Jasna potowa planety przesuwa się w ciemność
I zasypiają miasta, każde na swojej godzinie.
A dla mnie jak wtedy za dużo, za dużo świata.
Czesław Miłosz, „Osobny zeszyt
Teatr
1.
Król stał w strumieniu błękitnego światła. Był to akt czwarty Króla Leara,
wystawianego podczas zimowego wieczoru w teatrze Elgin w Toronto. Wcześniej,
kiedy widzowie wchodzili na salę, trzy dziewczynki – dziecięce wersje córek Leara
– bawiły się i klaskały, a teraz powróciły jako halucynacje w scenie szaleństwa. Król
potykał się i wyciągał do nich ręce, a one czmychały pośród cieni. Nazywał się
Arthur Leander. Miał pięćdziesiąt jeden lat i kwiaty we włosach.
– Poznajesz mnie, panie? – zapytał aktor grający Gloucestera.
– Twoje oczy pamiętam całkiem wyraźnie – odpowiedział Arthur, rozkojarzony
przez dziecięcą wersję Kordelii. I wtedy się to stało. Zaszła jakaś zmiana na jego
twarzy, potknął się, chciał się złapać kolumny, ale źle ocenił odległość i jedynie
uderzył w nią mocno dłonią.
– Takie od pasa w dół są jak centaury – powiedział i nie tylko była to zła kwestia,
ale sposób, w jaki ją wypowiedział, był chrapliwy, ledwie słyszalny. Przytknął
zaciśniętą dłoń do klatki piersiowej niczym ranny ptak. Aktor grający Edgara
przyglądał mu się uważnie. Nadal istniała możliwość, że Arthur grał w tym
momencie, ale z pierwszego rzędu wstawał już mężczyzna. Szkolił się na
ratownika. Dziewczyna mężczyzny pociągnęła go za rękaw i szepnęła: „Jeevan! Co
ty wyprawiasz?” I sam Jeevan na początku tego nie wiedział. Już rozlegały się za
nim szmery, żeby z powrotem zajął miejsce. W jego kierunek szedł bileter. Na
scenie zaczął padać śnieg.
– Mały czyżyk to robi – wyszeptał Arthur. Jeevan, który znał tę sztukę bardzo
dobrze, wiedział, że aktor cofnął się o jakieś dwanaście linijek. – Czyżyk...
– Proszę pana, czy mógłby pan... – zaczął bileter.
Ale Arthurowi Leanderowi kończył się już czas. Zachwiał się, jego oczy stały się
zamglone i dla Jeevana oczywistym było, że przestał być Learem. Jeevan
odepchnął biletera i rzucił się biegiem w stronę schodów na scenę, ale drugi
pracownik już szedł przejściem, więc Jeevan był zmuszony skoczyć na scenę bez
korzystania ze schodów. Była wyżej, niż przypuszczał i najpierw musiał kopnąć
pierwszego biletera, który przytrzymywał go za rękaw. Jeevan zauważył
mimowolnie, że śnieg był z plastiku. Na scenę opadały malutkie przezroczyste
wycinki, które przywierały do jego marynarki i muskały skórę. Edgar i Gloucester
byli pochłonięci zamieszaniem i żaden z nich nie patrzył na Arthura, kiedy opierał
się o kolumnę ze sklejki, wyprany z wszelkiego wyrazu. Rozległy się krzyki zza
sceny, dwa cienie pospiesznie się zbliżały, ale Jeevan już dotarł do Arthura, złapał
aktora, kiedy ten stracił przytomność i delikatnie położył go na podłodze. Śnieg
prószył gęsto wokół nich, migotał w jasnoniebieskim świetle. Arthur nie oddychał.
Dwa cienie, ochroniarze, zatrzymali się parę kroków dalej. Teraz już zaczynali
rozumieć, że Jeevan nie jest żadnym obłąkanym fanem. Widownia przeistoczyła się
w zgiełk głosów, błysków z aparatów telefonicznych i niewyraźnych zawołań w
ciemności.
– Jezu Chryste – powiedział Edgar. – O Jezu. – Porzucił brytyjski akcent, którego
wcześniej używał i brzmiał teraz jakby był z Alabamy, skąd rzeczywiście pochodził.
Gloucester zdjął bandaż, który zakrywał mu pół twarzy – w tym momencie sztuki
jego postać już miała wyłupione oczy – i wyglądał jak zawieszony w czasie,
otwierał i zamykał usta niczym ryba.
Serce Arthura przestało bić. Jeevan zaczął go resuscytować. Ktoś coś krzyknął i
kurtyna opadła. Świst tkaniny i cienia, który oddzielił widownię od tego równania i
zmniejszył scenę o połowę. Ochroniarze oddalili się. Zmieniły się światła, odcienie
bieli i błękitu zamieci śnieżnej zostały zastąpione fluorescencyjnym blaskiem, który
w porównaniu z nimi wydawał się jaskrawożółty. Jeevan pracował cicho w
cytrynowym świetle, czasem tylko zerkał na twarz Arthura. Błagam, ocknij się,
błagam. Oczy Arthura były zamknięte. Za kurtyną powstał jakiś ruch, ktoś szamotał
tkaniną, szukał przejścia na drugą stronę, i wtem starszy mężczyzna w szarym
garniturze kucnął po drugiej stronie Arthura.
– Jestem kardiologiem – wyjaśnił. – Walter Jacobi. – Jego oczy wydawały się być
powiększone przez okulary i miał przerzedzające się włosy.
– Jeevan Chaudhary – odpowiedział Jeevan. Nie był pewien, jak długo już tu był.
Ludzie poruszali się wokół niego, ale wszyscy wydawali się tak oddaleni i
niewyraźni, wszyscy poza Arthurem, a teraz też poza tym mężczyzną, który do nich
dołączył. Prawie jakbyśmy byli w oku cyklonu, pomyślał Jeevan, on, Walter i Arthur
razem w tym bezruchu. Walter dotknął czoła aktora, delikatnie jak rodzic
uspokajający chore dziecko.
– Zadzwonili już po karetkę – powiedział.
Opuszczona kurtyna tworzyła na scenie aurę niespodziewanej intymności.
Jeevan przypomniał sobie jak lata temu, podczas swojej krótkiej kariery
dziennikarza, przeprowadzał wywiad z Arthurem w Los Angeles. Myślał o swojej
dziewczynie, Laurze, i zastanawiał się, czy czekała wciąż na swoim miejscu w
pierwszym rzędzie, czy może wyszła do foyer. Arthurze, błagam, zacznij znów
oddychać, błagam. Myślał o tym, w jaki sposób opuszczona kurtyna oddzieliła ich
od widowni i przemieniła scenę w pokój. Co prawda był to pokój o przepastnej
przestrzeni bez widocznego sufitu, ze śladem wybiegów i świateł, pomiędzy
którymi dusza mogłaby umknąć niezauważona. Co za durna myśl, powiedział sobie
w duchu Jeevan. Nie bądź idiotą. Ale teraz drażniło go dziwne ukłucie w karku,
jakby był obserwowany z góry.
– Mam cię zmienić? – zapytał Walter. Jeevan zrozumiał, że kardiolog czuje się
bezużyteczny, więc przytaknął, wziął ręce z klatki piersiowej Arthura i Walter
przejął rytm uciskania.
Jeevan rozejrzał się jeszcze raz po scenie i zmienił wcześniejsze zdanie – nie
można jej było porównać do zwykłego pokoju. Była zbyt otwarta, z tymi wszystkimi
drzwiami, ciemnymi przestrzeniami pomiędzy przejściami, bez sufitu. Bardziej
przypominała terminal na dworcu lub na lotnisku, wszyscy tylko pospiesznie
przechodzący dalej. Przyjechała karetka, para ratowników zbliżała się przez wciąż
absurdalnie padający śnieg, aż w końcu znaleźli się nad upadłym aktorem niczym
wrony, mężczyzna i kobieta w ciemnych mundurach odsuwający Jeevana na bok.
Kobieta tak młoda, że mogłaby uchodzić za nastolatkę. Jeevan wstał i cofnął się o
parę kroków. Dotknął kolumny, przy której upadł Arthur. Była gładko
wypolerowana, z drewna pomalowanego tak, żeby przypominało skałę.
Wszędzie byli inspicjenci, aktorzy, anonimowi pracownicy teatru z notesami.
– Na miłość boską – Jeevan usłyszał jak jeden z nich mówi – czy ktoś może
wyłączyć ten śnieg?
Regana i Kordelia trzymały się za ręce i płakały za kurtyną. Edgar siedział na
podłodze niedaleko nich, zakrywając usta dłonią. Goneryla rozmawiała cicho przez
komórkę. Sztuczne rzęsy rzucały cień na jej twarz.
Nikt nie zwracał uwagi na Jeevana i wtedy zdał sobie sprawę, że jego rola w tym
spektaklu już dobiegła końca. Nie wydawało się, żeby ratownikom udało się
cokolwiek zdziałać. Chciał odnaleźć Laurę. Pewnie roztrzęsiona czekała na niego w
korytarzu. Być może – było to wątpliwe, ale możliwe – uzna jego działanie za
godne podziwu.
W końcu komuś udało się wyłączyć śnieg, ostatnie kilka przezroczystych płatków
opadało na podłogę. Jeevan rozglądał się za najłatwiejszym wyjściem ze sceny,
kiedy usłyszał szloch. Było to dziecko, które zauważył już wcześniej, mała aktorka
kucająca na scenie obok drugiej kolumny. Jeevan widział już tę sztukę cztery razy,
ale nigdy nie uczestniczyły w niej dzieci i uważał to za dość innowacyjną zmianę.
Dziewczynka miała siedem albo osiem lat. Przecierała oczy tak, że resztki makijażu
zostawały na jej twarzy i dłoni.
– Raz – powiedział jeden z ratowników, a drugi odsunął się, kiedy ten zaczął
defibrylację.
Jeevan zwrócił się do dziewczynki:
– Hej. – Kucnął przed nią. Czemu nikt nie przyszedł, żeby ją stąd zabrać?
Obserwowała ratowników. Zawsze chciał mieć dzieci, jedno lub dwoje, ale nie miał
z nimi żadnego obycia, nie miał pojęcia jak z nimi rozmawiać.
– Dwa. – Znowu ratownik.
– Nie powinnaś na to patrzeć – powiedział Jeevan.
– On umrze, prawda? – Jej oddech przerywało szlochanie.
– Nie wiem. – Chciał powiedzieć coś pokrzepiającego, ale sam musiał przyznać,
że nie wyglądało to dobrze. Arthur leżał nieruchomo na scenie, po dwóch seriach
elektrowstrząsów, a Walter wciąż trzymał jego nadgarstek i patrzył ponuro w
przestrzeń w oczekiwaniu na puls. – Jak masz na imię?
– Kirsten – odpowiedziała dziewczynka. – Jestem Kirsten Raymonde. – Ten cały
makijaż sceniczny był niepokojący.
– Kirsten, gdzie twoja mama? – zapytał się Jeevan.
– Ma mnie odebrać o jedenastej.
– Czekaj – powiedział ratownik.
– Ok, więc kto się tobą zajmuje, kiedy tu jesteś?
– Tanya jest stajennym. – Dziewczynka wciąż wbijała wzrok w Arthura. Jeevan
przesunął się, żeby zasłonić jej widok.
– Dwudziesta pierwsza czternaście – powiedział Walter Jacobi.
– Stajennym?
– Tak ją nazywają – wyjaśniła. – Zajmuje się mną, kiedy tu jestem.
Zza sceny wyszedł mężczyzna w garniturze i rozmawiał teraz pospiesznie z
ratownikami, którzy przyczepiali Arthura do noszy. Jeden z nich wzruszył ramionami
i zsunął koc, żeby nałożyć Arthurowi maskę z tlenem. Jeevan stwierdził, że to ze
względu na rodzinę Arthura, żeby nie otrzymali wieści o jego śmierci poprzez
wieczorne wiadomości. Ujął go ten prosty akt dobroci.
Jeevan wstał i wyciągnął rękę do pochlipującego dziecka.
– Chodź – powiedział. – Poszukamy Tanyi. Pewnie sama już cię szuka.
Było to wątpliwe. Jeśli Tanya szukałaby swojego kucyka, to na pewno już by ją
odnalazła. Poprowadził dziewczynkę za scenę, ale mężczyzna w garniturze już
zniknął. Za kulisami panował chaos, rozlegały się okrzyki, żeby przepuścić procesję
Arthura, z Walterem na jej czele. Parada przeszła w dół korytarza w kierunku
tylnych drzwi, a cały zgiełk jeszcze bardziej napęczniał. Ludzie płakali, rozmawiali
przez telefon, skupiali się w małych grupkach, opowiadając sobie, jak to się stało –
„No i patrzę na niego, a on nagle upada...” – wykrzykiwali polecenia albo ignorowali
polecenia wydane przez innych.
– Tyle ludzi – powiedział Jeevan. Nie przepadał za tłumami. – Widzisz gdzieś
Tanyę?
– Nie, nigdzie jej nie widzę.
– Może powinniśmy zostać w jednym miejscu i pozwolić jej odnaleźć nas. –
Pamiętał, że przeczytał kiedyś coś podobnego w poradniku na temat tego, co
zrobić, kiedy zgubisz się w lesie. Wzdłuż tylnej ściany był rząd krzeseł i usiadł na
jednym z nich. Stąd widział surowy tył sceny. Jeden z pracowników zamiatał śnieg.
– Czy z Arthurem będzie wszystko w porządku? – Kirsten wdrapała się na krzesło
obok niego i kurczowo zaciskała dłonie na swojej sukience.
– W tamtej chwili robił coś, co kocha najbardziej na świecie. – Opierał się na
czymś, co przeczytał z miesiąc temu w wywiadzie, którego Arthur udzielił jednej z
kanadyjskich gazet, „The Globe and Mail” – „Całe życie czekałem, aż będę w
odpowiednim wieku, żeby zagrać Leara i niczego nie kocham tak mocno jak bycia na
scenie, tej bezpośredniości...” Te słowa wydawały mu się teraz takie puste. Arthur
grał głównie w filmach, a niby kto w Hollywood chciałby być stary?
Kirsten siedziała w milczeniu.
– Chodzi mi o to, że jeśli granie na scenie było ostatnią rzeczą, jaką zrobił –
kontynuował Jeevan – to ta ostatnia rzecz była czymś, co dawało mu dużo
szczęścia.
– A była to ostatnia rzecz, jaką zrobił?
– Niestety myślę, że tak.
Śnieg został zamieciony w połyskujący stosik, mały srebrny pagórek.
– Też kocham to najbardziej na świecie – powiedziała po chwili Kirsten.
– Co takiego?
– Granie – odpowiedziała i wtedy z tłumu wynurzyła się zapłakana młoda
kobieta z rozłożonymi ramiona. Ledwo spojrzała na Jeevana, od razu wzięła Kirsten
za rękę. Odchodząc, Kirsten jeszcze raz się odwróciła, po czym zniknęła mu z oczu.
Jeevan wstał i wszedł z powrotem na scenę. Nikt go nie zatrzymywał. Część
niego miała nadzieję, że zobaczy Laurę tam, gdzie ją zostawił, w pierwszym rzędzie
– ile to czasu minęło? – ale kiedy wydostał się zza aksamitnych kurtyn, widowni już
nie było, między rzędami chodzili jedynie pracownicy, zamiatali i zbierali
upuszczone programy. Na jednym z siedzeń wisiał zapomniany szal. Przeszedł do
imponującego foyer z czerwoną wykładziną. Uważał, aby nie napotkać wzroku
któregoś z bileterów. Po sali snuło się paru niedobitków z widowni, lecz Laury
wśród nich nie było. Zadzwonił do niej, ale wyłączyła telefon na czas trwania sztuki
i najwidoczniej wciąż go nie uruchomiła.
– Laura, jestem w foyer. Nie wiem, gdzie jesteś. – Zostawił jej wiadomość.
Stanął w wejściu do damskiej toalety, zawołał do sprzątaczki, ale odpowiedziała
mu, że w środku było pusto. Przeszedł się jeszcze raz po foyer, po czym udał się
do szatni, jego kurtka była jedną z nielicznych wciąż tam wiszących. Nie było wśród
nich niebieskiego płaszcza Laury.
Na Yonge Street padał śnieg. Zaskoczyło go to echo plastikowych
przezroczystości, które wciąż były przyczepione do jego marynarki. Kilku paparazzi
spędzało wieczór przy tylnych drzwiach do teatru. Arthur nie był już tak znany jak
kiedyś, ale jego zdjęcia wciąż się sprzedawały, szczególnie teraz, kiedy był
uwikłany w głośny rozwód z modelko-aktorką, która zdradziła go z reżyserem.
Do niedawna Jeevan też był paparazzim. Miał nadzieję, że przemknie
niezauważony obok swoich byłych kolegów, ale to byli ludzie, którzy zawodowo
zajmowali się dostrzeganiem ludzi próbujących prześlizgnąć się obok, więc od razu
go wychwycili.
– Dobrze wyglądasz – powiedział jeden z nich. – Elegancki płaszczyk. – Jeevan
miał na sobie swój dwurzędowy płaszcz, który nie był zbyt ciepły, ale sprawiał, że
odróżniał się od swoich starych współpracowników w puchowych kurtkach i
dżinsach. – Stary, gdzieś ty się podziewał?
– Teraz pracuję za barem i uczę się na ratownika medycznego.
– Pogotowie? Serio? Chcesz zajmować się zbieraniem meneli z chodników?
– Chciałbym robić coś pożytecznego, jeśli to miałeś na myśli.
– Taa, jasne. Byłeś w środku, nie? Co się tam stało? – dopytywał.
Kilkoro z nich rozmawiało przez telefon:
– Uwierz mi, facet nie żyje – mówił jeden z nich, stojący obok Jeevana. – No tak,
śnieg trochę zasłania, ale spójrz na to, co ci wysłałem, na to gdzie ładują go do
karetki, spójrz na jego twarz...
– Nie mam pojęcia, co się stało – odpowiedział Jeevan. – Po prostu opuścili
kurtynę w połowie czwartego aktu. – Nie miał ochoty teraz z nikim rozmawiać,
może z wyjątkiem Laury, ale w szczególności nie chciał rozmawiać z nimi. –
Widziałeś, że zabierali go do karetki?
– Wynieśli go tylnymi drzwiami – powiedział jeden z fotografów. Pospiesznym,
nerwowym ruchem palił papierosa. – Ratownicy, karetka, wszystkie te bajery.
– A jak on wyglądał?
– Szczerze? Jak pieprzony trup.
– Jest różnica między botoksem, a botoksem – powiedział inny z paparazzi.
– Dali jakieś oświadczenie? – zapytał Jeevan.
– Wyszedł jakiś koleś w garniturze i z nami pogadał. Wyczerpanie i, skumaj to,
odwodnienie. – Kilku z nich się zaśmiało. – Z tymi to zawsze wyczerpanie i
odwodnienie, co nie?
– Ktoś powinien im, kurde, powiedzieć – zaczął ten od botoksu. – Ktoś powinien
wpaść na to, żeby wziąć jednego czy dwóch z tych aktorów na bok i im powiedzieć:
Ej, stary, przekaż to reszcie, trzeba pić wodę i czasem trochę pospać, ok?
– Niestety, widziałem jeszcze mniej od was – odparł Jeevan i udał, że dostał
ważny telefon. Poszedł dalej Yonge Street z mocno przyciśniętym do ucha
telefonem, zatrzymał się w jakiejś bramie i ponownie zadzwonił do Laury, jej
telefon wciąż był wyłączony.
Jeśli zadzwoniłby po taksówkę to byłby w domu w pół godziny, ale podobało
mu się bycie na zewnątrz, na tym rześkim powietrzu i z dala od innych ludzi. Śnieg
był coraz gęstszy. Tak intensywnie, tak niesamowicie intensywnie czuł, że żyje, aż
ukłuło go poczucie winy. Cały ogrom tej niesprawiedliwości, że jego serce działało
bez szwanku, podczas gdy Arthur leżał gdzieś zimny i nieruchomy. Udał się pod
górę Yonge Street, wcisnął dłonie głęboko do kieszeni płaszcza, a śnieg smagał
go po twarzy.
Jeevan mieszkał w Cabbagetown, w dzielnicy na północny wschód od teatru.
Dość długi spacer, mając dwadzieścia parę lat nie raz tak chodził, ale teraz od
dawna tego nie robił. Nie był pewien, czy w ogóle jest w stanie temu podołać, ale
kiedy skręcił na Carlton Street, poczuł w sobie energię i to natchnęło go, żeby
ominąć przystanek tramwajowy.
Dotarł do Allan Gardens Parku, który znajdował się mniej więcej w połowie drogi
i w tym miejscu uderzyło go niesamowite, niespodziewane uczucie radości. Arthur
nie żyje, umarł, a ty nie potrafiłeś go uratować, nie ma z czego się cieszyć. Był
jednak wniebowzięty, ponieważ całe życie zastanawiał się, czym powinien się
zajmować, a teraz był pewien, był absolutnie pewien, że chce zostać ratownikiem.
W tych momentach, w których inni ludzie tylko się gapią, on chciał być tym, który
działa.
Poczuł absurdalną chęć, żeby wbiec do parku. Wydawał się być taki obcy przez tę
zamieć, tylko śnieg i cienie, mroczne sylwetki drzew, podwodny błysk szklarni.
Kiedy był chłopcem, lubił leżeć na plecach na trawie i obserwować, jak zasypywał
go biały puch. Cabbagetown było już widoczne, zaledwie parę ulic dalej mrugały
przymglone śniegiem światła Parliament Street. Telefon zawibrował mu w
kieszeni. Zatrzymał się, żeby przeczytać SMS-a od Laury: Bolała mnie głowa, więc
poszłam do domu. Kupisz mleko?
I oto uleciała z niego cała energia. Nie mógł iść dalej. Bilety do teatru miały być
miłym gestem, czymś w rodzaju „zróbmy coś romantycznego, bo ostatnio tylko się
kłócimy”, a ona go tam zostawiła, zostawiła go na scenie, kiedy próbował ratować
martwego aktora. Poszła do domu i chciała teraz, żeby kupił mleko. Kiedy tak stał w
miejscu, zrobiło mu się zimno. Nie czuł palców u stóp. Zniknęła magia zamieci,
radość, którą czuł zaledwie chwilę temu, też go opuszczała. Noc była ciemna,
niespokojna, śnieg gęsto sypał, zaparkowane samochody przemieniły się w
miękkie szkice. Bał się tego, co powie, jeśli wróci do domu, do Laury. Może mógłby
znaleźć jakiś bar, ale nie chciał z nikim rozmawiać i kiedy tak o tym myślał, to w
sumie nawet nie miał ochoty się upić. Po prostu chciał być sam, w spokoju
zdecydować, dokąd dalej pójść. Wkroczył w ciszę lasu.
2.
W teatrze Elgin pozostała teraz jedynie garstka osób. Kobieta piorąca kostiumy w
garderobie, niedaleko niej mężczyzna prasujący stroje. Aktorka, która grała
Kordelię, pijąca tequilę z asystentem kierownika sceny. Młody pracownik
zamiatający scenę i kiwający głową w rytm muzyki ze swojego iPoda. Zaś w
przymierzalni kobieta, opiekunka dziecięcych aktorek, próbowała uspokoić
szlochającą dziewczynkę, która była na scenie, kiedy Arthur umarł.
Sześć zabłąkanych dusz przeniosło się do baru w lobby, za którym litościwie
pozostał barman. Był tam kierownik sceny, a także Edgar i Gloucester, makijażysta,
Goneryla i producent, który był na widowni. W tym samym czasie, kiedy Jeevan
przemierzał zaspy śnieżne w Allan Gardens, barman nalewał Goneryli whiskey.
Rozmowa skupiła się na poinformowaniu najbliższych Arthura.
– Ale kim była jego rodzina? – Goneryla siedziała na wysokim krześle barowym.
Miała zaczerwienione oczy. Bez tego całego makijażu jej twarz była niczym z
marmuru. Miała najjaśniejszą, najczystszą cerę, jaką barman kiedykolwiek widział. Na
scenie wydawała się o wiele większa, bardziej złowroga. – Miał kogoś?
– Miał syna, Tylera – odparł makijażysta.
– W jakim wieku?
– Siedem, może osiem lat? – Makijażysta doskonale wiedział, ile lat ma syn
Arthura, ale nie chciał się zdradzić z tym, że czyta plotkarskie magazyny. – Wydaje
mi się, że mieszka z matką w Izraelu. W Jerozolimie albo Tel Awiwie. – Dobrze
wiedział, że w Jerozolimie.
– Ach, no tak, ta blond aktorka – powiedział Edgar. – Elizabeth, nie? Czy Eliza? Coś
w tym stylu.
– Była żona numer trzy? – zapytał producent.
– Matką dzieciaka jest chyba była żona numer dwa.
– Biedny chłopak. Arthur miał jeszcze kogoś, z kim był blisko? – dopytywał
producent.
To wywołało niezręczną ciszę. Arthur miał romans z kobietą, która zajmowała się
dziecięcymi aktorkami. Wszyscy o tym wiedzieli, wszyscy poza producentem, ale
żadne z nich nie wiedziało, że inni też wiedzą. Gloucester w końcu wypowiedział
jej imię.
– Gdzie Tanya?
– Kim jest Tanya? – Chciał wiedzieć producent.
– Jeden z dzieciaków wciąż tu jest. Tanya jest chyba z nią w przymierzalni –
odpowiedział kierownik sceny. Nigdy wcześniej nie widział, jak ktoś umiera.
Potrzebował papierosa.
– No więc – zaczęła Goneryla – czy jest ktoś jeszcze? Tanya, ten mały chłopiec,
byłe żony. Zapomnieliśmy o kimś? Może rodzeństwo albo rodzice?
– Kim jest Tanya? – Producent nie dawał za wygraną.
– O ilu byłych żonach mówimy? – Barman wycierał szklanki.
– Ma brata, ale nie pamiętam jego imienia – powiedział makijażysta. – Pamiętam
tylko, jak mówił, że ma młodszego brata.
– Były chyba trzy albo cztery. – Goneryla wróciła do tematu byłych żon. – Trzy?
– Trzy – sprecyzował makijażysta, z trudem powstrzymując łzy. – Ale nie wiem,
czy ostatni rozwód został już sfinalizowany.
– Ok, więc Artur nie był żonaty kiedy... na chwilę obecną nie jest żonaty, tak? –
Producent wiedział, że głupio to zabrzmiało, ale nie miał pojęcia, jak inaczej to ująć.
Zaledwie parę godzin temu Arthur Leander jakby nigdy nic przyjechał do teatru i
trudno było sobie wyobrazić, że jutro już tego nie zrobi.
– Trzy rozwody. Wyobrażacie to sobie? – Gloucester też ostatnio się rozwiódł.
Próbował sobie przypomnieć swoją ostatnią rozmowę z Arthurem. Coś o
zasłanianiu go w drugim akcie? Chciałby sobie przypomnieć. – Czy ktoś został już
poinformowany? Do kogo powinniśmy zadzwonić?
– Powinienem zadzwonić do jego prawnika – powiedział producent.
Było to bezsprzecznie najlepsze rozwiązanie, ale przy tym tak przygnębiające, że
cała grupa przez kilka minut piła w milczeniu, zanim ktokolwiek odważył się
powiedzieć coś na głos.
– Do prawnika – odezwał się w końcu barman. – Chryste, co za sytuacja.
Umierasz, a dzwonią do twojego prawnika.
– No ale do kogo innego? – zapytała Goneryla. – Do jego agenta? Do
siedmiolatka? Którejś z byłych żon? Do Tanyi?
– Wiem, wiem. To straszne i tyle – odparł barman. Znowu zapadła cisza. Ktoś
skomentował gęsto padający śnieg i rzeczywiście za szklanymi drzwiami do lobby
szalała zamieć. Z ich punktu widzenia przy barze, śnieg wydawał się totalnie
abstrakcyjny, jakby oglądali film o ekstremalnej pogodzie na opuszczonej ulicy.
– No więc, za Arthura – wzniósł toast barman.
W przymierzalni Tanya dała Kirsten przycisk do papieru.
– Trzymaj – powiedziała, kładąc go Kirsten na dłoni. – Spróbuję skontaktować się
z twoimi rodzicami, a ty przestań w końcu płakać i skup się na tej ładnej kuli...
Zapłakana i pozbawiona tchu Kirsten, która za parę dni miała obchodzić swoje
ósme urodziny, spojrzała na to, co dostała i uznała to za najpiękniejszą,
najwspanialszą i najdziwniejszą rzecz, jaką ktokolwiek kiedykolwiek jej podarował.
Była to szklana kula z burzowymi chmurami w środku.
W lobby ludzie siedzący przy barze stuknęli się szklankami.
– Za Arthura – powiedzieli. Pili jeszcze przez parę minut, a potem każde z nich
rozeszło się w swoją stronę.
Najdłużej z tej grupy przeżył barman. Zmarł trzy tygodnie później na drodze
wyjazdowej z miasta.
3.
Jeevan wędrował samotnie po Allan Gardens. Pozwolił chłodnemu światłu
szklarni przyciągnąć się niczym statek do latarni. Zaspy sięgały mu do kolan i
odczuwał dziecięcą radość z bycia pierwszym, który zostawia tu swoje ślady. Zajrzał
do środka i widok tego wewnętrznego tropikalnego raju, tych egzotycznych
kwiatów rozmazanych przez zamgloną szybę, tych rozłożystych palmowych liści,
przypominających mu wakacje na Kubie, napełnił go spokojem. Zdecydował, że
pójdzie odwiedzić brata. Bardzo chciał opowiedzieć Frankowi o swoim wieczorze,
zarówno o okropności śmierci Arthura, jak i o olśnieniu, że bycie ratownikiem to
jego powołanie. Aż do dzisiaj nie był tego pewien. Tak długo poszukiwał
odpowiedniej profesji. Był barmanem, paparazzim, dziennikarzem, potem znowu
paparazzim i raz jeszcze barmanem, a to wszystko tylko przez ostatnie parę lat.
Frank mieszkał na południowych obrzeżach miasta w szklanym wieżowcu z
widokiem na jezioro. Jeeven wyszedł z parku i czekał chwilę na chodniku,
podskakując dla rozgrzania się, w końcu wsiadł do tramwaju, który przydryfował jak
statek z ciemności. Jeevan oparł głowę o szybę, podczas gdy tramwaj jechał
wzdłuż Carlton Street. Burza śnieżna przemieniła się w obezwładniającą zamieć,
tramwaj ospale się przez nią przedzierał. Jeevan odczuwał ból dłoni, po tym jak
próbowały obudzić niechętne serce Arthura. Ten smutek, wspomnienia
fotografowania Arthura w Hollywood tyle lat temu. Myślał o tej małej dziewczynce,
Kirsten Raymonde, tak bladej w scenicznym makijażu, o kardiologu kucającym w
swoim szarym garniturze, o zmarszczkach na twarzy Arthura, o jego ostatnich
słowach – „Czyżyk...” – i to skojarzyło mu się z ptakami, z Frankiem, z tą jego
lornetką podczas tych paru razy, kiedy razem obserwowali ptaki, z Laurą w jej
ulubionej letniej niebieskiej sukience z żółtymi papugami. Laura, co z nimi dalej
będzie? Wciąż było możliwe, że sam wróci do domu albo ona zadzwoni i przeprosi.
Wrócił do punktu wyjścia. Teatr był zaledwie parę przecznic dalej. Tramwaj
zatrzymał się przed Yonge Street. Jakiś samochód zatrzymał się na torach, troje
ludzi próbowało go zepchnąć, podczas gdy koła samochodu obracały się w śniegu.
Telefon Jeevana znowu zawibrował w kieszeni, ale tym razem nie była to Laura.
– Hua – powiedział. Uważał Hua za swojego najlepszego przyjaciela, pomimo że
rzadko się widywali. Zaraz po studiach przez parę lat razem pracowali za barem, Hua
uczył się wtedy na egzamin do szkoły medycznej, a Jeevan bezskutecznie
próbował stać się fotografem ślubnym. Potem Jeevan pojechał z innym znajomym
do Los Angeles, żeby robić zdjęcia celebrytom, a Hua poszedł do szkoły
medycznej. Teraz Hua pracował w szpitalu głównym w Toronto.
– Oglądałeś wiadomości? – zapytał Hua z niespodziewaną natarczywością.
– Dzisiaj? Nie, byłem w teatrze. I nie uwierzysz co się tam stało, byłem...
– Czekaj. Posłuchaj, musisz mi teraz szczerze odpowiedzieć. Dostaniesz jednego
z tych swoich ataków paniki, jeśli powiem ci teraz coś bardzo, bardzo złego?
– Nie miałem ataku paniki od trzech lat. Lekarz powiedział, że ta cała sprawa była
tylko chwilowa, spowodowana stresem, przecież o tym wiesz.
– Ok, słyszałeś o grypie gruzińskiej?
– Pewnie, przecież śledzę wiadomości. – Poprzedniego dnia zaczęto mówić o
nowej, niepokojącej epidemii grypy w Gruzji, pojawiały się sprzeczne informacje o
liczbie zachorowań i przypadków śmiertelnych. Cała sprawa była dość niejasna.
Nazwa nadana przez stacje telewizyjne, „grypa gruzińska”, rozbrajała Jeevana
swoim urokiem.
– Mam teraz pacjentkę na pogotowiu – powiedział Hua. – Szesnastoletnia
dziewczyna, wczoraj wieczorem przyleciała z Moskwy, dzisiaj rano z objawami
grypy trafiła do szpitala. – Dopiero teraz Jeevan usłyszał wyczerpanie w głosie
Hua. – Nie jest w zbyt dobrym stanie. Do południa trafiło do nas kolejnych
dwunastu pacjentów z tymi samymi objawami, okazało się, że wszyscy lecieli tym
samym samolotem. Wszyscy mówią, że poczuli się gorzej na pokładzie.
– A to krewni albo znajomi tej pierwszej pacjentki?
– Nie, nie ma między nimi żadnych powiązań. Po prostu wszyscy lecieli tym
samym lotem z Moskwy.
– A co z szesnastolatką?
– Wątpię, żeby przeżyła. Jest zatem oryginalna grupa pacjentów, grupa z
Moskwy. Teraz słuchaj dalej. Popołudniu przyjęliśmy kolejnego pacjenta. Dokładnie
te same objawy, ale nie leciał z nimi. Tylko pracuje na lotnisku.
– Nie wiem, co chcesz mi przez to wszystko powiedzieć...
– Pracuje przy odprawie. Chodzi mi o to, że jedyną formą kontaktu jaki miał z
innymi pacjentami, była rozmowa o tym, gdzie najlepiej złapać taksówkę.
– Och, brzmi kiepsko – odpowiedział Jeevan. Tramwaj wciąż tkwił za
unieruchomionym samochodem. – Więc pewnie będziesz pracował dziś do późna?
– Pamiętasz epidemię SARS? I o czym wtedy rozmawialiśmy?
– Pamiętam, że dzwoniłem do ciebie z Los Angeles, kiedy twój szpital znajdował
się pod kwarantanną, ale nie pamiętam, co mówiłem.
– Panikowałeś. Musiałem cię uspokajać.
– No dobra, pamiętam. Ale to wszystko brzmiało naprawdę...
– Powiedziałeś mi wtedy, że mam do ciebie zadzwonić, jeśli kiedyś naprawdę
wybuchnie epidemia.
– Pamiętam.
– Od rana przyjęliśmy ponad dwustu pacjentów. Sto sześćdziesięcioro z nich
tylko w ciągu ostatnich trzech godzin. Piętnaścioro już zmarło. Szpital jest pełen
nowych przypadków. Mamy rozstawione łóżka w korytarzach. Ministerstwo
Zdrowia ma zaraz wydać oświadczenie. – Teraz Jeevan wyczuł, że nie było to tylko
przemęczenie. Hua był przerażony.
Jeevan nacisnął dzwonek, żeby zatrzymać tramwaj i przeszedł do tylnych drzwi.
Zaczął przyglądać się pozostałym pasażerom. Młoda kobieta z zakupami, mężczyzna
w garniturze, pochłonięty jakąś grą na swoim telefonie, starsza para po cichu
porozumiewająca się w hindi. Czy któreś z nich jechało z lotniska? Był aż nadto
świadomy ich oddechów wokół niego.
– Wiem, jak łatwo popadasz w paranoję – powiedział Hua. – Wierz mi, byłbyś
ostatnią osobą, do której bym zadzwonił, gdybym myślał, że to nic poważnego,
ale...
Jeevan uderzył dłonią w szybę drzwi. Kto ich dotykał przed nim? Kierowca rzucił
mu karcące spojrzenie zza ramienia, ale w końcu go wypuścił. Drzwi zamknęły się
za nim i Jeevan wszedł z powrotem w zamieć.
– Ale nie uważasz, że to nie jest nic poważnego. – Jeevan przeszedł obok
utkniętego samochodu, jego koła wciąż bezużytecznie kręciły się w śniegu. Przed
nim była Yonge Street.
– Jestem pewien, że to poważne. Dobra, muszę wracać do pracy.
– Hua, ty pracowałeś z tymi pacjentami przez cały dzień?
– U mnie ok, Jeevan. Będzie w porządku. Muszę kończyć. Zadzwonię później.
Jeevan schował telefon do kieszeni i szedł dalej w śniegu, skręcił na południe w
Yonge Street i udał się w stronę jeziora, w stronę wieżowca, w którym mieszkał
jego brat. Czy naprawdę wszystko w porządku, Hua, mój stary przyjacielu? Zmartwił
się. Widział przed sobą światła teatru Elgin. W środku było już ciemno, ale na
zewnątrz wciąż wisiały plakaty reklamujące Króla Leara ze zdjęciem Arthura z
kwiatami we włosach, wpatrującego się w błękitne światło. W ramionach trzymał
martwą Kordelię. Jeevan przystanął na chwilę, żeby przyjrzeć się plakatom. Powoli
poszedł dalej, nieustannie rozmyślając o tym dziwnym telefonie od Hua. Yonge
Street była prawie całkowicie opustoszała. Zatrzymał się, żeby złapać oddech obok
wejścia do sklepu sprzedającego walizki i patrzył, jak taksówka powoli przesuwa się
przez nieodśnieżoną ulicę. W jej światłach odbijała się zamieć i ta wizja
oświetlonego śniegu przeniosła go z powrotem na scenę teatru Elgin. Pokręcił
głową, żeby wyrzucić z myśli obraz pustego wzroku Arthura i ruszył dalej,
wycieńczony i oszołomiony, przez cienie i pomarańczowe światła pod autostradą
Gardinera w kierunku połyskującego południa Toronto.
W dół Queens Quay zamieć była jeszcze silniejsza, wzmocniona wiatrem znad
jeziora. Jeevan dotarł wreszcie pod budynek Franka i wtedy znowu zadzwonił do
niego Hua.
– Myślałem o tobie – powiedział Jeevan. – Czy naprawdę jest aż tak...
– Słuchaj, musisz wydostać się z miasta – przerwał mu Hua.
– Co? Dzisiaj? Co się dzieje?
– Nie wiem, Jeevan. Taka jest krótka odpowiedź. Nie mam pojęcia, co się dzieje.
To epidemia grypy, tyle wiadomo, ale nigdy nie widziałem czegoś takiego, jest tak
szybka. Tak szybko się rozprzestrzenia...
– Jest coraz gorzej?
– Szpital jest pełen, a co gorsza połowa pracowników już teraz jest zbyt chora,
żeby pracować.
– Zarazili się od pacjentów?
W lobby w budynku Franka ochroniarz przeglądał gazetę, na ścianie za nim wisiał
podświetlony, abstrakcyjny obraz w czerwieniach i szarości.
– To najszybszy okres inkubacji, jaki kiedykolwiek widziałem. Właśnie byłem u
pacjentki, jest u nas salową, pracowała dziś rano, kiedy zaczęliśmy przyjmować
pierwszych pacjentów. Niedługo potem gorzej się poczuła, urwała się szybciej ze
swojej zmiany, pojechała do domu i jej chłopak przywiózł ją do szpitala dwie
godziny później. Teraz jest pod respiratorem. Jak tylko masz z tym jakikolwiek
kontakt, to jesteś chory zaledwie parę godzin później.
– Myślisz, że przeniesie się poza szpital? – Jeevan z trudnością zbierał myśli.
– To już wyszło poza szpital. Totalna epidemia. Jeśli roznosi się tutaj, to roznosi
się też po mieście, nigdy czegoś takiego nie widziałem.
– Czyli mówisz, że powinienem...
– Musisz teraz wyjechać. Albo jeśli nie możesz, to zrób zapas jedzenia i zamknij
się w domu. Muszę jeszcze przedzwonić do paru osób. – Hua rozłączył się.
Ochroniarz przerzucił kolejną stronę gazety. Jeśli byłby to ktokolwiek inny poza
Hua, Jeevan nie uwierzyłby. Hua miał wręcz talent do bagatelizowania problemów.
Zatem jeśli Hua mówił, że to epidemia... Epidemia nie była na to wystarczająco
silnym słowem. Jeevan został przytłoczony nagłą myślą, że to właśnie ta chwila, ta
choroba, o której mówił Hua, to ona będzie wyznacznikiem życia przed i po. Będzie
cienką linią dzielącą jego życie na pół.
Wtedy też Jeevan stwierdził, że być może nie pozostało mu zbyt wiele czasu.
Odwrócił się od budynku Franka, ominął przyciemnioną kawiarnię na molo, mały
port z pokrytymi śniegiem łódeczkami i udał się na drugą stronę do sklepu
spożywczego. Przez chwilę stał przed wejściem, oślepiony światłem ze środka.
Jedynie dwóch albo trzech klientów snuło się pomiędzy regałami. Czuł, że
powinien jeszcze do kogoś zadzwonić. Ale do kogo? Hua był jego jedynym bliskim
przyjacielem. Brata zobaczy za parę minut. Rodzice nie żyli i jakoś nie mógł się
przemóc, żeby zadzwonić do Laury. Poczeka, aż będzie już u Franka, tak
zdecydował. Tam sprawdzi, co mówią w wiadomościach i wtedy przejrzy swoją listę
kontaktów i do wszystkich zadzwoni.
Nad stanowiskiem do wywoływania zdjęć umieszczony był mały telewizor, na
którym akurat leciały wiadomości z napisami. Jeeven przesunął się bliżej, żeby
lepiej je widzieć. Szpital główny w Toronto i jeszcze dwa inne w okolicy zostały
poddane kwarantannie. Ministerstwo Zdrowia potwierdziło wybuch epidemii
grypy gruzińskiej. W chwili obecnej nie podawali danych o liczbie zachorowań, ale
były już zgony i wkrótce zostanie przedstawione więcej informacji. Pojawiły się
sugestie, że rządy Rosji i Gruzji nie były do końca szczere przy opisie powagi
sytuacji. Rząd prosi wszystkich o zachowanie spokoju.
Wiedza Jeevana na temat zachowania się w sytuacji kryzysowej pochodziła
głównie z filmów akcji, ale przynajmniej widział ich dosyć sporo. Zaczął od wody,
zapełnił jeden z wózków tyloma zgrzewkami, ile się zmieściło. Miał moment
zwątpienia w drodze do kasy, kiedy z trudem popychał wózek przed siebie – czy
przypadkiem nie przesadzał? – ale już podjął decyzję. Nie było odwrotu. Zdziwiona
kasjerka podniosła brwi.
– Mam samochód przed wejściem. Przyprowadzę wózek z powrotem –
powiedział Jeevan.
Zmęczona kasjerka jedynie pokiwała głową. Była młoda, miała koło dwudziestu
lat, co chwila poprawiała za długą grzywkę. Wypchnął niesamowicie ciężki wózek
na zewnątrz i przepychał go przez śnieg. Trafił na pochylnię biegnącą w dół do
małego parku z ławkami i krzewami. Wózek rozpędził się, wpadł w zaspę i uderzył
w skrzynię z krzewami.
Było dwadzieścia po dwudziestej trzeciej. Sklep zamykano za czterdzieści minut.
Myślał o tym, jak długo zajmie przeniesienie wózka do mieszkania Franka,
rozładowanie go oraz wyjaśnienie sytuacji i przekonanie brata o tym, że wcale nie
traci zmysłów. Dopiero po tym wszystkim mógłby wrócić do sklepu po więcej
zapasów. Chyba nic się nie stanie, jeśli na razie zostawi tu wózek. W drodze do
sklepu zadzwonił do Hua.
– Jak sytuacja? – Jeevan szybko przemieszczał się po sklepie, podczas gdy Hua
opowiadał. Kolejna zgrzewka wody. Jeevan wierzył, że nigdy nie można jej mieć
zbyt dużo. Pełno puszek z jedzeniem – tuńczyk, fasolka, zupy, makaron – wszystko
co mogło dłużej wytrzymać. Szpital główny był pełen pacjentów, podobnie inne
szpitale w mieście. Karetki nie nadążały z przewożeniem chorych. Trzydziestu
siedmiu pacjentów już zmarło, w tym wszyscy, którzy przylecieli z Moskwy i dwie
pielęgniarki, które przyjmowały pierwszych chorych. Jeevan znowu stanął przy
kasie, kasjerka skanowała jego puszki i inne produkty. Hua mówił, że dzwonił do
żony i kazał jej zabrać dzieci i wydostać się z miasta, byle nie samolotem.
Wydarzenia z teatru Elgin wydawały się tak odległe, jakby miały miejsce w innym
życiu. Kasjerka poruszała się bardzo powoli. Jeevan podał jej swoją kartę, a ona
przyglądała się, jakby wcale nie widziała jej zaledwie parę minut wcześniej.
– Weź Laurę i brata. Wyjedźcie z miasta – powiedział Hua.
– Nie mogę dziś wyjechać, nie dam rady. Nie znajdę o tej godzinie auta z
miejscem na wózek.
W odpowiedzi usłyszał jedynie jakiś stłumiony dźwięk. Hua kaszlał.
– Jesteś chory? – Jeevan pchał wózek do drzwi.
– Dobranoc, Jeevan. – Hua rozłączył się i Jeevan został sam w śniegu. Czuł się
jak opętany. Następny wózek wypełnił papierem toaletowym. W kolejnym były
znowu puszki z jedzeniem, mrożonki, lekarstwa, worki na śmieci, środki czystości i
taśma klejąca.
– Pracuję dla fundacji charytatywnej – wytłumaczył kasjerce za trzecim czy
czwartym razem, ale zbytnio nie zwracała na niego uwagi. Nieustannie zerkała na
telewizor, automatycznie skanując jego zakupy. Podczas swojej szóstej wyprawy do
sklepu Jeevan zadzwonił do Laury, ale trafił na pocztę głosową.
– Laura, Laura – zaczął, ale stwierdził, że lepiej porozmawiać z nią bezpośrednio.
Do zamknięcia sklepu pozostało dziesięć minut, nie miał czasu na rozmowy.
Pakował jedzenie do kolejnego wózka, w pośpiechu poruszając się po tym
umierającym świecie pachnącym chlebem i kwiatami. Ciągle myślał o Franku,
siedzącym w swoim mieszkaniu na dwudziestym drugim piętrze. Pewnie nie mógł
spać przez zamieć, do tego jeszcze jego bezsenność i planowanie nowej książki.
Prawdopodobnie czytał wczorajszego „New York Timesa” przy Beethovenie.
Jeevan rozpaczliwie chciał już być z nim. Stwierdził, że później przedzwoni do
Laury. Potem znowu zmienił zdanie i podczas gdy czekał w kolejce do kasy,
próbując uniknąć kontaktu wzrokowego z kasjerką, zadzwonił na telefon domowy.
– Jeevan, gdzie ty się podziewasz? – rzuciła Laura oskarżycielskim tonem. Podał
kasjerce swoją kartę.
– Oglądasz wiadomości?
– A powinnam?
– Wybuchła epidemia grypy. Jest poważnie.
– Ta sprawa w Rosji czy gdzieś? Słyszałam o tym.
– Teraz przeniosła się tu. Jest gorzej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Właśnie
rozmawiałem z Hua. Musisz wyjechać z miasta. – Spojrzał w górę i napotkał
przestraszony wzrok kasjerki.
– Co takiego? Gdzie ty w ogóle jesteś? – dopytywała się Laura.
Jeevan podpisał rachunek i nakierowywał już wózek do wyjścia. Trudno było
prowadzić go jedną ręką. Czekało na niego jeszcze pięć wózków, już lekko
przyprószonych śniegiem i zaparkowanych na chybił trafił pomiędzy ławkami a
krzewami.
– Laura, po prostu włącz wiadomości.
– Dobrze wiesz, że nie lubię oglądać wiadomości przed pójściem spać. Znowu
masz jakiś atak paniki?
– Słucham? Nie. Idę do brata, żeby sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku.
– A czemu miałoby nie być?
– W ogóle mnie nie słuchasz. Nigdy mnie nie słuchasz. – Jeevan wiedział, że
czepiał się bez sensu, zwłaszcza w obliczu prawdziwej epidemii, ale nie mógł się
powstrzymać. Ustawił wózek obok poprzednich i ruszył biegiem z powrotem do
sklepu. – Jak mogłaś mnie tak zostawić w teatrze? Próbowałem uratować
człowiekowi życie, a ty po prostu sobie poszłaś.
– Jeevan, powiedz mi gdzie jesteś.
– W sklepie spożywczym. – Było za pięć północ. Ostatni wózek napełnił mało
praktycznymi zachciankami: warzywa, owoce, całe worki pomarańczy i cytryn,
herbata, kawa, krakersy, sól, ciasto. – Słuchaj, Laura, nie chcę się kłócić. Ta epidemia
jest poważna i bardzo szybko postępuje.
– Co jest szybkie?
– Ta grypa. Ona bardzo szybko się rozprzestrzenia. Hua tak mi mówił.
Błyskawicznie zaraża i wyniszcza. Powinnaś wyjechać z miasta. – W ostatniej chwili
dołożył do wózka bukiet żonkili.
– Ale, Jeevan...
– Wsiadasz do samolotu, jesteś całkowicie zdrowa, a dzień później już nie żyjesz.
Ja zostanę z bratem, a ty powinnaś się już teraz spakować i pojechać do swojej
matki, jeszcze zanim wszyscy się o tym dowiedzą i zakorkują drogi.
– Jeevan, naprawdę mnie martwisz. To brzmi jak atak paniki. Przepraszam, że
zostawiłam cię w teatrze, ale serio bolała mnie głowa i...
– Proszę cię, włącz wiadomości. Poczytaj w internecie, cokolwiek.
– Jeevan, powiedz mi gdzie jesteś i przyjadę...
– Laura, po prostu zrób, co ci mówię. – Rozłączył się, bo stał już przy kasie i czas
na rozmowę z Laurą już minął. Ze wszystkich sił starał się nie myśleć o Hua.
– Zaraz zamykamy – powiedziała kasjerka.
– To już mój ostatni raz – odparł Jeevan. – Pewnie masz mnie za wariata.
– Gorsze rzeczy widziałam. – Przestraszył ją, teraz to widział. Usłyszała strzępki
jego rozmów, a poza tym w telewizji wciąż wyświetlali te niepokojące wieści.
– Cóż, po prostu próbuję się przygotować.
– Na co?
– Nigdy nie wiadomo, kiedy może wydarzyć się coś strasznego – odpowiedział
Jeevan.
– O to panu chodzi? – wskazała na telewizor. – Znowu będzie jak z SARS. Tyle
szumu wokół tego narobili, a potem minęło raz dwa. – Nie brzmiała zbyt pewnie.
– To nie jest jak SARS. Powinnaś wyjechać z miasta. – Chciał być z nią szczery,
może dzięki temu pomóc jej w jakiś sposób, ale od razu zrozumiał, że to był błąd.
Bała się, ale jednocześnie uważała go za obłąkanego. Spojrzała na niego tępo,
zeskanowała ostatnie produkty i po chwili Jeevan znowu znalazł się w śniegu. Za
nim zamykał już drzwi młody chłopak z działu warzywnego. Stał na zewnątrz z
siedmioma wózkami do przetransportowania przez śnieg do mieszkania brata. Był
jednocześnie zlany potem i przemarznięty. Czuł się głupio, był przerażony i być
może trochę szalony, a Hua był na końcu każdej jego myśli.
Z godzinę zajęło mu przepchanie przez śnieg wózków jeden za drugim do lobby
budynku Franka. Musiał zapłacić ochroniarzowi, żeby uzyskać dostęp do windy
towarowej i wjeżdżał parę razy z wózkami na dwudzieste drugie piętro.
– Jestem surwiwalowcem – tak się tłumaczył.
– Nie mamy ich tutaj zbyt wielu – odpowiedział ochroniarz.
– Dlatego jest to idealne miejsce do tego – odparł Jeevan, może trochę zbyt
nerwowym tonem.
– Do czego?
– Do surwiwalu.
– Aha, rozumiem.
Sześćdziesiąt dolarów później Jeevan stał samotnie przed mieszkaniem swojego
brata. Wózki rozstawił wzdłuż korytarza. Być może powinien był zadzwonić ze
sklepu. Była pierwsza w nocy w czwartek, korytarz składał się tylko z pozamykanych
drzwi i ciszy.
– Jeevan! Co za miła niespodzianka – przywitał go Frank, otwierając drzwi.
– Ja... – Jeevan nie wiedział jak się wytłumaczyć, więc jedynie zrobił krok w tył i
wskazał na wózki. Frank podjechał bliżej na swoim wózku inwalidzkim i wyjrzał na
korytarz.
– Widzę, że byłeś na zakupach.
EMILY ST. JOHN MANDEL STACJAJEDENAŚCIE Station Eleven Przełożyła Magdalena Lewańczyk
SPIS TREŚCI Teatr 1. 2. 3. 4. 5. 6. Sen nocy letniej 7. 8. 9. 10. 11. 12. Wolałam cię w koronie 13. 14. 15. 16. 17. 18. Statek kosmiczny 19. 20. 21. 22. 23. 24. 25. 26. Toronto 27. 28. 29. 30. 31. 32.
33. 34. 35. 36. 37. Samoloty 38. 39. 40. 41. Terminal 42. 43. 44. 45. 46. 47. Prorok 48. 49. 50. 51. 52. Stacja Jedenaście 53. 54. 55. Posłowie Podziękowania Przypis od tłumacza
Ku pamięci Emily Jacobson
Jasna potowa planety przesuwa się w ciemność I zasypiają miasta, każde na swojej godzinie. A dla mnie jak wtedy za dużo, za dużo świata. Czesław Miłosz, „Osobny zeszyt
Teatr
1. Król stał w strumieniu błękitnego światła. Był to akt czwarty Króla Leara, wystawianego podczas zimowego wieczoru w teatrze Elgin w Toronto. Wcześniej, kiedy widzowie wchodzili na salę, trzy dziewczynki – dziecięce wersje córek Leara – bawiły się i klaskały, a teraz powróciły jako halucynacje w scenie szaleństwa. Król potykał się i wyciągał do nich ręce, a one czmychały pośród cieni. Nazywał się Arthur Leander. Miał pięćdziesiąt jeden lat i kwiaty we włosach. – Poznajesz mnie, panie? – zapytał aktor grający Gloucestera. – Twoje oczy pamiętam całkiem wyraźnie – odpowiedział Arthur, rozkojarzony przez dziecięcą wersję Kordelii. I wtedy się to stało. Zaszła jakaś zmiana na jego twarzy, potknął się, chciał się złapać kolumny, ale źle ocenił odległość i jedynie uderzył w nią mocno dłonią. – Takie od pasa w dół są jak centaury – powiedział i nie tylko była to zła kwestia, ale sposób, w jaki ją wypowiedział, był chrapliwy, ledwie słyszalny. Przytknął zaciśniętą dłoń do klatki piersiowej niczym ranny ptak. Aktor grający Edgara przyglądał mu się uważnie. Nadal istniała możliwość, że Arthur grał w tym momencie, ale z pierwszego rzędu wstawał już mężczyzna. Szkolił się na ratownika. Dziewczyna mężczyzny pociągnęła go za rękaw i szepnęła: „Jeevan! Co ty wyprawiasz?” I sam Jeevan na początku tego nie wiedział. Już rozlegały się za nim szmery, żeby z powrotem zajął miejsce. W jego kierunek szedł bileter. Na scenie zaczął padać śnieg. – Mały czyżyk to robi – wyszeptał Arthur. Jeevan, który znał tę sztukę bardzo dobrze, wiedział, że aktor cofnął się o jakieś dwanaście linijek. – Czyżyk... – Proszę pana, czy mógłby pan... – zaczął bileter. Ale Arthurowi Leanderowi kończył się już czas. Zachwiał się, jego oczy stały się zamglone i dla Jeevana oczywistym było, że przestał być Learem. Jeevan odepchnął biletera i rzucił się biegiem w stronę schodów na scenę, ale drugi pracownik już szedł przejściem, więc Jeevan był zmuszony skoczyć na scenę bez korzystania ze schodów. Była wyżej, niż przypuszczał i najpierw musiał kopnąć pierwszego biletera, który przytrzymywał go za rękaw. Jeevan zauważył mimowolnie, że śnieg był z plastiku. Na scenę opadały malutkie przezroczyste wycinki, które przywierały do jego marynarki i muskały skórę. Edgar i Gloucester byli pochłonięci zamieszaniem i żaden z nich nie patrzył na Arthura, kiedy opierał się o kolumnę ze sklejki, wyprany z wszelkiego wyrazu. Rozległy się krzyki zza sceny, dwa cienie pospiesznie się zbliżały, ale Jeevan już dotarł do Arthura, złapał aktora, kiedy ten stracił przytomność i delikatnie położył go na podłodze. Śnieg prószył gęsto wokół nich, migotał w jasnoniebieskim świetle. Arthur nie oddychał.
Dwa cienie, ochroniarze, zatrzymali się parę kroków dalej. Teraz już zaczynali rozumieć, że Jeevan nie jest żadnym obłąkanym fanem. Widownia przeistoczyła się w zgiełk głosów, błysków z aparatów telefonicznych i niewyraźnych zawołań w ciemności. – Jezu Chryste – powiedział Edgar. – O Jezu. – Porzucił brytyjski akcent, którego wcześniej używał i brzmiał teraz jakby był z Alabamy, skąd rzeczywiście pochodził. Gloucester zdjął bandaż, który zakrywał mu pół twarzy – w tym momencie sztuki jego postać już miała wyłupione oczy – i wyglądał jak zawieszony w czasie, otwierał i zamykał usta niczym ryba. Serce Arthura przestało bić. Jeevan zaczął go resuscytować. Ktoś coś krzyknął i kurtyna opadła. Świst tkaniny i cienia, który oddzielił widownię od tego równania i zmniejszył scenę o połowę. Ochroniarze oddalili się. Zmieniły się światła, odcienie bieli i błękitu zamieci śnieżnej zostały zastąpione fluorescencyjnym blaskiem, który w porównaniu z nimi wydawał się jaskrawożółty. Jeevan pracował cicho w cytrynowym świetle, czasem tylko zerkał na twarz Arthura. Błagam, ocknij się, błagam. Oczy Arthura były zamknięte. Za kurtyną powstał jakiś ruch, ktoś szamotał tkaniną, szukał przejścia na drugą stronę, i wtem starszy mężczyzna w szarym garniturze kucnął po drugiej stronie Arthura. – Jestem kardiologiem – wyjaśnił. – Walter Jacobi. – Jego oczy wydawały się być powiększone przez okulary i miał przerzedzające się włosy. – Jeevan Chaudhary – odpowiedział Jeevan. Nie był pewien, jak długo już tu był. Ludzie poruszali się wokół niego, ale wszyscy wydawali się tak oddaleni i niewyraźni, wszyscy poza Arthurem, a teraz też poza tym mężczyzną, który do nich dołączył. Prawie jakbyśmy byli w oku cyklonu, pomyślał Jeevan, on, Walter i Arthur razem w tym bezruchu. Walter dotknął czoła aktora, delikatnie jak rodzic uspokajający chore dziecko. – Zadzwonili już po karetkę – powiedział. Opuszczona kurtyna tworzyła na scenie aurę niespodziewanej intymności. Jeevan przypomniał sobie jak lata temu, podczas swojej krótkiej kariery dziennikarza, przeprowadzał wywiad z Arthurem w Los Angeles. Myślał o swojej dziewczynie, Laurze, i zastanawiał się, czy czekała wciąż na swoim miejscu w pierwszym rzędzie, czy może wyszła do foyer. Arthurze, błagam, zacznij znów oddychać, błagam. Myślał o tym, w jaki sposób opuszczona kurtyna oddzieliła ich od widowni i przemieniła scenę w pokój. Co prawda był to pokój o przepastnej przestrzeni bez widocznego sufitu, ze śladem wybiegów i świateł, pomiędzy którymi dusza mogłaby umknąć niezauważona. Co za durna myśl, powiedział sobie w duchu Jeevan. Nie bądź idiotą. Ale teraz drażniło go dziwne ukłucie w karku, jakby był obserwowany z góry. – Mam cię zmienić? – zapytał Walter. Jeevan zrozumiał, że kardiolog czuje się
bezużyteczny, więc przytaknął, wziął ręce z klatki piersiowej Arthura i Walter przejął rytm uciskania. Jeevan rozejrzał się jeszcze raz po scenie i zmienił wcześniejsze zdanie – nie można jej było porównać do zwykłego pokoju. Była zbyt otwarta, z tymi wszystkimi drzwiami, ciemnymi przestrzeniami pomiędzy przejściami, bez sufitu. Bardziej przypominała terminal na dworcu lub na lotnisku, wszyscy tylko pospiesznie przechodzący dalej. Przyjechała karetka, para ratowników zbliżała się przez wciąż absurdalnie padający śnieg, aż w końcu znaleźli się nad upadłym aktorem niczym wrony, mężczyzna i kobieta w ciemnych mundurach odsuwający Jeevana na bok. Kobieta tak młoda, że mogłaby uchodzić za nastolatkę. Jeevan wstał i cofnął się o parę kroków. Dotknął kolumny, przy której upadł Arthur. Była gładko wypolerowana, z drewna pomalowanego tak, żeby przypominało skałę. Wszędzie byli inspicjenci, aktorzy, anonimowi pracownicy teatru z notesami. – Na miłość boską – Jeevan usłyszał jak jeden z nich mówi – czy ktoś może wyłączyć ten śnieg? Regana i Kordelia trzymały się za ręce i płakały za kurtyną. Edgar siedział na podłodze niedaleko nich, zakrywając usta dłonią. Goneryla rozmawiała cicho przez komórkę. Sztuczne rzęsy rzucały cień na jej twarz. Nikt nie zwracał uwagi na Jeevana i wtedy zdał sobie sprawę, że jego rola w tym spektaklu już dobiegła końca. Nie wydawało się, żeby ratownikom udało się cokolwiek zdziałać. Chciał odnaleźć Laurę. Pewnie roztrzęsiona czekała na niego w korytarzu. Być może – było to wątpliwe, ale możliwe – uzna jego działanie za godne podziwu. W końcu komuś udało się wyłączyć śnieg, ostatnie kilka przezroczystych płatków opadało na podłogę. Jeevan rozglądał się za najłatwiejszym wyjściem ze sceny, kiedy usłyszał szloch. Było to dziecko, które zauważył już wcześniej, mała aktorka kucająca na scenie obok drugiej kolumny. Jeevan widział już tę sztukę cztery razy, ale nigdy nie uczestniczyły w niej dzieci i uważał to za dość innowacyjną zmianę. Dziewczynka miała siedem albo osiem lat. Przecierała oczy tak, że resztki makijażu zostawały na jej twarzy i dłoni. – Raz – powiedział jeden z ratowników, a drugi odsunął się, kiedy ten zaczął defibrylację. Jeevan zwrócił się do dziewczynki: – Hej. – Kucnął przed nią. Czemu nikt nie przyszedł, żeby ją stąd zabrać? Obserwowała ratowników. Zawsze chciał mieć dzieci, jedno lub dwoje, ale nie miał z nimi żadnego obycia, nie miał pojęcia jak z nimi rozmawiać. – Dwa. – Znowu ratownik. – Nie powinnaś na to patrzeć – powiedział Jeevan. – On umrze, prawda? – Jej oddech przerywało szlochanie.
– Nie wiem. – Chciał powiedzieć coś pokrzepiającego, ale sam musiał przyznać, że nie wyglądało to dobrze. Arthur leżał nieruchomo na scenie, po dwóch seriach elektrowstrząsów, a Walter wciąż trzymał jego nadgarstek i patrzył ponuro w przestrzeń w oczekiwaniu na puls. – Jak masz na imię? – Kirsten – odpowiedziała dziewczynka. – Jestem Kirsten Raymonde. – Ten cały makijaż sceniczny był niepokojący. – Kirsten, gdzie twoja mama? – zapytał się Jeevan. – Ma mnie odebrać o jedenastej. – Czekaj – powiedział ratownik. – Ok, więc kto się tobą zajmuje, kiedy tu jesteś? – Tanya jest stajennym. – Dziewczynka wciąż wbijała wzrok w Arthura. Jeevan przesunął się, żeby zasłonić jej widok. – Dwudziesta pierwsza czternaście – powiedział Walter Jacobi. – Stajennym? – Tak ją nazywają – wyjaśniła. – Zajmuje się mną, kiedy tu jestem. Zza sceny wyszedł mężczyzna w garniturze i rozmawiał teraz pospiesznie z ratownikami, którzy przyczepiali Arthura do noszy. Jeden z nich wzruszył ramionami i zsunął koc, żeby nałożyć Arthurowi maskę z tlenem. Jeevan stwierdził, że to ze względu na rodzinę Arthura, żeby nie otrzymali wieści o jego śmierci poprzez wieczorne wiadomości. Ujął go ten prosty akt dobroci. Jeevan wstał i wyciągnął rękę do pochlipującego dziecka. – Chodź – powiedział. – Poszukamy Tanyi. Pewnie sama już cię szuka. Było to wątpliwe. Jeśli Tanya szukałaby swojego kucyka, to na pewno już by ją odnalazła. Poprowadził dziewczynkę za scenę, ale mężczyzna w garniturze już zniknął. Za kulisami panował chaos, rozlegały się okrzyki, żeby przepuścić procesję Arthura, z Walterem na jej czele. Parada przeszła w dół korytarza w kierunku tylnych drzwi, a cały zgiełk jeszcze bardziej napęczniał. Ludzie płakali, rozmawiali przez telefon, skupiali się w małych grupkach, opowiadając sobie, jak to się stało – „No i patrzę na niego, a on nagle upada...” – wykrzykiwali polecenia albo ignorowali polecenia wydane przez innych. – Tyle ludzi – powiedział Jeevan. Nie przepadał za tłumami. – Widzisz gdzieś Tanyę? – Nie, nigdzie jej nie widzę. – Może powinniśmy zostać w jednym miejscu i pozwolić jej odnaleźć nas. – Pamiętał, że przeczytał kiedyś coś podobnego w poradniku na temat tego, co zrobić, kiedy zgubisz się w lesie. Wzdłuż tylnej ściany był rząd krzeseł i usiadł na jednym z nich. Stąd widział surowy tył sceny. Jeden z pracowników zamiatał śnieg. – Czy z Arthurem będzie wszystko w porządku? – Kirsten wdrapała się na krzesło obok niego i kurczowo zaciskała dłonie na swojej sukience.
– W tamtej chwili robił coś, co kocha najbardziej na świecie. – Opierał się na czymś, co przeczytał z miesiąc temu w wywiadzie, którego Arthur udzielił jednej z kanadyjskich gazet, „The Globe and Mail” – „Całe życie czekałem, aż będę w odpowiednim wieku, żeby zagrać Leara i niczego nie kocham tak mocno jak bycia na scenie, tej bezpośredniości...” Te słowa wydawały mu się teraz takie puste. Arthur grał głównie w filmach, a niby kto w Hollywood chciałby być stary? Kirsten siedziała w milczeniu. – Chodzi mi o to, że jeśli granie na scenie było ostatnią rzeczą, jaką zrobił – kontynuował Jeevan – to ta ostatnia rzecz była czymś, co dawało mu dużo szczęścia. – A była to ostatnia rzecz, jaką zrobił? – Niestety myślę, że tak. Śnieg został zamieciony w połyskujący stosik, mały srebrny pagórek. – Też kocham to najbardziej na świecie – powiedziała po chwili Kirsten. – Co takiego? – Granie – odpowiedziała i wtedy z tłumu wynurzyła się zapłakana młoda kobieta z rozłożonymi ramiona. Ledwo spojrzała na Jeevana, od razu wzięła Kirsten za rękę. Odchodząc, Kirsten jeszcze raz się odwróciła, po czym zniknęła mu z oczu. Jeevan wstał i wszedł z powrotem na scenę. Nikt go nie zatrzymywał. Część niego miała nadzieję, że zobaczy Laurę tam, gdzie ją zostawił, w pierwszym rzędzie – ile to czasu minęło? – ale kiedy wydostał się zza aksamitnych kurtyn, widowni już nie było, między rzędami chodzili jedynie pracownicy, zamiatali i zbierali upuszczone programy. Na jednym z siedzeń wisiał zapomniany szal. Przeszedł do imponującego foyer z czerwoną wykładziną. Uważał, aby nie napotkać wzroku któregoś z bileterów. Po sali snuło się paru niedobitków z widowni, lecz Laury wśród nich nie było. Zadzwonił do niej, ale wyłączyła telefon na czas trwania sztuki i najwidoczniej wciąż go nie uruchomiła. – Laura, jestem w foyer. Nie wiem, gdzie jesteś. – Zostawił jej wiadomość. Stanął w wejściu do damskiej toalety, zawołał do sprzątaczki, ale odpowiedziała mu, że w środku było pusto. Przeszedł się jeszcze raz po foyer, po czym udał się do szatni, jego kurtka była jedną z nielicznych wciąż tam wiszących. Nie było wśród nich niebieskiego płaszcza Laury. Na Yonge Street padał śnieg. Zaskoczyło go to echo plastikowych przezroczystości, które wciąż były przyczepione do jego marynarki. Kilku paparazzi spędzało wieczór przy tylnych drzwiach do teatru. Arthur nie był już tak znany jak kiedyś, ale jego zdjęcia wciąż się sprzedawały, szczególnie teraz, kiedy był uwikłany w głośny rozwód z modelko-aktorką, która zdradziła go z reżyserem. Do niedawna Jeevan też był paparazzim. Miał nadzieję, że przemknie niezauważony obok swoich byłych kolegów, ale to byli ludzie, którzy zawodowo
zajmowali się dostrzeganiem ludzi próbujących prześlizgnąć się obok, więc od razu go wychwycili. – Dobrze wyglądasz – powiedział jeden z nich. – Elegancki płaszczyk. – Jeevan miał na sobie swój dwurzędowy płaszcz, który nie był zbyt ciepły, ale sprawiał, że odróżniał się od swoich starych współpracowników w puchowych kurtkach i dżinsach. – Stary, gdzieś ty się podziewał? – Teraz pracuję za barem i uczę się na ratownika medycznego. – Pogotowie? Serio? Chcesz zajmować się zbieraniem meneli z chodników? – Chciałbym robić coś pożytecznego, jeśli to miałeś na myśli. – Taa, jasne. Byłeś w środku, nie? Co się tam stało? – dopytywał. Kilkoro z nich rozmawiało przez telefon: – Uwierz mi, facet nie żyje – mówił jeden z nich, stojący obok Jeevana. – No tak, śnieg trochę zasłania, ale spójrz na to, co ci wysłałem, na to gdzie ładują go do karetki, spójrz na jego twarz... – Nie mam pojęcia, co się stało – odpowiedział Jeevan. – Po prostu opuścili kurtynę w połowie czwartego aktu. – Nie miał ochoty teraz z nikim rozmawiać, może z wyjątkiem Laury, ale w szczególności nie chciał rozmawiać z nimi. – Widziałeś, że zabierali go do karetki? – Wynieśli go tylnymi drzwiami – powiedział jeden z fotografów. Pospiesznym, nerwowym ruchem palił papierosa. – Ratownicy, karetka, wszystkie te bajery. – A jak on wyglądał? – Szczerze? Jak pieprzony trup. – Jest różnica między botoksem, a botoksem – powiedział inny z paparazzi. – Dali jakieś oświadczenie? – zapytał Jeevan. – Wyszedł jakiś koleś w garniturze i z nami pogadał. Wyczerpanie i, skumaj to, odwodnienie. – Kilku z nich się zaśmiało. – Z tymi to zawsze wyczerpanie i odwodnienie, co nie? – Ktoś powinien im, kurde, powiedzieć – zaczął ten od botoksu. – Ktoś powinien wpaść na to, żeby wziąć jednego czy dwóch z tych aktorów na bok i im powiedzieć: Ej, stary, przekaż to reszcie, trzeba pić wodę i czasem trochę pospać, ok? – Niestety, widziałem jeszcze mniej od was – odparł Jeevan i udał, że dostał ważny telefon. Poszedł dalej Yonge Street z mocno przyciśniętym do ucha telefonem, zatrzymał się w jakiejś bramie i ponownie zadzwonił do Laury, jej telefon wciąż był wyłączony. Jeśli zadzwoniłby po taksówkę to byłby w domu w pół godziny, ale podobało mu się bycie na zewnątrz, na tym rześkim powietrzu i z dala od innych ludzi. Śnieg był coraz gęstszy. Tak intensywnie, tak niesamowicie intensywnie czuł, że żyje, aż ukłuło go poczucie winy. Cały ogrom tej niesprawiedliwości, że jego serce działało bez szwanku, podczas gdy Arthur leżał gdzieś zimny i nieruchomy. Udał się pod
górę Yonge Street, wcisnął dłonie głęboko do kieszeni płaszcza, a śnieg smagał go po twarzy. Jeevan mieszkał w Cabbagetown, w dzielnicy na północny wschód od teatru. Dość długi spacer, mając dwadzieścia parę lat nie raz tak chodził, ale teraz od dawna tego nie robił. Nie był pewien, czy w ogóle jest w stanie temu podołać, ale kiedy skręcił na Carlton Street, poczuł w sobie energię i to natchnęło go, żeby ominąć przystanek tramwajowy. Dotarł do Allan Gardens Parku, który znajdował się mniej więcej w połowie drogi i w tym miejscu uderzyło go niesamowite, niespodziewane uczucie radości. Arthur nie żyje, umarł, a ty nie potrafiłeś go uratować, nie ma z czego się cieszyć. Był jednak wniebowzięty, ponieważ całe życie zastanawiał się, czym powinien się zajmować, a teraz był pewien, był absolutnie pewien, że chce zostać ratownikiem. W tych momentach, w których inni ludzie tylko się gapią, on chciał być tym, który działa. Poczuł absurdalną chęć, żeby wbiec do parku. Wydawał się być taki obcy przez tę zamieć, tylko śnieg i cienie, mroczne sylwetki drzew, podwodny błysk szklarni. Kiedy był chłopcem, lubił leżeć na plecach na trawie i obserwować, jak zasypywał go biały puch. Cabbagetown było już widoczne, zaledwie parę ulic dalej mrugały przymglone śniegiem światła Parliament Street. Telefon zawibrował mu w kieszeni. Zatrzymał się, żeby przeczytać SMS-a od Laury: Bolała mnie głowa, więc poszłam do domu. Kupisz mleko? I oto uleciała z niego cała energia. Nie mógł iść dalej. Bilety do teatru miały być miłym gestem, czymś w rodzaju „zróbmy coś romantycznego, bo ostatnio tylko się kłócimy”, a ona go tam zostawiła, zostawiła go na scenie, kiedy próbował ratować martwego aktora. Poszła do domu i chciała teraz, żeby kupił mleko. Kiedy tak stał w miejscu, zrobiło mu się zimno. Nie czuł palców u stóp. Zniknęła magia zamieci, radość, którą czuł zaledwie chwilę temu, też go opuszczała. Noc była ciemna, niespokojna, śnieg gęsto sypał, zaparkowane samochody przemieniły się w miękkie szkice. Bał się tego, co powie, jeśli wróci do domu, do Laury. Może mógłby znaleźć jakiś bar, ale nie chciał z nikim rozmawiać i kiedy tak o tym myślał, to w sumie nawet nie miał ochoty się upić. Po prostu chciał być sam, w spokoju zdecydować, dokąd dalej pójść. Wkroczył w ciszę lasu.
2. W teatrze Elgin pozostała teraz jedynie garstka osób. Kobieta piorąca kostiumy w garderobie, niedaleko niej mężczyzna prasujący stroje. Aktorka, która grała Kordelię, pijąca tequilę z asystentem kierownika sceny. Młody pracownik zamiatający scenę i kiwający głową w rytm muzyki ze swojego iPoda. Zaś w przymierzalni kobieta, opiekunka dziecięcych aktorek, próbowała uspokoić szlochającą dziewczynkę, która była na scenie, kiedy Arthur umarł. Sześć zabłąkanych dusz przeniosło się do baru w lobby, za którym litościwie pozostał barman. Był tam kierownik sceny, a także Edgar i Gloucester, makijażysta, Goneryla i producent, który był na widowni. W tym samym czasie, kiedy Jeevan przemierzał zaspy śnieżne w Allan Gardens, barman nalewał Goneryli whiskey. Rozmowa skupiła się na poinformowaniu najbliższych Arthura. – Ale kim była jego rodzina? – Goneryla siedziała na wysokim krześle barowym. Miała zaczerwienione oczy. Bez tego całego makijażu jej twarz była niczym z marmuru. Miała najjaśniejszą, najczystszą cerę, jaką barman kiedykolwiek widział. Na scenie wydawała się o wiele większa, bardziej złowroga. – Miał kogoś? – Miał syna, Tylera – odparł makijażysta. – W jakim wieku? – Siedem, może osiem lat? – Makijażysta doskonale wiedział, ile lat ma syn Arthura, ale nie chciał się zdradzić z tym, że czyta plotkarskie magazyny. – Wydaje mi się, że mieszka z matką w Izraelu. W Jerozolimie albo Tel Awiwie. – Dobrze wiedział, że w Jerozolimie. – Ach, no tak, ta blond aktorka – powiedział Edgar. – Elizabeth, nie? Czy Eliza? Coś w tym stylu. – Była żona numer trzy? – zapytał producent. – Matką dzieciaka jest chyba była żona numer dwa. – Biedny chłopak. Arthur miał jeszcze kogoś, z kim był blisko? – dopytywał producent. To wywołało niezręczną ciszę. Arthur miał romans z kobietą, która zajmowała się dziecięcymi aktorkami. Wszyscy o tym wiedzieli, wszyscy poza producentem, ale żadne z nich nie wiedziało, że inni też wiedzą. Gloucester w końcu wypowiedział jej imię. – Gdzie Tanya? – Kim jest Tanya? – Chciał wiedzieć producent. – Jeden z dzieciaków wciąż tu jest. Tanya jest chyba z nią w przymierzalni – odpowiedział kierownik sceny. Nigdy wcześniej nie widział, jak ktoś umiera. Potrzebował papierosa.
– No więc – zaczęła Goneryla – czy jest ktoś jeszcze? Tanya, ten mały chłopiec, byłe żony. Zapomnieliśmy o kimś? Może rodzeństwo albo rodzice? – Kim jest Tanya? – Producent nie dawał za wygraną. – O ilu byłych żonach mówimy? – Barman wycierał szklanki. – Ma brata, ale nie pamiętam jego imienia – powiedział makijażysta. – Pamiętam tylko, jak mówił, że ma młodszego brata. – Były chyba trzy albo cztery. – Goneryla wróciła do tematu byłych żon. – Trzy? – Trzy – sprecyzował makijażysta, z trudem powstrzymując łzy. – Ale nie wiem, czy ostatni rozwód został już sfinalizowany. – Ok, więc Artur nie był żonaty kiedy... na chwilę obecną nie jest żonaty, tak? – Producent wiedział, że głupio to zabrzmiało, ale nie miał pojęcia, jak inaczej to ująć. Zaledwie parę godzin temu Arthur Leander jakby nigdy nic przyjechał do teatru i trudno było sobie wyobrazić, że jutro już tego nie zrobi. – Trzy rozwody. Wyobrażacie to sobie? – Gloucester też ostatnio się rozwiódł. Próbował sobie przypomnieć swoją ostatnią rozmowę z Arthurem. Coś o zasłanianiu go w drugim akcie? Chciałby sobie przypomnieć. – Czy ktoś został już poinformowany? Do kogo powinniśmy zadzwonić? – Powinienem zadzwonić do jego prawnika – powiedział producent. Było to bezsprzecznie najlepsze rozwiązanie, ale przy tym tak przygnębiające, że cała grupa przez kilka minut piła w milczeniu, zanim ktokolwiek odważył się powiedzieć coś na głos. – Do prawnika – odezwał się w końcu barman. – Chryste, co za sytuacja. Umierasz, a dzwonią do twojego prawnika. – No ale do kogo innego? – zapytała Goneryla. – Do jego agenta? Do siedmiolatka? Którejś z byłych żon? Do Tanyi? – Wiem, wiem. To straszne i tyle – odparł barman. Znowu zapadła cisza. Ktoś skomentował gęsto padający śnieg i rzeczywiście za szklanymi drzwiami do lobby szalała zamieć. Z ich punktu widzenia przy barze, śnieg wydawał się totalnie abstrakcyjny, jakby oglądali film o ekstremalnej pogodzie na opuszczonej ulicy. – No więc, za Arthura – wzniósł toast barman. W przymierzalni Tanya dała Kirsten przycisk do papieru. – Trzymaj – powiedziała, kładąc go Kirsten na dłoni. – Spróbuję skontaktować się z twoimi rodzicami, a ty przestań w końcu płakać i skup się na tej ładnej kuli... Zapłakana i pozbawiona tchu Kirsten, która za parę dni miała obchodzić swoje ósme urodziny, spojrzała na to, co dostała i uznała to za najpiękniejszą, najwspanialszą i najdziwniejszą rzecz, jaką ktokolwiek kiedykolwiek jej podarował. Była to szklana kula z burzowymi chmurami w środku. W lobby ludzie siedzący przy barze stuknęli się szklankami. – Za Arthura – powiedzieli. Pili jeszcze przez parę minut, a potem każde z nich
rozeszło się w swoją stronę. Najdłużej z tej grupy przeżył barman. Zmarł trzy tygodnie później na drodze wyjazdowej z miasta.
3. Jeevan wędrował samotnie po Allan Gardens. Pozwolił chłodnemu światłu szklarni przyciągnąć się niczym statek do latarni. Zaspy sięgały mu do kolan i odczuwał dziecięcą radość z bycia pierwszym, który zostawia tu swoje ślady. Zajrzał do środka i widok tego wewnętrznego tropikalnego raju, tych egzotycznych kwiatów rozmazanych przez zamgloną szybę, tych rozłożystych palmowych liści, przypominających mu wakacje na Kubie, napełnił go spokojem. Zdecydował, że pójdzie odwiedzić brata. Bardzo chciał opowiedzieć Frankowi o swoim wieczorze, zarówno o okropności śmierci Arthura, jak i o olśnieniu, że bycie ratownikiem to jego powołanie. Aż do dzisiaj nie był tego pewien. Tak długo poszukiwał odpowiedniej profesji. Był barmanem, paparazzim, dziennikarzem, potem znowu paparazzim i raz jeszcze barmanem, a to wszystko tylko przez ostatnie parę lat. Frank mieszkał na południowych obrzeżach miasta w szklanym wieżowcu z widokiem na jezioro. Jeeven wyszedł z parku i czekał chwilę na chodniku, podskakując dla rozgrzania się, w końcu wsiadł do tramwaju, który przydryfował jak statek z ciemności. Jeevan oparł głowę o szybę, podczas gdy tramwaj jechał wzdłuż Carlton Street. Burza śnieżna przemieniła się w obezwładniającą zamieć, tramwaj ospale się przez nią przedzierał. Jeevan odczuwał ból dłoni, po tym jak próbowały obudzić niechętne serce Arthura. Ten smutek, wspomnienia fotografowania Arthura w Hollywood tyle lat temu. Myślał o tej małej dziewczynce, Kirsten Raymonde, tak bladej w scenicznym makijażu, o kardiologu kucającym w swoim szarym garniturze, o zmarszczkach na twarzy Arthura, o jego ostatnich słowach – „Czyżyk...” – i to skojarzyło mu się z ptakami, z Frankiem, z tą jego lornetką podczas tych paru razy, kiedy razem obserwowali ptaki, z Laurą w jej ulubionej letniej niebieskiej sukience z żółtymi papugami. Laura, co z nimi dalej będzie? Wciąż było możliwe, że sam wróci do domu albo ona zadzwoni i przeprosi. Wrócił do punktu wyjścia. Teatr był zaledwie parę przecznic dalej. Tramwaj zatrzymał się przed Yonge Street. Jakiś samochód zatrzymał się na torach, troje ludzi próbowało go zepchnąć, podczas gdy koła samochodu obracały się w śniegu. Telefon Jeevana znowu zawibrował w kieszeni, ale tym razem nie była to Laura. – Hua – powiedział. Uważał Hua za swojego najlepszego przyjaciela, pomimo że rzadko się widywali. Zaraz po studiach przez parę lat razem pracowali za barem, Hua uczył się wtedy na egzamin do szkoły medycznej, a Jeevan bezskutecznie próbował stać się fotografem ślubnym. Potem Jeevan pojechał z innym znajomym do Los Angeles, żeby robić zdjęcia celebrytom, a Hua poszedł do szkoły medycznej. Teraz Hua pracował w szpitalu głównym w Toronto. – Oglądałeś wiadomości? – zapytał Hua z niespodziewaną natarczywością.
– Dzisiaj? Nie, byłem w teatrze. I nie uwierzysz co się tam stało, byłem... – Czekaj. Posłuchaj, musisz mi teraz szczerze odpowiedzieć. Dostaniesz jednego z tych swoich ataków paniki, jeśli powiem ci teraz coś bardzo, bardzo złego? – Nie miałem ataku paniki od trzech lat. Lekarz powiedział, że ta cała sprawa była tylko chwilowa, spowodowana stresem, przecież o tym wiesz. – Ok, słyszałeś o grypie gruzińskiej? – Pewnie, przecież śledzę wiadomości. – Poprzedniego dnia zaczęto mówić o nowej, niepokojącej epidemii grypy w Gruzji, pojawiały się sprzeczne informacje o liczbie zachorowań i przypadków śmiertelnych. Cała sprawa była dość niejasna. Nazwa nadana przez stacje telewizyjne, „grypa gruzińska”, rozbrajała Jeevana swoim urokiem. – Mam teraz pacjentkę na pogotowiu – powiedział Hua. – Szesnastoletnia dziewczyna, wczoraj wieczorem przyleciała z Moskwy, dzisiaj rano z objawami grypy trafiła do szpitala. – Dopiero teraz Jeevan usłyszał wyczerpanie w głosie Hua. – Nie jest w zbyt dobrym stanie. Do południa trafiło do nas kolejnych dwunastu pacjentów z tymi samymi objawami, okazało się, że wszyscy lecieli tym samym samolotem. Wszyscy mówią, że poczuli się gorzej na pokładzie. – A to krewni albo znajomi tej pierwszej pacjentki? – Nie, nie ma między nimi żadnych powiązań. Po prostu wszyscy lecieli tym samym lotem z Moskwy. – A co z szesnastolatką? – Wątpię, żeby przeżyła. Jest zatem oryginalna grupa pacjentów, grupa z Moskwy. Teraz słuchaj dalej. Popołudniu przyjęliśmy kolejnego pacjenta. Dokładnie te same objawy, ale nie leciał z nimi. Tylko pracuje na lotnisku. – Nie wiem, co chcesz mi przez to wszystko powiedzieć... – Pracuje przy odprawie. Chodzi mi o to, że jedyną formą kontaktu jaki miał z innymi pacjentami, była rozmowa o tym, gdzie najlepiej złapać taksówkę. – Och, brzmi kiepsko – odpowiedział Jeevan. Tramwaj wciąż tkwił za unieruchomionym samochodem. – Więc pewnie będziesz pracował dziś do późna? – Pamiętasz epidemię SARS? I o czym wtedy rozmawialiśmy? – Pamiętam, że dzwoniłem do ciebie z Los Angeles, kiedy twój szpital znajdował się pod kwarantanną, ale nie pamiętam, co mówiłem. – Panikowałeś. Musiałem cię uspokajać. – No dobra, pamiętam. Ale to wszystko brzmiało naprawdę... – Powiedziałeś mi wtedy, że mam do ciebie zadzwonić, jeśli kiedyś naprawdę wybuchnie epidemia. – Pamiętam. – Od rana przyjęliśmy ponad dwustu pacjentów. Sto sześćdziesięcioro z nich tylko w ciągu ostatnich trzech godzin. Piętnaścioro już zmarło. Szpital jest pełen
nowych przypadków. Mamy rozstawione łóżka w korytarzach. Ministerstwo Zdrowia ma zaraz wydać oświadczenie. – Teraz Jeevan wyczuł, że nie było to tylko przemęczenie. Hua był przerażony. Jeevan nacisnął dzwonek, żeby zatrzymać tramwaj i przeszedł do tylnych drzwi. Zaczął przyglądać się pozostałym pasażerom. Młoda kobieta z zakupami, mężczyzna w garniturze, pochłonięty jakąś grą na swoim telefonie, starsza para po cichu porozumiewająca się w hindi. Czy któreś z nich jechało z lotniska? Był aż nadto świadomy ich oddechów wokół niego. – Wiem, jak łatwo popadasz w paranoję – powiedział Hua. – Wierz mi, byłbyś ostatnią osobą, do której bym zadzwonił, gdybym myślał, że to nic poważnego, ale... Jeevan uderzył dłonią w szybę drzwi. Kto ich dotykał przed nim? Kierowca rzucił mu karcące spojrzenie zza ramienia, ale w końcu go wypuścił. Drzwi zamknęły się za nim i Jeevan wszedł z powrotem w zamieć. – Ale nie uważasz, że to nie jest nic poważnego. – Jeevan przeszedł obok utkniętego samochodu, jego koła wciąż bezużytecznie kręciły się w śniegu. Przed nim była Yonge Street. – Jestem pewien, że to poważne. Dobra, muszę wracać do pracy. – Hua, ty pracowałeś z tymi pacjentami przez cały dzień? – U mnie ok, Jeevan. Będzie w porządku. Muszę kończyć. Zadzwonię później. Jeevan schował telefon do kieszeni i szedł dalej w śniegu, skręcił na południe w Yonge Street i udał się w stronę jeziora, w stronę wieżowca, w którym mieszkał jego brat. Czy naprawdę wszystko w porządku, Hua, mój stary przyjacielu? Zmartwił się. Widział przed sobą światła teatru Elgin. W środku było już ciemno, ale na zewnątrz wciąż wisiały plakaty reklamujące Króla Leara ze zdjęciem Arthura z kwiatami we włosach, wpatrującego się w błękitne światło. W ramionach trzymał martwą Kordelię. Jeevan przystanął na chwilę, żeby przyjrzeć się plakatom. Powoli poszedł dalej, nieustannie rozmyślając o tym dziwnym telefonie od Hua. Yonge Street była prawie całkowicie opustoszała. Zatrzymał się, żeby złapać oddech obok wejścia do sklepu sprzedającego walizki i patrzył, jak taksówka powoli przesuwa się przez nieodśnieżoną ulicę. W jej światłach odbijała się zamieć i ta wizja oświetlonego śniegu przeniosła go z powrotem na scenę teatru Elgin. Pokręcił głową, żeby wyrzucić z myśli obraz pustego wzroku Arthura i ruszył dalej, wycieńczony i oszołomiony, przez cienie i pomarańczowe światła pod autostradą Gardinera w kierunku połyskującego południa Toronto. W dół Queens Quay zamieć była jeszcze silniejsza, wzmocniona wiatrem znad jeziora. Jeevan dotarł wreszcie pod budynek Franka i wtedy znowu zadzwonił do niego Hua. – Myślałem o tobie – powiedział Jeevan. – Czy naprawdę jest aż tak...
– Słuchaj, musisz wydostać się z miasta – przerwał mu Hua. – Co? Dzisiaj? Co się dzieje? – Nie wiem, Jeevan. Taka jest krótka odpowiedź. Nie mam pojęcia, co się dzieje. To epidemia grypy, tyle wiadomo, ale nigdy nie widziałem czegoś takiego, jest tak szybka. Tak szybko się rozprzestrzenia... – Jest coraz gorzej? – Szpital jest pełen, a co gorsza połowa pracowników już teraz jest zbyt chora, żeby pracować. – Zarazili się od pacjentów? W lobby w budynku Franka ochroniarz przeglądał gazetę, na ścianie za nim wisiał podświetlony, abstrakcyjny obraz w czerwieniach i szarości. – To najszybszy okres inkubacji, jaki kiedykolwiek widziałem. Właśnie byłem u pacjentki, jest u nas salową, pracowała dziś rano, kiedy zaczęliśmy przyjmować pierwszych pacjentów. Niedługo potem gorzej się poczuła, urwała się szybciej ze swojej zmiany, pojechała do domu i jej chłopak przywiózł ją do szpitala dwie godziny później. Teraz jest pod respiratorem. Jak tylko masz z tym jakikolwiek kontakt, to jesteś chory zaledwie parę godzin później. – Myślisz, że przeniesie się poza szpital? – Jeevan z trudnością zbierał myśli. – To już wyszło poza szpital. Totalna epidemia. Jeśli roznosi się tutaj, to roznosi się też po mieście, nigdy czegoś takiego nie widziałem. – Czyli mówisz, że powinienem... – Musisz teraz wyjechać. Albo jeśli nie możesz, to zrób zapas jedzenia i zamknij się w domu. Muszę jeszcze przedzwonić do paru osób. – Hua rozłączył się. Ochroniarz przerzucił kolejną stronę gazety. Jeśli byłby to ktokolwiek inny poza Hua, Jeevan nie uwierzyłby. Hua miał wręcz talent do bagatelizowania problemów. Zatem jeśli Hua mówił, że to epidemia... Epidemia nie była na to wystarczająco silnym słowem. Jeevan został przytłoczony nagłą myślą, że to właśnie ta chwila, ta choroba, o której mówił Hua, to ona będzie wyznacznikiem życia przed i po. Będzie cienką linią dzielącą jego życie na pół. Wtedy też Jeevan stwierdził, że być może nie pozostało mu zbyt wiele czasu. Odwrócił się od budynku Franka, ominął przyciemnioną kawiarnię na molo, mały port z pokrytymi śniegiem łódeczkami i udał się na drugą stronę do sklepu spożywczego. Przez chwilę stał przed wejściem, oślepiony światłem ze środka. Jedynie dwóch albo trzech klientów snuło się pomiędzy regałami. Czuł, że powinien jeszcze do kogoś zadzwonić. Ale do kogo? Hua był jego jedynym bliskim przyjacielem. Brata zobaczy za parę minut. Rodzice nie żyli i jakoś nie mógł się przemóc, żeby zadzwonić do Laury. Poczeka, aż będzie już u Franka, tak zdecydował. Tam sprawdzi, co mówią w wiadomościach i wtedy przejrzy swoją listę kontaktów i do wszystkich zadzwoni.
Nad stanowiskiem do wywoływania zdjęć umieszczony był mały telewizor, na którym akurat leciały wiadomości z napisami. Jeeven przesunął się bliżej, żeby lepiej je widzieć. Szpital główny w Toronto i jeszcze dwa inne w okolicy zostały poddane kwarantannie. Ministerstwo Zdrowia potwierdziło wybuch epidemii grypy gruzińskiej. W chwili obecnej nie podawali danych o liczbie zachorowań, ale były już zgony i wkrótce zostanie przedstawione więcej informacji. Pojawiły się sugestie, że rządy Rosji i Gruzji nie były do końca szczere przy opisie powagi sytuacji. Rząd prosi wszystkich o zachowanie spokoju. Wiedza Jeevana na temat zachowania się w sytuacji kryzysowej pochodziła głównie z filmów akcji, ale przynajmniej widział ich dosyć sporo. Zaczął od wody, zapełnił jeden z wózków tyloma zgrzewkami, ile się zmieściło. Miał moment zwątpienia w drodze do kasy, kiedy z trudem popychał wózek przed siebie – czy przypadkiem nie przesadzał? – ale już podjął decyzję. Nie było odwrotu. Zdziwiona kasjerka podniosła brwi. – Mam samochód przed wejściem. Przyprowadzę wózek z powrotem – powiedział Jeevan. Zmęczona kasjerka jedynie pokiwała głową. Była młoda, miała koło dwudziestu lat, co chwila poprawiała za długą grzywkę. Wypchnął niesamowicie ciężki wózek na zewnątrz i przepychał go przez śnieg. Trafił na pochylnię biegnącą w dół do małego parku z ławkami i krzewami. Wózek rozpędził się, wpadł w zaspę i uderzył w skrzynię z krzewami. Było dwadzieścia po dwudziestej trzeciej. Sklep zamykano za czterdzieści minut. Myślał o tym, jak długo zajmie przeniesienie wózka do mieszkania Franka, rozładowanie go oraz wyjaśnienie sytuacji i przekonanie brata o tym, że wcale nie traci zmysłów. Dopiero po tym wszystkim mógłby wrócić do sklepu po więcej zapasów. Chyba nic się nie stanie, jeśli na razie zostawi tu wózek. W drodze do sklepu zadzwonił do Hua. – Jak sytuacja? – Jeevan szybko przemieszczał się po sklepie, podczas gdy Hua opowiadał. Kolejna zgrzewka wody. Jeevan wierzył, że nigdy nie można jej mieć zbyt dużo. Pełno puszek z jedzeniem – tuńczyk, fasolka, zupy, makaron – wszystko co mogło dłużej wytrzymać. Szpital główny był pełen pacjentów, podobnie inne szpitale w mieście. Karetki nie nadążały z przewożeniem chorych. Trzydziestu siedmiu pacjentów już zmarło, w tym wszyscy, którzy przylecieli z Moskwy i dwie pielęgniarki, które przyjmowały pierwszych chorych. Jeevan znowu stanął przy kasie, kasjerka skanowała jego puszki i inne produkty. Hua mówił, że dzwonił do żony i kazał jej zabrać dzieci i wydostać się z miasta, byle nie samolotem. Wydarzenia z teatru Elgin wydawały się tak odległe, jakby miały miejsce w innym życiu. Kasjerka poruszała się bardzo powoli. Jeevan podał jej swoją kartę, a ona przyglądała się, jakby wcale nie widziała jej zaledwie parę minut wcześniej.
– Weź Laurę i brata. Wyjedźcie z miasta – powiedział Hua. – Nie mogę dziś wyjechać, nie dam rady. Nie znajdę o tej godzinie auta z miejscem na wózek. W odpowiedzi usłyszał jedynie jakiś stłumiony dźwięk. Hua kaszlał. – Jesteś chory? – Jeevan pchał wózek do drzwi. – Dobranoc, Jeevan. – Hua rozłączył się i Jeevan został sam w śniegu. Czuł się jak opętany. Następny wózek wypełnił papierem toaletowym. W kolejnym były znowu puszki z jedzeniem, mrożonki, lekarstwa, worki na śmieci, środki czystości i taśma klejąca. – Pracuję dla fundacji charytatywnej – wytłumaczył kasjerce za trzecim czy czwartym razem, ale zbytnio nie zwracała na niego uwagi. Nieustannie zerkała na telewizor, automatycznie skanując jego zakupy. Podczas swojej szóstej wyprawy do sklepu Jeevan zadzwonił do Laury, ale trafił na pocztę głosową. – Laura, Laura – zaczął, ale stwierdził, że lepiej porozmawiać z nią bezpośrednio. Do zamknięcia sklepu pozostało dziesięć minut, nie miał czasu na rozmowy. Pakował jedzenie do kolejnego wózka, w pośpiechu poruszając się po tym umierającym świecie pachnącym chlebem i kwiatami. Ciągle myślał o Franku, siedzącym w swoim mieszkaniu na dwudziestym drugim piętrze. Pewnie nie mógł spać przez zamieć, do tego jeszcze jego bezsenność i planowanie nowej książki. Prawdopodobnie czytał wczorajszego „New York Timesa” przy Beethovenie. Jeevan rozpaczliwie chciał już być z nim. Stwierdził, że później przedzwoni do Laury. Potem znowu zmienił zdanie i podczas gdy czekał w kolejce do kasy, próbując uniknąć kontaktu wzrokowego z kasjerką, zadzwonił na telefon domowy. – Jeevan, gdzie ty się podziewasz? – rzuciła Laura oskarżycielskim tonem. Podał kasjerce swoją kartę. – Oglądasz wiadomości? – A powinnam? – Wybuchła epidemia grypy. Jest poważnie. – Ta sprawa w Rosji czy gdzieś? Słyszałam o tym. – Teraz przeniosła się tu. Jest gorzej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Właśnie rozmawiałem z Hua. Musisz wyjechać z miasta. – Spojrzał w górę i napotkał przestraszony wzrok kasjerki. – Co takiego? Gdzie ty w ogóle jesteś? – dopytywała się Laura. Jeevan podpisał rachunek i nakierowywał już wózek do wyjścia. Trudno było prowadzić go jedną ręką. Czekało na niego jeszcze pięć wózków, już lekko przyprószonych śniegiem i zaparkowanych na chybił trafił pomiędzy ławkami a krzewami. – Laura, po prostu włącz wiadomości. – Dobrze wiesz, że nie lubię oglądać wiadomości przed pójściem spać. Znowu
masz jakiś atak paniki? – Słucham? Nie. Idę do brata, żeby sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku. – A czemu miałoby nie być? – W ogóle mnie nie słuchasz. Nigdy mnie nie słuchasz. – Jeevan wiedział, że czepiał się bez sensu, zwłaszcza w obliczu prawdziwej epidemii, ale nie mógł się powstrzymać. Ustawił wózek obok poprzednich i ruszył biegiem z powrotem do sklepu. – Jak mogłaś mnie tak zostawić w teatrze? Próbowałem uratować człowiekowi życie, a ty po prostu sobie poszłaś. – Jeevan, powiedz mi gdzie jesteś. – W sklepie spożywczym. – Było za pięć północ. Ostatni wózek napełnił mało praktycznymi zachciankami: warzywa, owoce, całe worki pomarańczy i cytryn, herbata, kawa, krakersy, sól, ciasto. – Słuchaj, Laura, nie chcę się kłócić. Ta epidemia jest poważna i bardzo szybko postępuje. – Co jest szybkie? – Ta grypa. Ona bardzo szybko się rozprzestrzenia. Hua tak mi mówił. Błyskawicznie zaraża i wyniszcza. Powinnaś wyjechać z miasta. – W ostatniej chwili dołożył do wózka bukiet żonkili. – Ale, Jeevan... – Wsiadasz do samolotu, jesteś całkowicie zdrowa, a dzień później już nie żyjesz. Ja zostanę z bratem, a ty powinnaś się już teraz spakować i pojechać do swojej matki, jeszcze zanim wszyscy się o tym dowiedzą i zakorkują drogi. – Jeevan, naprawdę mnie martwisz. To brzmi jak atak paniki. Przepraszam, że zostawiłam cię w teatrze, ale serio bolała mnie głowa i... – Proszę cię, włącz wiadomości. Poczytaj w internecie, cokolwiek. – Jeevan, powiedz mi gdzie jesteś i przyjadę... – Laura, po prostu zrób, co ci mówię. – Rozłączył się, bo stał już przy kasie i czas na rozmowę z Laurą już minął. Ze wszystkich sił starał się nie myśleć o Hua. – Zaraz zamykamy – powiedziała kasjerka. – To już mój ostatni raz – odparł Jeevan. – Pewnie masz mnie za wariata. – Gorsze rzeczy widziałam. – Przestraszył ją, teraz to widział. Usłyszała strzępki jego rozmów, a poza tym w telewizji wciąż wyświetlali te niepokojące wieści. – Cóż, po prostu próbuję się przygotować. – Na co? – Nigdy nie wiadomo, kiedy może wydarzyć się coś strasznego – odpowiedział Jeevan. – O to panu chodzi? – wskazała na telewizor. – Znowu będzie jak z SARS. Tyle szumu wokół tego narobili, a potem minęło raz dwa. – Nie brzmiała zbyt pewnie. – To nie jest jak SARS. Powinnaś wyjechać z miasta. – Chciał być z nią szczery, może dzięki temu pomóc jej w jakiś sposób, ale od razu zrozumiał, że to był błąd.
Bała się, ale jednocześnie uważała go za obłąkanego. Spojrzała na niego tępo, zeskanowała ostatnie produkty i po chwili Jeevan znowu znalazł się w śniegu. Za nim zamykał już drzwi młody chłopak z działu warzywnego. Stał na zewnątrz z siedmioma wózkami do przetransportowania przez śnieg do mieszkania brata. Był jednocześnie zlany potem i przemarznięty. Czuł się głupio, był przerażony i być może trochę szalony, a Hua był na końcu każdej jego myśli. Z godzinę zajęło mu przepchanie przez śnieg wózków jeden za drugim do lobby budynku Franka. Musiał zapłacić ochroniarzowi, żeby uzyskać dostęp do windy towarowej i wjeżdżał parę razy z wózkami na dwudzieste drugie piętro. – Jestem surwiwalowcem – tak się tłumaczył. – Nie mamy ich tutaj zbyt wielu – odpowiedział ochroniarz. – Dlatego jest to idealne miejsce do tego – odparł Jeevan, może trochę zbyt nerwowym tonem. – Do czego? – Do surwiwalu. – Aha, rozumiem. Sześćdziesiąt dolarów później Jeevan stał samotnie przed mieszkaniem swojego brata. Wózki rozstawił wzdłuż korytarza. Być może powinien był zadzwonić ze sklepu. Była pierwsza w nocy w czwartek, korytarz składał się tylko z pozamykanych drzwi i ciszy. – Jeevan! Co za miła niespodzianka – przywitał go Frank, otwierając drzwi. – Ja... – Jeevan nie wiedział jak się wytłumaczyć, więc jedynie zrobił krok w tył i wskazał na wózki. Frank podjechał bliżej na swoim wózku inwalidzkim i wyjrzał na korytarz. – Widzę, że byłeś na zakupach.