Syndrom Renfield'a
Rozdział pierwszy
Zasada Rhiannon nr 22. Nie możesz okłamać sama siebie, więc nie zawracaj sobie
głowy próbowaniem. Robienie tego, tylko podnosi twoją głupotę do niesamowitego
poziomu i potwierdza to, co inni mówili o tobie przez lata — że jesteś idiotką.
Oczywiście nie mogłam winić nikogo za łamanie zasady 22 od czasu do czasu
skoro sama to robiłam.
Na przykład właśnie teraz.
Od chwili, kiedy znalazłam się na tyłku, trzymając w rękach Krwawe Czasy,
próbowałam przekonać samą siebie, że to wszystko było tylko złym snem. W jednej chwili
byłam, w swoim mieszkaniu, w drodze do mojego wampirzego chłopaka, w następnej
układałam się z demonem, w konsekwencji czego, mój tyłek został wysłany, w przyszłość
jako część porozumienia. To nie mogła być prawda, ale niech to szlag, beton był solidny i
chłodny pod moimi dżinsami a moje zbite kolano pulsowały jak skurwysyn.
Przeniosłam spojrzenie z powrotem do gazety trzymanej w dłoni. Jeśli to miał być
żart, to jakoś mnie nie rozbawił. Data na gazecie wskazywała na 28 października 2112
roku. W głównym artykule było napisane, że ludzie znikali. Nie tak jakby zaginęli, tylko tak
jakby wymarł cały gatunek. Coś nazwane syndromem Renfield'a było za to
odpowiedzialne. Efekt uboczny szczepionki Renfield'a produkowanej podczas trzeciej
wojny światowej pomiędzy ludźmi i wampirami.
Przerzucałam strony, szukając kolejnych informacji.
Reszta gazety była pełna reklam i ogłoszeń, większość z nich zamieszczali ludzie
oferujący samych siebie, jako niewolników krwi w zamian za nieśmiertelność, pieniądze
czy przyzwoite miejsce do życia. To było chore, te ogłoszenia przypominały mi te, gdy
nieodpowiedzialni właściciele nie potrafili znaleźć przyzwoitego domu zrodzonym przez ich
pupili kociakom, czy psiakom. Tylko, że te ciepłokrwiste ssaki nie były zwierzakami, byli
ludźmi i świadomość tego sprawiła, że ścisnęło mnie w żołądku a ręce zaczęły mi
delikatnie drżeć.
Wciągnęłam strumień powietrza przez zaciśnięte usta, próbując zwolnić szaleńcze
bicie mego serca i wziąć się w garść. Chłód cienia na mojej twarzy, gdy słońce schowało
się za horyzontem, przyciągnął moją uwagę, nadając wszystkiemu perspektywę.
Wkrótce zapadnie noc, muszę znaleźć Disco.
Disco. Moje serce gwałtownie zabiło na tą myśl a klatka piersiowa zapadła się pod
jego ciężarem. Gdyby nie moje uczucia do tego mężczyzny, nigdy nie zgodziłabym się
spłacić jego długu, który wysłał mnie sto lat później do przyszłości. Jak popieprzone nie
byłoby to gówno, musiałam wyplenić moją część zobowiązania złożonego Zaganowi,
demonowi, u którego dług miał Disco. Kiedy tylko będę miała okazję, aby porozmawiać z
moim wampirzym kochankiem, jego zobowiązanie względem tej sadystycznej kreatury z
piekła zostanie spłacone. Potrzeba do tego przekazania tylko jednej wiadomości, tylko
kilku krótkich słów i cała ich umowa pójdzie z zapomnienie. Nie chciałam być dłużnikiem
demona (bez względu na to, który był rok) i nie było lepszego momentu, aby pozbierać się
do kupy.
Jęknęłam i podniosłam się na nogi. To cholerne lewe kolano pulsowało
przeszywając mnie bólem, aż do samej kości.
I chociaż kolano już wracało do siebie, proces ten był dręcząco powolny,
pozostawiając mnie z pretensją, jak nieskoordynowaną i bezradną czyniło mnie to
obrażenie.
Zwinięta gazeta zrobiła się dziwnie ciężka w moich dłoniach, kiedy skierowałam się
na południe w stronę klubu Razor. Pewne rzeczy uległy zmianie, ale miałam nadzieję, że
w tych okolicznościach pewne pozostały takie same.
Razor był klubem należącym do Paine'a (najbardziej zaufanego przyjaciela Disco i
drugiego najpotężniejszego wampira w rodzinie), co znaczyło, że odnalezienie go nie było
najgorszym pomysłem, aby jakoś zacząć. Nie tylko będzie w stanie skierować mnie do
Disco, ale będzie mógł również zaoferować mi bardzo potrzebną ochronę w tych
surrealistycznych czasach, w jakich się znalazłam.
Szłam tak szybko jak tylko pozwalały mi na to nogi pragnąc, aby jakaś część
wampirzej krwi, która uratowała mi tyłek, kiedy cztery tygodnie temu miałam starcie z
obłąkanym wampirzym dzieckiem, pozostała jeszcze w moim organizmie i pomogła mi się
uleczyć. Nie żebym narzekała. Drobna fizyczna ułomność była niczym w porównaniu z
przejściem na drugą stronę. I wiedziałam o tym bardzo dobrze, skoro sama nieomal
przeszłam przez perłowe bramy nieba.
Ulice były niesamowite, zupełnie pozbawione ludzkich elementów. Nie było
samochodów, korków, ludzi, zwierząt. Coś zupełnie nietypowego dla Nowego Jorku,
żadnych dźwięków. Każde szurnięcie moich trampek na chodniku było jedynym
wyróżniającym się hałasem, tak głośnym, że gdy tak szłam w tej zagubionej ciszy, nieomal
mnie ogłuszał.
Moja uwaga przeskakiwała nerwowo z budynku na budynek, spojrzałam, z
niedowierzaniem na to, co pozostało dzielnicą. Kilka mieszkań było całkowicie
zniszczonych, brakowało drzwi i okien, wnętrze było zdewastowane. Mogłam zajrzeć do
kilku rezydencji i wyglądały jak po nalocie, czy zamieszkach. Śmieci, ubrania, przedmioty
osobiste, walały się przy schodach, rozrzucone na chodniku. Wyglądało to tak, jakby ci,
którzy tu mieszkali zostali wyeksmitowani na bruk, dosłownie, bez możliwości spakowania
swoich ubrań czy rzeczy.
Kuśtykałam wzdłuż kolejnej ulicy z nadzieją, że uda mi się uciec z tego piekielnego
koszmaru, tylko po to, aby zobaczyć coraz więcej i więcej podobnych obrazków. Kilka par
drzwi, które były zamknięte miało na sobie wielkie krzyże. Większość tylko wymalowane
białą farbą, ale znalazłam też kilka prawdziwych rarytasów. Ogromne kawały drewna zbite
razem formowały dość oczywiste ostrzeżenie, Nie obawiaj się psa, obawiaj się
pieprzonego właściciela.
Kilka razy mogłabym przysiądź, że widziałam jak poruszają się ciężkie zasłony, gdy
przechodziłam, ale natychmiast stawały się nieruchome, gdy tylko zwróciłam swoją uwagę
w tę stronę . Cholerna szkoda, że nie miałam czasu na odgrywanie Nancy Drew¹, chodząc
od drzwi do drzwi i rozwiązują tajemnice wiszących na nich świętych relikwii. Jak nic
pasowałoby to do surrealizmu sytuacji, w jakiej się znalazłam.
Zatrzymałam się na moment i podniosłam twarz w kierunku ciemniejącego nieba.
Wampiry wkrótce się pojawią, jeśli już tego nie zrobiły. Promienie słoneczne są
niebezpieczne tylko, gdy pochodzą z bezpośredniego źródła, odbicie światła jest tak
nieszkodliwe jak kapiący kran dla stworzeń nocy, a było już dobrze po zachodzie słońca.
Nabrałam powietrza ustami i wypuściłam je w stałym rytmie nosem, nakazując
sobie spokój i przyśpieszenie tępa. Naciskałam moje zbite kolano mocniej niż wiedziałam,
że powinnam. Palący ból wzmagał się z każdym krokiem.
¹ Nancy Drew cykl powieści szpiegowski dla młodzieży
Przesunęłam gazetę z prawej do lewej dłoni i wsunęłam palce do kieszenie,
wyciągając przedmioty, które miałam w środku.
Nóż, złożony i gotowy do działania, jeśli zajdzie taka potrzeba był ciężki w mojej
dłoni, różaniec pobłogosławiony przez ojca Rooney'a z drewnianymi koralikami i srebrnym
krzyżem wypadał wyjątkowo lekko, w tym porównaniu. Urok wykonany z kawałka drewna
z prostym zwykłym kamieniem po jednej stronie (na wypadek gdyby ktoś z mojej grupy
wsparcia nekromantów wdepnął w głębokie gówno i musielibyśmy się wzajemnie
zlokalizować) znalazł się na szycie tego stosu.
Dzięki Bogu Wszechmogącemu.
Przynajmniej miałam coś do ochrony samej siebie, jeśli zajdzie taka konieczność.
Nawet mimo to, że byłam naznaczona jako członek rodziny Disco, wciąż byłam narażona
bez niego w pobliżu a sporo mogło się wydarzyć w ciągu wieku. Gdzie on był?
Co się z nim działo w czasie, gdy mnie nie było? Nie byłam do końca pewna czy
chciałam poznać odpowiedzi na moje własne pytania.
Skręciłam w zaułek decydując się na skrót, gdy każdy krok robił się coraz bardziej
bolesny, ogień w moim kolanie teraz płonął już piekielnie. Byłam kilka przecznic od Razor i
nie byłam pewna, czy uda mi się przejść ten dystans. Słońce zniknęło, lekkie odcienie
szarości i purpury zaćmiewały niebo, kiedy zmierzch chylił się ku końcowi i władzę
przejmował księżyc.
Ciężki uścisk w żołądku ostrzegał mnie, że nie było dobrze zostać złapanym nocą
na zewnątrz, kiedy przerażające potwory wychodziły się zabawić. Mój zmysł nekromanty
zaczął dzwonić na alarm ujawniając się w głębokich, szarpanych oddechach. Wampir. Był
blisko. Cholernie blisko. Od czasu, gdy Disco otworzył między nami połączenie dzięki
temu, że nosiłam jego znak i w pełni nakierował mnie na źródło mojej mocy, byłam w
stanie wyczuć cholernie dużo więcej (włączając w to wampiry, w pobliżu dwudziestu,
trzydziestu stóp). Z tego, co wyczuwałam teraz, był tylko jeden. Chociaż jeden to i tak o
jednego za dużo, o którego trzeba się martwić, gdy jesteś okaleczonym śmiertelnikiem.
Nie zawracałam sobie głowy ukrywaniem, idąc dalej swoją trasą w końcu byłam już
na półmetku. Wampir i tak będzie wiedział, że jestem w okolicy. Nasze niesamowite
zmysły przenikały się nawzajem, tworząc niezaprzeczalną nić przyciągania (coś jak mucha
lecąca do stosu gówna) coś niemożliwego do zignorowania.
Wampir, którego wyczułam nadchodził dokładnie z nad przeciwka, powoli zbliżając
się, z drugiego końca alei. Jej blond włosy były przycięte na krótko, dłuższe pasma
spływały z czubka głowy tworząc fryzurę rodem z lat osiemdziesiątych. Byłam prawie
pewna, że rozjaśniła je sobie, bo były nieomal białe. Jej blada skóra była śliczna,
pozbawiona skaz a pełne usta zabarwione szminką w kolorze dojrzałych pomidorów.
Czarne obcasy stukające o chodnik czyniły ją niemożliwie wręcz wysoką (dobrze ponad
sześć stóp) i ubrana była w skórę. Czarne spodnie opinały jej nogi aż do bioder, górę
opinała skórzana kamizelka odsłaniając gładki, szczupły brzuch.
— Przynęta — zazgrzytała i stanęła kilka stóp dalej. Przeniosła spojrzenie patrząc
ponad moim ramieniem tak jakby oczekiwała tam kogoś znaleźć.
— Nie jestem na łowach, siostro — odparłam i zatrzymałam się.
— Czuje ich — warknęła, jej nozdrza zadrgały rozszerzając się szeroko. — Pytanie
tylko, w jaki sposób udało się im znaleźć ciebie? — Skróciła dystans używając swojej
wampirzej szybkości i pojawiła się tuż przede mną. Jej ręka wyskoczyła a chłodne palce
zacisnęły się wokół mego gardła.
Pchnęła mnie na ścianę, przyciskając do piersi i zakłócając moją przestrzeń
osobistą. Przejechała nosem tuż przy mojej skórze, wdychając głęboko. Nagle szarpnęła
w tył głową. Odwróciła się spoglądając wściekle w ciemność spowijającą alejkę a jej
głębokie niebieskie oczy rozbłysły.
— Co oni z tobą robią? — Wyszeptała przez zaciśnięte zęby, odwracając się, aby
lepiej mi się przyjrzeć.
— Kim do cholery są ci oni, mogłabyś powiedzieć? — starałam się oddychać, choć
moje zapasy tlenu, kurczyły się przez jej rękę zaciśniętą na moim gardle.
Nie miałam okazji, aby odpowiedzieć.
Odgłos wielu, biegnących gumowych podeszew nadpłynął z obydwu stron alejki.
Obróciłam głowę najlepiej jak tylko mogłam w jej uścisku, najpierw w lewo potem w prawo.
Zmierzch zniknął i teraz już oficjalnie nastała noc. Moje ciało dawało mi znak, lekko
płonąc, gdy zbliżało się więcej nieumarłych. Jednakże twarze z wycelowaną bronią, które
byłam w stanie zobaczyć, nie były wampirze, ale ludzkie. Postacie były pokryte od stóp do
głów zabawkami takimi jak pistolety, noże, sprzęt do kamuflażu. Blondyna wydawała sie
przewidzieć to pojawiające się towarzystwo.
Jej usta zakrzywiły się w pół uśmiechu Jokera. Rozluźniła uścisk, cofnęła się ode
mnie w celowym ruchu.
Jeden wysunął się do przodu, mierząc w nas bronią. Moje spojrzenie przeskakiwało
w tą i z powrotem pomiędzy wampirzycą a człowiekiem. Podniosłam dłonie do góry. Gdy
ktoś, kto naprawdę wie jak jej używać i mierzy do ciebie z broni, to nie jest to, ani
zabawne, ani ekscytujące, zupełnie. Co gorsza byłam teraz w centrum gównianego
sztormu, z którego mogłam się w pełni nigdy nie wyswobodzić.
— Nawet o tym nie myśl — warknął jeden z mężczyzn, gdy wampirzyca poruszyła
się, tak jakby przygotowywała do ucieczki.
Odwróciłam się w kierunku głosu. Jego czarne włosy były zmierzwione u góry i
krótsze z tyłu a zdecydowane spojrzenie intensywne i śmiertelne. Trzymał broń na
wysokości wampirzycy, ale zwrócił swoją uwagę w moją stronę, jego spojrzenie
podróżowało z góry na dół, po moim ciele.
— Carter — zamruczała, cofając się do tyłu, potrząsając głową i węsząc w
powietrzu. — Powinnam była wiedzieć.
— Kate — odparł lekko. — Dlaczego nie jestem zaskoczony, że cię tu widzę?
— Czy naprawdę musimy robić to noc w noc? — Westchnęła, wywracając oczami i
kładąc ręce na biodrach. — Naprawdę, po co? W końcu będziemy mieć was wszystkich,
to tylko kwestia czasu.
Mój zmysł nekromanty szalał pełną parą, mrowiąc moją skórę jak swędząca
wysypka. Zwalczyłam chęć, aby przestąpić z nogi na nogę i podrapać ramiona.
Jakikolwiek ruch w tych okolicznościach, nie był mądrym pomysłem. Poza tym mężczyzna
z bronią był ostatnim, z moich zmartwień.
Wampiry były blisko i były silne.
Oparłam się plecami o ścianę z prawą ręką gotową do wyjęcia jednej, z moich
dwóch broni, które miałam w kieszeni. Nie wiedziałam jak długo poniosą mnie nogi, ale
byłam pewna, że adrenalina krążąca w moich żyłach, pozwoli mi wydostać się z tej
żałosnej alei śmierci.
— Weź człowieka. — Zarządził Carter, jego stalowe spojrzenie pozostało na Kate.
Garstka ludzi poczęła nadchodzić z każdej strony alejki, robiąc powolne i ostrożne
kroki. Trzymali broń wymierzoną w Kate, ich ruchy były obliczone i sprawne. To całe
gówno nie było za dobre. Jeden kiepski ruch i gra się skończy. Przeklinałam Zagana za to,
że wysłał mnie w sam środek tej futurystycznej wersji piekła i samą siebie, że opuściłam
bezpieczny dom Disco tamtego ranka, kiedy błagał abym została.
Spoglądanie wstecz było okrutną sztuką.
Obracając głowę w prawo, zerknęłam, w dół alejki. Gdy to robiłam solidna i silna
dłoń złapała mnie za lewe ramię powodując, że wydałam z siebie głośny jęk paniki.
Wyszarpnęłam się z tego uścisku i tracąc równowagę upadłam na tyłek.
Spojrzałam do góry na tego, kto dotknął mnie bez pozwolenia, wściekła i ostrożna.
To był jeden z mężczyzn, który pojawił się tu pokryty od ramion po kostki bronią, ubrany w
maskujące barwy zieleni.
Był koło czterdziestki, zarost w kolorze soli i pieprzu pokrywał jego twarz, pasujący
do krótko obciętych włosów.
— Chodź ze mną — powiedział cicho i wyciągnął dłoń.
— O nie. — Potrząsnęłam głową. — Nie sądzę, amerykański bohaterze. — Jego
zmarszczenie brwi było szczere, nie zrozumiał, dlaczego odmawia przyjęcia pomocy.
Wsunęłam dłonie do kieszeni, szukając noża. Moje palce oplotły się wokół ciepłego
metalu i poczułam pewien komfort wynikający z jego obecności. Cóż lepsze to niż nic.
Wampiry były tuż tuż, otaczając nas ze wszystkich stron.
— Wychodźcie — krzyknął Carter, oczy miał zwężone, usta zaciśnięte w cienką
kreskę. Jego ramiona rozciągały się, gdy zaciskał palce na broni.
Wampiry wypełniły alejkę, kilka zeskoczyło z dachów. Wcisnęłam się w ścianę,
próbując pozostać niezauważoną. Cokolwiek się działo, do cholery nie dotyczyło to mnie i
nie miałam zamiaru stać sie tego częścią. Aleja wypełniła się strzałami, rykiem i całą
symfonią odgłosów toczącej się walki.
Ktoś złapał mnie za ramiona, podnosząc i ciągnąć mocno w lewo. Zaparłam się
stopami i próbowałam szarpnąć ciałem w przeciwnym kierunku, ale potknęłam się gdy
moje kolano odmówiło posłuszeństwa. Uchwyt nie osłabł, stalowy i nierozerwalny, jak
wielki żołnierz odciągający mnie na stronę. Skupiłam się na bitwie, którą opuszczaliśmy,
wpatrując w to, co widziałam. Wampiry atakowały przy użyciu tej niesamowitej szybkości,
ale nie zabijały swoich celów. Jednak ci w kamuflażu nie oferowali tej samej uprzejmości,
strzelając w okolice głowy i serca.
— No chodź! — Warknął mężczyzna szarpiący mnie za ramię. Niezbyt dobrze dla
niego, że byłam tak samo wkurzona.
— Puszczaj! — Warknęłam, zapierając się nogami i używając lewej, próbując go
kopnąć. Jego ciemno brązowe oczy posłały mi ostrzeżenie.
— Zabierz ją stąd! Musimy się ruszyć! — zaryczał Carter
Jakieś dziwne odczucie oblało całą moją skórę, jakby delikatne muskanie
kropelkami rosy obmyło mi twarz i ręce. Przestałam się kłócić z G.I. Joe² (jak go w
myślach nazwałam) i podniosłam podbródek w kierunku, z którego napłynęło.
Wtedy usłyszałam warkniecie.
Mgliste fale kondensacji spływały z dachów, latając w powietrzu nim opadały na dół.
Gapiłam się w przeciwległy koniec alejki. Gdyby na niebie było słońce wykreowałoby to
tęczę w podobny sposób jak woda z ogrodowego węża, w którego ktoś wbił widelec,
tworząc chaotyczny spryskiwacz.
Wampiry syknęły oburzone a Kate rozciągnęła usta eksponując wydłużone kły,
które wystrzeliły ze środka. Trwało to chwilę, ale gdy spłynęło na mnie zrozumienie, mój
żołądek zawiną się w supeł, przyprawiając o takie mdłości, że prawie zwróciłam zjedzone
na śniadanie płatki. Woda święcona. To musi być to.
— Nie mam na to czasu. — Narzekał G.I. Joe, wykorzystując moje rozkojarzenie,
jako okazję do przejęcia kontroli. Pochylił się i podniósł mnie z łatwością.
— Postaw mnie, ty głupi skurwysynu! — Walczyłam, kopałam, rzucałam się,
wierciłam.
Zignorował moją tyradę, krocząc celowo w kierunku reszty swojej armii. Głowa mi
latała, próbowałam zobaczyć coś poprzez włosy, jednocześnie walcząc z każdym jego
kolejnym krokiem. Niektóre wampiry miały wielkie dziury, przez które wypływała ich
życiodajna krew. Kule musiały być pobłogosławione albo srebrne. Tak czy inaczej ich rany
zaczną się zaleczać.
² G.I. Joe potoczny skrót którym określa się amerykańskiego żołnierza.
Ściany alejki zniknęły mi z widoku, kiedy ciężar mojego ciała został przeniesiony.
Niespodziewanie ramiona, które mnie trzymały zniknęły i podróżowałam teraz
wspak. Starałam się przygotować do upadku, który wiedziałam, że zaraz nadejdzie,
próbując zrelaksować mięśnie zamiast je napinać, aby zetknięcie z ziemią spowodowało
jak najmniej uszkodzeń. Moje plecy poleciały jako pierwsze, gdy wypuściłam powietrze w
bolesnym wydechu.
Moje kolano załamało się pode mną, gdy próbowałam się podnieść, ale potknęłam
się przy tym manewrze i wylądowałam na brzuchu. Walczyłam, aby doprowadzić do
pozycji siedzącej używając rąk, jako dźwigni. Kilku mężczyzn w odcieniu zieleni gapiło się
na mnie ze swoich miejsc, a ich spojrzenia były całkowicie nieczytelne. Nowy skok
adrenaliny pokonał moje zmęczenie.
Pozostanie w autobusie pełnym przerażających mężczyzn z przyszłości?
Nie, dzięki spasuje.
Po przesunięciu odpowiednio nóg, upewniłam się, że lewa będzie tą, od której się
odepchnę i rzuciłam na tylne drzwi, które były nadal szeroko otwarte, moje gumowe
podeszwy zapiszczały głośno na podłodze, gdy próbowałam uciec.
W powietrze natychmiast wystrzeliło jakieś ramie, odbiłam się od niego, obracając
w przeciwną stronę i wykorzystując pozycję, aby uderzyć płasko ręką. Cofnęłam się w
panice, kiedy dwóch mężczyzn wstało, aby pomóc temu, który próbował mnie zatrzymać.
Obserwując ich wszystkich wyjęłam nóż i otworzyłam. Gdy ostrze wyskakiwało na
zewnątrz, spojrzałam na nie a potem na mężczyzn i chciałam sama siebie uderzyć. To
było śmieszne, naprawdę. Wszystko, co miałam do obrony raczej kiepsko wypadało, przy
tych kolesiach uzbrojonych w karabiny.
Coś twardego i zimnego trąciło mnie u podstawy czaszki, usłyszałam dźwięk
odbezpieczanego pistoletu. Mój oddech opuścił płuca. Zamarłam.
— Wyrzuć nóż.
Głos należał do Cartera i nie był przyjazny, ani otwarty do polemiki.
Moje przerażone spojrzenie powędrowało po całym autobusie. Wszyscy oni
wyglądali tak jakby byli gotowi pożreć mnie żywcem. Otworzyłam prawą ręką i krótko po
tym nóż upadł na ziemie.
— Dobrze. A teraz siadaj.
Twarda dłoń pchnęła mnie lekko do przodu, nakazując się ruszyć. Zrobiłam to,
zagryzając moje rozbiegane usta.
Nie było to łatwe. Mój temperament zawsze żył swoim własnym życiem.
Carter położył dłoń na moim ramieniu i poprowadził do pustego miejsca po prawej.
Wśliznęłam się na nie a Carter przeszedł obok, kierując się w stronę przedniej części
autobusu. Opuścił broń, radząc sobie z nią w zawodowy wręcz sposób. Skrzywiłam się,
gdy do moich uszu dobiegł dźwięk serii wystrzeliwanych z karabinów maszynowych, za
którym nastąpił dźwięk dziwnego bulgotania, dochodzący z oddali.
— Quinn ma drugi zespół.— Carter przemówił ściszonym tonem do kierowcy —
Zabierz nas z powrotem.
Autobus odpalił z głośnym rykiem i koła potoczyły się gładko. Przesunęłam się na
siedzeniu i spojrzałam przez okno, próbując wykombinować, co tu się do cholery działo.
Ludzie mogą być na skraju wyginięcia, ale niektórzy z nich najwyraźniej jeszcze istnieli,
jako przekąski wampirów. Carter obrócił się i poczułam jak jego oczy wypalają dziurę w
mojej twarzy. Oddałam to spojrzenie, zaciskając usta i krzyżując ramiona jak
naburmuszona nastolatka. Odwrócił wzrok, wędrując dalej poprzez autobus. Zwróciłam
swoją uwagę do okna, spoglądając w ciemność. Jego kroki zatrzymały się po krótkim
dystansie, który przebył od mojego miejsca, zawracając w moją stronę. Zbyt znajomy
dźwięk metalu zatrzaskującego się razem, zadzwonił w moich uszach, gdy odwróciłam się,
aby zobaczyć, że Carter wsuwa mój nóż do swojej kieszeni.
— Niełatwo na nie trafić. Możesz uznać to za zapłatę za uratowanie twojego tyłka
— powiedział spokojnie i usiadł na siedzeniu znajdującym się na przeciw mojego. Pochylił
się do przodu i podparł łokcie na kolanach.
Wypuściłam powietrze i odwróciłam wzrok, wywracając oczami. — Nie bądź taki
szybki. Gówno uratowałeś a nie mnie.
— Co tam robiłaś po godzinie policyjnej?
Olałam go wpatrując się w okno, marząc o tym, abym miała moc sprawienia by się
zamknął. Nie miałam pojęcia, że była tu jakaś godzina policyjna. Nic dziwnego w końcu
nie było mnie tu, w trakcie minionego wieku. Poza tym, miałam swoje własne problemy, o
które musiałam się martwić a mianowicie znalezienie Disco i dostarczenie wiadomości od
Zagana. To była jedyna rzecz, która mogła zakończyć naszą umowę i spłacić dług
wampira, w którym się zakochałam. Musiałam zrobić to krok po kroku inaczej
ryzykowałam, że oszaleję. Pojawił się gniew, ogień zapłonął w mojej piersi. Może od
samego początku to było intencją Zagana, abym spanikowałam i wpadła w środek czegoś,
nad czym nie miałam kontroli.
Podły drań.
— Co tam robiłaś po godzinie policyjnej? — Powtórzył Carter.
— Wiesz co? — Podniosłam głowę, opierając ją o siedzenie i spoglądając mu w
oczy. — I tak byś mi nie uwierzył, gdybym ci powiedziała. Wiec dlaczego nie wyrzucisz
mnie na następnym przystanku i będziemy kwita.
— Obawiam się, że to nie możliwe. Powinnaś była zostać bezpieczna tam gdzie
należysz. Teraz będziemy musieli zabrać cię ze sobą. Taki jest protokół.
— Protokół, co? — Nie powiedział nic, tylko skinął, spoglądając na mnie tak, że
poczułam dreszcze na skórze.— Pieprz mnie — wymamrotałam i pochyliłam się do
przodu, dopóki moja głowa nie oparła się o brązowe skórzane siedzenie znajdujące się
przede mną. Wiedziałam już, jaka będzie pierwsza rzecz, którą zrobię, gdy dotrę do domu.
Tatuaż na czole twoja podróż do szaleństwa właśnie dotarła na ostatnią stację.
— Nie mówiłbym tego głośno, na twoim miejscu. — Jego szare oczy pociemniały a
głos zrobił się głęboki, gdy na niego spojrzałam. — Ktoś mógłby spróbować dać ci
dokładnie to, o co prosisz.
— To nie było zaproszenie.
Skrócił dzielący nas dystans i oparł dłonie na siedzeniu dokładnie po obu stronach
moich nóg. Poczułam jak moje włosy się poruszyły, gdy jego twarz musnęła ich pasma a
on wyszeptał mi do ucha. — Więc zachowaj to dla siebie.
Umościłam się na siedzeniu i od tej pory trzymałam moją wielką jadaczkę
zamkniętą, zamiast tego wkurzając się bezpiecznie, bo w milczeniu. Widok z okna nie
podniósł mnie na duchu. Krajobraz był tak samo martwy jak duchy, które widywałam
normalnie. W zasadzie po drodze też zauważyłam kilka z nich. Duchy obserwowały
autobus, gdy przejeżdżał, wyczuwając moją obecność. Ich twarze nie wiele mi
powiedziały, ale ich zniszczone ciała tak. Niektórzy zginęli straszliwą śmiercią taką, o
której nie chciałam myśleć. Mogłam jedynie zgadywać, co się stało, że wszystko
przedstawiało się aż tak źle.
Całe miasto było martwą strefą.
Kierowca skręcił w prawo i oczy normalnie wyskoczyły mi z orbit. Rzeczywistość
mojej sytuacji uderzyła mocno i szybko. Widziałam budynki, które były jedynie koncepcją
podczas mojego wieku. Zaledwie zarysem pomysłów w moich czasach, teraz w pełni
zrealizowanym. Było to imponujące nawet w ciemności.
Autobus skręcił ostro za rogiem i pochyliłam się instynktownie, odnosząc wrażenie,
że dach autobusu zostanie zerwany przez to, w jaki sposób opada niższa cześć dachu
budynku pod który wjeżdżaliśmy. Ledwie się zmieściliśmy w tym słabym świetle.
Uczepiłam się fotela przede mną, gdy kierowca wykonywał ostatnie manewry. Kiedy
miał go już tam gdzie chciał, zaczął parkować, skręcają nim w tą i z powrotem, po czym
powoli stanął. Dźwięki przemieszczających się ciał i szurających butów, rozległ się
wewnątrz zamkniętej przestrzeni i zerknęłam za siebie, żeby zobaczyć mężczyzn
wysypujących się tylnymi drzwiami.
Carter stał a jego szerokie ciało blokowało mi przejście. Wpatrywał się we mnie,
przyglądając uważnie. Nie zawracał sobie głowy tym, aby ponownie się odezwać, nie od
momentu, kiedy przekazał mi swoje wcześniejsze ostrzeżenie. Nie miałam nic przeciwko,
nie brakowało mi konwersacji. Chciałam tylko wydostać się w cholerę z tego autobusu,
najlepiej zmierzając w zupełnie innym kierunku.
Podniósł rękę i palec wskazujący skierował na wyjście mówiąc
— Chodźmy.
Zacisnęłam usta i ugryzłam się w język.
Wstałam z miejsca, z takim wdziękiem i gracją, na jaką tylko było mnie stać.
Mężczyźni siedzący z tyłu już wyszli, ale mogłam ich zobaczyć wchodzących do budynku
znajdującego się dokładnie przed nami. Opadłam niezdarnie na lewą nogę. Zakołysałam
się, straciłam równowagę i poleciałam do przodu. Twarde i nieustępliwe dłonie złapały
moje ramię stawiając z powrotem w pionie. Carter zaczekał aż odzyskam równowagę, nim
mnie wypuścił. Wskazał na kolano. — Co ci się stało w nogę?
— To? — Spojrzałam na kolano i wzruszyłam ramionami. — Byłam profesjonalną
tancerką musicalu Riverdance dopóki nie wyszedł mi jeden numer.³ To się zdarza.
Jego czoło zmarszczyło się w tym, co wyrażało naprawdę zdezorientowane
spojrzenie, spojrzenie, które znałam aż za dobrze. Prawdopodobnie nie miał zielonego
pojęcia, kim był Michael Flatly a tym bardziej The Lord of the Dance.
Nie naciskał na wyjaśnienie, stanął cicho tuż za mną, kiedy szłam po rampie do
wnętrza budynku. Korytarz był pusty, pomalowane na kremowo ściany, pokryte były
wielokolorowym graffiti. Umieścił rękę pod moim lewym ramieniem i poprowadził mnie w
kierunku windy. Mężczyźni z autobusu usuwali się z drogi pozwalając nam przejść.
Czułam ciężar ich spojrzeć, ale próbowałam wyglądać na niewzruszoną, patrząc prosto
przed siebie na srebrne drzwi winy.
Gdy się rozsunęły, weszłam do środka. Carter wcisnął guzik, który miał zabrać nas
na górne piętro, po czym drzwi zamknęły się z głośnym dźwiękiem.
Ruch windy przyprawił mnie o mdłości. Przeniosłam swoją uwagę, zerkając na
Cartera. Był poważny jak zawsze. Z tego, co mogłam stwierdzić miał około trzydziestki.
Jednocześnie, gdy marszczył czoło i ściągał gniewnie brwi, wyglądał jakby był około
pięćdziesiątki.
Gdy dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia, winda ponownie wydała ten odgłos i
drzwi się rozsunęły. Tuż przed nami był ogromny salon, wypełniony meblami art deco.
Carter podniósł dłonie, wskazując abym weszła pierwsza i nerwowo wsunęłam się do
wnętrza pomieszczenia. I chociaż nie wysyłał wibracji, że próbowałby zrobić coś wbrew
mojej woli, byłam świadoma tego, jakie maski przywdziewają ludzie, kiedy chcą się
przedstawiać w nieprawdziwym świetle.
— Zajmij miejsce — poinstruował.
Przyjęłam jego ofertę nie dlatego, że mi kazał, ale dlatego, że moje kolano
zdradzało mnie, jak dwulicowa suką. Kanapa nie była wygodna, ale ani mój posiniaczony
tyłek, ani kaleka noga nie narzekały.
Usiadłam ostrożnie , odczuwając fizyczną ulgę.
— Chciałabyś coś do picia? — Carter ruszył w kierunku baru, odpinając kaburę ze
swoich szerokich, umięśnionych ramion, nim rzucił ją na kontuar.
³ Musicale, The Lord of the Dance, Riverdance prezentujące tradycyjne irlandzkie tańce, autorstwa Michael'a Flatly.
Rozpiął rękawy długiej koszuli w barwach maskujących i zrolował je, ukazując
przedramiona pokryte ciemnymi włosami. Zdjął ją, zostając w podkoszulku bez rękawów i
położył obok kabury. Podszedł do lodówki i usłyszałam odgłos otwieranych drzwi, gdy
zawołałam, — Czy zawsze wszystkim każesz się powtarzać?
— Jasne, Martha¹, Wezmę drinka. Dlaczego jeszcze nie zaserwujesz mi kolacji,
jeśli już tam jesteś? Umieram z głodu. — Próg mojej irytacji był już u kresu wytrzymałości.
— Mam na imię Carter. Masz coś przeciwko podaniu swojego?
Rozważałam kłamstwo, ale stwierdziłam, że nie mam nic do stracenia.
— Rhiannon.
— Przyjemne imię. — Słyszałam odgłos uderzanych o siebie szklanek, dźwięk
nalewanego do nich płynu i odgłos zamykanych drzwi lodówki. Wyszedł z za baru, z
dwoma napojami w dłoni.
— Proszę. — Wyciągnął jedną ze szklanek w moją stronę. Wzięłam ją, trzymając z
dala od ust. Lekko balansowałam szklanką na kolanie, obserwując bursztynowy płyn
przepływający w grubym krysztale.
— Nie jesteś spragniona? — Zapytał, za nim przechylił zawartość swojej szklanki.
Zasada Rhiannon nr 5. Nie akceptuj drinków od nieznajomych. No chyba, że
chcesz zostać odurzona, zgwałcona na randce i zarażona wszelkiego rodzaju chorobami
przenoszonymi drogą płciową, nie koniecznie w tej kolejności.
— Nie pije niczego, co nie pochodzi z zamkniętej butelki. — Każdy mógł wrzucić
coś do szklanki. W normalnym świecie byłam barmanką i był to znany fakt. Widziałam zbyt
wiele kobiet, łatwych ofiar mężczyzn, którzy lubią dodać coś ekstra od siebie, do
oferowanych paniom drinków.
— To musisz być wyjątkowa. Nie piłem czegoś takiego od czasu, gdy byłem
chłopcem. — Postawił szklankę na stoliku przede mną. — Jestem zdumiony, że twój
mistrz pozwolił ci się tak daleko zapuścić. Jestem pewien, że będzie zmartwiony, gdy
dowie się, że zostałaś zabrana.
— Posłuchaj. — Usiadłam umieszczając szklankę na stole. — To nie tak jak
myślisz i naprawdę nie mam ani czasu, ani dość cierpliwości, aby ci to wyjaśniać. Muszę
gdzieś być i powinnam być tam już wczoraj.
— Założę się, że jest jakieś miejsce, w którym musisz być, ale na twoje szczęście
sprowadziliśmy cię tutaj. Nabierzesz dystansu od tego całego szamba i zobaczysz
wszystko wyraźnie. — Uśmiechnął się, podnosząc szklankę w kpiącym toaście i ruszył z
powrotem do kuchni.
— Nie zostanę tutaj — powiedziałam cicho, powstrzymując się od krzyku, tak jak
chciałam to powiedzieć. Zachowywanie się jak wściekła suka raczej mi nie pomoże.
Musiałam go trochę uspokoić i potargować się z dupkiem.
— Och tak, zostaniesz. Twoja sypialnia jest tutaj. — Wskazał za mną na lewo. —
Sugeruję, żebyś się rozgościła. — Potrząsnął głową. — Wszyscy jesteście tacy sami, więc
nie myśl, że ty jesteś inna. Zostałaś przeciągnięta na ciemną stronę i zapomniałaś o
swoim rodzaju. Kilka miesięcy tutaj otworzy ci oczy. A jeśli nie..... — odchrząknął,
potrząsając głową. — Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.
— Nie rozumiesz — warknęłam wstając stabilnie, tym razem moje kolano mnie nie
zdradziło, gdy podeszłam do windy.— Nie mogę tu zostać. Mam coś ważnego, czym
muszę się zająć. Walcz w swojej wojnie z kimś, kogo to cokolwiek obchodzi. Ja?
Zaryzykuje z tym, co czai się na zewnątrz.
Wciskałam, cięgle i ciągle, okrągły guzik świecący na żółto sygnalizował, że
urządzenie właśnie pracowało. Mój oddech zrobił się ciężki, te kilka pozostałości mego
żołądka podeszło mi do gardła. Nie chciałam zwymiotować tu i teraz. Kiedy tylko znajdę
się bezpieczna we wnętrzu czystej i schludnej windy zajmę się tym problemem.
¹ Martha – Martha Stewart
Nagle drzwi się rozsunęły ukazując mężczyzn ubranych w spodnie moro, czarne
koszulki z przewieszoną bronią.
— Jakiś problem? — Ich spojrzenia skupiły się na mnie, gdy zadali to pytanie a
dłonie od razu powędrowały do broni. Kochałam mężczyzn, którzy czuli się super ważni
tylko dlatego, że byli napakowani i mieli przy sobie automaty.
Pozbawione kręgosłupa fiuty.
Opuściłam głowę, wypuszczając powietrze z irytacją.
To było jakieś najbardziej szalone, popieprzone gówno. Szkoda, że będę powtarzać
to samo w przyszłości. Wydawało się, że nie mogę żadną miarą zdobyć przewagi.
— Myślę, że ona rozumie konsekwencje, jeśli spróbuje wyjść. — Carter
odpowiedział poza mną i usłyszałam jak usadowił się na jednym z miejsc, zarzucając buty
na stolik. Wielki drań po prawej pokiwał swoją blond głową a jego bicepsy i pierś
rozciągnęły się, gdy wcisnął guzik i drzwi zasunęły się przy akompaniamencie kolejnego
radosnego dźwięku.
— A więc do tego doszliśmy.— Obróciłam się, aby spojrzeć wściekle na Cartera. —
Porywanie ludzi, trzymanie ich jak zakładników. Dobrze wiedzieć, że rasa ludzka
ewoluowała podczas mojej nieobecności.
— Przestań pieprzyć. — Buty Cartera trzasnęły głośno w kontakcie z podłogą, gdy
usiadł. — Jeśli już potrzebujesz kogoś, kogo będziesz obwiniać, zajmij się tymi pijawkami,
które zaopatrujesz. To oni do tego doprowadzili, nie my. My robimy wszystko, co w naszej
mocy, aby przetrwać. To nasza odpowiedzialność, pokazanie tym wyhodowanym w niewoli
jak to jest być wolnym.
— Wyhodowanym w niewoli? — Skrzywiłam się z niesmakiem. — Nie mówisz
poważnie.
— Gdzie byłaś przez ostatnie czterdzieści lat? — zapytał z tym, co łatwo
odczytałam, jako agitację. — Przegapiałaś skutki wojny? Gdy przegraliśmy, zmienili
wszystko. Nie możesz wierzyć w to, co ci mówią, nawet twoi rodzice nie mogą za to
ręczyć. Niewolnicy krwi są skażeni, wszyscy oni, nie jesteś niczym więcej jak chodzącym
jedzeniem.
Byłam zaciekawiona tym jego oświadczeniem, tak samo jak skonfundowana. Nie
będzie lepszej chwili na to, aby dostać kilka odpowiedzi. Nie byłam zbyt dobra w
odgrywaniu idiotki (no dobra, może ostatnio trochę częściej musiałam to robić), ale miałam
nadzieję, że jakoś się uda.
— Wyjaśnijmy sobie coś. Wygrali wojnę i zrobili z nas posiłki na kółkach? Nawet z
dzieci?
— Niczego się nie nauczyłaś podczas niewoli? Nie jesteś dzieckiem i jesteś o wiele
za stara, aby pozwolili ci pozostać z rodziną. — Jego słowa wyrażały zaskoczenie, szok i
wątpliwość, jaką odczuwał.
— Powiedzmy — odpowiedziałam ostrożnie.— Z tego, co wiem ostatnim razem
świat był odrobinę mniej pochrzaniony.
— Jak dużo wiesz? — Przyglądał mi się z ciekawością i niedowierzaniem,
maskującym nadrzędną irytację.
Jego oczy miały teraz trochę jaśniejszy odcień, stalowa szarość zmiękła do czegoś,
co przypominało mi spokojne niebo. Wyraz jego twarzy był mniej sceptyczny, tak jakby już
dłużej nie postrzegał mnie, jako zagrożenia.
— Wiem, że coś zwanego syndromem Renfield'a zmiotło nas nieomal całkowicie i,
że ludzie sprowadzili samych siebie do poziomu dziwek, ogłaszających się w gazetach.
— Zajmij miejsce. — Poinstruował spokojnie, przeczesując swoimi długimi palcami
czarne włosy. — A wszystko ci powiem.
Przytaknęłam, wywracając oczami i spełniłam prośbę. Jeśli miałam utknąć w tej
piekielnej dziurze, to przynajmniej dostanę ciasteczka, mleko i historyjkę na dobranoc.
Zajęłam miejsce i usiadłam wygodnie.
— Pierwszy wampir wyszedł z ukrycia w 2041. Nikt z początku w to nie wierzył, ale
po kilku miesiącach, kiedy świat dowiedział się, że nie był to żart, wszystko zaczęło się
zmieniać. Rząd Stanów Zjednoczonych i światowi przywódcy zebrali się, wzywając do
rejestracji wszystkich wampirów z całego świata. To spotkało się z oporem. Niektóre ze
starszych wampirów odmówiły współpracy i linia została wyrysowana. Te wampiry, które
nie dopełniły rejestracji zostały uznane za zagrożenie dla ludzkości. W czasie kilku
miesięcy, zaczęła się walka. W 2044, wojna była w pełnym rozkwicie. — Przetarł dłońmi
swoją pokrytą cieniem zarostu twarz, włosy opadły mu na czoło.
— Potrzebuję czegoś mocniejszego niż herbata.
Zaparł się dłońmi na kolanach i podniósł na nogi, obszedł kanapę i cicho powrócił
do baru. Sięgnął pod niego i wyciągnął butelkę. Niektóre rzeczy mogły ulec zmianie, ale
alkohol był ponadczasowy. Natychmiastowo rozpoznałam etykietę. To mój stary przyjaciel.
Pan Daniels². Carter sięgnął dwie niskie szklanki i trzymając je razem między palcami
wrócił na swoje miejsce.
— Teraz. — Postawił szklanki obok siebie, nalewając ostrożnie bursztynowy płyn.
— Wampiry mogą być słabe w ciągu dnia, ale dokonują rzezi nocą. Wojskowe oddziały
żołnierzy wysłane do wszystkich największych dzielnic, godzina policyjna na całym
świecie, wszystko to stało się grą w kotka i myszkę.
Podał mi szklankę a ja ją wzięłam. Przechylił swoją, przełykając twardo i
potrząsając głową. Natychmiast nalał następną i postawił butelkę na stole.
— Potem wojna z krwiopijcami otrzymała nowy rodzaj broni, coś tak dostępnego, że
każdy mógł to mieć, szczepionkę Renfield'a. Została wygenerowana z wampirzej krwi i
działała w bardzo prosty sposób. Jeśli jesteś zaszczepiony wampir, który cię ugryzie
umiera. Wydawało się to łatwym rozwiązaniem. Wszyscy przywódcy z całego świata
pokazali w czasie otwartej transmisji jak otrzymują taki zastrzyk. Przed końcem miesiąca,
ponad trzy czwarte ludności świata miało szczepionkę w swoim systemie.
Nalał sobie trzecią kolejkę i przechylił.
— Nieomal trzydzieści lat minęło nim ujawniły się pierwsze efekty uboczne. Ludzie
zaczęli gwałtownie się starzeć, umierali w czasie kilku minut, mężczyźni, kobiety, dzieci,
wszyscy, którzy zostali zaszczepieni. Jedyna populacja, której to nie dotknęło, to kraje
trzeciego świata, które nie miały dostępu do opieki zdrowotnej ale straciliśmy z nimi
kontakt lata temu. A skoro pierwszymi, którzy wprowadzili to gówno do swojego krwiobiegu
byli światowi przywódcy, tylko kwestią czasu było załamanie całej infrastruktury.
Z szeroko otwartymi oczami, wypuściłam miękko powietrze. — Chryste.
Carter uśmiechnął się gorzko. — W kilka tygodni syndrom Renfield'a zmiótł nas z
powierzchni ziemi. Wampiry zaczęły szukać ocalałych tych, którzy zdecydowali się nie
brać szczepionki, rozpuszczając wici, że mieli tu w Nowym Yorku bezpieczną przystań i
właśnie tam sama się znalazłaś. To było trzydzieści lat temu i nadal się nie zmieniło.
Ludzie nadal walczą o prawo do życia a wampiry wciąż na nich polują i zmuszają do
niewolnictwa.
— Więc ludzie są niewolnikami? — Powiedziałam powoli w zamyśleniu. — Jak to
dokładnie działa?
— Są niczym zwierzątka domowe dla wampirów, próbują oszukać cię, tak byś
uwierzyła, że możesz mieć normalne życie, rodzinę, dzieci. Ubierają cię, karmią, ale tak
naprawdę nigdy nie będziesz wolna. Zawsze musisz być gotowa, aby zapewnić im to,
czego potrzebują. Zaufaj mi, wiem o tym.
²Jack Daniel's – amerykańska whiskey
Obracałam szklankę między palcami, spoglądając na dłonie. — Czy to byłoby zbyt
osobiste, gdybym zapytała skąd?
— Ktoś tutaj i tak w końcu ci powie. Prawdopodobnie lepiej, żebyś usłyszała to z
bezpośredniego źródła. — Przesunął się na swoim miejscu. — Kilka lat po tym jak tu
przybyliśmy, mój starszy brat zaczął znikać. Każdego dnia Patrick zapuszczał się coraz
dalej i dalej w miasto, jednej nocy nie wrócił do domu. Było to bardzo trudne, ale w końcu
pogodziliśmy się z faktem, że już go nie ma. Gdy pojawił się kilka lat później, był..... —
Carter przerwał, marszcząc się. — Należał do jednego z nich. Nie będę wdawał się w
szczegóły, ani wyjaśniał, dlaczego z nas zadrwił, to nie istotne. Twierdził, że chciał tylko
pomóc w odbudowaniu społeczeństwa a to stanie się tylko wtedy, gdy nauczymy się
jedynej rzeczy, której oni od nas wymagają — poddaństwa. Miał szczęście, że udało mu
się wyjść z życiem za drzwi. Gdyby nie był moim bratem, nie przeżyłby.
— Przykro mi — powiedziałam ponurym głosem.
— Utrata rodzeństwa jest bolesna, ale wyobrażam sobie, że utrata dziecka byłaby o
wiele gorsza a to właśnie się stało. Kiedy raz zgodzisz się na to, czego chcą, będziesz ich
własnością. A ich władza przejdzie później na twoje dzieci. Oni nie starają się odbudować
populacji, ponieważ im na tym nie zależy. Robią, co konieczne do zapewnienia sobie
przetrwania. W tej chwili, dzieci są rzadkością, zwłaszcza pośród nas. Kiedy znikniemy,
będą udupieni.
Marszczyłam czoło dając sobie trochę czasu na to, aby mój mózg przetworzył te
informacje. Sprawy stały gorzej niż mogłam to sobie wyobrazić. Wypełnienie mojego
zobowiązania względem Zagana, będzie piekłem, gorzej w tej rzeczywistości będzie to
nieomal niemożliwe. Przysunęłam szklankę do ust i przechyliłam. Zamknęłam oczy,
walcząc ze łzami, które zaczęły się pojawiać. Zesztywniałam, odchrząknęłam i postawiłam
szklankę na stole, napotykając jego spojrzenie.
— To jakieś popieprzone gówno.
— Cieszę się, że tak myślisz. — Przytaknął zgodnie, przechylił następną kolejkę i
napełnił nasze szklanki ponownie.
Rozdział drugi
Mimo luksusowego zakwaterowania spałam gówniane. Cudownie zapomniane
koszmary powróciły mocno i szybko przypominając, dlaczego szukałam schronienia w
ramionach mojego kochanka, nim zagłębiłam się w krainę snów. Disco zawsze zabierał
mnie w piękne miejsca, kiedy drzemałam, nakierowując mój umysł na bardziej przyziemne
myśli w porównaniu z piekłem, którym było moje dzieciństwo, po śmierci rodziców. Już
dłużej nie bałam się zamykać oczu, gdy zasypiałam. W zasadzie, to z przyjemnością
witałam te wieczory spędzane w jego uścisku.
Rzucałam się i obracałam na królewskich rozmiarach materacu i za każdym razem,
gdy się budziłam, czułam zimny pot, przerażona, że sny okażą się realne. Powtarzałam
sobie, że wszystko skończy się, gdy nadejdzie nowy dzień. Cierpiałam w tym
nieszczęsnym schemacie, nim Disco stał się częścią mego życia. Mogłam zrobić to
ponownie bez jego pomocy. Kiedy w końcu odpłynęłam do krainy snów, stało się tak z
czystego wyczerpania. Obudziłam się w chwili, kiedy promienie słońca przebijały się przez
szklaną ścianę, oświetlając moje powieki bladymi odcieniami pomarańcza i żółci.
Gapiłam się na sufit wracając do świadomości, próbując zdecydować, co do cholery
powinnam zrobić.
Carter nie pozwoli mi odejść. Naprawdę wierzył w to, że pokazuje mi lepszą drogę.
Odciągnęłam nadmiar bawełny ze swojego gardła, muskając palcami maleńki tatuaż, który
pozostał mi po ugryzieniu Disco. Nie widzieli mojego znaku i jeśli mogłam coś na to
poradzić, nigdy go nie zobaczą.
Ci ludzie żyją życiem zbyt ekstremalnym. Jeśli odkryją, że nie tylko byłam
naznaczona, przez wampira, ale również byłam nekromantą związaną z jednym, moje
szanse na przeżycie zaczną gwałtownie spadać.
Zacisnęłam zęby, pragnąc abym mogła zamiast tego, zacisnąć je na czymś innym.
Mogłam się założyć, że Zagan miał teraz niezły ubaw moim kosztem, pieprzony demon.
Dokładnie wiedział, co robi, kiedy zawieraliśmy nasze porozumienie. Chciał dostać amulet,
dzięki któremu udało mi się zabić dziecięcego wampira i wysłać mój tyłek w podróż w
czasie. Przyznaję, nigdy nie byłam dobra w przyznawaniu się do błędu, ale to daleko
odbiegało od żartu w dobrym stylu.
Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie twarz Disco. Jego jasną skórę i wspaniałe,
wyraźne rysy, oczy, które były jego najlepszym atrybutem, wielokolorowe, głębokie baseny
zieleni, błękitu, złota i turkusu. Oddałabym wszystko, aby poczuć jego solidne ramiona
wokół mnie, jego chłodny oddech na mojej twarzy. Noc wcześniej pokazała mi tylko, jak
bardzo zaczynam na nim polegać, zmusiła mnie do zaakceptowania tego, że go
potrzebuję.
Nigdy nie zgodziłabym się na umowę z Zaganem, gdyby nie chodziło o niego.
Spychając na bok kołdrę zdecydowałam, że czas zacząć nowy dzień. Sypialnia była
biała, aż do szpiku kości, pościel, komoda, szafki nocne, wszystko idealnie do siebie
pasowało. Miało to wyglądać wyrafinowanie, ale wyszło zaledwie jasno i prosto.
W przylegającej do sypialni łazience też wszystko było dopracowane.
Umywalki głębokie i kwadratowe, baterie jasne, wypolerowane ze stali nierdzewnej.
Weszłam do środka, aby wypłukać mój smoczy oddech (rezultat niezliczonej ilości kolejek
Jacka, które wypiłam poprzedniej nocy). Nabrałam wody w dłonie, opłukałam twarz i
użyłam ręcznika leżącego na umywalce, aby wytrzeć się do sucha. Gdy skończyłam nie
czułam się jak świeży wiosenny poranek, ale byłam odrobinę czystsza. Przyjrzałam się
sobie w lustrze. Kobieta, która na mnie spoglądała nie zmieniła się wcale.
Nadal miała długie mahoniowe włosy, czekoladowo brązowe oczy i twarz w
kształcie serca. Delikatne kości policzkowe i dwie łukowate brwi, które wyglądały jak
muśnięcia pędzla. Ale obraz ten nie oddawał tak naprawdę tego, co kryło się we wnętrzu
dwudziestopięciolatki, które było o wiele, wiele starsze. To było bardziej skomplikowane.
Żadne lustro na świecie nie mogło właściwie przedstawić tej kobiety.
Gdy wyszłam z sypialni w salonie nikogo nie było. Skierowałam się do szklanych
drzwi prowadzących na zewnętrzny balkon. Po tym jak otworzyłam zamek i rozsunęłam
drzwi na bok, wyszłam na chłodne poranne powietrze i oparłam się na poręczy. Otaczały
mnie tylko lasy, co nie było dziwne, skoro budynek został zbudowany nieopodal
pobliskiego parku.
Nie było tu żadnych śladów życia, żadnych ludzi czyniących swoje poranne rytuały.
Słońce wznosiło się na niebie, zakłócając horyzont odcieniami błękitu, czerwieni,
purpury, pomarańcza i żółci. Wzięłam głęboki oddech i zmarszczyłam się. Nie czułam
żadnego zapachu spalin czy jedzenia. Tylko czyste powietrze palące moje płuca i
utrzymującą się poranną rosę.
Coś dotknęło mego ramienia. Stężałam.
Obróciłam się i odrzuciłam obiekt podstawą dłoni. Moja prawa noga wystrzeliła
automatycznie, kiedy próbowałam przyjąć defensywną pozycję, ale moje cholerne kolano
zawiodło. Przyklękłam używając opadającej dłoni, aby podeprzeć się na poręczy, utrzymać
równowagę i nie spaść przypadkiem z dachu budynku.
— Założę się, że potrafiłaś nieźle skopać komuś tyłek zanim roztrzaskałaś kolano.
— Carter zauważył swobodnie. Podniósł kubek z kawą do ust, po czym pochylił się,
opierając się na barierce i wpatrując w słonce. Miał na sobie jedne ze swoich
kamuflujących spodni, buty i koszulkę bez rękawów. Jego ciemne włosy były w nieładzie,
potargane wokół zacienionej twarzy.
— Potrafię sobie radzić — warknęłam, wściekła na siebie i moje obrażenia.
— Jak je zraniłaś? — Zerknął przez ramię, zakrzywiając usta wokół kubka. — Tym
razem powiedz prawdę.
— Wampir złamał mi rzepkę. — Odpowiedziałam zanim zdążyłam pomyśleć z
brutalną siłą, szczerość spłynęła z moich ust. Przeklęłam brak komunikacji pomiędzy
moim mózgiem a ustami w tej samej sekundzie, w której powiedziałam to na głos.
Jego zaciekawiony uśmiech zniknął. Opuścił kubek i oparł go na balustradzie,
przyglądając mi się — Bez jaj?
— Bez jaj — potwierdziłam, żałując, że sama nie mogę skopać swojego własnego
tyłka.
— Co się stało? — Jego spojrzenie było tak niepokojące, że musiałam odwrócić
wzrok. Kilka długich chwil formowałam odpowiedź, decydując, że szczerość mi nie
zaszkodzi tak długo, jak nie będę zagłębiać się w szczegóły. Zwróciłam na niego swoją
uwagę i wzruszyłam ramionami. — Zabiłam go.
— Zabiłaś go? — Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się sądząc, że sobie żartuję.
Cóż nie zawtórowałam mu i jego śmiech i uśmiech zniknęły. Jego ton głosu zmienił się z
droczącego na zupełnie trzeźwy. — Mówisz poważnie.
— Nie żartuję sobie na temat śmierci — odparłam cicho.
— Jak go zabiłaś? — Pochylił się do przodu z zaciekawionym spojrzeniem. Mięśnie
jego ramion i bicepsy były wyraźnie widoczne poruszając się, kiedy przesunął kubek w
dłoniach.
— Cóż...— Nie śpieszyłam się z odpowiedzią upewniając się, że nie powiem mu za
dużo. Kiwbe, dziecięcy wampir, którego zabiłam był naprawdę złym kawałkiem gówna.
Zasługiwał na śmierć za mordowanie i pożeranie własnego gatunku. Nie miałam żadnych
wyrzutów sumienia z powodu tego, co zrobiłam. W końcu powiedziałam. — Najpierw,
wbiłam mu ostrze w plecy a potem odcięłam głowę.
Szare oczy Cartera pociemniały nieznacznie a usta lekko rozchyliły. Chłopaczek
właśnie przeżył szok. Nie spodziewał się, że dama w opałach ma jaja. No, ale trzeba mu
to przyznać, że szybko się pozbierał.
— Dobrze dla ciebie. — Skinął mi krótko i wziął łyk kawy.
— Skoro już spędzamy razem tak miło czas myślisz, że istnieje możliwość, abyś
pozwolił mi stąd wyjść?
Zapytałam z pełnym nadziei wyrazem twarzy udając, że w tej chwili jesteśmy
przyjaciółmi a nie śmiertelnymi wrogami.
Potrząsnął głową z uśmiechem. — Nie.
Westchnęłam odpychając się od poręczy.
Cofnęłam się i upewniłam, że mam przyzwoitą równowagę, po czym ruszyłam.
Taras okrążał szczyt budynku i zrobiłam sobie krótką wycieczkę, aby się rozejrzeć. W
miejscu pomiędzy dwoma budynkami znajdował się ogród, wypełniony ziemią, ale bez
roślin, tak jakby było dla nich zbyt zimno. Winorośl misternie przetykała listwy z drewna i
metalu, zasłaniając część widoku. Jedna rzecz była pewna, nie mogłam zeskoczyć z
budynku. Gdybym to zrobiła pozostałaby po mnie tylko czerwona plama. Usiadłam na
jednym z metalowych krzeseł, tuż obok pasującego okrągłego stolika. Czas, którego nie
miałam powoli mi umykał a nie miałam przy sobie nawet mojej sfatygowanej kopii Jane
Eyre dla odprężenia
— Posłuchaj. — Pojawił się Carter i odsunął puste krzesło z dala od stolika. —
Wybieramy się uzupełnić zapasy. Normalnie nowi mieszkańcy pozostają tutaj. Nie mamy
czasu ani chęci, aby bawić się w niańki. Ale jestem gotowy zaproponować ci oliwną
gałązkę. Obiecaj, że będziesz się zachowywać a będziesz mogła z nami pójść.
— Co sprawia, że jesteś taki pewny, iż nie będę próbowała ucieczki, kiedy tylko
nadarzy się okazja? — Zmarszczyłam brwi, gniewnie spoglądając na niego. — W końcu
jestem twoim więźniem.
— Ponieważ, jeśli to zrobisz, twoje przywileje zostaną ci całkowicie odebrane na
czas nieokreślony i będziesz trzymana w piwnicy. Poza tym z tą nogą, która cię spowalnia,
daleko nie zajdziesz.
— Niech to szlag — warknęłam — nie mogę tu zostać.
Carter zaśmiał się niewzruszony. Skończył kawę, ale nie ruszył się z miejsca,
przeczesując swoje niesforne włosy opalonymi palcami. — W końcu zobaczysz światło,
daj sobie trochę czasu.
Daj sobie trochę czasu, moja dupa. Gdyby chłoptaś tylko wiedział, ile czasu już
oddałam. — A tak przy okazji, to ilu zakładników trzymasz tu, wspomagając swoje wysiłki
w ratowaniu ludzkości?
Założył ramiona za głowę i rozciągnął się nieśpiesznie, prężąc mięśnie, gdy
nabierał głęboko powietrze. Kiedy opuścił dłonie na krzesło, odpowiedział tylko.
— Wystarczająco.
Walcząc ze sobą, aby nie zacząć krzyczeć, czy też rzucić w niego krzesłem,
wybrałam szybkie wyjście, podnosząc się z taką gracją, z jaką tylko mogłam. Niestety po
kilku krokach zmuszona byłam dokuśtykać do szklanych drzwi. Ostro klimatyzowane
mieszkanie było dokładnie w takim samym stanie, w jakim je opuściłam, przez moment
zastanawiałam się, co pomyślałaby Carter, gdybym zdemolowała i zniszczyła tu wszystko.
Gdy skręciłam za róg, solidnie zderzyłam się z ciałem dziewczyny, obie zostałyśmy
w wyniku tego uderzenia zepchnięte z kursu i cofnęłyśmy się do tyłu. Tym razem moje
uszkodzone kolano dało radę, co było przyjemną odmianą, wydałam z siebie westchnienie
ulgi, dziękując w duchu, że znowu nie zamiatam tyłkiem podłogi.
— To ty jesteś ta nowa — warknęła dziewczyna, z którą się zderzyłam, mrużąc
swoje błękitne jak niebo oczy.
Ubrana była w spodnie moro, które chyba wszyscy wydawali się tu kochać, cienką,
czarną koszulkę bez rękawów i wojskowe buty. Broń wystawała z kabur zaczepionych pod
ramionami, noże miała umocowane wokół skórzanego paska. Jej rysy twarzy były miękkie
(pełne usta, maleńki nosek, delikatny podbródek), ale każda iluzja kobiecości była
rujnowana przez jej karmelowo brązowe włosy, przycięte bardzo krótko. Nie wspominając
o smukłych, widocznych mięśniach ciągnących się wzdłuż opalonych ramion, z których
mógłby być dumny nie jeden facet. Napotkałam jej spojrzenie, krzyżując ramiona
defensywnie na klatce. Była dobre trzy cale wyższa ode mnie i prawdopodobnie mogła
skopać mi tyłek, biorąc pod uwagę to, że aktualnie byłam kulawa i nie miałam broni, ale
niech mnie szlag, jeśli się wycofam.
— Mówiłam im — powiedziała miękko, gdy przysunęła się bliżej, pochylając się na
de mną tak, że słyszałam ją głośno i wyraźnie — że powinni pozwolić ci wrócić.
Zasługujesz na to, aby zgnić.
— Witam i pozdrawiam koleżankę sąsiadkę — odparłam zjadliwie.
— Jax.— Carter warknął i zakołysałam się na mojej zdrowej nodze, aby móc na
niego zerknąć nim zwróciłam swoją uwagę ponownie na nią. — Co tu robisz?
— Ona uważa, że powinieneś pozwolić mi odejść. — Odwróciłam się plecami do
Cartera i uśmiechnęłam do Jax, pochylając się tak blisko, aby wyszeptać jej do ucha. —
Osobiście uważam, że to świetny pomysł. Próbuję przekonać tego tu obecnego pana
ważniaka — podniosłam kciuk i wskazałam w kierunku Cartera, — aby wziął to pod
rozwagę, ale jak na razie nie słucha.
— Zadałem ci pytanie, Jackson. — Carter warknął z nad mego ramienia.
Nie spuszczając oczu z mojej twarzy sięgnęła po torbę przerzuconą przez klatkę.
Zdjęła ją, podniosła i rzuciła do moich stóp. — Quinn kazał mi przynieść jej jakieś ubrania,
zanim sobie czegoś nie znajdzie.
— To świetnie — uśmiechnęłam się, przestępując z nogi na nogę i delikatnie
dotykając torby, zapytałam. — Nie masz przypadkiem jakichś porządnych butów, którymi
mogłabym skopać czyjś tyłek? — Jackson spoglądała na mnie tak, jakby chciała
eksplodować. Przymrużyła powieki, zmarszczyła czoło i zacisnęła swoje pełne
pomalowane na jagodowo usta. Kolejna zapowietrzona osoba dzięki moim wybitnym
umiejętnościom konwersacji. Dla lepszego efektu wyrzuciłabym pięść w powietrze, w
geście zwycięstwa, ale miałam wrażenie, że to tylko pogorszy sprawę.
— Dziękuję, Jax. — Carter przerwał naszą kocią walkę, stając dokładnie tuż obok
mnie. — Możesz odejść. Powiedz wszystkim, że zejdziemy na śniadanie.
— Nie czuj się zbyt komfortowo, pływający pojemniku — wycedziła Jax nim
podniosła podbródek i skierowała wzrok na Cartera. — Nie jesteś tu mile widziana. Twój
czas się kończy.
Uśmiechnęłam się, irytując ją jeszcze bardziej. — Chociaż w czymś się zgadzamy.
Nawet nie masz pojęcia jak bardzo mój czas się kończy.
Zaczęła iść do przodu, kiedy przerażający ryk przetoczył się przez pokój. Nigdy
wcześniej nie słyszałam takiego dźwięku, tak głębokiego, iż miałam wrażenie, że ściany
zagrzechotały a podłoga się przesunęła. Jackson zerknęła na Cartera nim obróciła się i
poszła do windy. Spojrzałam na stojącego obok mnie mężczyznę, który był źródłem tego
dźwięku. Ucichł, gdy nasz niespodziewany gość zatrzymał się przed windą.
— Pływający pojemnik — Zapytałam go. — Czy zostanę spuszczona na wodę?
Nie spojrzał na mnie dopóki Jackson nie zniknęła za zamkniętymi drzwiami winy. —
To określenie wampirzego dawcy krwi.
Świetnie. Dużo rzeczy uległo zmianie, ale też bardzo dużo nie zmieniło się wcale.
Nawet w perspektywie końca świata ludzie nadal osądzali innych i przyklejali im etykietki.
Pochyliłam się i złapałam małą czarną torbę.
W środku znalazłam parę spodni moro i kilka czarnych koszulek.
— O co chodzi z całą tą zielenią i czernią? — Psioczyłam.
— Nasza odzież wyróżnia nas z pośród innych cywilów.
— Nie chcę ci tego mówić.— Wskazałam gestem na jego twarz i całe ciało. — Ale
wszyscy wyglądacie jak przerażające wojskowe dupki. Kamuflująca odzież to tylko, jak
wisienka na torcie.
Zirytowany teraz już, Carter wymamrotał. — Zawsze jesteś taką mądralą?
— Nie. Nie zawsze. Ta cecha mojego charakteru jest zarezerwowana specjalnie dla
popieprzonych sytuacji, w jakie się pakuję. Jak na przykład ta.
Carter wydawał się teraz niespokojny i wyczerpany a jego szare oczy zrobiły się
ciemne, gdy opadły mu ramiona. Przeczesał palcami włosy, przestępując z nogi na nogę.
— Będę z tobą szczery. Osoba, którą dopiero, co ściągnęło się z ulicy,
przechodziłaby kwarantannę i byłaby pod obserwacją. Taka procedura jest zgodna z
protokołem i gwarantuje, że nikt nie będzie narażony na niebezpieczeństwo. Jedynym
powodem, dla którego z tobą tak nie jest, jest to, że interesuję się tobą osobiście. Gdyby
nie to, byłabyś trzymana w celi, w piwnicy ze szczurami, do tego dostałabyś miskę z wodą
i materac. Nikt tu nie lubi obcych, zwłaszcza ludzkich żyjących pośród wampirów.
Już miałam rozpocząć swoje złośliwości, kiedy dotarły do mnie jego ostatnie słowa.
Zwłaszcza ludzkich? O co tu chodzi?
Powoi, ostrożnie spytałam. — Co masz na myśli mówiąc zwłaszcza ludzkich?
— Ile masz lat, Rhiannon?
Co za miłe pytanie do dziewczyny, z którą właśnie podzieliłeś się imieniem i wypiłeś
kilka kolejek Jacka Daniels'a poprzedniej nocy. Przycisnęłam ciuchy do piersi — Mam
potwierdzone ćwierćwiecze.
— Jak to możliwe, że wiesz tak niewiele? Nie mogli cię trzymać w takiej ignorancji,
że nie masz pojęcia, co się wokół ciebie dzieje.
Nie podobało mi się to, że byłam uważana za kompletną kretynkę, ale nie mogłam
powiedzieć Carterowi, dlaczego ignorowałam światowe wydarzenia albo, dlaczego nie
mam zielonego pojęcia, co się do cholery dzieje. W szczerości czaiło się zbyt duże
niebezpieczeństwo. Mogło się to dla mnie skończyć rozszarpanym gardłem, lub upadkiem
z dachu.
Stałam tam nie będąc w stanie odpowiedzieć na zadane pytanie.
— Nagle zamilkłaś? — Warknął wpatrując się we mnie tak, jakby walczył z chęcią,
aby mną potrząsnąć.
— Co mam ci powiedzieć? — Wypaliłam, czepiając się jedynej szansy, jaką
miałam. — Nie wiem, o czym mówisz, czy to naprawdę ma znaczenie, dlaczego? Nie
pozwalasz mi stąd odejść, więzisz mnie, to jest...to...— machałam dłonią jak wariatka
wskazując na apartament. — To jak zderzenie domu w stylu magazynu 'Lepszy Dom i
Ogród' z militarną fortecą Jetsonsów.
Carter poruszył się szybko, biorąc moje przedramiona w swoje wielkie dłonie.
Ścisnął mocno i warknął.
— Kłamiesz.
— Nie wiem, o czym mówisz — krzyknęłam, tężejąc wściekła i gotowa dać mu
więcej, niż się spodziewa. Może i kiepsko kłamałam, ale wiedziałam jak się bronić a tu
była cała masa różnego rodzaju rzeczy, które mogłam wykorzystać w formie broni. Jego
nozdrza zadrgały, kiedy wdychał głęboko a mój żołądek fiknął koziołka, gdy jego źrenice
zrobiły się srebrne. Nie był wampirem, ale zdecydowanie nie był człowiekiem. Coś więcej
niż wirus pojawiło się na świecie od czasu Trzeciej wojny światowej.
— Coś ukrywasz. Pachniesz ludźmi, spalinami, samochodami w dzisiejszych
czasach nikt już tak nie pachnie. — Zagrzebał swoją twarz w moich włosach i wdychał
głęboko, mamrocząc podczas wydechu. — Nikt.
— Czym ty jesteś? — Wyszeptałam słabym głosem, nim napotkałam jego
niezachwiane spojrzenie.
— Nie uświetnię tego pytania odpowiedzią. Jeśli chcesz zgrywać głupią, to niech
tak będzie. — Carter wypuścił mnie i cofnął się o krok. — Weź prysznic i ubierz się. Zjemy
a potem zorganizuję ci szybkie zwiedzanie pomieszczeń.
Obserwowałam w milczeniu jak odwraca się i odchodzi, mięśnie jego ramion
napinały się, gdy zaciskał pięści spazmatycznie. Ta cała sytuacja robiła się tylko gorsza.
A najgorsze było to, że nie miałam pojęcia, z jakim światem mam tak naprawdę do
czynienia. Obróciłam się na pięcie i powróciłam do sypialni, krocząc po grubym dywanie,
któremu udało się złagodzić pulsowanie mojego kolana. Rzuciłam ubrania na łóżko,
gotowa coś rozwalić, kiedy coś błyszczącego przykuło moją uwagę. Gdy zbliżałam się do
łóżka, mój żołądek zawiązał się na supeł a pot zrosił mi czoło. Serce zaczęło bić jak
szalone, gdy strach przetoczył się przez wszystkie moje zmysły.
To niemożliwe.
Nie ma pieprzonej mowy!
Podniosłam amulet drżącymi pacami, przyprawiając maleńki kawałek bursztynu z
czarną łezką na środku o wstrząs. Nie byłam pewna jak się tu znalazł, biorąc pod uwagę,
że sama dałam tą potępioną rzecz Zaganowi. Ale promieniował zbyt znajomy i
niesamowitym szumem, energią, która przekradała się przez moje ciało, płynąc prosto do
krwi.
Amulet Marigold Vesta’a był w moim posiadaniu.
Rozdział trzeci
Carter wskazywał mi różne rzeczy, gdy zmierzaliśmy w kierunku autobusu, który
miał nas zawieźć na misję, przez miasto. Na dole w jednym dużym pomieszczeniu
znajdował się wielki ekran do projekcji i wiele kanap, używanych chyba, gdy urządzali tu
sobie noce filmowe, czy coś w tym stylu. Przedstawił mnie również kilku niewiarygodnym
mieszkańcom, którzy pojawili się na naszej drodze.
Poza krótkimi spojrzeniami i skinieniami podbródka w uznaniu dla wszystkiego i
każdego, kogo mijałam, mój umysł był w zupełnie innym miejscu. Raz po raz przysuwałam
rękę do piersi, poklepując wiszący na szyi amulet. Nadal tam był, emitując ten dziwny,
potężny szum tuż przy mojej skórze.
— Rhiannon? — Głos Cartera przebił się poprzez moje zamyślenie.— Czy ty mnie
w ogóle słuchasz?
— Tak, przepraszam — westchnęłam i odsunęłam dłoń od niesamowicie cienkiego,
ale za dużego czarnego golfu, który znalazłam w ciuchach przyniesionych mi wcześniej
przez Jax. Spodnie moro pasowały trochę lepiej, ale tylko dzięki pomocy paska w starym
wojskowym stylu z metalowym zapięciem, które lśniło jak wypolerowany mosiądz.
Wyglądałam na niezłą twardzielkę, dopóki nikt nie widział moich białych Nikeów na
nogach.
— O kim myślisz? — Carter zwolnił swoje szybkie tempo.
O kim myślałam? Martwiłam się o Disco, bez wątpienia. Mój kochanek nie miał
pojęcia, gdzie się podziewałam przez ostatni wiek. Co sprawiło, że myślałam też o innych.
Moich współpracownikach. Deena, Cletus, i Butch, co się z nimi stało? Co z klubem
Czarna Pantera, w którym pracowałam jako barmanka? No i była jeszcze wampirza
rodzina, której byłam częścią, Paine i Nala znajdowali się na szczycie moich myśli. Za
każdym razem, gdy rozpoczynałam ten ciąg, wszystko wracało do jednej szczególnej
osoby, Ethana McDaniel'a, zwanego przeze mnie Goose'm. Mojego mentora i przyjaciela,
jedynej osoby oprócz Disco i Paine'a, której całkowicie ufałam. On wiedziałby, co zrobić,
aby mnie stąd wyciągnąć, ale czy w ogóle był jeszcze tutaj? Krew Wampirów
gwarantowała mu długowieczność, ale sto lat to cholernie długi okres liftingowania twarzy.
— Rhiannon.— Szturchnął mnie Carter
— Nie myślę o nikim. — Skłamałam gładko, zwiększając tempo w wąskim
korytarzu.
Twarda dłoń chwyciła moje ramię i obróciła mnie wokoło, stawiając moją twarz
przed wściekłym i pełnym niedowierzania mężczyzną. Szare oczy błyszczały dziwnie,
stając się nieomal srebrne.
— Jesteś romantycznie zaangażowana z jednym, z nich, prawda? — Jego głos
zmienił się, stając się nieomal niewiarygodnie głęboki w moich uszach. — To, dlatego nie
chcesz mi nic powiedzieć. Chronisz swojego kochanka.
Gdyby to było takie proste.
Przekraczając swój własny próg cierpliwości, pozwoliłam mu na to.
— Jeśli oni są tak potężni jak twierdzisz, dlaczego miałabym któregoś z nich
chronić? To my jesteśmy zagrożonym gatunkiem a nie odwrotnie.
— To prawda. Twój gatunek jest zagrożony. — Zgodził się, zaskakując mnie
kompletnie, gdy złapał moje ramiona, otarł się swoim wielkim ciałem lekko o moje a ja
zrobiłam krok w tył. — Ale my nie jesteśmy. Już niedługo będziemy im równi liczebnie a
może nawet ich przekroczymy. Oni kontrolują noc, ale my kontrolujemy dzień. Gdy
nadejdzie odpowiedni czas, wszyscy oni spłoną.
— Carter.— Głęboki głos nadpłynął z końca korytarza, powstrzymując moje pytanie,
czym dokładnie był. — Jesteśmy gotowi do odjazdu.
— Zaraz będziemy — odkrzyknął Carter, ale utrzymywał swoje spojrzenie cały
czas skupione na mnie. Przesunął się bliżej, zakłócając moją przestrzeń osobistą i
wyszeptał. — Nigdzie nie pójdziesz. Twoje miejsce jest tutaj. Twój dom. — Podkreślił to
słowo celowo, pozwalając przez chwilę unosić się mu pomiędzy nami. — Jest tutaj.
Nim mogłam odpowiedzieć, uwolnił moje ramiona i ruszył. Minął mnie i skierował się
do wyjścia. Zerknął na mnie, gdy zatrzymał się przed jakimś mężczyzną, ale szybko się
odwrócił, zagłębiając w prowadzoną rozmowę.
Coś było tu bardzo, ale to bardzo nie tak.
Coś, w co nie byłam wtajemniczona. I coś, czego nie byłam do końca pewna, czy
chcę odkryć.
****
Każdy nowy krajobraz, jaki widziałam był ostrym kontrastem tego, co zostawiłam za
sobą. Nie było już dłużej równych trawników, czy chodników wszystko pokrywały nieliczne
fragmenty trawy, chwastów, czy jakiś losowo sterczących gdzie nie gdzie kwiatów,
wystających spomiędzy popękanego asfaltu. Wszystkiemu towarzyszyły walające się,
śmieci, papiery, ubrania i zapomniane przedmioty osobiste.
Budynki w większości były ruiną, której brakowało cegieł, okien, rozpadające się
parapety, wiszące klimatyzatory, wszystko to groziło budowlaną katastrofą.
Duży, wzmocniony autobus podróżował poprzez całe miasto, zręcznie manewrując
spowitymi w promieniach słońca drogami, które wydawały się opustoszałe, choć czasem
na zakręcie tu, czy tam widziałam ludzi, uciekających z pola widzenia, gdy tak jechaliśmy.
Czasem też poruszyła się jakaś zasłona.
Nasze przystanki były sporadyczne, głównie kończyły się w magazynach tego
rozpadającego się miasta, w których uzupełnialiśmy zapasy żywności. Większość
zapasów stanowiły różnego rodzaju puszki, każda z etykietą. Zauważyłam, że nadal
pokryte były kurzem i brudem, co znaczyło, że rynek niepsujących się produktów nadal tu
prosperował pomimo zmian w całej miejskiej strukturze. Nie byłam do końca pewna, jak to
możliwe. Gdy zapytałam o to Cartera, odpowiedział mi, że ludzie muszą być karmieni a
dostawcy zawsze są chętni zawrzeć umowę za odpowiednią cenę. Udzielił mi też lekcji
historii na temat wampirów i ich wstrętu do technologii, stwierdzając, że wolą gazety od
internetu i zwyczajne listy od korespondencji wirtualnej. Z tego powodu internet nie był
dostępny w większości miast, chociaż telefony działały jak trzeba.
Zatrzymaliśmy się raz, żeby coś zjeść, gdy słońce schodziło już w dół, ze środka
nieba. Czułam się, jakbym znalazła się, w jakiejś surrealistycznej wersji Nowego Jorku,
gdy popijałam wodę i jadłam krakersy z serem, siedząc naprzeciwko publicznej biblioteki
Nowego Jorku. Szybko zorientowałam się, że nie było to często odwiedzane przez nich
miejsce, gdy wyciągnęli broń i ustawili posterunki, wzdłuż czegoś, co kiedyś znane było,
jako piąta aleja. Gołębie wyemigrowały już dawno w poszukiwaniu jedzenia,
prawdopodobnie znajdując sobie o wiele lepsze miejsce. Wcale ich za to nie winiłam. Nie
było tu żadnych okruchów pozostawionych przez przechodniów, czy też resztek w
pojemnikach na śmieci.
Carter wyszedł z biblioteki z kilkoma książkami w dłoni. Szybko pozbierałam swoje
rzeczy i skoczyłam na nogi, aby uczynić dość pośpieszny odwrót w kierunku autobusu. Nie
było to trudne. Trzymałam się na dystans ze wszystkimi mężczyznami przez cały dzień a
to znaczyło, że teraz schodzili mi z drogi, miałam czystą ścieżkę do bezpieczeństwa.
Bezpieczeństwo, pomyślałam sardonicznie. Kupa śmiechu.
Jedna rzecz i tylko jedna pozostała niezmienna podczas całego dnia i sprawiła, że
żołądek związał mi się w supeł. Teraz dopiero rozpoznałam te długie, zaborcze spojrzenia
które raz po raz posyłał w moją stronę Carter nim opuściliśmy budynek. Nie wiem, jak do
cholery mogłam wcześniej tego nie zauważyć, ale przyczynił się do tego mój wyraźny brak
koncentracji uwagi na fakcie, że mogę wzbudzać seksualne zainteresowanie w innych
mężczyznach, co spowodowane było tym, że regularnie sypiałam z pewnym wampirem.
Carter chciał czegoś więcej, niż tylko czasu na pokazanie mi właściwej drogi życiowej.
Czegoś zdecydowanie więcej.
Zawołał mnie, gdy byłam w połowie drogi, ale udałam, że go nie słyszę.
Wdrapałam się gorączkowo do pustego autobusu i zajęłam swoje miejsce na przedzie.
Osunęłam się na siedzenie, siadając tak, że byłam praktycznie niewidoczna, podniosłam
do góry kolana, kuląc się nieomal w płodowej pozycji. Gdybym mogła zniknąć, zrobiłabym
to.
— To na nic, Rhiannon.— Jego głos odbił się echem, we wnętrzu autobusu, gdy stał
w wejściu nasłuchiwałam, jak wspina się do środka. — Widziałem cię.
Gdy podszedł, udało mi się utrzymać pokerowy wyraz twarzy, skupiając oczy na
dziwnym wzorku wyrytym na siedzeniu z fałszywej skóry, znajdującym się przede mną.
Przysiadł na skraju siedzenia po drugiej stronie w taki sam sposób, jak pierwszej nocy, gdy
do mnie podszedł. Przesortował książki w dłoni i wyciągnął to, czego szukał.
— Powiedziałaś, że Brontë była twoją ulubioną autorką, tak?
Kiedy podał mi książkę zauważyłam, że rzeczywiście była to pozycja Brontë, ale nie
moja ulubiona. Wzięłam kopię Wichrowych Wzgórz, kiwając głową w podzięce.
— Ale to nie ta właściwa, prawda? — Nie wydawał się tym faktem zgaszony, jego
głos nadal był nienormalnie chrapliwy i zabarwiony rozbawieniem. Gdy nie
odpowiedziałam, oplótł swoją dłonią mój nadgarstek i powiedział. — Chodź, wrócimy do
środka i wybierzemy, co trzeba. Nie przyjeżdżamy w te okolice zbyt często i nie mogę ci
obiecać, że wkrótce tu wrócimy.
Prawie powiedziałam mu, że jestem analfabetką, ale w końcu zwietrzyłam w tym
świetną okazję. — W porządku — odparłam zamiast tego, gdy próbował mnie ściągnąć z
fotela. Oparłam się, przesuwają w przeciwną stronę, ale opór był tu daremny. Wyszłam z
nim z autobusu, zamiast robić z samej siebie przedstawienie. Prowadził mnie po schodach
do biblioteki tym razem, trzymając jedną dłonią za łokieć. To było przyprawiające o
dreszcze, gdy tak przechodziliśmy przez niczym nie zabezpieczone drzwi i wspinaliśmy
się w ciszy po schodach, pokrytych warstwą pleśni i kurzu. Carter nie zwolnił swojego
uścisku, dopóki nie dotarliśmy na trzecie piętro, pozwalając mi dokuśtykać dalej już na
własną rękę.
Mojego ulubionego ducha, Zippo nie było w jej normalnym miejscu, zamiast tego
dostrzegłam ją wędrująca wzdłuż korytarza. Jej brązowa spódnica była tak schludna jak
pamiętałam z białym topem powiewającym przy każdym ruchu. Obróciła się, gdy się
zbliżaliśmy, ale nie było to konieczne, ponieważ i tak już przyciągnęliśmy jej uwagę. Duchy
byłyby niczym, gdyby nie ich rutyna
Wskazałam w dół korytarza w kierunku toalety dla pań. — Potrzebuję pięciu minut.
Czy to możliwe?
Carter wyszczerzył się w uśmiechu a efekt tego uśmiechu był niesamowity. Gdy był
zrelaksowany był pełen chłopięcego uroku, nieomal uroczy. Ostrzegawcze dzwonki
rozległy się w mojej głowie, nalegając abym ruszyła natychmiast i tak też zrobiłam.
Obróciłam się na pięcie i popędziłam do łazienki. Byłam ciekawa, w jaki sposób
elektryczność nadal działała w budynku przerywana tylko okazjonalnym migotaniem i
trzaskami.
Czas na odpowiedzi nadejdzie później. Po tym jak już wykombinuję, co się tu do
cholery dzieje.
Tylko kilka świetlówek wytrzymało próbę czasu i łazienka też była kiepsko
oświetlona. Podeszłam do zlewu i przetestowałam pokrętła kranu, oddychając z ulgą, gdy
popłynęła czysta i chłodna woda.
Nabrałam wody w dłonie i spłukałam twarz wielokrotnie, próbując uspokoić
skołatane nerwy.
Skóra zjeżyła mi się, gdy przypomniałam sobie spojrzenia rzucane mi przez
Cartera. Najwyraźniej krew nie była jedyną rzadkością w tej obłąkańczej wersji przyszłości,
rodem opowieści z krypty. Więc byliśmy nowym dodatkiem do populacji. Wróciłam myślami
do losowo mijanych twarzy. Były tam też kobiety, wszystkie podobne do Jackson,
podobnej budowy i pewnie tak samo długo tam mieszkające. Stosunek panów i pań musiał
ulec zmianie w ciągu ostatnich lat. Podniosłam głowę, otworzyłam oczy i spojrzałam w
lustro.
— Rhiannon Murphy.— Androgeniczna twarz Zagana drwiła z szyby, gdy krawędzie
lustra zaczęły drgać i zniekształcać się.
— Kurwa! — Sapnęłam i cofnęłam się odruchowo.
Opalizujące oczy Zagana nie uległy zmianie, pozostając dziwaczne i świecące.
Kolor źrenic zmieniał się jak woda, dryfując po olejowej powierzchni, tworząc
oszałamiające kolarze w barwach tęczy, pomarańcz mieszająca się z żółcią i czerwienią.
Tuż za demonem była pustynia, którą pamiętałam z naszego ostatniego spotkania w
oddali wirowały małe tornada piasku. Zagan miał na sobie ten sam bezpłciowy strój,
śnieżnobiałą koszulę, brązowe spodnie z materiału wisiały luźno na biodrach. Obnażył
perłowo białe zęby i zasyczał. — Masz coś, co należy do mnie.
Natychmiast dotknęłam solidnej bryłki znajdującej się pod moim golfem i zostałam
nagrodzona stabilnym przepływem mocy.
— Podaj amulet. — Zagan warknął ponownie, czarne smugi utworzyły się wokół
jego skroni, znacząc idealną skórę. — Mieliśmy umowę.
— Nie — zaprotestowałam wściekła, gdy przypominam sobie o tym, co zrobił mi
Zagan. Nie byłam pewna, dlaczego amulet do mnie powrócił, ale prędzej piekło
zamarznie, niż dam mu go po raz drugi. — Przekręciłeś warunki umowy bez mojej zgody,
wysyłając mnie do futurystycznej wersji piekła.
— Nie wściekaj się z powodu swojego własnego wyboru, zgodziłaś się na warunki.
— Nie. — Gniew płynął ogniem pod moją skórą. — Nie zgodziłam.
— To nie ma znaczenia.— Zagan z łatwością zignorował moją furię. — Dług, który
kiedyś należał do Gabriel'a Trevilliana, teraz jest twój. Żądam amuletu, jako części spłaty
długu.
— Nie dałeś mi okazji do dostarczenia wiadomości. Gówno jestem ci winna.
— Moje, drogie słodkie dziecko. — Zagan zapiał wesoło, tak wysokim, że nieomal
bolesnym tonem. Odrzucił głowę do tyłu, posyłając pasma, płynnych brązowych włosów
do tyłu.
— Co cię tak śmieszy — zażądałam odpowiedzi, robiąc drżący krok w tył.
— Gabriel Trevillian już nie istnieje — poinformował mnie Zagan w przerwach
między swoim szalonym chichotem. — Przestał istnieć dawno temu. Nie możesz
dostarczyć wiadomości martwemu mężczyźnie.
Martwy mężczyzna.
Wszystko zamarło w tej chwili, gdy moje serce przestało bić. Lodowaty chłód
przeszył moją skórę, wypełniając żyły i paraliżując otaczający mnie świat.
Odszedł.
To dlatego nie mogłam go wyczuć w taki sposób, jak zawsze, dlatego jego
nieobecność była tak niesamowicie bolesna i dogłębna. Nie musiałam się z nim kłócić, ani
żądać dowodów. Czułam jego utratę.
Czułam to w chwili, kiedy tylko dostałam się do tej przeklętej przyszłości, ale
jeszcze wtedy nie mogłam określić, co to właściwie oznacza. To dlatego moje sny były
wypełnione koszmarami. Dlatego nie mogłam znaleźć pocieszenia nawet wtedy, gdy
zamykałam oczy i szukałam tego miejsca, w którym spełniały się jego swobodne fantazje.
Gdyby Disco żył, nigdy nie pozwoliłby na coś takiego, bez względu na dzielący nas
dystans. Była to obietnica, którą złożył mi kiedyś, nie tak dawno temu.
Poczułam jak osuwam się na podłogę a ciepłe strużki słonej agonii, spływają w dół
mojej twarzy.
— Nie świruj zwierzaczku — zagruchał Zagan a dźwięk ten przyprawił mnie o
dreszcze. — Oddaj mi amulet a zakończę twoje cierpnie. Daję ci moje słowo.
Mój język był ciężki i gruby. Gdy przełykałam, spowodował dźwięk, który przerwał
moją rozpacz, przywracając do rzeczywistości. Disco został mi odebrany na długo przed
tym, nim byłam gotowa, aby pozwolić mu odejść a przyczyna naszego wspólnego
utraconego czasu stała tuż przede mną. Podniosłam oczy, widząc ekstatyczny wyraz
twarzy Zagana i wiedziałam już, że prędzej udławię się tym pieprzonym amuletem, nim
zwrócę mu przeklęty relikt
— Nie — powiedziałam, wczepiając się w sweter, aby zlokalizować tą cholerną
rzecz, po którą przyszedł demon i zacisnęłam na niej palce, poprzez cienką bawełnę.
Sapnęłam, gdy poczułam mrowienie mocy rozprzestrzeniającej się przez moje palce,
ogrzewającej moją dłoń i płynącej wzdłuż ramienia.
— Nie wkurwiaj mnie, ty duchołapie — zaryczał Zagan. — Zaakceptuj kierunek
swojego przeznaczenia. Oddaj mi to, co naprawdę należy do mnie, albo wyrwę ci
kręgosłup!
Kręgi w lustrze wydłużyły się, pokrywając krawędzie ramy, demon zsunął się z
powierzchni. Smród siarki palił mi nozdrza, wypełniając tą niewielką przestrzeń, otaczając
mnie falami gorąca. Zagan wyskoczył z lustra i ruszył do przodu, gdy drzwi łazienki
otworzyły się z impetem, rozsypując fragmenty drewna, farby i tynku po całej podłodze.
Broń Cartera była w gotowości, wymierzona i odbezpieczona. — Odsuń się od niej.
— Ta sprawa cię nie dotyczy — zasyczał Zagan ukazując zęby.
— Powiedziałem...— Płonący furią głos Cartera opadł o oktawę, kiedy wyryczał
akcentując każde słowo pojedynczo, jak ostrzeżenie. — Odsuń. Się. Od. Niej.
— Rhiannon Murphy ma coś, co należy do mnie. — Zagan nie wydawał się przejęty
bronią Cartera. — Nie odejdę póki nie powierzy tego mojej opiece.
— Daj mu to Rhiannon. — Wydał komendę Carter, dodając — Paranie się
demoniczną magią oznacza pośród nas wyrok śmierci.
— Nie — odparłam głośno, wpatrując się w oczy Zagana.— Demon może iść się
pieprzyć.
To poskutkowało.
Zagan zaatakował, tak samo jak Carter. Starli się w pokazie straszliwej siły i mięśni.
Szczupła sylwetka Zagana była myląca, demon był równy Carterowi i poradził sobie z nim,
z łatwością. Broń wysunęła się z palców Cartera i zagruchotała głośno na kafelkach,
kręcąc się dopóki nie zatrzymała się na ścianie.
Sięgnęłam po nią, rozjeżdżając się na nogach i lądując na rękach, dopóki nie
dotarłam na czworaka w jej kierunku.
Tuż za mną rozległ się głośny huk, ale nie odwróciłam głowy. Sięgnęłam broni i
oplotłam ją palcami. Nieoczekiwanie okrutna dłoń wsunęła się w moje włosy, wyrywając
ich pasma z mojej czaszki i szarpiąc mnie z powrotem.
— Tym razem oddasz mi amulet z własnej woli — zagrzmiał Zagan prosto w moje
ucho. — To był inteligenty ruch z twojej strony, oddanie mi amuletu bez poinformowania,
że rozpoczęłaś na nim rytuał krwi. Jesteś sprytniejsza niż myślałem, śmiertelniku.
Uwierzyłem ci kompletnie ignorując to, co się wokół ciebie działo.
Następny huk pochodził już od mojej czaszki, nawiązującej solidny kontakt ze
ścianą. Pomieszczenie zaczęło się rozmywać, mój wzrok zrobił się zamglony. Obróciłam
głowę i dostrzegłam błysk moro, Carter. Przez chwilę miałam wrażenie, że jego ubrania
rozdzierają się na strzępy, podczas gdy jego ciało wyginało się i przekształcało w coś,
czego nigdy do tej pory nie widziałam, na pewno nie w mężczyznę. Czy to było możliwe?
Nie mógł być...
Zamrugałam gwałtownie, próbując skoncentrować wzrok na czymś w
pomieszczeniu, co byłabym w stanie rozpoznać. Oddech Zagana gorący na mym policzku
i zakończone szponami palce wbijały się w moją skórę, ale to Carter był osobą, na której
skupiała się moja niepodzielna uwaga. Zmienił się w kilka sekund, stając się czymś
przerażającym i zupełnie niepodobnym do tego, co przedstawiali w podręcznikach. Gęste,
ciemne włosy porastały groteskowe ciało. Kończyny, tors i uda były nieproporcjonalnie
wielkie. Twarz już nie była normalna, zastąpiona szerokim pyskiem i ostrymi zębami.
Pięści, które kiedyś obserwowałam, były zakończone ciemnymi pazurami a każdy jeden
był długi, ostry i całkowicie śmiertelny.
Był bardziej bestią niż człowiekiem, choć bardziej człowiekiem niż wilkiem,
mieszaniną czegoś pomiędzy. Ogłuszający ryk wydobył się z jego gardła, jak u lwa czy
niedźwiedzia który w obliczu pewnej śmierci, wydaje z siebie końcowy, okrzyk bojowy.
Ostry, niezaprzeczalny dreszcz przerażenia przetoczył się przez cały mój kręgosłup.
W tym momencie Carter przerażał mnie bardziej niż Zagan.
Carter przekroczył dystans szybciej niż kiedykolwiek wyobrażałam sobie, że to w
ogóle możliwe, łapiąc Zagana za gardło i posyłając jego ciało prosto w lustro wiszące nad
umywalkami.
Dało mi to akurat potrzebną ilość czasu, aby zrobić unik.
Woda eksplodowała z dziury wykreowanej po tym, jak ciało Zagana spotkało się
ceramiką. Dwie umywalki odpadły od ściany, mocząc moje ubranie i zalewając łazienkę
falą zimnej wody. Podparłam się na solidnym ciężarze broni, wstając na rozjeżdżających
się nogach i kierując w stronę tego, co pozostało po drzwiach z dala od otaczającego mnie
chaosu.
— Mniej niż dwa tygodnie! — Zagan zaskrzeczał w trakcie rozbijania szkła i, w jakiś
sposób udało mu się pomieszać te dźwięki razem. — Skoro pogwałciłaś warunki naszego
porozumienia, masz jeszcze trzynaście dni na spłacenie długu, zgodnie z warunkami
naszej umowy! A potem będę właścicielem twojej pieprzonej duszy!
Czas znaczył dla mnie niewiele, było to coś, czego byłam świadoma, ale tak
naprawdę wcale o tym nie myślałam. Dochodzące odgłosy walki ustały. Skończyły się
przerażające ryki i przeszywające uszy posykiwania, zastąpione przez odgłosy moich
mokrych Nikeów w kontakcie z podłogą. Biegłam z wyciągniętymi rękoma, aby jakoś
utrzymać równowagę. Jeśli moje kolano protestowało, to tego nie czułam.
Mój umysł był zbyt odrętwiały a serce cholernie ciężkie. Myśl o zbliżającym się
towarzystwie wywoływała we mnie niekontrolowaną panikę. Rzuciłam się do schodów,
spojrzałam w dół i straciłam równowagę, spadając i lądując u podstawy.
Cokolwiek dotknęło mojego ramienia posłało mnie na niezrozumiałą krawędź
strachu, rozpaczy i przerażenia. Zamachnęłam się gwałtownie na oślep pięściami,
miotając przy tym bronią. To było, być albo nie być i nie miałam zamiaru tu umierać.
Nie tu.
Nie teraz.
Nie sama.
Ciepłe dłonie objęły moje ramiona i przyciągnęły do solidnej piersi, uspokajając
moje gwałtowne drżenie.
Byłam świadoma tego stałego, uspokajającego kołysania. Wtedy w moich uszach
rozległy się najspokojniejsze słowa, które nie miały żadnego sensu, wyszeptane przy
akompaniamencie delikatnych dłoni głaskających moje mokre włosy, wciąż i wciąż,
podążając aż do wgięcia kręgosłupa. Płakałam nie mogąc znieść duszącego ciężaru
cierpienia. Płakałam, aż moja klatka piersiowa nie mogła już znieść utraty powietrza.
— Nie płacz — powiedział nieoczekiwany, damski głos.
Wstrzymałam oddech, serce zamarło mi na chwilę, po czym uruchomiło bicie, gdy
podniosłam głowę. Spoglądając ponad ramionami tulącymi moje drżące ciało, napotkałam
pełne zrozumienia oczy Zippo. Skinęła do mnie i po raz pierwszy byłam w stanie dostrzec
ją naprawdę, nie postrzegając jak jakiejś anomalii.
A wtedy nadeszli.
Duchy biblioteki publicznej Nowego Jorku otaczały mnie ze wszystkich stron a wraz
z nimi nadpłynął najbardziej nieoczekiwany przypływ mocy, solidarności i komfortu. Teraz
ich spojrzenia nie były bezduszne a twarze, nie były już dłużej puste. Ich uwaga była
skupiona całkowicie na mnie. Ciężar, który dźwigałam nie był już dłużej aż taki straszny.
Nic tak naprawdę nie umiera do końca. Wiedziałam o tym.
— Teraz widzisz mnie naprawdę. — Zippo promieniowała czymś, co od razu
rozpoznałam, jako aprobatę.
— Tak — wymamrotałam — widzę.
Pytający głos Cartera przeszkodził naszej rozmowie.
— Rhiannon?
Odwróciłam spojrzenia od tych, których nigdy tak naprawdę nie dostrzegałam i
skierowałam uwagę na twarz tego, który teraz, jako mężczyzna a nie bestia, trzymał mnie
w ramionach. Nie wiedziałam, czym był Carter i nie obchodziło mnie to. Nie to mnie
martwiło. Miałam teraz znacznie większe problemy na głowie. Ludzi, z którymi musiałam
się zobaczyć rzeczy, które musiałam zrobić i dług który musiałam spłacić.
— Będziesz musiał mnie wypuścić — poinformowałam go lekkim głosem,
przepełnionym jedną rzeczą, której potrzebowałam najbardziej.
Nadzieją.
Syndrom Renfield'a Rozdział pierwszy Zasada Rhiannon nr 22. Nie możesz okłamać sama siebie, więc nie zawracaj sobie głowy próbowaniem. Robienie tego, tylko podnosi twoją głupotę do niesamowitego poziomu i potwierdza to, co inni mówili o tobie przez lata — że jesteś idiotką. Oczywiście nie mogłam winić nikogo za łamanie zasady 22 od czasu do czasu skoro sama to robiłam. Na przykład właśnie teraz. Od chwili, kiedy znalazłam się na tyłku, trzymając w rękach Krwawe Czasy, próbowałam przekonać samą siebie, że to wszystko było tylko złym snem. W jednej chwili byłam, w swoim mieszkaniu, w drodze do mojego wampirzego chłopaka, w następnej układałam się z demonem, w konsekwencji czego, mój tyłek został wysłany, w przyszłość jako część porozumienia. To nie mogła być prawda, ale niech to szlag, beton był solidny i chłodny pod moimi dżinsami a moje zbite kolano pulsowały jak skurwysyn. Przeniosłam spojrzenie z powrotem do gazety trzymanej w dłoni. Jeśli to miał być żart, to jakoś mnie nie rozbawił. Data na gazecie wskazywała na 28 października 2112 roku. W głównym artykule było napisane, że ludzie znikali. Nie tak jakby zaginęli, tylko tak jakby wymarł cały gatunek. Coś nazwane syndromem Renfield'a było za to odpowiedzialne. Efekt uboczny szczepionki Renfield'a produkowanej podczas trzeciej wojny światowej pomiędzy ludźmi i wampirami. Przerzucałam strony, szukając kolejnych informacji. Reszta gazety była pełna reklam i ogłoszeń, większość z nich zamieszczali ludzie oferujący samych siebie, jako niewolników krwi w zamian za nieśmiertelność, pieniądze czy przyzwoite miejsce do życia. To było chore, te ogłoszenia przypominały mi te, gdy nieodpowiedzialni właściciele nie potrafili znaleźć przyzwoitego domu zrodzonym przez ich pupili kociakom, czy psiakom. Tylko, że te ciepłokrwiste ssaki nie były zwierzakami, byli ludźmi i świadomość tego sprawiła, że ścisnęło mnie w żołądku a ręce zaczęły mi delikatnie drżeć. Wciągnęłam strumień powietrza przez zaciśnięte usta, próbując zwolnić szaleńcze bicie mego serca i wziąć się w garść. Chłód cienia na mojej twarzy, gdy słońce schowało się za horyzontem, przyciągnął moją uwagę, nadając wszystkiemu perspektywę. Wkrótce zapadnie noc, muszę znaleźć Disco. Disco. Moje serce gwałtownie zabiło na tą myśl a klatka piersiowa zapadła się pod jego ciężarem. Gdyby nie moje uczucia do tego mężczyzny, nigdy nie zgodziłabym się spłacić jego długu, który wysłał mnie sto lat później do przyszłości. Jak popieprzone nie byłoby to gówno, musiałam wyplenić moją część zobowiązania złożonego Zaganowi, demonowi, u którego dług miał Disco. Kiedy tylko będę miała okazję, aby porozmawiać z moim wampirzym kochankiem, jego zobowiązanie względem tej sadystycznej kreatury z piekła zostanie spłacone. Potrzeba do tego przekazania tylko jednej wiadomości, tylko kilku krótkich słów i cała ich umowa pójdzie z zapomnienie. Nie chciałam być dłużnikiem demona (bez względu na to, który był rok) i nie było lepszego momentu, aby pozbierać się do kupy.
Jęknęłam i podniosłam się na nogi. To cholerne lewe kolano pulsowało przeszywając mnie bólem, aż do samej kości. I chociaż kolano już wracało do siebie, proces ten był dręcząco powolny, pozostawiając mnie z pretensją, jak nieskoordynowaną i bezradną czyniło mnie to obrażenie. Zwinięta gazeta zrobiła się dziwnie ciężka w moich dłoniach, kiedy skierowałam się na południe w stronę klubu Razor. Pewne rzeczy uległy zmianie, ale miałam nadzieję, że w tych okolicznościach pewne pozostały takie same. Razor był klubem należącym do Paine'a (najbardziej zaufanego przyjaciela Disco i drugiego najpotężniejszego wampira w rodzinie), co znaczyło, że odnalezienie go nie było najgorszym pomysłem, aby jakoś zacząć. Nie tylko będzie w stanie skierować mnie do Disco, ale będzie mógł również zaoferować mi bardzo potrzebną ochronę w tych surrealistycznych czasach, w jakich się znalazłam. Szłam tak szybko jak tylko pozwalały mi na to nogi pragnąc, aby jakaś część wampirzej krwi, która uratowała mi tyłek, kiedy cztery tygodnie temu miałam starcie z obłąkanym wampirzym dzieckiem, pozostała jeszcze w moim organizmie i pomogła mi się uleczyć. Nie żebym narzekała. Drobna fizyczna ułomność była niczym w porównaniu z przejściem na drugą stronę. I wiedziałam o tym bardzo dobrze, skoro sama nieomal przeszłam przez perłowe bramy nieba. Ulice były niesamowite, zupełnie pozbawione ludzkich elementów. Nie było samochodów, korków, ludzi, zwierząt. Coś zupełnie nietypowego dla Nowego Jorku, żadnych dźwięków. Każde szurnięcie moich trampek na chodniku było jedynym wyróżniającym się hałasem, tak głośnym, że gdy tak szłam w tej zagubionej ciszy, nieomal mnie ogłuszał. Moja uwaga przeskakiwała nerwowo z budynku na budynek, spojrzałam, z niedowierzaniem na to, co pozostało dzielnicą. Kilka mieszkań było całkowicie zniszczonych, brakowało drzwi i okien, wnętrze było zdewastowane. Mogłam zajrzeć do kilku rezydencji i wyglądały jak po nalocie, czy zamieszkach. Śmieci, ubrania, przedmioty osobiste, walały się przy schodach, rozrzucone na chodniku. Wyglądało to tak, jakby ci, którzy tu mieszkali zostali wyeksmitowani na bruk, dosłownie, bez możliwości spakowania swoich ubrań czy rzeczy. Kuśtykałam wzdłuż kolejnej ulicy z nadzieją, że uda mi się uciec z tego piekielnego koszmaru, tylko po to, aby zobaczyć coraz więcej i więcej podobnych obrazków. Kilka par drzwi, które były zamknięte miało na sobie wielkie krzyże. Większość tylko wymalowane białą farbą, ale znalazłam też kilka prawdziwych rarytasów. Ogromne kawały drewna zbite razem formowały dość oczywiste ostrzeżenie, Nie obawiaj się psa, obawiaj się pieprzonego właściciela. Kilka razy mogłabym przysiądź, że widziałam jak poruszają się ciężkie zasłony, gdy przechodziłam, ale natychmiast stawały się nieruchome, gdy tylko zwróciłam swoją uwagę w tę stronę . Cholerna szkoda, że nie miałam czasu na odgrywanie Nancy Drew¹, chodząc od drzwi do drzwi i rozwiązują tajemnice wiszących na nich świętych relikwii. Jak nic pasowałoby to do surrealizmu sytuacji, w jakiej się znalazłam. Zatrzymałam się na moment i podniosłam twarz w kierunku ciemniejącego nieba. Wampiry wkrótce się pojawią, jeśli już tego nie zrobiły. Promienie słoneczne są niebezpieczne tylko, gdy pochodzą z bezpośredniego źródła, odbicie światła jest tak nieszkodliwe jak kapiący kran dla stworzeń nocy, a było już dobrze po zachodzie słońca. Nabrałam powietrza ustami i wypuściłam je w stałym rytmie nosem, nakazując sobie spokój i przyśpieszenie tępa. Naciskałam moje zbite kolano mocniej niż wiedziałam, że powinnam. Palący ból wzmagał się z każdym krokiem. ¹ Nancy Drew cykl powieści szpiegowski dla młodzieży
Przesunęłam gazetę z prawej do lewej dłoni i wsunęłam palce do kieszenie, wyciągając przedmioty, które miałam w środku. Nóż, złożony i gotowy do działania, jeśli zajdzie taka potrzeba był ciężki w mojej dłoni, różaniec pobłogosławiony przez ojca Rooney'a z drewnianymi koralikami i srebrnym krzyżem wypadał wyjątkowo lekko, w tym porównaniu. Urok wykonany z kawałka drewna z prostym zwykłym kamieniem po jednej stronie (na wypadek gdyby ktoś z mojej grupy wsparcia nekromantów wdepnął w głębokie gówno i musielibyśmy się wzajemnie zlokalizować) znalazł się na szycie tego stosu. Dzięki Bogu Wszechmogącemu. Przynajmniej miałam coś do ochrony samej siebie, jeśli zajdzie taka konieczność. Nawet mimo to, że byłam naznaczona jako członek rodziny Disco, wciąż byłam narażona bez niego w pobliżu a sporo mogło się wydarzyć w ciągu wieku. Gdzie on był? Co się z nim działo w czasie, gdy mnie nie było? Nie byłam do końca pewna czy chciałam poznać odpowiedzi na moje własne pytania. Skręciłam w zaułek decydując się na skrót, gdy każdy krok robił się coraz bardziej bolesny, ogień w moim kolanie teraz płonął już piekielnie. Byłam kilka przecznic od Razor i nie byłam pewna, czy uda mi się przejść ten dystans. Słońce zniknęło, lekkie odcienie szarości i purpury zaćmiewały niebo, kiedy zmierzch chylił się ku końcowi i władzę przejmował księżyc. Ciężki uścisk w żołądku ostrzegał mnie, że nie było dobrze zostać złapanym nocą na zewnątrz, kiedy przerażające potwory wychodziły się zabawić. Mój zmysł nekromanty zaczął dzwonić na alarm ujawniając się w głębokich, szarpanych oddechach. Wampir. Był blisko. Cholernie blisko. Od czasu, gdy Disco otworzył między nami połączenie dzięki temu, że nosiłam jego znak i w pełni nakierował mnie na źródło mojej mocy, byłam w stanie wyczuć cholernie dużo więcej (włączając w to wampiry, w pobliżu dwudziestu, trzydziestu stóp). Z tego, co wyczuwałam teraz, był tylko jeden. Chociaż jeden to i tak o jednego za dużo, o którego trzeba się martwić, gdy jesteś okaleczonym śmiertelnikiem. Nie zawracałam sobie głowy ukrywaniem, idąc dalej swoją trasą w końcu byłam już na półmetku. Wampir i tak będzie wiedział, że jestem w okolicy. Nasze niesamowite zmysły przenikały się nawzajem, tworząc niezaprzeczalną nić przyciągania (coś jak mucha lecąca do stosu gówna) coś niemożliwego do zignorowania. Wampir, którego wyczułam nadchodził dokładnie z nad przeciwka, powoli zbliżając się, z drugiego końca alei. Jej blond włosy były przycięte na krótko, dłuższe pasma spływały z czubka głowy tworząc fryzurę rodem z lat osiemdziesiątych. Byłam prawie pewna, że rozjaśniła je sobie, bo były nieomal białe. Jej blada skóra była śliczna, pozbawiona skaz a pełne usta zabarwione szminką w kolorze dojrzałych pomidorów. Czarne obcasy stukające o chodnik czyniły ją niemożliwie wręcz wysoką (dobrze ponad sześć stóp) i ubrana była w skórę. Czarne spodnie opinały jej nogi aż do bioder, górę opinała skórzana kamizelka odsłaniając gładki, szczupły brzuch. — Przynęta — zazgrzytała i stanęła kilka stóp dalej. Przeniosła spojrzenie patrząc ponad moim ramieniem tak jakby oczekiwała tam kogoś znaleźć. — Nie jestem na łowach, siostro — odparłam i zatrzymałam się. — Czuje ich — warknęła, jej nozdrza zadrgały rozszerzając się szeroko. — Pytanie tylko, w jaki sposób udało się im znaleźć ciebie? — Skróciła dystans używając swojej wampirzej szybkości i pojawiła się tuż przede mną. Jej ręka wyskoczyła a chłodne palce zacisnęły się wokół mego gardła. Pchnęła mnie na ścianę, przyciskając do piersi i zakłócając moją przestrzeń osobistą. Przejechała nosem tuż przy mojej skórze, wdychając głęboko. Nagle szarpnęła w tył głową. Odwróciła się spoglądając wściekle w ciemność spowijającą alejkę a jej głębokie niebieskie oczy rozbłysły.
— Co oni z tobą robią? — Wyszeptała przez zaciśnięte zęby, odwracając się, aby lepiej mi się przyjrzeć. — Kim do cholery są ci oni, mogłabyś powiedzieć? — starałam się oddychać, choć moje zapasy tlenu, kurczyły się przez jej rękę zaciśniętą na moim gardle. Nie miałam okazji, aby odpowiedzieć. Odgłos wielu, biegnących gumowych podeszew nadpłynął z obydwu stron alejki. Obróciłam głowę najlepiej jak tylko mogłam w jej uścisku, najpierw w lewo potem w prawo. Zmierzch zniknął i teraz już oficjalnie nastała noc. Moje ciało dawało mi znak, lekko płonąc, gdy zbliżało się więcej nieumarłych. Jednakże twarze z wycelowaną bronią, które byłam w stanie zobaczyć, nie były wampirze, ale ludzkie. Postacie były pokryte od stóp do głów zabawkami takimi jak pistolety, noże, sprzęt do kamuflażu. Blondyna wydawała sie przewidzieć to pojawiające się towarzystwo. Jej usta zakrzywiły się w pół uśmiechu Jokera. Rozluźniła uścisk, cofnęła się ode mnie w celowym ruchu. Jeden wysunął się do przodu, mierząc w nas bronią. Moje spojrzenie przeskakiwało w tą i z powrotem pomiędzy wampirzycą a człowiekiem. Podniosłam dłonie do góry. Gdy ktoś, kto naprawdę wie jak jej używać i mierzy do ciebie z broni, to nie jest to, ani zabawne, ani ekscytujące, zupełnie. Co gorsza byłam teraz w centrum gównianego sztormu, z którego mogłam się w pełni nigdy nie wyswobodzić. — Nawet o tym nie myśl — warknął jeden z mężczyzn, gdy wampirzyca poruszyła się, tak jakby przygotowywała do ucieczki. Odwróciłam się w kierunku głosu. Jego czarne włosy były zmierzwione u góry i krótsze z tyłu a zdecydowane spojrzenie intensywne i śmiertelne. Trzymał broń na wysokości wampirzycy, ale zwrócił swoją uwagę w moją stronę, jego spojrzenie podróżowało z góry na dół, po moim ciele. — Carter — zamruczała, cofając się do tyłu, potrząsając głową i węsząc w powietrzu. — Powinnam była wiedzieć. — Kate — odparł lekko. — Dlaczego nie jestem zaskoczony, że cię tu widzę? — Czy naprawdę musimy robić to noc w noc? — Westchnęła, wywracając oczami i kładąc ręce na biodrach. — Naprawdę, po co? W końcu będziemy mieć was wszystkich, to tylko kwestia czasu. Mój zmysł nekromanty szalał pełną parą, mrowiąc moją skórę jak swędząca wysypka. Zwalczyłam chęć, aby przestąpić z nogi na nogę i podrapać ramiona. Jakikolwiek ruch w tych okolicznościach, nie był mądrym pomysłem. Poza tym mężczyzna z bronią był ostatnim, z moich zmartwień. Wampiry były blisko i były silne. Oparłam się plecami o ścianę z prawą ręką gotową do wyjęcia jednej, z moich dwóch broni, które miałam w kieszeni. Nie wiedziałam jak długo poniosą mnie nogi, ale byłam pewna, że adrenalina krążąca w moich żyłach, pozwoli mi wydostać się z tej żałosnej alei śmierci. — Weź człowieka. — Zarządził Carter, jego stalowe spojrzenie pozostało na Kate. Garstka ludzi poczęła nadchodzić z każdej strony alejki, robiąc powolne i ostrożne kroki. Trzymali broń wymierzoną w Kate, ich ruchy były obliczone i sprawne. To całe gówno nie było za dobre. Jeden kiepski ruch i gra się skończy. Przeklinałam Zagana za to, że wysłał mnie w sam środek tej futurystycznej wersji piekła i samą siebie, że opuściłam bezpieczny dom Disco tamtego ranka, kiedy błagał abym została. Spoglądanie wstecz było okrutną sztuką. Obracając głowę w prawo, zerknęłam, w dół alejki. Gdy to robiłam solidna i silna dłoń złapała mnie za lewe ramię powodując, że wydałam z siebie głośny jęk paniki. Wyszarpnęłam się z tego uścisku i tracąc równowagę upadłam na tyłek.
Spojrzałam do góry na tego, kto dotknął mnie bez pozwolenia, wściekła i ostrożna. To był jeden z mężczyzn, który pojawił się tu pokryty od ramion po kostki bronią, ubrany w maskujące barwy zieleni. Był koło czterdziestki, zarost w kolorze soli i pieprzu pokrywał jego twarz, pasujący do krótko obciętych włosów. — Chodź ze mną — powiedział cicho i wyciągnął dłoń. — O nie. — Potrząsnęłam głową. — Nie sądzę, amerykański bohaterze. — Jego zmarszczenie brwi było szczere, nie zrozumiał, dlaczego odmawia przyjęcia pomocy. Wsunęłam dłonie do kieszeni, szukając noża. Moje palce oplotły się wokół ciepłego metalu i poczułam pewien komfort wynikający z jego obecności. Cóż lepsze to niż nic. Wampiry były tuż tuż, otaczając nas ze wszystkich stron. — Wychodźcie — krzyknął Carter, oczy miał zwężone, usta zaciśnięte w cienką kreskę. Jego ramiona rozciągały się, gdy zaciskał palce na broni. Wampiry wypełniły alejkę, kilka zeskoczyło z dachów. Wcisnęłam się w ścianę, próbując pozostać niezauważoną. Cokolwiek się działo, do cholery nie dotyczyło to mnie i nie miałam zamiaru stać sie tego częścią. Aleja wypełniła się strzałami, rykiem i całą symfonią odgłosów toczącej się walki. Ktoś złapał mnie za ramiona, podnosząc i ciągnąć mocno w lewo. Zaparłam się stopami i próbowałam szarpnąć ciałem w przeciwnym kierunku, ale potknęłam się gdy moje kolano odmówiło posłuszeństwa. Uchwyt nie osłabł, stalowy i nierozerwalny, jak wielki żołnierz odciągający mnie na stronę. Skupiłam się na bitwie, którą opuszczaliśmy, wpatrując w to, co widziałam. Wampiry atakowały przy użyciu tej niesamowitej szybkości, ale nie zabijały swoich celów. Jednak ci w kamuflażu nie oferowali tej samej uprzejmości, strzelając w okolice głowy i serca. — No chodź! — Warknął mężczyzna szarpiący mnie za ramię. Niezbyt dobrze dla niego, że byłam tak samo wkurzona. — Puszczaj! — Warknęłam, zapierając się nogami i używając lewej, próbując go kopnąć. Jego ciemno brązowe oczy posłały mi ostrzeżenie. — Zabierz ją stąd! Musimy się ruszyć! — zaryczał Carter Jakieś dziwne odczucie oblało całą moją skórę, jakby delikatne muskanie kropelkami rosy obmyło mi twarz i ręce. Przestałam się kłócić z G.I. Joe² (jak go w myślach nazwałam) i podniosłam podbródek w kierunku, z którego napłynęło. Wtedy usłyszałam warkniecie. Mgliste fale kondensacji spływały z dachów, latając w powietrzu nim opadały na dół. Gapiłam się w przeciwległy koniec alejki. Gdyby na niebie było słońce wykreowałoby to tęczę w podobny sposób jak woda z ogrodowego węża, w którego ktoś wbił widelec, tworząc chaotyczny spryskiwacz. Wampiry syknęły oburzone a Kate rozciągnęła usta eksponując wydłużone kły, które wystrzeliły ze środka. Trwało to chwilę, ale gdy spłynęło na mnie zrozumienie, mój żołądek zawiną się w supeł, przyprawiając o takie mdłości, że prawie zwróciłam zjedzone na śniadanie płatki. Woda święcona. To musi być to. — Nie mam na to czasu. — Narzekał G.I. Joe, wykorzystując moje rozkojarzenie, jako okazję do przejęcia kontroli. Pochylił się i podniósł mnie z łatwością. — Postaw mnie, ty głupi skurwysynu! — Walczyłam, kopałam, rzucałam się, wierciłam. Zignorował moją tyradę, krocząc celowo w kierunku reszty swojej armii. Głowa mi latała, próbowałam zobaczyć coś poprzez włosy, jednocześnie walcząc z każdym jego kolejnym krokiem. Niektóre wampiry miały wielkie dziury, przez które wypływała ich życiodajna krew. Kule musiały być pobłogosławione albo srebrne. Tak czy inaczej ich rany zaczną się zaleczać. ² G.I. Joe potoczny skrót którym określa się amerykańskiego żołnierza.
Ściany alejki zniknęły mi z widoku, kiedy ciężar mojego ciała został przeniesiony. Niespodziewanie ramiona, które mnie trzymały zniknęły i podróżowałam teraz wspak. Starałam się przygotować do upadku, który wiedziałam, że zaraz nadejdzie, próbując zrelaksować mięśnie zamiast je napinać, aby zetknięcie z ziemią spowodowało jak najmniej uszkodzeń. Moje plecy poleciały jako pierwsze, gdy wypuściłam powietrze w bolesnym wydechu. Moje kolano załamało się pode mną, gdy próbowałam się podnieść, ale potknęłam się przy tym manewrze i wylądowałam na brzuchu. Walczyłam, aby doprowadzić do pozycji siedzącej używając rąk, jako dźwigni. Kilku mężczyzn w odcieniu zieleni gapiło się na mnie ze swoich miejsc, a ich spojrzenia były całkowicie nieczytelne. Nowy skok adrenaliny pokonał moje zmęczenie. Pozostanie w autobusie pełnym przerażających mężczyzn z przyszłości? Nie, dzięki spasuje. Po przesunięciu odpowiednio nóg, upewniłam się, że lewa będzie tą, od której się odepchnę i rzuciłam na tylne drzwi, które były nadal szeroko otwarte, moje gumowe podeszwy zapiszczały głośno na podłodze, gdy próbowałam uciec. W powietrze natychmiast wystrzeliło jakieś ramie, odbiłam się od niego, obracając w przeciwną stronę i wykorzystując pozycję, aby uderzyć płasko ręką. Cofnęłam się w panice, kiedy dwóch mężczyzn wstało, aby pomóc temu, który próbował mnie zatrzymać. Obserwując ich wszystkich wyjęłam nóż i otworzyłam. Gdy ostrze wyskakiwało na zewnątrz, spojrzałam na nie a potem na mężczyzn i chciałam sama siebie uderzyć. To było śmieszne, naprawdę. Wszystko, co miałam do obrony raczej kiepsko wypadało, przy tych kolesiach uzbrojonych w karabiny. Coś twardego i zimnego trąciło mnie u podstawy czaszki, usłyszałam dźwięk odbezpieczanego pistoletu. Mój oddech opuścił płuca. Zamarłam. — Wyrzuć nóż. Głos należał do Cartera i nie był przyjazny, ani otwarty do polemiki. Moje przerażone spojrzenie powędrowało po całym autobusie. Wszyscy oni wyglądali tak jakby byli gotowi pożreć mnie żywcem. Otworzyłam prawą ręką i krótko po tym nóż upadł na ziemie. — Dobrze. A teraz siadaj. Twarda dłoń pchnęła mnie lekko do przodu, nakazując się ruszyć. Zrobiłam to, zagryzając moje rozbiegane usta. Nie było to łatwe. Mój temperament zawsze żył swoim własnym życiem. Carter położył dłoń na moim ramieniu i poprowadził do pustego miejsca po prawej. Wśliznęłam się na nie a Carter przeszedł obok, kierując się w stronę przedniej części autobusu. Opuścił broń, radząc sobie z nią w zawodowy wręcz sposób. Skrzywiłam się, gdy do moich uszu dobiegł dźwięk serii wystrzeliwanych z karabinów maszynowych, za którym nastąpił dźwięk dziwnego bulgotania, dochodzący z oddali. — Quinn ma drugi zespół.— Carter przemówił ściszonym tonem do kierowcy — Zabierz nas z powrotem. Autobus odpalił z głośnym rykiem i koła potoczyły się gładko. Przesunęłam się na siedzeniu i spojrzałam przez okno, próbując wykombinować, co tu się do cholery działo. Ludzie mogą być na skraju wyginięcia, ale niektórzy z nich najwyraźniej jeszcze istnieli, jako przekąski wampirów. Carter obrócił się i poczułam jak jego oczy wypalają dziurę w mojej twarzy. Oddałam to spojrzenie, zaciskając usta i krzyżując ramiona jak naburmuszona nastolatka. Odwrócił wzrok, wędrując dalej poprzez autobus. Zwróciłam swoją uwagę do okna, spoglądając w ciemność. Jego kroki zatrzymały się po krótkim dystansie, który przebył od mojego miejsca, zawracając w moją stronę. Zbyt znajomy dźwięk metalu zatrzaskującego się razem, zadzwonił w moich uszach, gdy odwróciłam się, aby zobaczyć, że Carter wsuwa mój nóż do swojej kieszeni.
— Niełatwo na nie trafić. Możesz uznać to za zapłatę za uratowanie twojego tyłka — powiedział spokojnie i usiadł na siedzeniu znajdującym się na przeciw mojego. Pochylił się do przodu i podparł łokcie na kolanach. Wypuściłam powietrze i odwróciłam wzrok, wywracając oczami. — Nie bądź taki szybki. Gówno uratowałeś a nie mnie. — Co tam robiłaś po godzinie policyjnej? Olałam go wpatrując się w okno, marząc o tym, abym miała moc sprawienia by się zamknął. Nie miałam pojęcia, że była tu jakaś godzina policyjna. Nic dziwnego w końcu nie było mnie tu, w trakcie minionego wieku. Poza tym, miałam swoje własne problemy, o które musiałam się martwić a mianowicie znalezienie Disco i dostarczenie wiadomości od Zagana. To była jedyna rzecz, która mogła zakończyć naszą umowę i spłacić dług wampira, w którym się zakochałam. Musiałam zrobić to krok po kroku inaczej ryzykowałam, że oszaleję. Pojawił się gniew, ogień zapłonął w mojej piersi. Może od samego początku to było intencją Zagana, abym spanikowałam i wpadła w środek czegoś, nad czym nie miałam kontroli. Podły drań. — Co tam robiłaś po godzinie policyjnej? — Powtórzył Carter. — Wiesz co? — Podniosłam głowę, opierając ją o siedzenie i spoglądając mu w oczy. — I tak byś mi nie uwierzył, gdybym ci powiedziała. Wiec dlaczego nie wyrzucisz mnie na następnym przystanku i będziemy kwita. — Obawiam się, że to nie możliwe. Powinnaś była zostać bezpieczna tam gdzie należysz. Teraz będziemy musieli zabrać cię ze sobą. Taki jest protokół. — Protokół, co? — Nie powiedział nic, tylko skinął, spoglądając na mnie tak, że poczułam dreszcze na skórze.— Pieprz mnie — wymamrotałam i pochyliłam się do przodu, dopóki moja głowa nie oparła się o brązowe skórzane siedzenie znajdujące się przede mną. Wiedziałam już, jaka będzie pierwsza rzecz, którą zrobię, gdy dotrę do domu. Tatuaż na czole twoja podróż do szaleństwa właśnie dotarła na ostatnią stację. — Nie mówiłbym tego głośno, na twoim miejscu. — Jego szare oczy pociemniały a głos zrobił się głęboki, gdy na niego spojrzałam. — Ktoś mógłby spróbować dać ci dokładnie to, o co prosisz. — To nie było zaproszenie. Skrócił dzielący nas dystans i oparł dłonie na siedzeniu dokładnie po obu stronach moich nóg. Poczułam jak moje włosy się poruszyły, gdy jego twarz musnęła ich pasma a on wyszeptał mi do ucha. — Więc zachowaj to dla siebie. Umościłam się na siedzeniu i od tej pory trzymałam moją wielką jadaczkę zamkniętą, zamiast tego wkurzając się bezpiecznie, bo w milczeniu. Widok z okna nie podniósł mnie na duchu. Krajobraz był tak samo martwy jak duchy, które widywałam normalnie. W zasadzie po drodze też zauważyłam kilka z nich. Duchy obserwowały autobus, gdy przejeżdżał, wyczuwając moją obecność. Ich twarze nie wiele mi powiedziały, ale ich zniszczone ciała tak. Niektórzy zginęli straszliwą śmiercią taką, o której nie chciałam myśleć. Mogłam jedynie zgadywać, co się stało, że wszystko przedstawiało się aż tak źle. Całe miasto było martwą strefą. Kierowca skręcił w prawo i oczy normalnie wyskoczyły mi z orbit. Rzeczywistość mojej sytuacji uderzyła mocno i szybko. Widziałam budynki, które były jedynie koncepcją podczas mojego wieku. Zaledwie zarysem pomysłów w moich czasach, teraz w pełni zrealizowanym. Było to imponujące nawet w ciemności. Autobus skręcił ostro za rogiem i pochyliłam się instynktownie, odnosząc wrażenie, że dach autobusu zostanie zerwany przez to, w jaki sposób opada niższa cześć dachu budynku pod który wjeżdżaliśmy. Ledwie się zmieściliśmy w tym słabym świetle.
Uczepiłam się fotela przede mną, gdy kierowca wykonywał ostatnie manewry. Kiedy miał go już tam gdzie chciał, zaczął parkować, skręcają nim w tą i z powrotem, po czym powoli stanął. Dźwięki przemieszczających się ciał i szurających butów, rozległ się wewnątrz zamkniętej przestrzeni i zerknęłam za siebie, żeby zobaczyć mężczyzn wysypujących się tylnymi drzwiami. Carter stał a jego szerokie ciało blokowało mi przejście. Wpatrywał się we mnie, przyglądając uważnie. Nie zawracał sobie głowy tym, aby ponownie się odezwać, nie od momentu, kiedy przekazał mi swoje wcześniejsze ostrzeżenie. Nie miałam nic przeciwko, nie brakowało mi konwersacji. Chciałam tylko wydostać się w cholerę z tego autobusu, najlepiej zmierzając w zupełnie innym kierunku. Podniósł rękę i palec wskazujący skierował na wyjście mówiąc — Chodźmy. Zacisnęłam usta i ugryzłam się w język. Wstałam z miejsca, z takim wdziękiem i gracją, na jaką tylko było mnie stać. Mężczyźni siedzący z tyłu już wyszli, ale mogłam ich zobaczyć wchodzących do budynku znajdującego się dokładnie przed nami. Opadłam niezdarnie na lewą nogę. Zakołysałam się, straciłam równowagę i poleciałam do przodu. Twarde i nieustępliwe dłonie złapały moje ramię stawiając z powrotem w pionie. Carter zaczekał aż odzyskam równowagę, nim mnie wypuścił. Wskazał na kolano. — Co ci się stało w nogę? — To? — Spojrzałam na kolano i wzruszyłam ramionami. — Byłam profesjonalną tancerką musicalu Riverdance dopóki nie wyszedł mi jeden numer.³ To się zdarza. Jego czoło zmarszczyło się w tym, co wyrażało naprawdę zdezorientowane spojrzenie, spojrzenie, które znałam aż za dobrze. Prawdopodobnie nie miał zielonego pojęcia, kim był Michael Flatly a tym bardziej The Lord of the Dance. Nie naciskał na wyjaśnienie, stanął cicho tuż za mną, kiedy szłam po rampie do wnętrza budynku. Korytarz był pusty, pomalowane na kremowo ściany, pokryte były wielokolorowym graffiti. Umieścił rękę pod moim lewym ramieniem i poprowadził mnie w kierunku windy. Mężczyźni z autobusu usuwali się z drogi pozwalając nam przejść. Czułam ciężar ich spojrzeć, ale próbowałam wyglądać na niewzruszoną, patrząc prosto przed siebie na srebrne drzwi winy. Gdy się rozsunęły, weszłam do środka. Carter wcisnął guzik, który miał zabrać nas na górne piętro, po czym drzwi zamknęły się z głośnym dźwiękiem. Ruch windy przyprawił mnie o mdłości. Przeniosłam swoją uwagę, zerkając na Cartera. Był poważny jak zawsze. Z tego, co mogłam stwierdzić miał około trzydziestki. Jednocześnie, gdy marszczył czoło i ściągał gniewnie brwi, wyglądał jakby był około pięćdziesiątki. Gdy dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia, winda ponownie wydała ten odgłos i drzwi się rozsunęły. Tuż przed nami był ogromny salon, wypełniony meblami art deco. Carter podniósł dłonie, wskazując abym weszła pierwsza i nerwowo wsunęłam się do wnętrza pomieszczenia. I chociaż nie wysyłał wibracji, że próbowałby zrobić coś wbrew mojej woli, byłam świadoma tego, jakie maski przywdziewają ludzie, kiedy chcą się przedstawiać w nieprawdziwym świetle. — Zajmij miejsce — poinstruował. Przyjęłam jego ofertę nie dlatego, że mi kazał, ale dlatego, że moje kolano zdradzało mnie, jak dwulicowa suką. Kanapa nie była wygodna, ale ani mój posiniaczony tyłek, ani kaleka noga nie narzekały. Usiadłam ostrożnie , odczuwając fizyczną ulgę. — Chciałabyś coś do picia? — Carter ruszył w kierunku baru, odpinając kaburę ze swoich szerokich, umięśnionych ramion, nim rzucił ją na kontuar. ³ Musicale, The Lord of the Dance, Riverdance prezentujące tradycyjne irlandzkie tańce, autorstwa Michael'a Flatly.
Rozpiął rękawy długiej koszuli w barwach maskujących i zrolował je, ukazując przedramiona pokryte ciemnymi włosami. Zdjął ją, zostając w podkoszulku bez rękawów i położył obok kabury. Podszedł do lodówki i usłyszałam odgłos otwieranych drzwi, gdy zawołałam, — Czy zawsze wszystkim każesz się powtarzać? — Jasne, Martha¹, Wezmę drinka. Dlaczego jeszcze nie zaserwujesz mi kolacji, jeśli już tam jesteś? Umieram z głodu. — Próg mojej irytacji był już u kresu wytrzymałości. — Mam na imię Carter. Masz coś przeciwko podaniu swojego? Rozważałam kłamstwo, ale stwierdziłam, że nie mam nic do stracenia. — Rhiannon. — Przyjemne imię. — Słyszałam odgłos uderzanych o siebie szklanek, dźwięk nalewanego do nich płynu i odgłos zamykanych drzwi lodówki. Wyszedł z za baru, z dwoma napojami w dłoni. — Proszę. — Wyciągnął jedną ze szklanek w moją stronę. Wzięłam ją, trzymając z dala od ust. Lekko balansowałam szklanką na kolanie, obserwując bursztynowy płyn przepływający w grubym krysztale. — Nie jesteś spragniona? — Zapytał, za nim przechylił zawartość swojej szklanki. Zasada Rhiannon nr 5. Nie akceptuj drinków od nieznajomych. No chyba, że chcesz zostać odurzona, zgwałcona na randce i zarażona wszelkiego rodzaju chorobami przenoszonymi drogą płciową, nie koniecznie w tej kolejności. — Nie pije niczego, co nie pochodzi z zamkniętej butelki. — Każdy mógł wrzucić coś do szklanki. W normalnym świecie byłam barmanką i był to znany fakt. Widziałam zbyt wiele kobiet, łatwych ofiar mężczyzn, którzy lubią dodać coś ekstra od siebie, do oferowanych paniom drinków. — To musisz być wyjątkowa. Nie piłem czegoś takiego od czasu, gdy byłem chłopcem. — Postawił szklankę na stoliku przede mną. — Jestem zdumiony, że twój mistrz pozwolił ci się tak daleko zapuścić. Jestem pewien, że będzie zmartwiony, gdy dowie się, że zostałaś zabrana. — Posłuchaj. — Usiadłam umieszczając szklankę na stole. — To nie tak jak myślisz i naprawdę nie mam ani czasu, ani dość cierpliwości, aby ci to wyjaśniać. Muszę gdzieś być i powinnam być tam już wczoraj. — Założę się, że jest jakieś miejsce, w którym musisz być, ale na twoje szczęście sprowadziliśmy cię tutaj. Nabierzesz dystansu od tego całego szamba i zobaczysz wszystko wyraźnie. — Uśmiechnął się, podnosząc szklankę w kpiącym toaście i ruszył z powrotem do kuchni. — Nie zostanę tutaj — powiedziałam cicho, powstrzymując się od krzyku, tak jak chciałam to powiedzieć. Zachowywanie się jak wściekła suka raczej mi nie pomoże. Musiałam go trochę uspokoić i potargować się z dupkiem. — Och tak, zostaniesz. Twoja sypialnia jest tutaj. — Wskazał za mną na lewo. — Sugeruję, żebyś się rozgościła. — Potrząsnął głową. — Wszyscy jesteście tacy sami, więc nie myśl, że ty jesteś inna. Zostałaś przeciągnięta na ciemną stronę i zapomniałaś o swoim rodzaju. Kilka miesięcy tutaj otworzy ci oczy. A jeśli nie..... — odchrząknął, potrząsając głową. — Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. — Nie rozumiesz — warknęłam wstając stabilnie, tym razem moje kolano mnie nie zdradziło, gdy podeszłam do windy.— Nie mogę tu zostać. Mam coś ważnego, czym muszę się zająć. Walcz w swojej wojnie z kimś, kogo to cokolwiek obchodzi. Ja? Zaryzykuje z tym, co czai się na zewnątrz. Wciskałam, cięgle i ciągle, okrągły guzik świecący na żółto sygnalizował, że urządzenie właśnie pracowało. Mój oddech zrobił się ciężki, te kilka pozostałości mego żołądka podeszło mi do gardła. Nie chciałam zwymiotować tu i teraz. Kiedy tylko znajdę się bezpieczna we wnętrzu czystej i schludnej windy zajmę się tym problemem. ¹ Martha – Martha Stewart
Nagle drzwi się rozsunęły ukazując mężczyzn ubranych w spodnie moro, czarne koszulki z przewieszoną bronią. — Jakiś problem? — Ich spojrzenia skupiły się na mnie, gdy zadali to pytanie a dłonie od razu powędrowały do broni. Kochałam mężczyzn, którzy czuli się super ważni tylko dlatego, że byli napakowani i mieli przy sobie automaty. Pozbawione kręgosłupa fiuty. Opuściłam głowę, wypuszczając powietrze z irytacją. To było jakieś najbardziej szalone, popieprzone gówno. Szkoda, że będę powtarzać to samo w przyszłości. Wydawało się, że nie mogę żadną miarą zdobyć przewagi. — Myślę, że ona rozumie konsekwencje, jeśli spróbuje wyjść. — Carter odpowiedział poza mną i usłyszałam jak usadowił się na jednym z miejsc, zarzucając buty na stolik. Wielki drań po prawej pokiwał swoją blond głową a jego bicepsy i pierś rozciągnęły się, gdy wcisnął guzik i drzwi zasunęły się przy akompaniamencie kolejnego radosnego dźwięku. — A więc do tego doszliśmy.— Obróciłam się, aby spojrzeć wściekle na Cartera. — Porywanie ludzi, trzymanie ich jak zakładników. Dobrze wiedzieć, że rasa ludzka ewoluowała podczas mojej nieobecności. — Przestań pieprzyć. — Buty Cartera trzasnęły głośno w kontakcie z podłogą, gdy usiadł. — Jeśli już potrzebujesz kogoś, kogo będziesz obwiniać, zajmij się tymi pijawkami, które zaopatrujesz. To oni do tego doprowadzili, nie my. My robimy wszystko, co w naszej mocy, aby przetrwać. To nasza odpowiedzialność, pokazanie tym wyhodowanym w niewoli jak to jest być wolnym. — Wyhodowanym w niewoli? — Skrzywiłam się z niesmakiem. — Nie mówisz poważnie. — Gdzie byłaś przez ostatnie czterdzieści lat? — zapytał z tym, co łatwo odczytałam, jako agitację. — Przegapiałaś skutki wojny? Gdy przegraliśmy, zmienili wszystko. Nie możesz wierzyć w to, co ci mówią, nawet twoi rodzice nie mogą za to ręczyć. Niewolnicy krwi są skażeni, wszyscy oni, nie jesteś niczym więcej jak chodzącym jedzeniem. Byłam zaciekawiona tym jego oświadczeniem, tak samo jak skonfundowana. Nie będzie lepszej chwili na to, aby dostać kilka odpowiedzi. Nie byłam zbyt dobra w odgrywaniu idiotki (no dobra, może ostatnio trochę częściej musiałam to robić), ale miałam nadzieję, że jakoś się uda. — Wyjaśnijmy sobie coś. Wygrali wojnę i zrobili z nas posiłki na kółkach? Nawet z dzieci? — Niczego się nie nauczyłaś podczas niewoli? Nie jesteś dzieckiem i jesteś o wiele za stara, aby pozwolili ci pozostać z rodziną. — Jego słowa wyrażały zaskoczenie, szok i wątpliwość, jaką odczuwał. — Powiedzmy — odpowiedziałam ostrożnie.— Z tego, co wiem ostatnim razem świat był odrobinę mniej pochrzaniony. — Jak dużo wiesz? — Przyglądał mi się z ciekawością i niedowierzaniem, maskującym nadrzędną irytację. Jego oczy miały teraz trochę jaśniejszy odcień, stalowa szarość zmiękła do czegoś, co przypominało mi spokojne niebo. Wyraz jego twarzy był mniej sceptyczny, tak jakby już dłużej nie postrzegał mnie, jako zagrożenia. — Wiem, że coś zwanego syndromem Renfield'a zmiotło nas nieomal całkowicie i, że ludzie sprowadzili samych siebie do poziomu dziwek, ogłaszających się w gazetach. — Zajmij miejsce. — Poinstruował spokojnie, przeczesując swoimi długimi palcami czarne włosy. — A wszystko ci powiem.
Przytaknęłam, wywracając oczami i spełniłam prośbę. Jeśli miałam utknąć w tej piekielnej dziurze, to przynajmniej dostanę ciasteczka, mleko i historyjkę na dobranoc. Zajęłam miejsce i usiadłam wygodnie. — Pierwszy wampir wyszedł z ukrycia w 2041. Nikt z początku w to nie wierzył, ale po kilku miesiącach, kiedy świat dowiedział się, że nie był to żart, wszystko zaczęło się zmieniać. Rząd Stanów Zjednoczonych i światowi przywódcy zebrali się, wzywając do rejestracji wszystkich wampirów z całego świata. To spotkało się z oporem. Niektóre ze starszych wampirów odmówiły współpracy i linia została wyrysowana. Te wampiry, które nie dopełniły rejestracji zostały uznane za zagrożenie dla ludzkości. W czasie kilku miesięcy, zaczęła się walka. W 2044, wojna była w pełnym rozkwicie. — Przetarł dłońmi swoją pokrytą cieniem zarostu twarz, włosy opadły mu na czoło. — Potrzebuję czegoś mocniejszego niż herbata. Zaparł się dłońmi na kolanach i podniósł na nogi, obszedł kanapę i cicho powrócił do baru. Sięgnął pod niego i wyciągnął butelkę. Niektóre rzeczy mogły ulec zmianie, ale alkohol był ponadczasowy. Natychmiastowo rozpoznałam etykietę. To mój stary przyjaciel. Pan Daniels². Carter sięgnął dwie niskie szklanki i trzymając je razem między palcami wrócił na swoje miejsce. — Teraz. — Postawił szklanki obok siebie, nalewając ostrożnie bursztynowy płyn. — Wampiry mogą być słabe w ciągu dnia, ale dokonują rzezi nocą. Wojskowe oddziały żołnierzy wysłane do wszystkich największych dzielnic, godzina policyjna na całym świecie, wszystko to stało się grą w kotka i myszkę. Podał mi szklankę a ja ją wzięłam. Przechylił swoją, przełykając twardo i potrząsając głową. Natychmiast nalał następną i postawił butelkę na stole. — Potem wojna z krwiopijcami otrzymała nowy rodzaj broni, coś tak dostępnego, że każdy mógł to mieć, szczepionkę Renfield'a. Została wygenerowana z wampirzej krwi i działała w bardzo prosty sposób. Jeśli jesteś zaszczepiony wampir, który cię ugryzie umiera. Wydawało się to łatwym rozwiązaniem. Wszyscy przywódcy z całego świata pokazali w czasie otwartej transmisji jak otrzymują taki zastrzyk. Przed końcem miesiąca, ponad trzy czwarte ludności świata miało szczepionkę w swoim systemie. Nalał sobie trzecią kolejkę i przechylił. — Nieomal trzydzieści lat minęło nim ujawniły się pierwsze efekty uboczne. Ludzie zaczęli gwałtownie się starzeć, umierali w czasie kilku minut, mężczyźni, kobiety, dzieci, wszyscy, którzy zostali zaszczepieni. Jedyna populacja, której to nie dotknęło, to kraje trzeciego świata, które nie miały dostępu do opieki zdrowotnej ale straciliśmy z nimi kontakt lata temu. A skoro pierwszymi, którzy wprowadzili to gówno do swojego krwiobiegu byli światowi przywódcy, tylko kwestią czasu było załamanie całej infrastruktury. Z szeroko otwartymi oczami, wypuściłam miękko powietrze. — Chryste. Carter uśmiechnął się gorzko. — W kilka tygodni syndrom Renfield'a zmiótł nas z powierzchni ziemi. Wampiry zaczęły szukać ocalałych tych, którzy zdecydowali się nie brać szczepionki, rozpuszczając wici, że mieli tu w Nowym Yorku bezpieczną przystań i właśnie tam sama się znalazłaś. To było trzydzieści lat temu i nadal się nie zmieniło. Ludzie nadal walczą o prawo do życia a wampiry wciąż na nich polują i zmuszają do niewolnictwa. — Więc ludzie są niewolnikami? — Powiedziałam powoli w zamyśleniu. — Jak to dokładnie działa? — Są niczym zwierzątka domowe dla wampirów, próbują oszukać cię, tak byś uwierzyła, że możesz mieć normalne życie, rodzinę, dzieci. Ubierają cię, karmią, ale tak naprawdę nigdy nie będziesz wolna. Zawsze musisz być gotowa, aby zapewnić im to, czego potrzebują. Zaufaj mi, wiem o tym. ²Jack Daniel's – amerykańska whiskey
Obracałam szklankę między palcami, spoglądając na dłonie. — Czy to byłoby zbyt osobiste, gdybym zapytała skąd? — Ktoś tutaj i tak w końcu ci powie. Prawdopodobnie lepiej, żebyś usłyszała to z bezpośredniego źródła. — Przesunął się na swoim miejscu. — Kilka lat po tym jak tu przybyliśmy, mój starszy brat zaczął znikać. Każdego dnia Patrick zapuszczał się coraz dalej i dalej w miasto, jednej nocy nie wrócił do domu. Było to bardzo trudne, ale w końcu pogodziliśmy się z faktem, że już go nie ma. Gdy pojawił się kilka lat później, był..... — Carter przerwał, marszcząc się. — Należał do jednego z nich. Nie będę wdawał się w szczegóły, ani wyjaśniał, dlaczego z nas zadrwił, to nie istotne. Twierdził, że chciał tylko pomóc w odbudowaniu społeczeństwa a to stanie się tylko wtedy, gdy nauczymy się jedynej rzeczy, której oni od nas wymagają — poddaństwa. Miał szczęście, że udało mu się wyjść z życiem za drzwi. Gdyby nie był moim bratem, nie przeżyłby. — Przykro mi — powiedziałam ponurym głosem. — Utrata rodzeństwa jest bolesna, ale wyobrażam sobie, że utrata dziecka byłaby o wiele gorsza a to właśnie się stało. Kiedy raz zgodzisz się na to, czego chcą, będziesz ich własnością. A ich władza przejdzie później na twoje dzieci. Oni nie starają się odbudować populacji, ponieważ im na tym nie zależy. Robią, co konieczne do zapewnienia sobie przetrwania. W tej chwili, dzieci są rzadkością, zwłaszcza pośród nas. Kiedy znikniemy, będą udupieni. Marszczyłam czoło dając sobie trochę czasu na to, aby mój mózg przetworzył te informacje. Sprawy stały gorzej niż mogłam to sobie wyobrazić. Wypełnienie mojego zobowiązania względem Zagana, będzie piekłem, gorzej w tej rzeczywistości będzie to nieomal niemożliwe. Przysunęłam szklankę do ust i przechyliłam. Zamknęłam oczy, walcząc ze łzami, które zaczęły się pojawiać. Zesztywniałam, odchrząknęłam i postawiłam szklankę na stole, napotykając jego spojrzenie. — To jakieś popieprzone gówno. — Cieszę się, że tak myślisz. — Przytaknął zgodnie, przechylił następną kolejkę i napełnił nasze szklanki ponownie.
Rozdział drugi Mimo luksusowego zakwaterowania spałam gówniane. Cudownie zapomniane koszmary powróciły mocno i szybko przypominając, dlaczego szukałam schronienia w ramionach mojego kochanka, nim zagłębiłam się w krainę snów. Disco zawsze zabierał mnie w piękne miejsca, kiedy drzemałam, nakierowując mój umysł na bardziej przyziemne myśli w porównaniu z piekłem, którym było moje dzieciństwo, po śmierci rodziców. Już dłużej nie bałam się zamykać oczu, gdy zasypiałam. W zasadzie, to z przyjemnością witałam te wieczory spędzane w jego uścisku. Rzucałam się i obracałam na królewskich rozmiarach materacu i za każdym razem, gdy się budziłam, czułam zimny pot, przerażona, że sny okażą się realne. Powtarzałam sobie, że wszystko skończy się, gdy nadejdzie nowy dzień. Cierpiałam w tym nieszczęsnym schemacie, nim Disco stał się częścią mego życia. Mogłam zrobić to ponownie bez jego pomocy. Kiedy w końcu odpłynęłam do krainy snów, stało się tak z czystego wyczerpania. Obudziłam się w chwili, kiedy promienie słońca przebijały się przez szklaną ścianę, oświetlając moje powieki bladymi odcieniami pomarańcza i żółci. Gapiłam się na sufit wracając do świadomości, próbując zdecydować, co do cholery powinnam zrobić. Carter nie pozwoli mi odejść. Naprawdę wierzył w to, że pokazuje mi lepszą drogę. Odciągnęłam nadmiar bawełny ze swojego gardła, muskając palcami maleńki tatuaż, który pozostał mi po ugryzieniu Disco. Nie widzieli mojego znaku i jeśli mogłam coś na to poradzić, nigdy go nie zobaczą. Ci ludzie żyją życiem zbyt ekstremalnym. Jeśli odkryją, że nie tylko byłam naznaczona, przez wampira, ale również byłam nekromantą związaną z jednym, moje szanse na przeżycie zaczną gwałtownie spadać. Zacisnęłam zęby, pragnąc abym mogła zamiast tego, zacisnąć je na czymś innym. Mogłam się założyć, że Zagan miał teraz niezły ubaw moim kosztem, pieprzony demon. Dokładnie wiedział, co robi, kiedy zawieraliśmy nasze porozumienie. Chciał dostać amulet, dzięki któremu udało mi się zabić dziecięcego wampira i wysłać mój tyłek w podróż w czasie. Przyznaję, nigdy nie byłam dobra w przyznawaniu się do błędu, ale to daleko odbiegało od żartu w dobrym stylu. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie twarz Disco. Jego jasną skórę i wspaniałe, wyraźne rysy, oczy, które były jego najlepszym atrybutem, wielokolorowe, głębokie baseny zieleni, błękitu, złota i turkusu. Oddałabym wszystko, aby poczuć jego solidne ramiona wokół mnie, jego chłodny oddech na mojej twarzy. Noc wcześniej pokazała mi tylko, jak bardzo zaczynam na nim polegać, zmusiła mnie do zaakceptowania tego, że go potrzebuję. Nigdy nie zgodziłabym się na umowę z Zaganem, gdyby nie chodziło o niego. Spychając na bok kołdrę zdecydowałam, że czas zacząć nowy dzień. Sypialnia była biała, aż do szpiku kości, pościel, komoda, szafki nocne, wszystko idealnie do siebie pasowało. Miało to wyglądać wyrafinowanie, ale wyszło zaledwie jasno i prosto. W przylegającej do sypialni łazience też wszystko było dopracowane. Umywalki głębokie i kwadratowe, baterie jasne, wypolerowane ze stali nierdzewnej. Weszłam do środka, aby wypłukać mój smoczy oddech (rezultat niezliczonej ilości kolejek Jacka, które wypiłam poprzedniej nocy). Nabrałam wody w dłonie, opłukałam twarz i użyłam ręcznika leżącego na umywalce, aby wytrzeć się do sucha. Gdy skończyłam nie czułam się jak świeży wiosenny poranek, ale byłam odrobinę czystsza. Przyjrzałam się sobie w lustrze. Kobieta, która na mnie spoglądała nie zmieniła się wcale.
Nadal miała długie mahoniowe włosy, czekoladowo brązowe oczy i twarz w kształcie serca. Delikatne kości policzkowe i dwie łukowate brwi, które wyglądały jak muśnięcia pędzla. Ale obraz ten nie oddawał tak naprawdę tego, co kryło się we wnętrzu dwudziestopięciolatki, które było o wiele, wiele starsze. To było bardziej skomplikowane. Żadne lustro na świecie nie mogło właściwie przedstawić tej kobiety. Gdy wyszłam z sypialni w salonie nikogo nie było. Skierowałam się do szklanych drzwi prowadzących na zewnętrzny balkon. Po tym jak otworzyłam zamek i rozsunęłam drzwi na bok, wyszłam na chłodne poranne powietrze i oparłam się na poręczy. Otaczały mnie tylko lasy, co nie było dziwne, skoro budynek został zbudowany nieopodal pobliskiego parku. Nie było tu żadnych śladów życia, żadnych ludzi czyniących swoje poranne rytuały. Słońce wznosiło się na niebie, zakłócając horyzont odcieniami błękitu, czerwieni, purpury, pomarańcza i żółci. Wzięłam głęboki oddech i zmarszczyłam się. Nie czułam żadnego zapachu spalin czy jedzenia. Tylko czyste powietrze palące moje płuca i utrzymującą się poranną rosę. Coś dotknęło mego ramienia. Stężałam. Obróciłam się i odrzuciłam obiekt podstawą dłoni. Moja prawa noga wystrzeliła automatycznie, kiedy próbowałam przyjąć defensywną pozycję, ale moje cholerne kolano zawiodło. Przyklękłam używając opadającej dłoni, aby podeprzeć się na poręczy, utrzymać równowagę i nie spaść przypadkiem z dachu budynku. — Założę się, że potrafiłaś nieźle skopać komuś tyłek zanim roztrzaskałaś kolano. — Carter zauważył swobodnie. Podniósł kubek z kawą do ust, po czym pochylił się, opierając się na barierce i wpatrując w słonce. Miał na sobie jedne ze swoich kamuflujących spodni, buty i koszulkę bez rękawów. Jego ciemne włosy były w nieładzie, potargane wokół zacienionej twarzy. — Potrafię sobie radzić — warknęłam, wściekła na siebie i moje obrażenia. — Jak je zraniłaś? — Zerknął przez ramię, zakrzywiając usta wokół kubka. — Tym razem powiedz prawdę. — Wampir złamał mi rzepkę. — Odpowiedziałam zanim zdążyłam pomyśleć z brutalną siłą, szczerość spłynęła z moich ust. Przeklęłam brak komunikacji pomiędzy moim mózgiem a ustami w tej samej sekundzie, w której powiedziałam to na głos. Jego zaciekawiony uśmiech zniknął. Opuścił kubek i oparł go na balustradzie, przyglądając mi się — Bez jaj? — Bez jaj — potwierdziłam, żałując, że sama nie mogę skopać swojego własnego tyłka. — Co się stało? — Jego spojrzenie było tak niepokojące, że musiałam odwrócić wzrok. Kilka długich chwil formowałam odpowiedź, decydując, że szczerość mi nie zaszkodzi tak długo, jak nie będę zagłębiać się w szczegóły. Zwróciłam na niego swoją uwagę i wzruszyłam ramionami. — Zabiłam go. — Zabiłaś go? — Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się sądząc, że sobie żartuję. Cóż nie zawtórowałam mu i jego śmiech i uśmiech zniknęły. Jego ton głosu zmienił się z droczącego na zupełnie trzeźwy. — Mówisz poważnie. — Nie żartuję sobie na temat śmierci — odparłam cicho. — Jak go zabiłaś? — Pochylił się do przodu z zaciekawionym spojrzeniem. Mięśnie jego ramion i bicepsy były wyraźnie widoczne poruszając się, kiedy przesunął kubek w dłoniach. — Cóż...— Nie śpieszyłam się z odpowiedzią upewniając się, że nie powiem mu za dużo. Kiwbe, dziecięcy wampir, którego zabiłam był naprawdę złym kawałkiem gówna. Zasługiwał na śmierć za mordowanie i pożeranie własnego gatunku. Nie miałam żadnych wyrzutów sumienia z powodu tego, co zrobiłam. W końcu powiedziałam. — Najpierw, wbiłam mu ostrze w plecy a potem odcięłam głowę.
Szare oczy Cartera pociemniały nieznacznie a usta lekko rozchyliły. Chłopaczek właśnie przeżył szok. Nie spodziewał się, że dama w opałach ma jaja. No, ale trzeba mu to przyznać, że szybko się pozbierał. — Dobrze dla ciebie. — Skinął mi krótko i wziął łyk kawy. — Skoro już spędzamy razem tak miło czas myślisz, że istnieje możliwość, abyś pozwolił mi stąd wyjść? Zapytałam z pełnym nadziei wyrazem twarzy udając, że w tej chwili jesteśmy przyjaciółmi a nie śmiertelnymi wrogami. Potrząsnął głową z uśmiechem. — Nie. Westchnęłam odpychając się od poręczy. Cofnęłam się i upewniłam, że mam przyzwoitą równowagę, po czym ruszyłam. Taras okrążał szczyt budynku i zrobiłam sobie krótką wycieczkę, aby się rozejrzeć. W miejscu pomiędzy dwoma budynkami znajdował się ogród, wypełniony ziemią, ale bez roślin, tak jakby było dla nich zbyt zimno. Winorośl misternie przetykała listwy z drewna i metalu, zasłaniając część widoku. Jedna rzecz była pewna, nie mogłam zeskoczyć z budynku. Gdybym to zrobiła pozostałaby po mnie tylko czerwona plama. Usiadłam na jednym z metalowych krzeseł, tuż obok pasującego okrągłego stolika. Czas, którego nie miałam powoli mi umykał a nie miałam przy sobie nawet mojej sfatygowanej kopii Jane Eyre dla odprężenia — Posłuchaj. — Pojawił się Carter i odsunął puste krzesło z dala od stolika. — Wybieramy się uzupełnić zapasy. Normalnie nowi mieszkańcy pozostają tutaj. Nie mamy czasu ani chęci, aby bawić się w niańki. Ale jestem gotowy zaproponować ci oliwną gałązkę. Obiecaj, że będziesz się zachowywać a będziesz mogła z nami pójść. — Co sprawia, że jesteś taki pewny, iż nie będę próbowała ucieczki, kiedy tylko nadarzy się okazja? — Zmarszczyłam brwi, gniewnie spoglądając na niego. — W końcu jestem twoim więźniem. — Ponieważ, jeśli to zrobisz, twoje przywileje zostaną ci całkowicie odebrane na czas nieokreślony i będziesz trzymana w piwnicy. Poza tym z tą nogą, która cię spowalnia, daleko nie zajdziesz. — Niech to szlag — warknęłam — nie mogę tu zostać. Carter zaśmiał się niewzruszony. Skończył kawę, ale nie ruszył się z miejsca, przeczesując swoje niesforne włosy opalonymi palcami. — W końcu zobaczysz światło, daj sobie trochę czasu. Daj sobie trochę czasu, moja dupa. Gdyby chłoptaś tylko wiedział, ile czasu już oddałam. — A tak przy okazji, to ilu zakładników trzymasz tu, wspomagając swoje wysiłki w ratowaniu ludzkości? Założył ramiona za głowę i rozciągnął się nieśpiesznie, prężąc mięśnie, gdy nabierał głęboko powietrze. Kiedy opuścił dłonie na krzesło, odpowiedział tylko. — Wystarczająco. Walcząc ze sobą, aby nie zacząć krzyczeć, czy też rzucić w niego krzesłem, wybrałam szybkie wyjście, podnosząc się z taką gracją, z jaką tylko mogłam. Niestety po kilku krokach zmuszona byłam dokuśtykać do szklanych drzwi. Ostro klimatyzowane mieszkanie było dokładnie w takim samym stanie, w jakim je opuściłam, przez moment zastanawiałam się, co pomyślałaby Carter, gdybym zdemolowała i zniszczyła tu wszystko. Gdy skręciłam za róg, solidnie zderzyłam się z ciałem dziewczyny, obie zostałyśmy w wyniku tego uderzenia zepchnięte z kursu i cofnęłyśmy się do tyłu. Tym razem moje uszkodzone kolano dało radę, co było przyjemną odmianą, wydałam z siebie westchnienie ulgi, dziękując w duchu, że znowu nie zamiatam tyłkiem podłogi. — To ty jesteś ta nowa — warknęła dziewczyna, z którą się zderzyłam, mrużąc swoje błękitne jak niebo oczy.
Ubrana była w spodnie moro, które chyba wszyscy wydawali się tu kochać, cienką, czarną koszulkę bez rękawów i wojskowe buty. Broń wystawała z kabur zaczepionych pod ramionami, noże miała umocowane wokół skórzanego paska. Jej rysy twarzy były miękkie (pełne usta, maleńki nosek, delikatny podbródek), ale każda iluzja kobiecości była rujnowana przez jej karmelowo brązowe włosy, przycięte bardzo krótko. Nie wspominając o smukłych, widocznych mięśniach ciągnących się wzdłuż opalonych ramion, z których mógłby być dumny nie jeden facet. Napotkałam jej spojrzenie, krzyżując ramiona defensywnie na klatce. Była dobre trzy cale wyższa ode mnie i prawdopodobnie mogła skopać mi tyłek, biorąc pod uwagę to, że aktualnie byłam kulawa i nie miałam broni, ale niech mnie szlag, jeśli się wycofam. — Mówiłam im — powiedziała miękko, gdy przysunęła się bliżej, pochylając się na de mną tak, że słyszałam ją głośno i wyraźnie — że powinni pozwolić ci wrócić. Zasługujesz na to, aby zgnić. — Witam i pozdrawiam koleżankę sąsiadkę — odparłam zjadliwie. — Jax.— Carter warknął i zakołysałam się na mojej zdrowej nodze, aby móc na niego zerknąć nim zwróciłam swoją uwagę ponownie na nią. — Co tu robisz? — Ona uważa, że powinieneś pozwolić mi odejść. — Odwróciłam się plecami do Cartera i uśmiechnęłam do Jax, pochylając się tak blisko, aby wyszeptać jej do ucha. — Osobiście uważam, że to świetny pomysł. Próbuję przekonać tego tu obecnego pana ważniaka — podniosłam kciuk i wskazałam w kierunku Cartera, — aby wziął to pod rozwagę, ale jak na razie nie słucha. — Zadałem ci pytanie, Jackson. — Carter warknął z nad mego ramienia. Nie spuszczając oczu z mojej twarzy sięgnęła po torbę przerzuconą przez klatkę. Zdjęła ją, podniosła i rzuciła do moich stóp. — Quinn kazał mi przynieść jej jakieś ubrania, zanim sobie czegoś nie znajdzie. — To świetnie — uśmiechnęłam się, przestępując z nogi na nogę i delikatnie dotykając torby, zapytałam. — Nie masz przypadkiem jakichś porządnych butów, którymi mogłabym skopać czyjś tyłek? — Jackson spoglądała na mnie tak, jakby chciała eksplodować. Przymrużyła powieki, zmarszczyła czoło i zacisnęła swoje pełne pomalowane na jagodowo usta. Kolejna zapowietrzona osoba dzięki moim wybitnym umiejętnościom konwersacji. Dla lepszego efektu wyrzuciłabym pięść w powietrze, w geście zwycięstwa, ale miałam wrażenie, że to tylko pogorszy sprawę. — Dziękuję, Jax. — Carter przerwał naszą kocią walkę, stając dokładnie tuż obok mnie. — Możesz odejść. Powiedz wszystkim, że zejdziemy na śniadanie. — Nie czuj się zbyt komfortowo, pływający pojemniku — wycedziła Jax nim podniosła podbródek i skierowała wzrok na Cartera. — Nie jesteś tu mile widziana. Twój czas się kończy. Uśmiechnęłam się, irytując ją jeszcze bardziej. — Chociaż w czymś się zgadzamy. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo mój czas się kończy. Zaczęła iść do przodu, kiedy przerażający ryk przetoczył się przez pokój. Nigdy wcześniej nie słyszałam takiego dźwięku, tak głębokiego, iż miałam wrażenie, że ściany zagrzechotały a podłoga się przesunęła. Jackson zerknęła na Cartera nim obróciła się i poszła do windy. Spojrzałam na stojącego obok mnie mężczyznę, który był źródłem tego dźwięku. Ucichł, gdy nasz niespodziewany gość zatrzymał się przed windą. — Pływający pojemnik — Zapytałam go. — Czy zostanę spuszczona na wodę? Nie spojrzał na mnie dopóki Jackson nie zniknęła za zamkniętymi drzwiami winy. — To określenie wampirzego dawcy krwi. Świetnie. Dużo rzeczy uległo zmianie, ale też bardzo dużo nie zmieniło się wcale. Nawet w perspektywie końca świata ludzie nadal osądzali innych i przyklejali im etykietki. Pochyliłam się i złapałam małą czarną torbę.
W środku znalazłam parę spodni moro i kilka czarnych koszulek. — O co chodzi z całą tą zielenią i czernią? — Psioczyłam. — Nasza odzież wyróżnia nas z pośród innych cywilów. — Nie chcę ci tego mówić.— Wskazałam gestem na jego twarz i całe ciało. — Ale wszyscy wyglądacie jak przerażające wojskowe dupki. Kamuflująca odzież to tylko, jak wisienka na torcie. Zirytowany teraz już, Carter wymamrotał. — Zawsze jesteś taką mądralą? — Nie. Nie zawsze. Ta cecha mojego charakteru jest zarezerwowana specjalnie dla popieprzonych sytuacji, w jakie się pakuję. Jak na przykład ta. Carter wydawał się teraz niespokojny i wyczerpany a jego szare oczy zrobiły się ciemne, gdy opadły mu ramiona. Przeczesał palcami włosy, przestępując z nogi na nogę. — Będę z tobą szczery. Osoba, którą dopiero, co ściągnęło się z ulicy, przechodziłaby kwarantannę i byłaby pod obserwacją. Taka procedura jest zgodna z protokołem i gwarantuje, że nikt nie będzie narażony na niebezpieczeństwo. Jedynym powodem, dla którego z tobą tak nie jest, jest to, że interesuję się tobą osobiście. Gdyby nie to, byłabyś trzymana w celi, w piwnicy ze szczurami, do tego dostałabyś miskę z wodą i materac. Nikt tu nie lubi obcych, zwłaszcza ludzkich żyjących pośród wampirów. Już miałam rozpocząć swoje złośliwości, kiedy dotarły do mnie jego ostatnie słowa. Zwłaszcza ludzkich? O co tu chodzi? Powoi, ostrożnie spytałam. — Co masz na myśli mówiąc zwłaszcza ludzkich? — Ile masz lat, Rhiannon? Co za miłe pytanie do dziewczyny, z którą właśnie podzieliłeś się imieniem i wypiłeś kilka kolejek Jacka Daniels'a poprzedniej nocy. Przycisnęłam ciuchy do piersi — Mam potwierdzone ćwierćwiecze. — Jak to możliwe, że wiesz tak niewiele? Nie mogli cię trzymać w takiej ignorancji, że nie masz pojęcia, co się wokół ciebie dzieje. Nie podobało mi się to, że byłam uważana za kompletną kretynkę, ale nie mogłam powiedzieć Carterowi, dlaczego ignorowałam światowe wydarzenia albo, dlaczego nie mam zielonego pojęcia, co się do cholery dzieje. W szczerości czaiło się zbyt duże niebezpieczeństwo. Mogło się to dla mnie skończyć rozszarpanym gardłem, lub upadkiem z dachu. Stałam tam nie będąc w stanie odpowiedzieć na zadane pytanie. — Nagle zamilkłaś? — Warknął wpatrując się we mnie tak, jakby walczył z chęcią, aby mną potrząsnąć. — Co mam ci powiedzieć? — Wypaliłam, czepiając się jedynej szansy, jaką miałam. — Nie wiem, o czym mówisz, czy to naprawdę ma znaczenie, dlaczego? Nie pozwalasz mi stąd odejść, więzisz mnie, to jest...to...— machałam dłonią jak wariatka wskazując na apartament. — To jak zderzenie domu w stylu magazynu 'Lepszy Dom i Ogród' z militarną fortecą Jetsonsów. Carter poruszył się szybko, biorąc moje przedramiona w swoje wielkie dłonie. Ścisnął mocno i warknął. — Kłamiesz. — Nie wiem, o czym mówisz — krzyknęłam, tężejąc wściekła i gotowa dać mu więcej, niż się spodziewa. Może i kiepsko kłamałam, ale wiedziałam jak się bronić a tu była cała masa różnego rodzaju rzeczy, które mogłam wykorzystać w formie broni. Jego nozdrza zadrgały, kiedy wdychał głęboko a mój żołądek fiknął koziołka, gdy jego źrenice zrobiły się srebrne. Nie był wampirem, ale zdecydowanie nie był człowiekiem. Coś więcej niż wirus pojawiło się na świecie od czasu Trzeciej wojny światowej. — Coś ukrywasz. Pachniesz ludźmi, spalinami, samochodami w dzisiejszych czasach nikt już tak nie pachnie. — Zagrzebał swoją twarz w moich włosach i wdychał głęboko, mamrocząc podczas wydechu. — Nikt.
— Czym ty jesteś? — Wyszeptałam słabym głosem, nim napotkałam jego niezachwiane spojrzenie. — Nie uświetnię tego pytania odpowiedzią. Jeśli chcesz zgrywać głupią, to niech tak będzie. — Carter wypuścił mnie i cofnął się o krok. — Weź prysznic i ubierz się. Zjemy a potem zorganizuję ci szybkie zwiedzanie pomieszczeń. Obserwowałam w milczeniu jak odwraca się i odchodzi, mięśnie jego ramion napinały się, gdy zaciskał pięści spazmatycznie. Ta cała sytuacja robiła się tylko gorsza. A najgorsze było to, że nie miałam pojęcia, z jakim światem mam tak naprawdę do czynienia. Obróciłam się na pięcie i powróciłam do sypialni, krocząc po grubym dywanie, któremu udało się złagodzić pulsowanie mojego kolana. Rzuciłam ubrania na łóżko, gotowa coś rozwalić, kiedy coś błyszczącego przykuło moją uwagę. Gdy zbliżałam się do łóżka, mój żołądek zawiązał się na supeł a pot zrosił mi czoło. Serce zaczęło bić jak szalone, gdy strach przetoczył się przez wszystkie moje zmysły. To niemożliwe. Nie ma pieprzonej mowy! Podniosłam amulet drżącymi pacami, przyprawiając maleńki kawałek bursztynu z czarną łezką na środku o wstrząs. Nie byłam pewna jak się tu znalazł, biorąc pod uwagę, że sama dałam tą potępioną rzecz Zaganowi. Ale promieniował zbyt znajomy i niesamowitym szumem, energią, która przekradała się przez moje ciało, płynąc prosto do krwi. Amulet Marigold Vesta’a był w moim posiadaniu.
Rozdział trzeci Carter wskazywał mi różne rzeczy, gdy zmierzaliśmy w kierunku autobusu, który miał nas zawieźć na misję, przez miasto. Na dole w jednym dużym pomieszczeniu znajdował się wielki ekran do projekcji i wiele kanap, używanych chyba, gdy urządzali tu sobie noce filmowe, czy coś w tym stylu. Przedstawił mnie również kilku niewiarygodnym mieszkańcom, którzy pojawili się na naszej drodze. Poza krótkimi spojrzeniami i skinieniami podbródka w uznaniu dla wszystkiego i każdego, kogo mijałam, mój umysł był w zupełnie innym miejscu. Raz po raz przysuwałam rękę do piersi, poklepując wiszący na szyi amulet. Nadal tam był, emitując ten dziwny, potężny szum tuż przy mojej skórze. — Rhiannon? — Głos Cartera przebił się poprzez moje zamyślenie.— Czy ty mnie w ogóle słuchasz? — Tak, przepraszam — westchnęłam i odsunęłam dłoń od niesamowicie cienkiego, ale za dużego czarnego golfu, który znalazłam w ciuchach przyniesionych mi wcześniej przez Jax. Spodnie moro pasowały trochę lepiej, ale tylko dzięki pomocy paska w starym wojskowym stylu z metalowym zapięciem, które lśniło jak wypolerowany mosiądz. Wyglądałam na niezłą twardzielkę, dopóki nikt nie widział moich białych Nikeów na nogach. — O kim myślisz? — Carter zwolnił swoje szybkie tempo. O kim myślałam? Martwiłam się o Disco, bez wątpienia. Mój kochanek nie miał pojęcia, gdzie się podziewałam przez ostatni wiek. Co sprawiło, że myślałam też o innych. Moich współpracownikach. Deena, Cletus, i Butch, co się z nimi stało? Co z klubem Czarna Pantera, w którym pracowałam jako barmanka? No i była jeszcze wampirza rodzina, której byłam częścią, Paine i Nala znajdowali się na szczycie moich myśli. Za każdym razem, gdy rozpoczynałam ten ciąg, wszystko wracało do jednej szczególnej osoby, Ethana McDaniel'a, zwanego przeze mnie Goose'm. Mojego mentora i przyjaciela, jedynej osoby oprócz Disco i Paine'a, której całkowicie ufałam. On wiedziałby, co zrobić, aby mnie stąd wyciągnąć, ale czy w ogóle był jeszcze tutaj? Krew Wampirów gwarantowała mu długowieczność, ale sto lat to cholernie długi okres liftingowania twarzy. — Rhiannon.— Szturchnął mnie Carter — Nie myślę o nikim. — Skłamałam gładko, zwiększając tempo w wąskim korytarzu. Twarda dłoń chwyciła moje ramię i obróciła mnie wokoło, stawiając moją twarz przed wściekłym i pełnym niedowierzania mężczyzną. Szare oczy błyszczały dziwnie, stając się nieomal srebrne. — Jesteś romantycznie zaangażowana z jednym, z nich, prawda? — Jego głos zmienił się, stając się nieomal niewiarygodnie głęboki w moich uszach. — To, dlatego nie chcesz mi nic powiedzieć. Chronisz swojego kochanka. Gdyby to było takie proste. Przekraczając swój własny próg cierpliwości, pozwoliłam mu na to. — Jeśli oni są tak potężni jak twierdzisz, dlaczego miałabym któregoś z nich chronić? To my jesteśmy zagrożonym gatunkiem a nie odwrotnie. — To prawda. Twój gatunek jest zagrożony. — Zgodził się, zaskakując mnie kompletnie, gdy złapał moje ramiona, otarł się swoim wielkim ciałem lekko o moje a ja zrobiłam krok w tył. — Ale my nie jesteśmy. Już niedługo będziemy im równi liczebnie a może nawet ich przekroczymy. Oni kontrolują noc, ale my kontrolujemy dzień. Gdy nadejdzie odpowiedni czas, wszyscy oni spłoną.
— Carter.— Głęboki głos nadpłynął z końca korytarza, powstrzymując moje pytanie, czym dokładnie był. — Jesteśmy gotowi do odjazdu. — Zaraz będziemy — odkrzyknął Carter, ale utrzymywał swoje spojrzenie cały czas skupione na mnie. Przesunął się bliżej, zakłócając moją przestrzeń osobistą i wyszeptał. — Nigdzie nie pójdziesz. Twoje miejsce jest tutaj. Twój dom. — Podkreślił to słowo celowo, pozwalając przez chwilę unosić się mu pomiędzy nami. — Jest tutaj. Nim mogłam odpowiedzieć, uwolnił moje ramiona i ruszył. Minął mnie i skierował się do wyjścia. Zerknął na mnie, gdy zatrzymał się przed jakimś mężczyzną, ale szybko się odwrócił, zagłębiając w prowadzoną rozmowę. Coś było tu bardzo, ale to bardzo nie tak. Coś, w co nie byłam wtajemniczona. I coś, czego nie byłam do końca pewna, czy chcę odkryć. **** Każdy nowy krajobraz, jaki widziałam był ostrym kontrastem tego, co zostawiłam za sobą. Nie było już dłużej równych trawników, czy chodników wszystko pokrywały nieliczne fragmenty trawy, chwastów, czy jakiś losowo sterczących gdzie nie gdzie kwiatów, wystających spomiędzy popękanego asfaltu. Wszystkiemu towarzyszyły walające się, śmieci, papiery, ubrania i zapomniane przedmioty osobiste. Budynki w większości były ruiną, której brakowało cegieł, okien, rozpadające się parapety, wiszące klimatyzatory, wszystko to groziło budowlaną katastrofą. Duży, wzmocniony autobus podróżował poprzez całe miasto, zręcznie manewrując spowitymi w promieniach słońca drogami, które wydawały się opustoszałe, choć czasem na zakręcie tu, czy tam widziałam ludzi, uciekających z pola widzenia, gdy tak jechaliśmy. Czasem też poruszyła się jakaś zasłona. Nasze przystanki były sporadyczne, głównie kończyły się w magazynach tego rozpadającego się miasta, w których uzupełnialiśmy zapasy żywności. Większość zapasów stanowiły różnego rodzaju puszki, każda z etykietą. Zauważyłam, że nadal pokryte były kurzem i brudem, co znaczyło, że rynek niepsujących się produktów nadal tu prosperował pomimo zmian w całej miejskiej strukturze. Nie byłam do końca pewna, jak to możliwe. Gdy zapytałam o to Cartera, odpowiedział mi, że ludzie muszą być karmieni a dostawcy zawsze są chętni zawrzeć umowę za odpowiednią cenę. Udzielił mi też lekcji historii na temat wampirów i ich wstrętu do technologii, stwierdzając, że wolą gazety od internetu i zwyczajne listy od korespondencji wirtualnej. Z tego powodu internet nie był dostępny w większości miast, chociaż telefony działały jak trzeba. Zatrzymaliśmy się raz, żeby coś zjeść, gdy słońce schodziło już w dół, ze środka nieba. Czułam się, jakbym znalazła się, w jakiejś surrealistycznej wersji Nowego Jorku, gdy popijałam wodę i jadłam krakersy z serem, siedząc naprzeciwko publicznej biblioteki Nowego Jorku. Szybko zorientowałam się, że nie było to często odwiedzane przez nich miejsce, gdy wyciągnęli broń i ustawili posterunki, wzdłuż czegoś, co kiedyś znane było, jako piąta aleja. Gołębie wyemigrowały już dawno w poszukiwaniu jedzenia, prawdopodobnie znajdując sobie o wiele lepsze miejsce. Wcale ich za to nie winiłam. Nie było tu żadnych okruchów pozostawionych przez przechodniów, czy też resztek w pojemnikach na śmieci. Carter wyszedł z biblioteki z kilkoma książkami w dłoni. Szybko pozbierałam swoje rzeczy i skoczyłam na nogi, aby uczynić dość pośpieszny odwrót w kierunku autobusu. Nie było to trudne. Trzymałam się na dystans ze wszystkimi mężczyznami przez cały dzień a to znaczyło, że teraz schodzili mi z drogi, miałam czystą ścieżkę do bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo, pomyślałam sardonicznie. Kupa śmiechu.
Jedna rzecz i tylko jedna pozostała niezmienna podczas całego dnia i sprawiła, że żołądek związał mi się w supeł. Teraz dopiero rozpoznałam te długie, zaborcze spojrzenia które raz po raz posyłał w moją stronę Carter nim opuściliśmy budynek. Nie wiem, jak do cholery mogłam wcześniej tego nie zauważyć, ale przyczynił się do tego mój wyraźny brak koncentracji uwagi na fakcie, że mogę wzbudzać seksualne zainteresowanie w innych mężczyznach, co spowodowane było tym, że regularnie sypiałam z pewnym wampirem. Carter chciał czegoś więcej, niż tylko czasu na pokazanie mi właściwej drogi życiowej. Czegoś zdecydowanie więcej. Zawołał mnie, gdy byłam w połowie drogi, ale udałam, że go nie słyszę. Wdrapałam się gorączkowo do pustego autobusu i zajęłam swoje miejsce na przedzie. Osunęłam się na siedzenie, siadając tak, że byłam praktycznie niewidoczna, podniosłam do góry kolana, kuląc się nieomal w płodowej pozycji. Gdybym mogła zniknąć, zrobiłabym to. — To na nic, Rhiannon.— Jego głos odbił się echem, we wnętrzu autobusu, gdy stał w wejściu nasłuchiwałam, jak wspina się do środka. — Widziałem cię. Gdy podszedł, udało mi się utrzymać pokerowy wyraz twarzy, skupiając oczy na dziwnym wzorku wyrytym na siedzeniu z fałszywej skóry, znajdującym się przede mną. Przysiadł na skraju siedzenia po drugiej stronie w taki sam sposób, jak pierwszej nocy, gdy do mnie podszedł. Przesortował książki w dłoni i wyciągnął to, czego szukał. — Powiedziałaś, że Brontë była twoją ulubioną autorką, tak? Kiedy podał mi książkę zauważyłam, że rzeczywiście była to pozycja Brontë, ale nie moja ulubiona. Wzięłam kopię Wichrowych Wzgórz, kiwając głową w podzięce. — Ale to nie ta właściwa, prawda? — Nie wydawał się tym faktem zgaszony, jego głos nadal był nienormalnie chrapliwy i zabarwiony rozbawieniem. Gdy nie odpowiedziałam, oplótł swoją dłonią mój nadgarstek i powiedział. — Chodź, wrócimy do środka i wybierzemy, co trzeba. Nie przyjeżdżamy w te okolice zbyt często i nie mogę ci obiecać, że wkrótce tu wrócimy. Prawie powiedziałam mu, że jestem analfabetką, ale w końcu zwietrzyłam w tym świetną okazję. — W porządku — odparłam zamiast tego, gdy próbował mnie ściągnąć z fotela. Oparłam się, przesuwają w przeciwną stronę, ale opór był tu daremny. Wyszłam z nim z autobusu, zamiast robić z samej siebie przedstawienie. Prowadził mnie po schodach do biblioteki tym razem, trzymając jedną dłonią za łokieć. To było przyprawiające o dreszcze, gdy tak przechodziliśmy przez niczym nie zabezpieczone drzwi i wspinaliśmy się w ciszy po schodach, pokrytych warstwą pleśni i kurzu. Carter nie zwolnił swojego uścisku, dopóki nie dotarliśmy na trzecie piętro, pozwalając mi dokuśtykać dalej już na własną rękę. Mojego ulubionego ducha, Zippo nie było w jej normalnym miejscu, zamiast tego dostrzegłam ją wędrująca wzdłuż korytarza. Jej brązowa spódnica była tak schludna jak pamiętałam z białym topem powiewającym przy każdym ruchu. Obróciła się, gdy się zbliżaliśmy, ale nie było to konieczne, ponieważ i tak już przyciągnęliśmy jej uwagę. Duchy byłyby niczym, gdyby nie ich rutyna Wskazałam w dół korytarza w kierunku toalety dla pań. — Potrzebuję pięciu minut. Czy to możliwe? Carter wyszczerzył się w uśmiechu a efekt tego uśmiechu był niesamowity. Gdy był zrelaksowany był pełen chłopięcego uroku, nieomal uroczy. Ostrzegawcze dzwonki rozległy się w mojej głowie, nalegając abym ruszyła natychmiast i tak też zrobiłam. Obróciłam się na pięcie i popędziłam do łazienki. Byłam ciekawa, w jaki sposób elektryczność nadal działała w budynku przerywana tylko okazjonalnym migotaniem i trzaskami.
Czas na odpowiedzi nadejdzie później. Po tym jak już wykombinuję, co się tu do cholery dzieje. Tylko kilka świetlówek wytrzymało próbę czasu i łazienka też była kiepsko oświetlona. Podeszłam do zlewu i przetestowałam pokrętła kranu, oddychając z ulgą, gdy popłynęła czysta i chłodna woda. Nabrałam wody w dłonie i spłukałam twarz wielokrotnie, próbując uspokoić skołatane nerwy. Skóra zjeżyła mi się, gdy przypomniałam sobie spojrzenia rzucane mi przez Cartera. Najwyraźniej krew nie była jedyną rzadkością w tej obłąkańczej wersji przyszłości, rodem opowieści z krypty. Więc byliśmy nowym dodatkiem do populacji. Wróciłam myślami do losowo mijanych twarzy. Były tam też kobiety, wszystkie podobne do Jackson, podobnej budowy i pewnie tak samo długo tam mieszkające. Stosunek panów i pań musiał ulec zmianie w ciągu ostatnich lat. Podniosłam głowę, otworzyłam oczy i spojrzałam w lustro. — Rhiannon Murphy.— Androgeniczna twarz Zagana drwiła z szyby, gdy krawędzie lustra zaczęły drgać i zniekształcać się. — Kurwa! — Sapnęłam i cofnęłam się odruchowo. Opalizujące oczy Zagana nie uległy zmianie, pozostając dziwaczne i świecące. Kolor źrenic zmieniał się jak woda, dryfując po olejowej powierzchni, tworząc oszałamiające kolarze w barwach tęczy, pomarańcz mieszająca się z żółcią i czerwienią. Tuż za demonem była pustynia, którą pamiętałam z naszego ostatniego spotkania w oddali wirowały małe tornada piasku. Zagan miał na sobie ten sam bezpłciowy strój, śnieżnobiałą koszulę, brązowe spodnie z materiału wisiały luźno na biodrach. Obnażył perłowo białe zęby i zasyczał. — Masz coś, co należy do mnie. Natychmiast dotknęłam solidnej bryłki znajdującej się pod moim golfem i zostałam nagrodzona stabilnym przepływem mocy. — Podaj amulet. — Zagan warknął ponownie, czarne smugi utworzyły się wokół jego skroni, znacząc idealną skórę. — Mieliśmy umowę. — Nie — zaprotestowałam wściekła, gdy przypominam sobie o tym, co zrobił mi Zagan. Nie byłam pewna, dlaczego amulet do mnie powrócił, ale prędzej piekło zamarznie, niż dam mu go po raz drugi. — Przekręciłeś warunki umowy bez mojej zgody, wysyłając mnie do futurystycznej wersji piekła. — Nie wściekaj się z powodu swojego własnego wyboru, zgodziłaś się na warunki. — Nie. — Gniew płynął ogniem pod moją skórą. — Nie zgodziłam. — To nie ma znaczenia.— Zagan z łatwością zignorował moją furię. — Dług, który kiedyś należał do Gabriel'a Trevilliana, teraz jest twój. Żądam amuletu, jako części spłaty długu. — Nie dałeś mi okazji do dostarczenia wiadomości. Gówno jestem ci winna. — Moje, drogie słodkie dziecko. — Zagan zapiał wesoło, tak wysokim, że nieomal bolesnym tonem. Odrzucił głowę do tyłu, posyłając pasma, płynnych brązowych włosów do tyłu. — Co cię tak śmieszy — zażądałam odpowiedzi, robiąc drżący krok w tył. — Gabriel Trevillian już nie istnieje — poinformował mnie Zagan w przerwach między swoim szalonym chichotem. — Przestał istnieć dawno temu. Nie możesz dostarczyć wiadomości martwemu mężczyźnie. Martwy mężczyzna. Wszystko zamarło w tej chwili, gdy moje serce przestało bić. Lodowaty chłód przeszył moją skórę, wypełniając żyły i paraliżując otaczający mnie świat. Odszedł.
To dlatego nie mogłam go wyczuć w taki sposób, jak zawsze, dlatego jego nieobecność była tak niesamowicie bolesna i dogłębna. Nie musiałam się z nim kłócić, ani żądać dowodów. Czułam jego utratę. Czułam to w chwili, kiedy tylko dostałam się do tej przeklętej przyszłości, ale jeszcze wtedy nie mogłam określić, co to właściwie oznacza. To dlatego moje sny były wypełnione koszmarami. Dlatego nie mogłam znaleźć pocieszenia nawet wtedy, gdy zamykałam oczy i szukałam tego miejsca, w którym spełniały się jego swobodne fantazje. Gdyby Disco żył, nigdy nie pozwoliłby na coś takiego, bez względu na dzielący nas dystans. Była to obietnica, którą złożył mi kiedyś, nie tak dawno temu. Poczułam jak osuwam się na podłogę a ciepłe strużki słonej agonii, spływają w dół mojej twarzy. — Nie świruj zwierzaczku — zagruchał Zagan a dźwięk ten przyprawił mnie o dreszcze. — Oddaj mi amulet a zakończę twoje cierpnie. Daję ci moje słowo. Mój język był ciężki i gruby. Gdy przełykałam, spowodował dźwięk, który przerwał moją rozpacz, przywracając do rzeczywistości. Disco został mi odebrany na długo przed tym, nim byłam gotowa, aby pozwolić mu odejść a przyczyna naszego wspólnego utraconego czasu stała tuż przede mną. Podniosłam oczy, widząc ekstatyczny wyraz twarzy Zagana i wiedziałam już, że prędzej udławię się tym pieprzonym amuletem, nim zwrócę mu przeklęty relikt — Nie — powiedziałam, wczepiając się w sweter, aby zlokalizować tą cholerną rzecz, po którą przyszedł demon i zacisnęłam na niej palce, poprzez cienką bawełnę. Sapnęłam, gdy poczułam mrowienie mocy rozprzestrzeniającej się przez moje palce, ogrzewającej moją dłoń i płynącej wzdłuż ramienia. — Nie wkurwiaj mnie, ty duchołapie — zaryczał Zagan. — Zaakceptuj kierunek swojego przeznaczenia. Oddaj mi to, co naprawdę należy do mnie, albo wyrwę ci kręgosłup! Kręgi w lustrze wydłużyły się, pokrywając krawędzie ramy, demon zsunął się z powierzchni. Smród siarki palił mi nozdrza, wypełniając tą niewielką przestrzeń, otaczając mnie falami gorąca. Zagan wyskoczył z lustra i ruszył do przodu, gdy drzwi łazienki otworzyły się z impetem, rozsypując fragmenty drewna, farby i tynku po całej podłodze. Broń Cartera była w gotowości, wymierzona i odbezpieczona. — Odsuń się od niej. — Ta sprawa cię nie dotyczy — zasyczał Zagan ukazując zęby. — Powiedziałem...— Płonący furią głos Cartera opadł o oktawę, kiedy wyryczał akcentując każde słowo pojedynczo, jak ostrzeżenie. — Odsuń. Się. Od. Niej. — Rhiannon Murphy ma coś, co należy do mnie. — Zagan nie wydawał się przejęty bronią Cartera. — Nie odejdę póki nie powierzy tego mojej opiece. — Daj mu to Rhiannon. — Wydał komendę Carter, dodając — Paranie się demoniczną magią oznacza pośród nas wyrok śmierci. — Nie — odparłam głośno, wpatrując się w oczy Zagana.— Demon może iść się pieprzyć. To poskutkowało. Zagan zaatakował, tak samo jak Carter. Starli się w pokazie straszliwej siły i mięśni. Szczupła sylwetka Zagana była myląca, demon był równy Carterowi i poradził sobie z nim, z łatwością. Broń wysunęła się z palców Cartera i zagruchotała głośno na kafelkach, kręcąc się dopóki nie zatrzymała się na ścianie. Sięgnęłam po nią, rozjeżdżając się na nogach i lądując na rękach, dopóki nie dotarłam na czworaka w jej kierunku. Tuż za mną rozległ się głośny huk, ale nie odwróciłam głowy. Sięgnęłam broni i oplotłam ją palcami. Nieoczekiwanie okrutna dłoń wsunęła się w moje włosy, wyrywając ich pasma z mojej czaszki i szarpiąc mnie z powrotem.
— Tym razem oddasz mi amulet z własnej woli — zagrzmiał Zagan prosto w moje ucho. — To był inteligenty ruch z twojej strony, oddanie mi amuletu bez poinformowania, że rozpoczęłaś na nim rytuał krwi. Jesteś sprytniejsza niż myślałem, śmiertelniku. Uwierzyłem ci kompletnie ignorując to, co się wokół ciebie działo. Następny huk pochodził już od mojej czaszki, nawiązującej solidny kontakt ze ścianą. Pomieszczenie zaczęło się rozmywać, mój wzrok zrobił się zamglony. Obróciłam głowę i dostrzegłam błysk moro, Carter. Przez chwilę miałam wrażenie, że jego ubrania rozdzierają się na strzępy, podczas gdy jego ciało wyginało się i przekształcało w coś, czego nigdy do tej pory nie widziałam, na pewno nie w mężczyznę. Czy to było możliwe? Nie mógł być... Zamrugałam gwałtownie, próbując skoncentrować wzrok na czymś w pomieszczeniu, co byłabym w stanie rozpoznać. Oddech Zagana gorący na mym policzku i zakończone szponami palce wbijały się w moją skórę, ale to Carter był osobą, na której skupiała się moja niepodzielna uwaga. Zmienił się w kilka sekund, stając się czymś przerażającym i zupełnie niepodobnym do tego, co przedstawiali w podręcznikach. Gęste, ciemne włosy porastały groteskowe ciało. Kończyny, tors i uda były nieproporcjonalnie wielkie. Twarz już nie była normalna, zastąpiona szerokim pyskiem i ostrymi zębami. Pięści, które kiedyś obserwowałam, były zakończone ciemnymi pazurami a każdy jeden był długi, ostry i całkowicie śmiertelny. Był bardziej bestią niż człowiekiem, choć bardziej człowiekiem niż wilkiem, mieszaniną czegoś pomiędzy. Ogłuszający ryk wydobył się z jego gardła, jak u lwa czy niedźwiedzia który w obliczu pewnej śmierci, wydaje z siebie końcowy, okrzyk bojowy. Ostry, niezaprzeczalny dreszcz przerażenia przetoczył się przez cały mój kręgosłup. W tym momencie Carter przerażał mnie bardziej niż Zagan. Carter przekroczył dystans szybciej niż kiedykolwiek wyobrażałam sobie, że to w ogóle możliwe, łapiąc Zagana za gardło i posyłając jego ciało prosto w lustro wiszące nad umywalkami. Dało mi to akurat potrzebną ilość czasu, aby zrobić unik. Woda eksplodowała z dziury wykreowanej po tym, jak ciało Zagana spotkało się ceramiką. Dwie umywalki odpadły od ściany, mocząc moje ubranie i zalewając łazienkę falą zimnej wody. Podparłam się na solidnym ciężarze broni, wstając na rozjeżdżających się nogach i kierując w stronę tego, co pozostało po drzwiach z dala od otaczającego mnie chaosu. — Mniej niż dwa tygodnie! — Zagan zaskrzeczał w trakcie rozbijania szkła i, w jakiś sposób udało mu się pomieszać te dźwięki razem. — Skoro pogwałciłaś warunki naszego porozumienia, masz jeszcze trzynaście dni na spłacenie długu, zgodnie z warunkami naszej umowy! A potem będę właścicielem twojej pieprzonej duszy! Czas znaczył dla mnie niewiele, było to coś, czego byłam świadoma, ale tak naprawdę wcale o tym nie myślałam. Dochodzące odgłosy walki ustały. Skończyły się przerażające ryki i przeszywające uszy posykiwania, zastąpione przez odgłosy moich mokrych Nikeów w kontakcie z podłogą. Biegłam z wyciągniętymi rękoma, aby jakoś utrzymać równowagę. Jeśli moje kolano protestowało, to tego nie czułam. Mój umysł był zbyt odrętwiały a serce cholernie ciężkie. Myśl o zbliżającym się towarzystwie wywoływała we mnie niekontrolowaną panikę. Rzuciłam się do schodów, spojrzałam w dół i straciłam równowagę, spadając i lądując u podstawy. Cokolwiek dotknęło mojego ramienia posłało mnie na niezrozumiałą krawędź strachu, rozpaczy i przerażenia. Zamachnęłam się gwałtownie na oślep pięściami, miotając przy tym bronią. To było, być albo nie być i nie miałam zamiaru tu umierać. Nie tu. Nie teraz. Nie sama.
Ciepłe dłonie objęły moje ramiona i przyciągnęły do solidnej piersi, uspokajając moje gwałtowne drżenie. Byłam świadoma tego stałego, uspokajającego kołysania. Wtedy w moich uszach rozległy się najspokojniejsze słowa, które nie miały żadnego sensu, wyszeptane przy akompaniamencie delikatnych dłoni głaskających moje mokre włosy, wciąż i wciąż, podążając aż do wgięcia kręgosłupa. Płakałam nie mogąc znieść duszącego ciężaru cierpienia. Płakałam, aż moja klatka piersiowa nie mogła już znieść utraty powietrza. — Nie płacz — powiedział nieoczekiwany, damski głos. Wstrzymałam oddech, serce zamarło mi na chwilę, po czym uruchomiło bicie, gdy podniosłam głowę. Spoglądając ponad ramionami tulącymi moje drżące ciało, napotkałam pełne zrozumienia oczy Zippo. Skinęła do mnie i po raz pierwszy byłam w stanie dostrzec ją naprawdę, nie postrzegając jak jakiejś anomalii. A wtedy nadeszli. Duchy biblioteki publicznej Nowego Jorku otaczały mnie ze wszystkich stron a wraz z nimi nadpłynął najbardziej nieoczekiwany przypływ mocy, solidarności i komfortu. Teraz ich spojrzenia nie były bezduszne a twarze, nie były już dłużej puste. Ich uwaga była skupiona całkowicie na mnie. Ciężar, który dźwigałam nie był już dłużej aż taki straszny. Nic tak naprawdę nie umiera do końca. Wiedziałam o tym. — Teraz widzisz mnie naprawdę. — Zippo promieniowała czymś, co od razu rozpoznałam, jako aprobatę. — Tak — wymamrotałam — widzę. Pytający głos Cartera przeszkodził naszej rozmowie. — Rhiannon? Odwróciłam spojrzenia od tych, których nigdy tak naprawdę nie dostrzegałam i skierowałam uwagę na twarz tego, który teraz, jako mężczyzna a nie bestia, trzymał mnie w ramionach. Nie wiedziałam, czym był Carter i nie obchodziło mnie to. Nie to mnie martwiło. Miałam teraz znacznie większe problemy na głowie. Ludzi, z którymi musiałam się zobaczyć rzeczy, które musiałam zrobić i dług który musiałam spłacić. — Będziesz musiał mnie wypuścić — poinformowałam go lekkim głosem, przepełnionym jedną rzeczą, której potrzebowałam najbardziej. Nadzieją.