkowało. To przerażające, to ciało w jej ciele, te dwa uwięzione razem serca, ten pojedynek, na oślep, do najczarniejszej krwi. Przeklinała intruza, przeklinała siebie, bijąc swoją rozciągniętą skórę, opłakując piękne piersi, zamienione w
baryłki mleka, potem, aż do rozwiązania, całymi nocami bluźniła, błagała, kładła pięciokilowe ciężary na brzuch albo owijała się mokrymi elastycznymi bandażami, które zaciskała tak mocno, że aż mdlała. Urodził się pod koniec marca, pewnej niedzieli, wieczorem, zaraz po tym, jak zadzwonili na Anioł Pański: deszcz właśnie przestał padać. Piekarzowa pomagała przy porodzie córki, przeklinając ją: pępowinę odcięła brzytwą i poszła zawiadomić pana Błancharda, który łowił ryby w porcie. „Rene, to chłopak, musisz go zgłosić." Piekarz splunął do wody. Mil STr u-W 1 i i ligi ..Sama ¡di, to twoja córka! — Ja na pewno nie pójdę. Ci ludzie, których widuję codziennie w sklepie, nawet mer... A poza tym potrzebne jest mnę." Mężczyzna podniósł oczy. Przed nim pędziła fale ku brzegowi portowa pogłębiarka, manewrując tak, by ustawić się tyłem. Ukazała się rufa z nazwą —jakby zaszyfrowanym epigrafem: LUDOVIC BDX 4377. Właściciel opowiadał, że jeden niemiecki król. trochę zbzikowany, nazywał się Ludwig i że nie lubił szkopów, tylko lubił zbzikowanych, bo sam był trochę postrzelony. To ładne imię Ludwig, ale Ludovic to bardziej po naszemu. I tak bękart został nazwany Ludovic. W dali rozbrzmiewały kroki i głosy. Dziecko nadstawiło ucha i odłożyło łeb ryby. który kończyło szlifować paznokciem kciuka, jedynym nie obgry- zionym. Zaczaiło się. Z jego powietrznej jaskini można było śledzić wejście na strych przez judasze wydłubane w płótnie na worki. Klucz przekręcił się. Pierwsza pojawiła się Nicole wyprzedzając Nanette, która zawiesiła na stojaku przemoczoną pelerynę. — To nie deszcz, to ulewa! A gdzież on się znowu podział? — Tam, na górze, jak zwykle — westchnęła Nicole znudzonym tonem. — Toż to istna małpka — zachwyciła się Nanette cicho. — Tak samo jak Brieuc. Zawsze był cały cyrk, żeby go znaleźć. A potem podnosząc głowę dodała na stronie: — Takie wspinaczki są za trudne na jego wiek. Do tego trzeba być zwinnym i nie wiem jak silnym. Ludo upuścił przez szparę łeb tępogłowia, oskrobany aż do kości. Miał
takich dziesięć, trzymał je w swojej wartowni i zabawiał się gryząc sobie palce ich malusieńkimi, ostrymi zębami. — Patrz, rybi pysk! — zawołała Nanette podnosząc go. — Teraz widać z nieba zamiast deszczu lecą ryby. Ale ja przyszłam zobaczyć się z Ludem. Chyba że jakaś wstrętna czarownica zamieniła mojego Ludovika w tępogłowia. Nic nie wiadomo... — ... To na nic się nie zda — gorzko ucięła Nicole. — Wiesz dobrze, że on tam jest. — Wzięła opartą o ścianę miotłę i zaczęła dźgać płótno, za którym rysował się cień skulonego ciała. — No. dość już tego! Chodź przywitać się z Nanette. — Zostaw go. Jeśli chce zejść, to sam zejdzie. Nic spojrzawszy nawet na swoich gości, Ludo zawiesi) kawałek liny i spuścił się na ziemię. — Ten to zawsze musi zwrócić na siebie uwagę. No, poczesz się i umyj ręce, żeby się przywitać. — Czekaj — zawołała Nanctte, całując go czule — zajmę się tobą. Ciągle tak źle odziany... Mogłabyś pomimo wszystko założyć mu majtki. Wzrok Nicole zastygł. — Mama nie chce. Mówi, że to niechluj. — Ale przecież powtarzałam sto razy, tobie i twojej matce, że chętnie będę płacić za jego rzeczy. Nanette denerwowała się głaszcząc twarz Luda, który garnął się do niej, zaintrygowany pozłacanym klejnotem, wiszącym na jej piersiach. — A widziałaś te jego kudły? Można by pomyśleć, że są obcięte scyzo- rykiem! To samo z butami! W środku zimy biega na bosaka, jak jakiś podrzutek. I na dodatek tu nie ma ogrzewania. — No to co, on nie jest zmarźluch. — Ty masz to wszystko gdzieś! Ale przecież jesteś jego... Ja tam nie wiem! Ten dzieciak musi się uczyć i iść do szkoły, na religię. Nie można pozwolić, żeby zgnił na strychu. To nie wystarczy, że ja przyjdę raz w tygodniu. — Mama mówi, że jest stuknięty. Jak ktoś przechodzi, rzuca ryby na podwórko. Stawia fotele pod drzwiami i pcha, żeby nie można było wejść. A nieraz to nawet paskudzi na podłogę.
— No i co z tego, jest nieszczęśliwy i tyle... Ale stuknięty, na pewno nie. Chętnie zabiorę go z powrotem do siebie. — Mama mówi, że nie trzeba, że jak znowu będzie jakaś afera, to będziemy odpowiadać. I że i tak mamy dość kłopotu. Nanette uwolniła Luda, który odszedł w głąb izby i odwrócony tyłem zabrał się do drapania ściany starym gwoździem. — To na rękę twojej matce, tak — odparła Nanette — a jeszcze bardziej by jej było na rękę, gdybym w ogóle nie ruszała się z domu. Jakby przypadkiem nigdy jej nie ma, kiedy do was przychodzę. Ja jednak chciałabym jej powtórzyć, co o tym myślę. Nicole wyglądała jak ktoś, kto znajduje się w niezręcznej sytuacji, bo pozwala osobie postronnej atakować jednego ze swoich bliskich i nie reaguje. — Dobra — rzekła, kołysząc się w miejscu. — Muszę zejść, ojciec czeka na mnie prn wypieku. Przyjdziesz pożegnać się ze mną, co. jak będziesz s/la? No i nie zapomnij zamknąć na klucz. ___ Ale? nic. nie zapomnę. No a on, jemu nic powiesz do widzenia? — Ach tak!... Mas? rację... — Nicole zaśmiała się głupkowato. — Ale i nim to co innego... — Po czym odwróciła się na pięcie i nic już nie powiedziała. jak tylko kuzynka wyszła. Nanette otworzyła szafkę i zatkała nos. — Przecież ci mówiłam, żebyś wietrzył w dzień. Zgrzytanie szorującego po ścianie gwoździa stało się bardziej przenikliwe. — Nie trzeba składować tych rybich łbów, bo to brzydko pachnie. Przyniosłam ci czekoladę, ty to lubisz. Tylko nie zjedz całej tabliczki na raz jak zeszłym razem. Otworzyła też okno na oścież; podmuchy wiatru przemieszanego z deszczem chłostały zatęchłe powietrze strychu. — Wiesz, że od tego twojego gwoździa głowa mnie rozbolała. I popatrz tylko, jak kurzysz. Nie bvło krzesła, więc usiadła na grubym szarawym pniu, który kiedyś musiał służyć do rąbania drewna. — A więc dziś znowu nie chcesz rozmawiać. Pamiętasz, co ci powiedziałam ostatnim razem? Obiecałam, że jak będziesz rozmawiać, to pójdziemy do zoo. Zobaczysz słonie, żyrafy, strusie, a jak będziesz grzeczny, to kupię ci
eskimosa. Nanette była małą, bezbarwną istotą, koło trzydziestki, o rysach wyżło- bionych potężniejącą z każdym rokiem goryczą. Straciła trzyletniego synka, Brieuka, umarł na jakiś wirus, którym zaraziła się podczas ciąży, w kolo- niach. Od tamtej pory dwa razy trzeba było robić jej transfuzję krwi. — No. jak nie chcesz rozmawiać, to ci poczytam. Ale musisz być grzeczny i przestać drapać. Zgrzytanie umilkło. Odwrócony twarzą do ściany Ludo podobny był do tyczki z tym swoim wygolonym karkiem. — Możesz tu popatrzeć, to nic nie kosztuje, mój Ludo. A poza tym trzeba też się uśmiechnąć, nigdy się nie uśmiechasz do Nanette. Nawet zapomniałeś, ile jest dwa i dwa. — Cztery — zawahał się źle postawiony głos. — No nareszcie! Widzisz, że nie jesteś taki głupi! A ile masz lat? Już zapomniałeś? Wiek rozumu... — ... Siedem — wybełkotało dziecko. — Siedem czego? Siedem lat! Masz siedem lat. Jeden rok to trzysta sześćdziesiąt pięć dni... Będziesz zadowolony, jak poopowiadam ci dalej tę historię co poprzednim razem... Pamiętasz? Nie chcesz powiedzieć Nanette, czy pamiętasz? Ludo zaczął znowu powoli drapać ścianę. Mama mówi że sam spadł i że teraz jest stuknięty... co to twojej matce przeszkadza nic się nie stanie... poprzednim razem był mały a zresztą to nie była jego wina. — Jak nie pamiętasz, to nie szkodzi. I przestań kopać w nosie, bo potem będzie jak kartofel. Nanette wyjęła z torby pożółkły egzemplarz Małego Księcia: król karo służył jako zakładka. Wodząc palcem po stronie, zaczęła czytać, przesadnie akcentując znaki przestankowe, niczym jakiś belfer delektujący się sub- telnościami wybranego kawałka. „Więc ty także przybywasz z nieba? Z jakiej planety pochodzisz? Tajemnica jego obecności na pustyni zaczęła mi się trochę rozjaśniać i szybko spytałem:
— A ty przybywasz z innej planety? Ale nic nie odpowiedział. Delikatnie kiwał głową spoglądając na mój samolot. — Co prawda, na czymś takim nie mogłeś przybyć z bardzo daleka... I pogrążył się w rozmyślaniach. Trwało to długo. Potem wyciągnął z kieszeni mojego baranka i oddał się kontemplacji swojego skarbu. Możecie sobie łatwo wyobrazić, jak byłem zaciekawiony tym napomknięciem o «innej planecie». Usiłowałem dowiedzieć się czegoś więcej. — Skąd przybyłeś, mały człowieczku? Gdzie jest twój dom? Dokąd chcesz zabrać mojego baranka?” — Pamiętasz baranki? Są na polach. Widujesz je wieczorem, jak wracają drogą z psem, który na nie ujada. Nanette powróciła do lektury. „Odpowiedział mi po chwili skupienia: — Skrzynka, coś mi ją dał, ma tę dobrą stronę, że w nocy będzie mu służyła za mieszkanie.” « — Co 10 skrzynka? — spytał Ludo. Jak gdyby nigdy nic, zbliżył się do Nanctte i wyciągając szyję oglądał ilustracje w książce. — Widzisz, skrzynka to tak jak pudełko. Wiesz, taka szafa, tylko mniejsza. Ludo przyjrzał się szafie. W kieszeniach wiszących ubrań znalazł chustki do nosa, spinki do włosów, które przeniósł na dno niszy między dachówką i tynkiem. Po czym popatrzył na otwarte drzwi między strychem i mroczną klatką schodów. — A co to baranek? — Przecież właśnie ci powiedziałam! Na polach. To są zwierzęta, które wracają wieczorem drogą obok piekarni. Zrobił kilka cichych kroków ku szafie i dotknął jej ostrożnie. — Tak — mówiła wzruszona Nanette. — Skrzynka to coś w rodzaju szafy, właśnie tak. „A jeśli będziesz grzeczny, dam ci także linkę, żebyś mógł przywiązywać go na dzień. 1 palik.” Nie widziała, kiedy Ludo, okrążywszy drzwi jak kot, wrócił do niej.
Zmarszczył brwi, oparł się o ścianę między toaletką i maszyną do szycia, pięść wepchnął pod sukienkę i wydawał się zamieniony w słuch. — A co to palik? — Palik służy do przywiązywania baranków. To kawałek drewna, który wbija się w ziemię. I jeszcze jest linka. Bardzo dobrze, tak właśnie trzeba zadawać pytania. Zobaczysz, że ty też będziesz mądry, mój śliczny biedaku. W lewej spoconej ręce Ludo ściskał skradziony klucz od strychu. „— Ale jeśli go nie przywiążesz, pójdzie sobie nie wiadomo gdzie i zginie... Mój mały przyjaciel znowu wybuchnął śmiechem. — Ale gdzie on ma pójść? — Byle gdzie. Prosto przed siebie... Wówczas Mały Książę powiedział z powagą: — O to nie ma obawy. Ja mam tak mało miejsca! 26 ■AA I, może z odrobiną melancholii, dodał: — Na mojej planecie idąc prosto przed siebie nie dojdziesz daleko...”* — To piękna książka, co, mój Ludo? Wiesz, ja ją czytałam, nie wiem, ze sto razy, a tak! Czytałam ją sto razy. I za każdym razem myślę o Brieu- ku. Mówiłam ci o Brieuku. Pokazywałam ci jego zdjęcie. To mój mały synek. On też odszedł na inną'planetę. I za każdym razem myślę o nim. —Dlaczego odszedł? —To był taki mały książę, wiesz, jak ty. Ale pewnego dnia pójdziemy do niego, tam do nieba. Tylko że on nie wyrzucał ryb przez okno, nikomu nie narobił biedy i nie brudził, jak się załatwiał. Ludo zasępił się. Nadąsany, uderzał lekko głową w ścianę, podczas gdy Nanette, schowawszy swój album, strzepywała przed włożeniem jeszcze wilgotną pelerynę. —Dobrze, to ja uciekam. Chętnie zostałabym z tobą dłużej, ale twoja babka tego nie lubi. O, odprowadzisz mnie dzisiaj do drzwi? Nanette przygarnęła dziecko i kołysząc przytuliła policzek do jego policzka; obsypywała go serdecznymi całusami pod uchem, powtarzając, by odegnać swoje wzruszenie, że naprawdę nieładnie pachnie, kochany mały
prosiaczek, i że następnym razem nie wymiga się od wody kolońskiej. Jak już miała wyjść, zaniepokojona, bo ogromne, pozłacane oczy nie mogły się od niej oderwać, Ludo nagle poczerwieniał, wyciągnął zamkniętą pięść i upuścił u stóp Nanette skradziony klucz. * Od czasu do czasu Nicole przychodziła po kryjomu do syna na strych. Ani jedno słowo nie zostało wymówione, ani jeden znak nie wskazywał na odruch miłości czy awersji. Unikała zielonych oczu i obserwowała go tylko ukradkiem, stojąc na progu, gotowa w każdej chwili wyjść. Na jej widok Ludo pochylał się do przodu, ale niekiedy bezczelnie podnosił na nią oczy, a ona odwracała wzrok. Tego popołudnia twarz dziecka pokryła się czerwoną wysypką, którą nerwowo drapał. Wydawało się, że go boli; oddychał głośno. Nicole postała kilka minut, a potem nie wytrzymała i zeszła obudzić matkę, która ucinała sobie poobiednia drzemkę. — Doktora?... jeszeze czego!.., 1 po co tum polazłaś na górę? A niech ma vs/vstlue krostv świata, jakie tylko zechce, to nie wróci mi uczciwej córki, której wszystko dałam, wszystko poświęciłam! Żeby co dostać w zamian'.’ Bękarta, tak. i wstyd! Idź lepiej pomóc ojcu w piekarni. Głowa piekarzowej z powrotem zatonęła w poduszkach. Nicole słuchała deszczu bijącego szyby. Już trzy dni padało. Trzy dni dom był jak gąbka, a serce niczym taplanina nudy. Nieobecna duchem doszła do parteru i z gołą głową przemierzyła podwór- ko, skacząc śmiało przez kałuże. Przy piekarni zawróciła do domu. Spiżarnia była pod schodami. Znalazła tam kiełbasy, jabłko, faszerowanego pomidora. Zaniosła to wszystko na strych i położyła nie spojrzawszy nawet na Luda. Ten wziął pomarszczone jabłko, wdychając mocny gorzkosłodki aromat, taki. jaki unosił się w powietrzu podczas największych upałów. Nie tknął ani kiełbas, ani faszerowanego pomidora. Wieczorem pani Blanchard wchodząc, o mało co nie pośliznęła się na tym, zwymyślała córkę ze schodów: „Złodziejka! nic niewarta! żmija!”, dodając, że pod jej dachem nie tuczy się bękartów! Że może sobie iść żebrać albo kurwić się, jak ma ochotę! Zabrała kolację Luda, który położył się spać z pustym żołądkiem, przyciskając jabłko
do nosa. Koło północy, ociężały już z senności, z dziwną radością wbił w nie zęby i pożarł. Nie pamiętał, że najpierw mieszkał piętro niżej, że było mu źle między matką i babką, która dawała za zimne albo za gorące mleko: jeśliby od tego zdechł, byłoby wspaniale. Ani że w kołysce był bity, szarpany, kneblowany — „no i mamy wreszcie spokój”. Ani że słyszał, że Nicole miała koszmarne sny na wspomnienie gwałtu, że chciała wrzucić go w ogień, tę ranę! Ani tej nocy, kiedy w piekarni otarł się o śmierć; pan Blanchard musiał związać córkę i wyrwać jej dziecko, nie pozwalając otworzyć pieca, w którym on sam, dowiedziawszy się o ciąży, spalił jej wszystkie lalki, wszystkie naguski — „ty dziwko! teraz, na dobre będziesz mogła bawić się w mamusię!” Potem Luda wzięła do siebie Nanette z cichą nadzieją, że go jej zostawią. „My tam nie będziemy się o niego upominać — powiedziała pani Blanchard. — Ale nie trzeba go pokazywać, nigdy nie wolno go tu przyprowadzać...” Jego przenosiny odbyły się w nocy. Wtedy było to dziecko bojaźliwe i prawie nieme; nie odpowiadało na pytania, a gdy ktoś nalegał, zamykało się w sobie. Miał trzy lata. Całymi dniami mógł siedzieć w swoim kącie, z rozdziawioną buzią, albo usiłował wspinać się na półki i po firankach. Kiedy zbliżano się do niego, podno- 28 sił łokieć przed oczy. niczym tarczę, jakby zasłaniał się przed ciosami. Nanette poświęciła kilka miesięcy, żeby go uczłowieczyć, pocieszyć; kiedy się bał, kładła go do swojego łóżka. Przyniosła nawet z piwnicy zabawki Brieuka, nic zdecydowała się jednak mu ich dać. Ludo w końcu nauczył się prosto chodzić, uśmiechać i lepiej mówić. Po roku i pierwszy raz od wyjazdu syna Nicole przyszła niespodziewanie do Nanette na kolację. „Ojciec mnie podwiózł. Miał coś do załatwienia we wsi.” Ludo na początku nadąsał się, potem zbliżył się do pięknego gościa. Zmierzyła go dziwnym wzrokiem i ignorowała przez resztę wieczoru. Na próżno wymyślał mnóstwo znaków na jej cześć, wymachiwał swoimi rysunkami, brzęczał pod nogami bąkiem, nic to ją nie obchodziło, jakby nie istniał. Tej samej nocy Ludo drżący z zimna, w kapciach i w piżamie, został
zgarnięty przez żandarmów prawie kilometr stąd. Odprowadzili go do piekarni, do jego rodzinnego domu. Pani Blanchard o mało co nie wybuchła gniewem przed wesołym sierżantem, wściekła na siostrzenicę, która uważa, że zjadła wszystkie rozumy, a teraz ten drań ośmieszają publicznie. „Masz swojego bękarta — rzuciła do córki, zaalarmowanej hałasem. — Wvka- raskaj się teraz z tego!” Była trzecia rano. Spojrzenie Nicole było puste. Powiedziała do Luda: „Chodź”, prawie obojętnym tonem. Poszedł za nią po schodach. Ale jeszcze nie wspiął się na trzeci stopień, gdy odwróciła się i wywijając ręką, popchnęła go gwałtownie do tyłu: głowa spadła na posadzkę; zemdlał. I wtedy zamknięto go na górze. Żeby do gwałtu nie dodawać morderstwa. Pewnego ranka, koło południa, Ludo nie mógł uwierzyć własnym oczom. Na twarzy blondynki zarysował się lekki uśmiech i to było tak, jakby po okresie lodowcowym wróciło słońce. Bardziej olśniony niż wzruszony nie poznawał jej w tym kostiumie niebieskim jak niebo, z tymi rozpuszczonymi i puszystymi włosami, z oczami jak złote cekiny; była taka duża w tych pantoflach na wysokich obcasach. — Dzień dobry, Ludovic... No. powiedz mi dzień dobry... Nie odpowiedział, rozkoszując się tą wizją, pachnącą jak owoc. — No co, nie powiesz dzień dobry? — Dzień dobry — wymamrotał. — Nie jesteś rozmowny. A dziś w nocy krzyczałeś. Jesïcie sîç uśmiechała. Rozjaśniona twarz tchnęłu słodyczą, ale błysz- eaące oczy były nadal jak dwie zimne pastylki, a szorstki głos przeczył wyglądowi. — Dziś schodzisz jeść na dół. Mamy gości. Mówisz grzecznie dzień dobry i siedzisz cicho w swoim kącie. Umyłeś się rano? Pociągnęła nosem W jego kierunku i skrzywiła się. — No. to umyj się, tylko dobrze, bo jak nie, to uważaj. Botem się ubierzesz. 1 Podczas gdy posłusznie wykonywał jej polecenia, patrzyła w drugą stronę, opróżniając na podłogę torbę, z której wypadło chłopięce ubranie: szare
spodenki, koszula w kratę, skarpetki i tanie buty. — Pośpiesz się, z łaski swojej! Wziął rzeczy i ukrył się za fotelem, uciekając przed tym spojrzeniem, które przyprawiało go o szybsze bicie serca. Zrzucił swoją sukienkę, wcią- gnął spodnie i koszulę odwrotnie, tak jak był przyzwyczajony, z guzikami na plecach, i Nicole rozgniewała się: „Ty to naprawdę jesteś stuknięty, moja matka ma rację. Te wszystkie ciuchy zapina się z przodu. No, chodź tu...” I równie jak on zażenowana, że musi mu pomagać, z trudem porządnie ubierała syna, odwracając głowę, żeby uniknąć jego zapachu i widoku, nie dotknęła jednak rozporka, a Ludo po prostu zerwał zamek, chcąc go zasunąć. Schody przeraziły Luda. Nie chciał iść, w głowie mu się mąciło: Mama mówi że jest stuknięty mama mówi że sam spadł... Zszedł w końcu tyłem, tak jakby wchodził na górę. . . W jadalni służącej za zaplecze sklepu po raz pierwszy zobaczył pana Blancharda z bliska. Człeczyna miał starannie zrobioną fryzurę, kosmyki z boku zaczesane były na czaszkę i upomadowane. Ludo uznał, że wygląda bardzo godnie w czarnym garniturze z trzema guzikami. Pani Blanchard, wesolutka w swojej trwałej ondulacji i sukience w kwiaty, ustawiała krzesła wokół stołu i głośno zastanawiała się, czy nie brakuje jakiegoś nakrycia. Dwaj milczący nieznajomi stali oparci o ścianę. Mężczyzna po czterdziestce, o popielatych włosach, w szarym garniturze w białe prążki, gniótł kapelusz na brzuchu. U lewej ręki brakowało dwóch palców. Obok niego gruby dziesięcioletni chłopiec o stopach rozstawionych w wachlarz żuł gumę i złym okiem zerkał na Luda. Napinał łuk, miał czarny pas z trupią czaszką i obcisłą kurtkę z wystrzępionym wizerunkiem Buffalo Billa. — To Ludovic — ogłosiła Nicole z zakłopotaniem. — Ten pan nazywa się pan Micho i zgadza się być jakby twoim ojcem. — To nieprawda — przerwał gruby chłopiec — to nie jego tatuś, to mój tatuś, mój. — Zamilcz wreszcie, Tatav, albo idź,się bawió na podwórko — odparł bez urazy mężczyzna o obciętych palcach. Nicole złapała oddech.