kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Reeves Stevens Garfield - Icefire znaczy zagłada

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
R

Reeves Stevens Garfield - Icefire znaczy zagłada .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu R REEVES STEVENS GARFIELD Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 488 stron)

Judith i Garfield Reeves-Stevens ICEFIRE ZNACZY ZAGŁADA

Murrayowi Kingsburghowi, wspaniałemu szwagrowi który aż nadto poznał co to mokra aura. Chytrym, kto wroga ogniem pędzi, mocarzem, kto powódź nań sprowadza. Sun Tsu, Sztuka wojny

Początek Środa, 24 listopada Siedem godzin przed. Lód tu zlegał, trwał i potężniał od ponad dziesięciu milionów lat. Wieczny mróz, dotkliwszy niźli ten, co zniweczył życie na Marsie, skuł tu 70 procent ziemskich zasobów słodkiej wody. Warstwa lodu wokół bieguna południowego osiąga miejscami pięć kilometrów grubości i ciągle rośnie, bo z każdym obrotem Ziemi wokół Słońca, gdy nastaje tu długa, zimowa noc, przybywa śniegów, które nigdy nie topnieją. Przez wieki Antarktyka zawłaszczyła 90 procent wszystkich lodów z całej kuli ziemskiej. Bywało, gdy Słońce skąpiło ciepła bądź gdy Ziemia nieco zmieniała kąt nachylenia względem ekliptyki, że Lód wędrował dalej, a mrozy skuwały znaczne połacie globu. Gdy Słońce było łaskawsze, Lód cofał się, topniał w oceanach, a Ziemia oddychała swobodniej. I taksie działo przez wieki. Cykle następowały po sobie w wolnym, zgodnym rytmie. A potem nastali ludzie i jęli brać Ziemię w posiadanie, zmieniając to, co natura stworzyła i hołubiła od zawsze. Z czasem zaczęli docierać także tu. Wielu zostało tu na zawsze. Lód zazdrośnie bronił swoich tajemnic. Wiał mrozem, pędził sztormami, sypał śniegiem. Ale ciągnęło tu coraz więcej ludzi, gotowych zapłacić każdą cenę za wydarcie sekretu wiecznych lodów. A Lód trwał i potężniał jak przez miliony lat i nie chciał się poddać woli przybyszów. Aż do nieuchronnego dnia, gdy na Antarktydzie zjawili się ludzie w mundurach.

Rozdział pierwszy Lód Na trzy minuty przed zawrotem Antarktydę wchłonęła pustka. Kontynent znikł, a wraz z nim ostatnia nadzieja na pomyślne wykonanie zadania, co oznaczało, że operacja „Shadow Forge” nie ma już żadnych szans. Drugi raz w czasie służby w Marynarce Wojennej Mitch Webber stanął w obliczu tak nieuchronnej klęski w grze o tak wysoką stawkę i jak za pierwszym razem nie przyjął tego do wiadomości. Stał pośrodku kabiny Irokeza UH-1N, znak wywoławczy Gentle Two Five. Maszyna chybotała, łopaty wirnika pracowicie mieliły mroźne powietrze nad Morzem Rossa. Dwójka i piątka widniały na jaskrawo pomarańczowym kadłubie śmigłowca. Nazwy „Gentle”, „Łagodny” nie słyszano na Antarktyce od lat, od czasu, gdy 6 Eskadrę Sił Powietrznych Marynarki Wojennej wycofano do Stanów i oddano do dyspozycji 109 Skrzydła Gwardii Narodowej Stanu Nowy Jork z zadaniem wspierania misji pokojowych. Ale pokój się skończył i eskadra wróciła na Lód. O 17.15 czasu uniwersalnego Gentle Two Five leciał ma pułapie 500 stóp, 1500 kilometrów od bieguna południowego i 5000 kilometrów od Christchurch w Nowej Zelandii. Wiosenna burza śnieżna, wspomagana porywistym wiatrem, mąciła wszystko. W zamieci nie było widać, gdzie jest góra, gdzie dół. Tylko daleko na wschodzie błękitniała cienka kreska rozświetlonego horyzontu, świadcząc, że jednak istnieje ziemia, że istnieje niebo, ale gdzie są, wskazywały tylko instrumenty na konsoli, bo siódmego kontynentu i nieba nad nim po prostu nie było. Mitch Webber latał już w gorszych warunkach, choćby nad iracką pustynią czy nad kolumbijską tropikalną dżunglą, a zdarzyło mu się także prowadzić śmigłowiec ulicznymi wąwozami między drapaczami chmur w SanFrancisco, i to pod ogniem. Bo tak wyglądały tamte misje i operacje oznaczane kryptonimem „Forge”, „Kuźnia”.

W marynarce służył od piętnastu lat, a gdyby kazano mu powiedzieć jednym słowem, co właściwie robi, rzekłby, że kradnie, że jest złodziejem w służbie państwowej. Nim NAVSPECWARCOM — Naval Special Warfare Command, Dowództwo Operacji Specjalnych Marynarki Wojennej — zwerbowało go do służby, był mechanikiem pokładowym i pilotem, bo tego się wyuczył i tak się ułożyło. Ale werbunek nie był przypadkowy. Mitch pragnął służyć w SEAL — oddziałach specjalnych Marynarki Wojennej. Przeszedł szczególnenawet jak na SEAL — przeszkolenie i obecnie należał do garstki wybitnych specjalistów, skierowanych tajnym rozkazem do pracy w służbie cywilnej, konkretnie w Departamencie Energetyki, który ma to do siebie, że mało kto się nim interesuje. W nowym miejscu nie nosił munduru, lecz garnitur, krawat i aktówkę. Urzędował w klitce w Arlingtonie pod Waszyngtonem, chyba że ogłaszano alarm i rozpoczynała się kolejna operacja „Forge”. Wtedy nakładał na siebie rynsztunek bojowy. I właśnie stał pośrodku kabiny śmigłowca. Nogi lekko ugięte, jedna ręka na sieci służącej do mocowania ładunku, bo maszyną ciągle rzucało. Ale dwa silniki Pratt & Whitney o mocy 1290 KM każdy dawały sobie radę z polarną burzą. Starszy model Irokeza, słynny Huey z czasów wojny wietnamskiej, miał jeden. UH-1N — czyli model 212 firmy Bell — wyposażono dla większego bezpieczeństwa w dwie jednostki napędowe. Dodano GPS, dopplera, nie mówiąc już o drobiazgach jak dodatkowe zbiorniki na paliwo. Z takim wyposażeniem model 212 sprawdzał się nad Lodem równie dobrze jak jego słynny poprzednik nad wietnamską dżunglą. Dawniej, to znaczy przed przeniesieniem do Departamentu Energetyki, Webber sam siedziałby za sterami i odpowiadał za bezpieczeństwo swoje, załogi i w ogóle lotu. Ale teraz, w NEST — Nuclear Emergency Search Team, pełnił inną funkcję i dlatego, podobnie jak porucznik Bregoli, zwany „Bawołem”, który zajął miejsce przy iluminatorze z prawej strony, ani nie trzymał sterów, ani nawet nie miał na sobie kombinezonu lotniczego. Kapitan śmigłowca, drugi pilot i specjalista systemów broni byli ubrani w jaskrawe, polarne stroje. Piloci — w zieleń, technik — w czerwień. Mieli też jaskrawopomarańczowe hełmofony, wszystko po to, by ułatwić zadanie ekipom ratunkowym, gdyby zaistniała taka ewentualność.

Kombinezony Webbera i Bregoliego jaśniały bielą. Dystynkcje ukryto pod specjalnymi, białymi patkami na rzepy. W takim stroju nawet potężna sylwetka Bregoliego wtapiałaby się w śnieżne tło. I o to właśnie chodziło, bo Webber i Bregoli szykowali się do walki, do działania z bronią w ręku na kontynencie, na którym broń wyjęto spod prawa i na którym tak naprawdę nie ma o co walczyć. — Komandorze Webber, kończymy ostatni przelot — meldunek pilota w słuchawkach hełmofonu wdarł się w ogłuszający huk silników. Webber ogarnął wzrokiem pustać rozciągającą się za iluminatorami. Burza wzbijała drobiny śniegu na nie więcej niż trzy metry w górę, co wystarczało, żeby powierzchnia wiecznych lodów była całkowicie przesłonięta. Ale najgęstsza nawet zamieć nie stanowiła przeszkody dla radaru. Połyskujący bursztynową poświatą ekran upewniał, że niżej, pod śnieżną pokrywą, leży skuty od wieków lodem szelf kontynentalny Morza Rossa. Webber oderwał wzrok od ekranu i spojrzał na technika, siedzącego na składanym foteliku w tylnej części kabiny. Hadrian Gowers, czterdziestoparoletni tłuścioch, wyraźnie czuł się źle w uprzęży, która przytrzymywała jego zwalistą postać. W tej chwili wszystko zależało od niego, ściślej, od tego, co wyświetli się na ekranie laptopa typu NEC Gladiator, zaprojektowanego wedle specyfikacji Departamentu Obrony, a to oznaczało między innymi obudowę z magnezu i specjalną, żelatynową osłonę twardego dysku. Tak wyposażony komputer był praktycznie niezniszczalny i tego właśnie tyczyło zamówienie Pentagonu, nie mówiąc już o mocy i szybkości obliczeniowej. Poprzez sieć pokładową Gladiator Gowersa odbierał sygnały z czujnika promieni gamma, zamontowanego na prawej goleni podwozia, i z detektora neutronów — na lewej. Wciśnięty w polarny kombinezon, wyglądał wręcz komicznie. Nienawykły do lotów w trudnych warunkach, kiwał się zabawnie, bo maszyną stale rzucało, co zdążył już odchorować, i to dwa razy w ciągu godziny. Latać nie lubił, ale w swojej specjalności nie miał sobie równych. Należał do ścisłej czołówki ekspertów Departamentu Energetyki w zakresie broni nuklearnych, a dokładniej — w zakresie mechanizmów odpalających ładunki nuklearne. I właśnie dlatego Webber wybrał Gowersa. Wiedział, że

jeśli dane DIA — Defense Intelligence Agency, Agencji Wywiadu Obronnego — są prawdziwe i coś takiego, wyprodukowanego w jakimś zakładzie na świecie lub sporządzonego przez konstruktora amatora rzeczywiście znajduje się na Lodzie, Gowers to znajdzie. I nie miało znaczenia, że każda tkanka jego tłustego ciała buntowała się przeciwko trudom operacji. — Gowers, odczyt — rzucił Webber do mikrofonu. — Gamma zero — brzmiała odpowiedź. Webber mógł się tego domyśleć, czekał na coś więcej. — Nie ma nawet żadnych szumów w tle. Chyba awaria czujnika. Bregoli przesunął się niecierpliwie. Siedział na jaskrawożółtych workach z namiotami i racjami żywności. Taki zapas zabiera się na każdy lot polarny. — Jesteśmy nad szelfem — powiedział. CAR-15 z białą kolbą, automat wcale nie mały, w jego mocnych dłoniach wyglądał jak dziecinna zabawka. Webber doskonale wiedział, co porucznik ma na myśli. Zwłaszcza w czasie lotów bojowych znajomość budowy geologicznej terenu, nad którym się leci, ma istotne znaczenie. A lecieli właśnie nad Lodowcem Szelfowym Rossa — wielką połacią lodu pokrywającą obszar ponad pół miliona kilometrów kwadratowych, mniej więcej tyle, ile terytorium Francji. Grubość lodowej warstwy sięga 200 metrów tam, gdzie zaczyna się morze, po prawie 700 metrów bliżej lądu. Trzydzieści procent wiecznych lodów Antarktyki to właśnie lądolód skrywający Morze Rossa. Bregoli miał rację, warstwa lodu skutecznie tłumi wszelkie szumy tła i naturalne promieniowanie, jakie zwykle występuje w płaszczu Ziemi. — Oczywiście — odburknął Gowers z irytacją. Miał dość wszystkiego. Uwagi Bregoliego i pedanteria Webbera złościły go bardziej niż lot, a wisieli w powietrzu już trzy godziny. — Oczywiście — powtórzył — ale nawet na tak jałowym terenie zawsze coś się dzieje, są szumy, zakłócenia, promieniowanie tła, a ja nie mam nic. Zero. Czujnik ani drgnie. Rzeczywiście, coś jest nie tak — pomyślał Webber. Z doświadczenia wiedział, co to znaczy promieniowanie tła, i mógłby wiele o tym powiedzieć. Coś takiego właśnie niemal doprowadziło do klęski operację „Rainbow Forge” w San Francisco w 1995 roku. Niewiele wtedy brakowało, by Federal Emergency Management Agency — Federalna Agencja Zarządzania

Kryzysowego — bo ona w takich wypadkach podejmuje decyzje, nakazała uruchomienie Radiowego Systemu Ostrzegania Alarmowego i ogłosiła ewakuację miasta. Mało kto wiedział, sprawa bowiem do dziś pozostaje utajniona, że wszystko decydowało się dosłownie w ostatnich sekundach wskutek promieniowania tła. W tak wielkim mieście jak San Francisco są tysiące źródeł promieniowania: bomby kobaltowe w szpitalach, próbki materiałów rozszczepialnych w uniwersyteckich laboratoriach, izotopy w instrumentach pomiarowych w setkach firm inżynierskich, nie mówiąc już o takich drobiazgach, jak zbiory minerałów czy świeża nawierzchnia asfaltowa na ulicach. Jedno i drugie też zostawia ślad promieniowania. Wyłuskanie w tym szumie śladu IND — Improvised Nuclear Device — bomby nuklearnej sporządzonej przez terrorystę, graniczy z niemożliwością, a tylko w ten sposób można zapobiec tragedii. A jednak się udało, choć blizna na lewej piersi Webbera do dziś przypominała mu ostatnie, dramatyczne chwile — strzelaninę na lądowisku śmigłowców na dachu siedziby Bank of America, gdzie terroryści podłożyli ładunek. Udało się w ostatniej chwili. Webber miał dużo szczęścia. Pocisk sięgnął go od tyłu. Przeszedł przez mięsień trojgłowy, odbił się od kamizelki kuloodpornej po jej wewnętrznej stronie i uwiązł tuż powyżej pasa, wypalając w ciele ranę na dobre dwa i pół centymetra. Mitch zdał sobie sprawę, że jest ranny, dopiero wtedy, gdy trójka terrorystów najemników zległa bez życia pod dyspozycyjnym śmigłowcem zarządu banku. Bombę rozbroił właśnie Hadrian Gowers. Jej konstrukcja okazała się dość prymitywna, ale groźna. Pięćdziesiąt funtów TNT — trójnitrotoluenu plus nie więcej niż funt sproszkowanego plutonu w plastikowej butelce po oranżadzie. Tego samego plutonu, co dwa lata wcześniej „zapodział się” w Japonii. Nie była to klasyczna bomba nuklearna, ale gdyby eksplodowała, pluton skaziłby okolicę w promieniu wielu kilometrów. W ciągu dziesięciu lat co najmniej 400 tysięcy osób zapadłoby na choroby nowotworowe, a spora część San Francisco i sąsiedniego Oakland pozostałaby skażona przez sto, a może i więcej lat, co oznaczało, że nikt w tym czasie nie mógłby tu mieszkać.

Ale i tak operacja „Rainbow Forge” była stosunkowo prosta, bo po pierwsze, wiadomo było, do czego terroryści zmierzają, a po drugie, wywiady NEST i Wydziału Połączonych Operacji Specjalnych Departamentu Obrony zdołały ustalić czas i miejsce planowanej detonacji. Teraz było gorzej. Żadnych informacji wywiadowczych, żadnych danych, a nawet hipotez. Materiał, z jakim tydzień temu Webber zjawił się w bazie McMurdo, zawierał wyłącznie podstawowe i powszechnie znane fakty: według stanu na 15 listopada na całej Antarktydzie przebywa mniej więcej trzy tysiące ludzi, działa tu 66 stacji naukowo-badawczych i meteorologicznych, a w prace badawcze zaangażowanych jest 14 krajów. I dalej, że kontynentu nie dzielą żadne granice i nie ma tu żadnych bogactw naturalnych, przynajmniej takich, które przy obecnym stanie techniki opłacałoby się wydobywać i przetwarzać. I wreszcie, że nie wiadomo, po co i kto chciałby sprowadzać tu broń nuklearną. A jednak ktoś to robił. Co do tego ani agendy Departamentu Energetyki, ani Sprawiedliwości, ani Agencja Wywiadu Obronnego i Dowództwo Operacji Specjalnych nie miały wątpliwości. Nie mogły mieć, skoro wspólne, trwające rok dociekania wykazały, że ktoś umieścił tu co najmniej jeden ładunek nuklearny. No i właśnie on, Webber, miał to potwierdzić. Miał odnaleźć bombę lub bomby i jeśli trzeba — unieszkodliwić bez względu na to, jak absurdalny mógł się wydawać pomysł sprowadzania broni masowej zagłady na kontynent, na którym nie ma nic. Helikopter wszedł w turbulencję i w ułamku sekundy maszyna opadła o kilka metrów. Gowers nie zwymiotował, bo chyba nie miał już czym. Jęknął tylko boleśnie i głośno przełknął ślinę. — Odczyt neutronów? — zapytał Webber. — W normie, nic nadzwyczajnego — odparł Gowers rzeczowo, choć głos mu się łamał. Webber przywołał w pamięci swój plan lotu. Dodatkowy zapas paliwa na pokładzie pozwoli na jeszcze jeden przelot po ustalonym kwadracie, ale tylko na tyle, bo trzeba doliczyć 165 kilometrów lotu powrotnego do bazy McMurdo, leżącej na północny zachód od terenu poszukiwań. Pytanie więc

brzmiało: czy wobec awarii czujnika promieni gamma jeszcze jeden przelot ma sens? Sabotaż można raczej wykluczyć. Jeśli ktoś chciałby przeszkodzić ekipie w wykonaniu zadania, uszkodziłby oba czujniki. Nad zamieszkanym terenem, jak choćby nad San Francisco, poszukiwania bez licznika gamma nie miałyby sensu, ale nad Lodem czujnik neutronów powinien wystarczyć. Powinien? Musi wystarczyć! Bo inaczej może dojść do wybuchu nuklearnego i zagłady. Zagłady czego? — przemknęło Webberowi przez myśl, ale nie zastanawiał się dłużej, bo jego uwagę przykuło czerwone światło. Pulsowało, krążąc w przestrzeni ośmiu kilometrów na ich kierunku lotu. — Jak zawsze — pomyślał Webber z irytacją. — Wywołaj ich — polecił pilotowi. — Gentle Two Five do Gentle Two Zero, odbiór — śpiewnie zawołał pilot. Odpowiedź przyszła natychmiast. Odezwał się pilot drugiej maszyny z nutą dumy, że na umówione miejsce spotkania dotarł pierwszy. Zaraz po nim, wśród trzasków magnetycznych charakterystycznych dla tych szerokości geograficznych, w słuchawkach rozległ się przekorny głos: — No i kto jest ostatni? Bregoli zmrużył oczy zdziwiony, że ktoś pozwala sobie na taki ton wobec dowódcy, ale Webber uspokoił go uśmiechem. Cóż, Nick Young znów okazał się lepszy, rzeczywiście przyleciał pierwszy. — NEST One do NEST Two. Podajcie stan paliwa — polecił Webber oficjalnie, nie podejmując szermierki słownej. — Siedem pięć zerooo — pochwalił się Young. Obie maszyny zbliżyły się do siebie i krążyły jak wielkie ważki, które nie bardzo wiedzą, czy zewrzeć się w miłosnym uścisku, czy odlecieć każda w swoją stronę. Łopaty wirników wysysały z lodu strumienie śnieżnych płatków, ale wicher odchylał je na dobre dwieście metrów od pionu. — Wystarczy na jeszcze jeden przelot przed powrotem — dodał Young, kończąc regulaminowym hasłem: — Odbiór. Webber dał krok do przodu i zerknął na konsolę. Według wskaźnika w zbiornikach zostało jeszcze ponad pół tony paliwa* znacznie mniej niż w

maszynie Younga. Nawet w tych warunkach, w szalejącej burzy śnieżnej, Young potrafił znaleźć i wykorzystać sposobny prąd powietrza. Spryciarz — pomyślał Webber. Zawsze ze sobą współzawodniczyli, ale nie pora na popisy. — A jak u was z czujnikami? — spytał. Young nie odpowiedział od razu. Webber domyślał się, że czeka na dane od Glendon Morris, odpowiedniczki Gowersa na pokładzie Gentle Two Zero. — Glen melduje normalny odczyt na liczniku neutronów, ale na gammie nie ma nic, nawet szumu. Glen sądzi, że to awaria. Webber miał inne zdanie. Nie wydawało mu się prawdopodobne, aby dwa urządzenia, na dwóch różnych maszynach, jednocześnie uległy awarii. Skłonny był raczej szukać innego wytłumaczenia braku odczytu. Na skrajnych szerokościach geograficznych fale elektromagnetyczne ulegają wielu zakłóceniom. Wystarczy niewielka plama na Słońcu, by wystąpiło zjawisko zwane polarną absorpcją sygnału radiowego. Tak zwana plama to faktycznie gigantyczna eksplozja nuklearna. Jej fala aktywizuje ziemską jonosferę, która zwykle odbija fale radiowe jak lustro. Ale nad obszarami okołobiegunowymi tak zaktywizowana jonosfera po prostu pochłania fale elektromagnetyczne i uniemożliwia łączność, zwłaszcza w górnych zakresach częstotliwości — UH i VUH. Plamy, zakłócenia korony słonecznej i tym podobne zjawiska mogą wywoływać tak zwane burze geomagnetyczne, a te wpływają na propagacje fal w całym elektromagnetycznym spektrum, co tyczy również promieniowania gamma. — NEST Two — Webber raz jeszcze wywołał Younga. — Dacie radę z samym czujnikiem neutronów? — Jasne — odkrzyknął natychmiast Young, co dla Webbera nie było żadnym zaskoczeniem. Był głęboko przekonany, że Young zgodziłby się przejść całe Morze Rossa boso i nago z licznikiem Geigera w ręku, gdyby tylko w ten sposób można było zlokalizować ładunek. Był tak przejęty misją NEST, tak głęboko i osobiście zaangażowany, że praktycznie sam doprowadził kiedyś do uruchomienia w Departamencie Obrony Programu Walki z Proliferacją. Dzięki niemu na wzór i podobieństwo NEST opracowano i wdrożono plany zwalczania zagrożeń związanych z

niepowołanym użyciem broni chemicznych i biologicznych. Webber miał już włączyć swój laryngofon, żeby potwierdzić meldunek Younga, gdy zdał sobie sprawę, że Young chce coś jeszcze dodać, nie padło bowiem sakramentalne słowo „odbiór”. I rzeczywiście... — Proponuję przelot po kwadracie Baker Baker Two Two Four — ciągnął Young — powrót do bazy za dziewięćdziesiąt minut, zgoda? Odbiór. Webber zerknął na mapę umieszczoną na konsoli między fotelami pilotów. W nawigacji polarnej używa się specjalnej siatki kartograficznej, z biegunem zaznaczonym na górze mapy i południkami nakreślonymi równolegle do siebie. Niespecjalistę taka mapa może wprowadzić w błąd, ale na obszarach, na których kompas magnetyczny nie funkcjonuje, a GPS — system nawigacji satelitarnej — dostępny jest tylko w określonych godzinach, ułatwia orientację. Drugi pilot, domyślając się, nad czym Webber się zastanawia, wskazał aktualną pozycję obu maszyn. Young proponował dodatkowy przelot w kierunku północno-zachodnim i powrót szerokim łukiem do bazy McMurdo. Propozycja miała swoje zalety. Young przeczesałby stosunkowo szeroki teren, wykorzystując zapasowe paliwo, ale co z tego, skoro trasa wiodłaby wyłącznie nad lodowcem skrywającym morze, a więc tam, gdzie umieszczenie ładunku nuklearnego wydawało się najmniej prawdopodobne. — Odpowiedź negatywna. Lecimy na Baker Baker Three Two Four — Webber wskazał obszar położony ukośnie względem kwadratu proponowanego przez Younga, który przynajmniej częściowo obejmował stały ląd, też oczywiście ukryty pod grubą warstwą lodu. Rzecz w tym, że istniała pewna hipoteza co do celu sprowadzenia na Antarktydę ładunku nuklearnego i wedle niej trzeba go było raczej szukać na lądolodzie niż na szelfie. Ta dość karkołomna hipoteza analityków z Departamentu Energetyki miała to do siebie, że była jedyna. Zirytowany tygodniem bezowocnych poszukiwań, nie mając innego punktu zaczepienia, Webber uznał, że w ostatnim przelocie lepiej zastosować się do sugestii jajogłowych z centrali. — NEST Two do NEST One — odezwał się Young z nutą wyższości w głosie. — Może się jednak zastanowimy. W waszym kwadracie natkniemy się na Minna Bluff, a nad wzgórzami tak nam da w... — Słowo zawisło w

powietrzu. Young w ostatniej chwili ugryzł się język, pomny, że na pokładzie jest kobieta. — To znaczy — podjął po chwili — tam będzie tak wiało, że z tym paliwem nie da rady. Odbiór. — W porządku. My lecimy nad ląd, wy przeczesujecie szelf. Będzie wam łatwiej. Odbiór. Tym razem Young odpowiedział innym tonem, co potwierdzało, że do oddziałów SEAL dostają się tylko najlepsi z najlepszych. Webber przyjaźnił się z nim od lat i od lat ze sobą rywalizowali, ale była to przyjacielska rywalizacja. Webber szanował Younga i wiedział, że on odwzajemnia mu się tym samym, a że czasami bywał przekorny, nie miało znaczenia. Taki miał charakter, lubił żartować, ale był zawodowcem, żołnierzem i na powodzeniu misji zależało mu tak samo jak Webberowi. — Bez obrazy, Mitch, ale pamiętaj o kolegach za sterami. Nie lecisz bojową maszyną, lecz zwykłym transportowcem. Jeśli marzy ci się akrobacja, poczekaj na spec eskadrę. Odbiór. Kątem oka Webber zauważył, że piloci spojrzeli na siebie znacząco, a po sekundzie, jakby się zmówili, wysunęli w górę środkowe palce w międzynarodowym geście oznaczającym niewybredną inwektywę i pogardę. — Nick. Za sterami siedzą chłopcy z marynarki, i to wystarczy. Paliwa też wystarczy. Powtarzam: przeczesujemy Baker Baker Three Two Four. Odbiór. Na te słowa piloci odpowiedzieli gestem uznania, wyciągając w górę kciuki. Young nie dawał za wygraną. Jego głos z trudem przebijał się przez zakłócenia. — W Bagdadzie też ci się wydawało, że wystarczy, przyjacielu. Powtarzam propozycję: Baker Baker Two Two Four. Odbiór. Webber zacisnął palce na oparciu fotela drugiego pilota, jakby się spodziewał, że za chwilę maszyna wpadnie w turbulencję. Złościła go nie przekora Younga, ale fakt, że w gruncie rzeczy miał rację. Nic się bowiem jeszcze takiego nie działo, żeby podejmować szczególne ryzyko. Niczego jeszcze nie znaleźli, na nikogo się nie natknęli, nie nastąpiło nic, co sprawia, że czas zaczyna biec szybciej, a ryzyko przestaje się liczyć.

Ale Young zrobił błąd. Z tysiąca możliwych argumentów wybrał Bagdad, a na wspomnienie Bagdadu Webber był szczególnie uczulony. — Pocałuj mnie w... — zaklął pod nosem, nabrał powietrza, opanował się i włączył laryngofon. — NEST One do NEST Two — powiedział, cedząc słowa. — Rozpocząć przeczesywanie kwadratu Baker Baker Three Two Four. Bez odbioru. Klepnął pilota po ramieniu. — Lecimy — rzucił i cofnął się na swoje dawne miejsce pośrodku kabiny. Pilot położył maszynę w wiraż, biorąc kurs prosto na wiatr. Bregoli spojrzał pytająco, ale Webber udał, że nie widzi. Wspomnienie Bagdadu paliło go jak niezabliźniona rana. Odwrócił wzrok i zaczął obserwować przestrzeń przez iluminator w prawej burcie. Przez dwadzieścia minut nic się nie działo. Lecieli w milczeniu, cały czas wśród gwałtownych porywów wiatru. Ciszę przerwał Young meldując, że zdaniem Glendy — specjalistki systemów broni na pokładzie NEST Two — czujnik neutronów też przestał działać, muszą więc przerwać przeczesywanie terenu. — Jesteśmy w połowie naszego kwadratu — odparł Webber. — Weźcie kurs na spotkanie i razem polecimy do bazy. Odbiór. Tym razem Young nie zgłosił sprzeciwu. — Tak jest. Będziemy przy was za dziesięć minut. Bez odbioru. Webber podciągnął lewy rękaw kurtki i sprawdził czas. Miał dwa zegarki — cyfrowy timex, kupiony za grosze, wskazywał czas lokalny, to znaczy czas obowiązujący w bazie McMurdo. Drugi, solidniejszy, należący do służbowego wyposażenia szwajcarski luminox, nastawiony był na czas uniwersalny. Wszystkie poważne operacje z udziałem amerykańskich sił zbrojnych zawsze planuje się i prowadzi według czasu waszyngtońskiego. Timex wskazywał 10.40. Jeśli wiatr się nie zmieni, do McMurdo dotrą o 11.30. Webber wyciągnął z worka z zapasami termos z kawą. Zaproponował kubek Bregoliemu i Gowersowi. Nie chcieli, więc nalał sobie i choć też nie bardzo miał ochotę, napił się, samemu sobie dając znak, że na dziś to już koniec. I w tym momencie Gowers zawołał: — Odczyt na czujniku neutronów. Poziom trzy.

Webber przełknął kawę i błyskawicznie podszedł do Gowersa. Obrócił nieco laptopa, żeby spojrzeć na ekran. Sprawdził kierunek: północny wschód. Podał kurs pilotowi. Śmigłowiec położył się w wiraż. Webber zamknął termos, schował do torby, odsunął ją nogą pod burtę i zajął miejsce za fotelami pilotów, skąd było widać ekran radaru. — To jest tu — pilot przesunął po ekranie palcem w grubej rękawicy. — A co to może być? — Z echa na ekranie nic nie wynikało. — Trudno powiedzieć — drugi pilot sprawdził mapę — żadnej wyspy, pewnie wybrzuszenie lodu. — Dziesięć minut do celu — zameldował pierwszy. Wybrzuszenie lodu, jeśli rzeczywiście byłoby coś takiego, zgadzałoby się z hipotezą specjalistów z Departamentu Energetyki. — Zawiadom NEST Two — polecił Webber pilotowi, ale w tej samej chwili w słuchawkach rozległ się wesoły głos Nicka Younga: — „I oto znikąd, śród zamieci i wichrów, z szybkością światła zjawia się wasz wierny szwadron...” Rzeczywiście, po lewej stronie było widać pulsujące czerwone światło. — Pieprzona kawaleria — mruknął wyraźnie zniesmaczony pilot. Drugi popukał znacząco w mapę. NEST Two nie zastosował się do polecenia. Nie wziął kursu na umówiony punkt, ale zaraz po poprzednim seansie łączności pospieszył w ich kierunku. Piloci wymienili regulaminowe meldunki, ustalając dane wspólnego lotu. — Wiecie coś, czego ja nie wiem? Odbiór — spytał Nick. — Gowers zidentyfikował wiązkę promieniowania neutronowego. Przypuszczalne źródło: wybrzuszenie lodów dwadzieścia mil na tym kursie. Odbiór. — Jakaś skała się odłupała albo ruch tektoniczny. Na co stawiasz? Odbiór. — Na nic. Z nas dwóch tylko ty jeździsz do Las Vegas. — NEST Two podszedł na tyle blisko, że w iluminatorze na jego prawej burcie było widać błyszczący bielą hełmofon Nicka. O jego namiętności do hazardu i wyprawach do Las Vegas krążyły w SEAL legendy. Kasyna, karty i hostessy

namierzał i atakował z takim samym zapałem, jak tajne bazy wojsk Saddama Husajna. — To załóżmy się o co innego — nie dawał za wygraną Young. — Jeśli okaże się, że to zwykłe promieniowanie tła lub ruch tektoniczny, ty wygrywasz, jeśli licznik zwariował — ja. Dwie możliwości przeciwko jednej. Jeśli ty wygrasz, stawiam ci glenfiddicha, jeśli przegrasz — stawiasz mi absoluta. Young lubił czystą wódkę, Webber zwykle pijał whisky. Stawka tylko z pozoru była niska, bo w McMurdo alkohol podlegał ścisłej reglamentacji. Piwo, wino, whisky i wódkę wydzielano raz na tydzień jak największy skarb, co oznaczało, że Young chce grać wysoko. — Niech ci będzie — mruknął Webber. Irytowała go namiętność przyjaciela do hazardu. Young przyjął milczenie za zgodę. — Zakład stoi — krzyknął z nutą podniecenia. — Lecimy. Bez odbioru. Gentle Two Zero ruszył do przodu jak smagnięty batem. — Wystarczy nam paliwa na tę zabawę i powrót do bazy? — spytał Webber swoich. — Trudno powiedzieć. Zależy od wiatru. — A w najgorszym razie? — Usiądziemy na lodzie i damy znać do McMurdo. W kilka godzin dowiozą nam beczkę. — W porządku. Lecimy. Pilot dodał obrotów. Maszyna skoczyła do przodu. Minutę później zrównali się z maszyną Younga, a po kilku sekundach wysunęli się do przodu. — Hej, kowboje — rozległ się w słuchawkach głos Younga — macie za mało paliwa na takie popisy, a my nie bierzemy autostopowiczów. Odbiór. — Ile możesz jeszcze wycisnąć? — spytał Webber swojego pilota. — Sto pięćdziesiąt na godzinę to maks, ale oni też tyle mogą. — No to musisz ich wymanewrować. Pilot jakby na to czekał. Chętnie stanął do wyścigu. Przez kilka minut obaj zawodnicy lecieli łeb w łeb. O zwycięstwie zadecyduje korzystny poryw wiatru.

Obraz na radarze stawał się coraz wyraźniejszy. Rzeczywiście było to wybrzuszenie lodu. Lodowa rzeka napierająca z lądu musiała trafić na skałę, wskutek czego masa lodu jęła przeć w górę, układając się na kształt sporego wzgórza. Lecieli na pułapie sześćset pięćdziesięciu metrów. Z tej wysokości trzydziestometrowe wybrzuszenie jawiło się jak grań połyskująca błękitem i szmaragdem. Glacjologowie potrafią określić wiek lodów na podstawie ich barwy. Formacje lodowe różnie załamują światło w zależności od tego, kiedy powstały. Pod warstwą lodu nie było widać skały ani w ogóle niczego, co mogło spowodować wybrzuszenie, przynajmniej Webber niczego takiego nie dostrzegał. A skoro nie ma skały, nie może być promieniowania tła, co może oznaczać tylko jedno: że Nick ma rację, licznik zwariował, chyba... chyba że wśród zwałów lodu kryje się ładunek materiałów rozszczepialnych. Do celu zostały tylko dwie minuty lotu. Silniki obu maszyn pracowały na pełnych obrotach. Szaleńczy wyścig trwał. Webber spojrzał pytająco na Gowersa. — Odczyt nadal wysoki. Poziom dwa. To wykluczało awarię instrumentu, a skoro tak, zabawa się kończy. — NEST One do NEST Two — Webber włączył laryngofon. — Mamy obiekt „Forge”. Powtarzam: obiekt „Forge”. Zarządzam Romeo Zebra. Potwierdź. Odbiór. Romeo Zebra oznaczało, że NEST One wyląduje, aby przeprowadzić inspekcję na miejscu, a NEST Two ma go ubezpieczać z powietrza — standardowa procedura operacyjna. — Sprytnie, ale w ten sposób nie wygrywa się wyścigu. — Young albo nie usłyszał, albo nie chciał słyszeć rozkazu. — NEST Two, potwierdzić rozkaz — rzucił Mitch do mikrofonu. — Romeo Zebra. Mamy dwójkę na liczniku neutronów. I tym razem Young nie odpowiedział, a jego maszyna położyła się w wiraż, biorąc kurs na wschód od lodowej grani. Webber zdał sobie sprawę, że musi zmienić taktykę. Z Youngiem policzy się później. Piloci i załoga czekali na jego decyzję.

— Okrąż cel od zachodu — polecił pilotowi. — Przerzuć na krótszy dystans. Pełna czułość — rozkazał Gowersowi. Gowers nacisnął kilka klawiszy na klawiaturze laptopa. Przytrzymał kolanami komputer. Pchnięty nagłym porywem wiatru śmigłowiec niebezpiecznie zachybotał. — Nadal dwójka — zameldował. Dotarli na przeciwległą, południową stronę wybrzuszenia, gdzie krążył już NEST Two. — Absolut ma być zamrożony — zawołał wesoło Young. — NEST One do dowódcy NEST Two. Postąpiliście wbrew zasadom, nie wykonaliście rozkazu! To lot bojowy, a nie ćwiczenia — odparł Mitch surowym tonem. Maszyna Younga krążyła tak blisko, że Webber wyraźnie widział przyjaciela stojącego tuż za fotelami pilotów. — Trochę luzu, szefie. — Mimo bliskiej odległości słowa z trudem przedzierały się przez zakłócenia. — Okrążyliśmy to cholerne wybrzuszenie ze wszystkich stron, ale nie mamy licznika. No i gdzie to wasze źródło promieniowania? Webber spojrzał na Gowersa, a ten tylko kiwnął głową. — Nadal mam dwójkę. — Gdyby gdzieś w pobliżu znajdował się ładunek materiałów rozszczepialnych, licznik neutronów powinien już wskazywać jedynkę. — Coś jest nie tak — dodał Gowers — chyba czujnik rzeczywiście zwariował. Webber odetchnął. — Sprawdzimy w bazie. Ile mamy do McMurdo? Damy radę... — nie dokończył, bo jego uwagę przykuł dziwny, podłużny kształt widoczny w lodach paręset metrów na południe od lodowej grani. — A co to jest? Pilot wyminął maszynę Younga, kierując się w stronę, gdzie między dwoma gęstymi chmurami rozwierała się niewielka przestrzeń czystszego powietrza. — Nie mam pojęcia. Wygląda na zbiornik z paliwem lub coś podobnego. Webber sięgnął do kieszeni przy fotelu pilota po lornetkę. Omiótł horyzont. Łopaty wirnika NEST Two walczyły z porywami wiatru. W

szkłach wszystko zlewało się w jedną szarość, ale niżej wśród lodów błysnęło coś białego. Coś tam jednak było i to coś starano się ukryć. — Ogłaszam alarm. NEST Two, wykonać Zebra Romeo. Odbiór. Tym razem Young odpowiedział regulaminowo: — Zebra Romeo, wykonuję. Osłaniam was. Odbiór. Webber schował lornetkę na miejsce. — Podleć od nawietrznej — polecił swemu pilotowi — chcę się przyjrzeć. A w razie czego... umiesz latać pod ogniem? Pilot tylko skinął głową i pchnął drążek. Maszyna zaczęła schodzić ostro w dół. Webber z ulgą stwierdził, że Young tym razem ściśle trzyma się procedury. Spojrzał na Gowersa. Informatyk położył laptopa na podłodze i sięgał po pojemnik zawierający ręczny detektor neutronów, MACS, znacznie czulszy niż urządzenia pokładowe, ale mający ograniczony zasięg. Korzysta się z niego, gdy podchodzi się bezpośrednio do celu. Pilot zręcznie skierował maszynę nad zamaskowany obiekt, obrócił o 180 stopni i zaczął z wolna odchodzić w stronę wiatru. Dzięki temu wirnik śmigłowca wessał z powierzchni lodów cały śnieżny nalot, odsłaniając wszystko, co się pod nim kryło. I oto ich oczom ukazała się niewielka wieża wiertnicza, wysoka na sześć metrów, przenośny generator napędzany silnikiem Diesla, kilka beczek paliwa na dwóch drewnianych paletach oraz ośmiomiejscowy transporter śnieżny na gąsienicach. Wszystko pokryte białą, maskującą farbą. Kilka metrów od wieży stał kontener mieszkalny, długi na sześć i szeroki na pięć metrów, a obok niego jeszcze jedna paleta z zapasami. Za modułem mieszkalnym widać było jeszcze jedno urządzenie prądotwórcze i kilka palet z zapasami, pokrytych pomarańczową plandeką i na wpół zasypanych śniegiem. Obozowisko nie było wymarłe. Cztery ludzkie postaci w polarnych, czerwonych kurtkach i goglach nasuniętych na oczy dawały energiczne znaki, że nie życzą sobie żadnych gości. — Co to za ludzie? Z McMurdo? Coś wiecie? — krzyknął Webber do załogi.

— Nie — odpowiedzieli zgodnym chórem obaj piloci. — Nie ma żadnej flagi — dodał pierwszy. — Może to Argentyńczycy? Argentyna nie od dziś rościła sobie pretensje do części Antarktydy, argumentując, że skryte lodem wyspy i wysepki należą w istocie do Ziemi Ognistej, a ta stanowi integralną część Argentyny. Buenos Aires ogłosiło nawet formalne włączenie części Antarktydy do swojego terytorium, a ściślej do prowincji obejmującej Ziemię Ognistą. W 1978 roku przywieziono nawet do jednej z argentyńskich stacji naukowych na siódmym kontynencie ciężarną kobietę, aby rozwiązanie nastąpiło właśnie tu i aby argentyńskie obywatelstwo noworodka dowodziło suwerennej władzy Buenos Aires nad wycinkiem kontynentu, który Argentyna uznała za własny. Co więcej, Argentyńczycy wywołali jedyny jak dotąd konflikt zbrojny w Antarktyce. W czasie wojny o Falklandy oddział argentyńskich komandosów zaatakował brytyjski posterunek na wyspie Południowa Georgia, najbardziej na południe wysuniętym skrawku Falklandów, który Argentyńczycy nazywają Malwinami. Specjaliści z Departamentu Energetyki nie wykluczali, że pewne radykalne siły w rządzie argentyńskim mogą pójść na jeszcze bardziej awanturniczą politykę i szermując rzekomym prawem do części Antarktydy podjąć próby eksploatacji albo przynajmniej dokładniejszego zbadania ukrytych pod lodem bogactw naturalnych przy użyciu technik atomowych. Problem tylko w tym — pomyślał Webber — że Lodowiec Szelfowy Rossa leży niemal po przeciwnej stronie kontynentu w stosunku do obszaru, który Argentyna uznaje za swój. — Lądujemy — rozkazał i automatycznie sięgnął do kabury pod kurtką, odciągając bezpiecznik czterdziestki piątki. A niechby i byli Argentyńczycy. Lepsza garstka zwariowanych nacjonalistów niż terrorystów spod nie wiadomo jakiego znaku. Z oszołomami politycznymi da się jeszcze rozmawiać. Z terrorystami przyszłoby walczyć. Artykuł V międzynarodowego układu w sprawie Antarktydy, zawartego w 1959 roku, stanowił, że na Antarktydzie nie wolno rozmieszczać ładunków nuklearnych. Jeśli ktoś decyduje się naruszyć literę i ducha tego artykułu, to on, Webber,

ma święte prawo użyć broni, a ewentualne wątpliwości w tej mierze niech rozstrzyga Międzynarodowy Trybunał w Hadze. Gentle Two Five usiadł z chrzęstem nieopodal grani, wzbijając tumany śniegu i lodowych drobin. Bregoli odsunął drzwi z prawej burty, a wiatr jakby na to czekał — od razu wypełnił mrozem kabinę. Webber wyskoczył. Przez sekundę trzymał się framugi, sprawdzając stopami grunt. Zaraz po nim wyskoczył Bregoli, ale zanim ruszył za dowódcą, pomógł Gowersowi wydostać się z maszyny. Piloci zostali na swoich miejscach. Brali już udział w podobnych misjach i znali zasady: maszyna w każdej chwili ma być gotowa do startu, chyba że Webber wyda inny rozkaz. Śmigłowiec wylądował przodem do wieży wiertnicznej i w jej stronę ruszył Webber z Gowersem. Mróz boleśnie dawał znać o sobie. Webber wiedział, że powinien nasunąć na czoło futrzany kaptur kurtki, a ręce wsunąć w rękawice, ale nie mógł sobie pozwolić na ograniczenie widoczności, nie mówiąc o tym, że dłonie muszą być odkryte, by w każdej chwili sięgnąć po broń. Gowers podążał za nim krok w krok. Jego zaczerwienione od mrozu policzki przypominały barwą elektroniczny detektor neutronów, który dźwigał na taśmie przerzuconej przez szyję. Gdy w zamieci zamajaczył ciemny kształt wieży wiertniczej, Gowers, przekrzykując szum wiatru, zawołał: — Poziom jeden! Prosto przed nami! Webber podniósł rękę, dając znać Bregoliemu, żeby się nie zbliżał. Palcami drugiej dłoni wcisnął włącznik laryngofonu. — NEST One do NEST Two. Mamy obiekt, powtarzam: namierzyliśmy obiekt. Bregoli stał z automatem CAR-15 gotowym do strzału. Z zamieci wychynęły trzy postaci. Biegły w stronę Webbera i pozostałych. Nie było widać, aby byli uzbrojeni. Ekipa geologów? — pomyślał Webber. Ale gdzie czwarty? Z pokładu śmigłowca widział przecież czworo ludzi. Rozejrzał się. Czwartego ani śladu. Poryw wiatru poderwał śnieżny tuman, zasłaniając Bregoliego.

— NEST One do wszystkich. Mam przed sobą troje ludzi. Broni nie widzę. Podchodzę. Odbiór. NEST Two milczał, nie potwierdził łączności, ale nie było czasu na zastanowienie się, dlaczego. Pierwszy z trójki obcych podszedł na trzy metry. Zza gogli nie było widać twarzy, czerwony kombinezon polarny nie miał żadnych odznak, dystynkcji, nawet zwyczajowej, miniaturowej flagi określającej przynależność państwową. Webber uniósł nieuzbrojoną dłoń w geście powitania — Mitch Webber, Departament Energetyki Stanów Zjednoczonych. Obcy nie odpowiedział. Pozostała dwójka też milczała. W ułamku sekundy Webber instynktem myśliwego wyczuł niebezpieczeństwo. To nie byli geolodzy argentyńscy. — Wycofaj się, Gowers — rzucił półgłosem do mikrofonu i sięgnął po broń. Nie zdążył. Zamieć wokół niego rozgorzała płomieniem, a fala potężnej eksplozji rzuciła go na śnieg. Nie musiał się nawet oglądać. Zrozumiał, że Gentle Two Five przestał istnieć, a dwójki pilotów nikt i nic nie zdoła uratować. I nie była to eksplozja paliwa. Siła wybuchu była znacznie większa. Doświadczenie i instynkt sprawiły, że nie stracił nawet chwili. Wyszarpnął czterdziestkę piątkę, otworzył ogień. — Wycofujemy się — krzyknął do mikrofonu. Jeden z trójki obcych padł na śnieg. Sięgnęły go dwie kule Webbera. Pociski trafiły prosto w ukryte za goglami oczy. Dwaj pozostali odskoczyli do tyłu, jeden w prawo, drugi w lewo, typowy manewr dobrze wyszkolonych żołnierzy, i zniknęli za śnieżną kurtyną. Webber podniósł się, przyklęknął, mierząc w stronę, w którą pierzchli obcy. Zerknął za siebie. Gowers leżał z twarzą w śniegu, a obok elektroniczny detektor, już na wpół zasypany śniegiem. Musiała go dosięgnąć kula ukrytego wśród lodów czwartego z obcych. Zmieniając magazynek, Webber zdał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans. Żadnej osłony, niczego w zasięgu wzroku. Co najwyżej wieża, ale w jej stronę skoczyli obcy, a poza tym pozostawało do niej jakieś trzydzieści metrów lodowej pustaci. I co najgroźniejsze, nie wiadomo, gdzie kryje się czwarty — ten, który wykończył Gowersa i śmigłowiec.

Webber podczołgał się do martwego ciała w czerwonym kombinezonie. Strzaskana celnymi strzałami twarz ziała jak otwarty krater. Mróz ścinał krew w lodowe sople. Pospiesznie przeszukał zwłoki, cały czas wywołując Younga przez radiostację. Głos miał spokojny, opanowany. Nie myślał o własnym losie. Liczyło się zadanie. — Nick. Wpadliśmy w zasadzkę. Śmigłowiec trafiony. Czterech przeciwników. Żadnych znaków rozpoznawczych. Gowers nie żyje. Nie wiem, co z „Bawołem”. Odezwij się. Odbiór. Przeszukanie ciała nic nie dało. Żadnych przedmiotów, niczego, co pozwalałoby na identyfikację, żadnych drobiazgów osobistych w kieszeniach. Typowe dla terrorystów, ale też — co dziwne — żadnej broni. Webber omiótł wzrokiem przestrzeń dookoła. Nic, żadnego śladu, żadnego ruchu. Poderwał się, podbiegł do Gowersa. Informatyk próbował oddychać, walczył o każdy haust powietrza. Webber przykucnął, obrócił Gowersa na bok, żeby sprawdzić rozmiary postrzału. Plama krwi na piersi ledwo odbijała się od pomarańczowej materii polarnej kurki, ale była duża. Gowers nie dotrze do McMurdo o własnych siłach. Webber sięgnął do kieszeni kombinezonu Gowersa. Wyciągnął pakiet ocieplający, przełamał go, uruchamiając reakcję chemiczną dającą ciepło, wcisnął Gowersowi pod kurtkę, aby go ogrzać. Pochylił się nad informatykiem i starając się skupić jego uwagę, spytał: — „Bawół”, widziałeś go? — Jak zimno — poskarżył się Gowers szeptem i zamilkł. Webber postanowił zmienić taktykę. Przy wieży jest, być może, jakieś osłonięte miejsce. Transporter gąsienicowy ma zapewne grzejnik i radiostację, z której będzie można połączyć się z McMurdo. A więc najpierw — do wieży. Zbadał wzrokiem okolicę. Za plecami dopalały się resztki Gentle Two Five, poza tym nic — cisza, żadnego ruchu. Przywołał w myślach plan obozowiska, tak jak widział je z pokładu śmigłowca, i wytyczył sobie kierunek podejścia do transportera, korzystając z osłony, jaką mogła dawać wieża.

Gdy podnosił się z klęczek, usłyszał kroki. Nie mógł to być nikt w czerwonym kombinezonie polarnym. Nikt z tej czwórki nie mógłby podejść go tak szybko. Obrócił się na pięcie i stanął oko w oko z... Nickiem. — Nie wolno ci było lądować. Ostrzegałem. — To prawda. Przepraszam cię, stary, ale to już... koniec — odparł Nick z dziwnym wyrazem oczu. Jednym ruchem wymierzył z M-16 i strzelił prosto w pierś przyjaciela.