kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Tariq Ali - Kobieta z kamienia - (03. Kwintet muzułmański)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
T

Tariq Ali - Kobieta z kamienia - (03. Kwintet muzułmański) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu T TARIQ ALI Cykl: Kwintet muzułmański
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 166 stron)

===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U =

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

Tytuł ory​gi​nału The Sto​ne Wo​man Co​py​ri​ght © 2000 by Ta​riq Ali Co​py​ri​ght © 2014 for the Po​lish trans​la​tion by Mo​ni​ka Wy​rwas-Wiśnie​wska Co​py​ri​ght © 2014 for the Po​lish edi​tion by Wy​daw​nic​two Lam​bo​ok Co​py​ri​ght © 2014 for the Po​lish elec​tro​nic edi​tion by Wy​daw​nic​two Lam​bo​ok All ri​ghts re​se​rved Re​dak​cja Krzysz​tof Ber​naś Ko​rek​ta Do​ro​ta Trzcin​ka/In​E​dit Kon​sul​ta​cja ara​bi​stycz​na dr Ali​cja Olek​sy-Sro​ga Pro​jekt se​rii Lam​bo​ok Pro​jekt okładki Ju​sty​na Sułkow​ska Skład i łama​nie Ali​cja No​wak Tytuł se​rii Kwin​tet Muzułmański ISBN: 978-83-63531-13-3 Wy​daw​nic​two LAM​BO​OK ul. Stel​machów 36 C, 31-341 Kraków, tel.: 12 419 02 25, faks: 12 419 02 24 www.lam​bo​ok.pl Kraków 2014 This pro​ject has been fun​ded with sup​port from the Eu​ro​pe​an Com​mis​sion. This pu​bli​ca​tion re​flects the views only of the au​thor, and the Com​mis​sion can​not be held re​spon​si​ble for any use which may be made of the in​for​ma​tion con​ta​ined the​re​in. Ten pro​jekt zo​stał zre​ali​zo​wa​ny przy wspar​ciu fi​nan​so​wym Ko​mi​sji Eu​ro​pej​skiej. Pu​bli​ka​cja od​zwier​cie​dla je​dy​nie sta​no​wi​sko jej au​to​ra i Ko​mi​sja Eu​ro​pej​ska nie po​no​si od​po​wie​dzial​ności za umiesz​czoną w niej za​war​tość me​ry​to​ryczną. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

Spis treści Dedykacja 1. Lato 1899 roku. Nilofer wraca do rodzinnego domu. Historia wygnania Yusufa Paszy. Iskender Pasza dostaje udaru. 2. Zaczyna się zjeżdżać rodzina. Widowiskowe przybycie Mehmeta i barona Jakoba von Hassberga. Melancholia Selmana. 3. Baron czyta z Qabusname fragmenty dotyczące romantycznego uczucia. Niedokończona opowieść o Enverze Albańczyku, Sabisze i czerkieskiej służącej, która sądziła, że uciec można jedynie, stając się ptakiem. 4. Czerkieska zawierza kobiecie z kamienia i opowiada jej o swoim cierpieniu; lamentuje nad tym, że bogacze mają za nic miłość łączącą biednych ludzi. 5. Petrosyan opowiada o dniach chwały Imperium Osmańskiego. Selman twierdzi, że granice między historią a fikcją stały się nieostre. Nilofer pisze list pożegnalny do swego męża. Młodzieniec o imieniu Selim przeprowadza spóźnione obrzezanie Orhana. 6. Iskender Pasza prosi swoich gości, by objaśnili mu przyczyny upadku Imperium. Baron wskazuje na wady w zasadzie praworządności. Selman okazuje się przeżarty cynizmem. 7. Nilofer opowiada kobiecie z kamienia o tym, jak Selim dotknął jej piersi przy blasku księżyca, i o rodzącym się uczuciu, po czym odkrywa z przerażeniem, że jej matka wszystko słyszała. 8. Dzień wykonania rodzinnej fotografii. Iskender Pasza chce mieć zdjęcie, na którym znajduje się sam, obok pustego krzesła. Historia Ahmeta Paszy, który udawał, że jest sułtanem. 9. Nilofer i Selim poznają się coraz lepiej. Nilofer uświadamia sobie, że nie panuje nad swoimi uczuciami. 10. Tragedia Greków w Konyi. Przybycie Emine. Nilofer jest wzruszona słowami Iskendera Paszy. 11. Sara opowiada swój sen kobiecie z kamienia, przywołując jednocześnie wspomnienia gorzkich chwil z odległej przeszłości. 12. Mehmet i baron dyskutują o historii islamu. Iskender Pasza odzyskuje mowę, ale dziękuje za to nie Allahowi, a Auguste’owi Comte’owi. 13. Selman próbuje zrozumieć, czym jest miłość, i opowiada kobiecie z kamienia o córce Kopta Hamida Beja, handlarza diamentów z Aleksandrii, okrutnej Mariam, której zdrada naznaczyła go na całe życie. 14. Nilofer usycha z tęsknoty za Selimem i wreszcie postanawia go poślubić. Baron nie chce dyskutować o Stendhalu i jego poglądach na miłość. 15. Nilofer wysyła Selima do kobiety z kamienia, licząc, że rozmowa z nią oczyści mu umysł. Selim sam siebie nie poznaje podczas tej rozmowy.

16. Komitet Jedności i Postępu spotyka się, by przedyskutować plan obalenia sułtana. Baron odkrywa szpiega. Nilofer woli być Osmanką niż Turczynką. 17. Pojawia się tajemnicza Francuzka o dziwnych manierach i chce rozmawiać z Iskenderem Paszą. Mój ojciec wyznaje, że śledził kiedyś zamężną kobietę w stambulskich łaźniach. 18. Śmierć Hasana baby i jego suficki pogrzeb. Przyjazd Kemala Paszy. Gniew Sary. 19. Życie i czyny Kemala Paszy, którego ambicją było stworzenie największej firmy transportowej na świecie. Nilofer rozmyśla o szczęściu i sensie życia. Selman dowiaduje się o śmierci Mariam. 20. Petrosyan odwiedza kobietę z kamienia po tym, co wydarzyło się w jego wiosce. Stary majordomus zdradza tajemnicę morderstwa Murata Paszy. 21. Selim jest tak zaaferowany paryskimi dziennikami Iskendera Paszy, że czyta je dwukrotnie. Baron wyjaśnia, dlaczego w Stambule nigdy nie zdarzy się to samo, co w Paryżu. Problemy generała Halila Paszy. 22. Co przed laty Catherine opowiedziała kobiecie z kamienia. 23. Z Nowego Jorku przybywa Jo Brzydal z listem dla Sary. Mehmet planuje ożenić go z jedną z córek Kemala Paszy. 24. Dziewiętnasty wiek zbliża się ku końcowi. Selim i Halil dyskutują o przyszłości. Dante i Verlaine. Orhan zadaje Iskenderowi Paszy pytanie. 25. Zachodzi księżyc w pełni i wstaje nowy dzień. O AUTORZE KWINTET MUZUŁMAŃSKI – Z NOTATEK AUTORA KWINTET MUZUŁMAŃSKI - O SERII Przypisy ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

Dla Su​san Wat​kins, na której miłość i przy​jaźń mogłem li​czyć w lep​szych i gor​szych chwi​lach przez ostat​nie dwa​dzieścia lat ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

1 Lato 1899 roku. Ni​lo​fer wra​ca do ro​dzin​ne​go domu. Hi​sto​ria wy​gna​nia Yusu​fa Pa​szy. Isken​der Pa​sza do​sta​je uda​ru. W hi​sto​riach ro​dzin​nych mity za​wsze zwy​ciężają fak​ty. Dzie​sięć dni temu spy​tałam ojca, dla​cze​go przed pra​wie dwo​ma wie​ka​mi nasz wiel​ki przo​dek Yusuf Pa​sza zo​stał ska​za​ny przez sułtana na hańbiące wy​gna​nie ze Stam​bułu. Zro​biłam to z uwa​gi na Or​ha​na, który sie​dział obok mnie i od cza​su do cza​su nieśmiało zer​kał na dziad​ka. Wi​dział go po raz pierw​szy w życiu. Kie​dy przy​jeżdża się do tego domu po długiej nie​obec​ności, krętą drogą wśród zie​lo​nych wzgórz, kie​dy czu​je się tu​tej​sze za​pa​chy, trud​no nie myśleć o Yusu​fie Pa​szy. Pałac, którego urok i piękno nie prze​minęły wraz z go​spo​da​rzem, był miej​scem jego zesłania. Nig​dy nie prze​stał mnie za​chwy​cać. Jako dzie​ci przy​jeżdżaliśmy tu ze Stam​bułu pod​czas let​nich mie​sięcy, by uciec od nie​znośnego upału i wszech​obec​ne​go ku​rzu. Orzeźwiał już sam wi​dok od​ległego mo​rza – na długo przed tym nim czu​liśmy na skórze chłodną bryzę. Yusuf Pa​sza kazał ar​chi​tek​to​wi zna​leźć pod bu​dowę domu ta​kie miej​sce, które nie byłoby za​nad​to od​da​lo​ne od Stam​bułu. Chciał na wy​gna​niu cie​szyć się to​wa​rzy​stwem przy​ja​ciół. Re​zy​den​cja znaj​do​- wała się równo​cześnie bar​dzo bli​sko i bar​dzo da​le​ko od sta​re​go mia​sta, które wi​działo trium​fy na​sze​- go przod​ka. Yusuf Pa​sza prze​chy​trzył władcę. Dom przy​po​mi​na pałac właśnie dla​te​go, że był jed​no​- cześnie spełnie​niem wa​runków sułtana i ak​tem opo​ru. Choć wy​gnałeś mnie ze sto​li​cy, wciąż żyję tak, jak​bym jej nie opusz​czał – zda​wała się mówić bu​dowla. Gdy Yusu​fa Paszę od​wie​dza​li przy​ja​ciele, co zda​rzało się nad​zwy​czaj często, gwar i śmiech słysza​no na​wet w sie​dzi​bie sułtana. Po​kut​ni​ka i jego wy​staw​nej pu​stel​ni strzegła przed bu​rza​mi, które zwia​stują na​dejście zimy, cała ar​mia orzechów włoskich, mo​re​li i mig​dałowców. Odkąd pamiętam, w każde lato ba​wi​liśmy się w cie​- niu tych drzew. Słyszały na​sze śmie​chy i prze​kleństwa, gdy go​ni​liśmy się między nimi, i nasz płacz, gdy ro​bi​liśmy so​bie na złość, jak wszyst​kie dzie​ci po​zo​sta​wio​ne bez nad​zo​ru. Ogród na tyłach domu był oazą spo​ko​ju, którą do​ce​nia​liśmy szczególnie wte​dy, gdy mo​rze za​czy​nało się bu​rzyć. Już po pierw​- szej nocy spędzo​nej w pałacu bie​gliśmy tam, by ode​tchnąć upa​jającą po​ranną bryzą. Za​po​mi​na​liśmy wte​dy na do​bre, czym jest nie​znośna nuda lata w mieście, i da​wa​liśmy się za​cza​ro​wać temu nie​- zwykłemu miej​scu. Kie​dy przy​je​chałam tu po raz pierw​szy, nie miałam jesz​cze trzech lat, a jed​nak pamiętam bar​dzo dokład​nie ten dzień. Padało i byłam bar​dzo zła, że deszcz zmo​czył mo​rze. Ale mam stąd również inne wspo​mnie​nia. Pełne namiętności i bólu, cier​pie​nia i radości ta​jem​nych scha​dzek. Kojącego ser​ce za​pa​chu tra​wy w gaju po​ma​rańczo​wym. To tu​taj po raz pierw​szy pocałowałam ojca Or​ha​na, „tego brzyd​kie​go chu​de​go Gre​ka Di​mi​trio​sa, in​spek​to​ra szkol​ne​go z Ko​- nyi”, jak ma​wiała wówczas moja mat​ka. Za​wsze wte​dy jej spoj​rze​nie sta​wało się har​de. Już samo to, że był Gre​kiem, było wy​star​czająco okrop​ne, a Di​mi​trio​sa do​dat​ko​wo obciążało nad​zo​ro​wa​nie wiej​skich szkół. To połącze​nie było dla niej nie do przyjęcia. Gdy​by był fa​na​riotą2 i po​cho​dził ze sta​re​go Kon​stan​- ty​no​po​la, z pew​nością nie po​wie​działaby o nim złego słowa. A tak ta nie​zwy​kle uprzej​ma i za​zwy​czaj po​god​na ko​bie​ta na dźwięk jego imie​nia wy​bu​chała gnie​wem i mu​siałam wysłuchi​wać jej ty​rad o tym, jak to jej je​dy​na córka, poślu​biając kogoś stojącego tak ni​sko w społecz​nej hie​rar​chii, spro​wa​dza hańbę na dom Isken​de​ra Pa​szy.

Jej zde​cy​do​wa​na re​ak​cja bar​dzo mnie zdzi​wiła. Nig​dy nie przej​mo​wała się kwe​stia​mi po​cho​dze​nia. Wnet pojęłam, że nie cho​dziło o sa​me​go Di​mi​trio​sa, ale o to, że miała dla mnie in​ne​go kan​dy​da​ta na męża. Chciała, żebym poślubiła naj​star​sze​go syna jej wuja Si​fra​ha, tak jak było to usta​lo​ne. Zo​stałam mu obie​ca​na wkrótce po przyjściu na świat. Moja przy​rod​nia sio​stra Zey​nep, wte​dy już zamężna, wyjaśniła jej wówczas, że ów ku​zyn z Izmi​ru nie in​te​re​su​je się zupełnie ko​bie​ta​mi, na​wet w celu pro​kre​acji. Zaczęła jej to tłuma​czyć z ta​ki​mi szczegółami, że moja mat​ka doszła do wnio​sku, iż jej śmiałe słowa są nie​od​po​wied​nie dla mo​ich pa​- nieńskich uszu i kazała mi wyjść z po​ko​ju. Późnej przyszła do mnie i ze łzami w oczach objęła mnie czu​le. Zey​nep prze​ko​nała ją, że nasz nieszczęsny ku​zyn jest bez​li​to​snym po​two​rem. Tar​gało nią po​czu​- cie winy, że o mały włos nie zmu​siła je​dy​nej córki do poślu​bie​nia tak zde​pra​wo​wa​ne​go człowie​ka i nie stała się przy​czyną jej nieszczęść. Oczy​wiście po​wie​działam, że jej prze​ba​czam, i obróciłyśmy tę hi​sto​- rię w żart. Ze śmie​chem snułyśmy wizję mo​je​go nie​doszłego małżeństwa. Nie je​stem pew​na, czy moja mat​ka kie​dy​kol​wiek się zo​rien​to​wała, że Zey​nep to wszyst​ko zmyśliła. W efek​cie, gdy mój oczer​nio​ny ku​zyn za​cho​ro​wał pod​czas epi​de​mii ty​fu​su i wkrótce po​tem zmarł, na jego po​grze​bie mat​ka nie oka​- zała choćby odro​bi​ny żalu, ku wiel​kiej kon​ster​na​cji wuja Si​fra​ha, a kie​dy ja wy​cisnęłam z oczu kil​ka łez, pa​trzyła na mnie wyraźnie za​sko​czo​na i zde​gu​sto​wa​na. Ale wszyst​ko to należało już do przeszłości. Te​raz li​czyło się tyl​ko to, że wróciłam do domu po dzie​- więciu la​tach wy​gna​nia. Oj​ciec prze​ba​czył mi ucieczkę i za​pragnął zo​ba​czyć mo​je​go syna, a ja chciałam znów od​wie​dzić ko​bietę z ka​mie​nia. W dzie​ciństwie wraz z siostrą wciąż cho​wałyśmy się w ja​ski​niach roz​sia​nych wokół tego sta​rożyt​ne​go posągu. Kie​dy pa​trzyło się na nie​go z od​da​li, wyglądał jak praw​- dzi​wa ko​bieta i za​sta​na​wiałyśmy się, czy nie przed​sta​wia którejś z pogańskich bogiń. Stała na nie​wiel​- kim pagórku, oto​czo​na skałami i ru​ina​mi, i spoglądała wład​czo na za​gaj​nik mig​dałowców za pałacem. Nie była to Afro​dy​ta czy Ate​na, te roz​po​znałybyśmy na pew​no. Szczególnie in​try​go​wał nas woal, wi​- docz​ny je​dy​nie o za​cho​dzie słońca, za którym próbowała ukryć twarz. Być może, jak twier​dziła Zey​- nep, była to po​do​bi​zna lo​kal​nej bo​gi​ni, daw​no już nie​mającej wy​znawców. A może rzeźbiarz pra​co​wał w pośpie​chu i za​brakło mu cza​su na nada​nie jej cha​rak​te​ry​stycz​nych rysów? Może nad​ciągali chrześci​- ja​nie i mu​siał po​spiesz​nie zmie​nić za​mysł? Może to wca​le nie był posąg bo​gi​ni, ale jed​na z pierw​szych po​do​bizn Ma​rii, mat​ki Je​zu​sa? Po​nie​waż nig​dy nie udało nam się dojść do po​ro​zu​mie​nia co do jej tożsamości, zo​stała na za​wsze ko​bietą z ka​mie​nia. Jako małe dziew​czyn​ki zwie​rzałyśmy się jej, za​da​wałyśmy in​tym​ne py​ta​nia i słuchałyśmy wy​- obrażonych od​po​wie​dzi. Ja​kież było na​sze zdzi​wie​nie, kie​dy od​kryłyśmy, że na​sze mat​ki, ciot​ki i służące robią dokład​nie to samo. Często po​tem ukry​wałyśmy się za skałami i podsłuchi​wałyśmy ich ta​- jem​ni​ce. Tyl​ko w ten sposób mogłyśmy się do​wie​dzieć, co tak na​prawdę dzie​je się w na​szym wiel​kim domu. Wszyst​kie, od naj​star​szych do najmłod​szych, miałyśmy w niej po​wier​nicę, dzie​liłyśmy z nią swój ból. Dzięki ko​bie​cie z ka​mie​nia za​zna​wały choć na chwilę wewnętrzne​go spo​ko​ju. Se​kre​ty są strasz​ne – za​cho​wy​wa​ne tyl​ko dla sie​bie, za​czy​nają przeżerać duszę. Le​piej je komuś po​wie​rzyć. – Mamo – szepnął Or​han, ści​skając z całych sił moją rękę – czy dzia​dek opo​wie mi wresz​cie, dla​cze​go zbu​do​wa​no ten dom? W na​szej ro​dzi​nie krążyło wie​le wer​sji życio​ry​su Yusu​fa Pa​szy, niektóre pełne niechęci do osławio​- ne​go przod​ka. W tych szczególnie lu​bo​wa​li się stry​jecz​ni dziad​ko​wie i bab​cie, wy​dzie​dzi​cze​ni przez moją gałąź ro​dzi​ny. Wszy​scy wie​dzie​liśmy, że Yusuf Pa​sza pi​sy​wał ero​tycz​ne po​ema​ty, ale prze​trwało je​dy​nie kil​ka wersów po​wta​rza​nych z po​ko​le​nia na po​ko​le​nie, cała resz​ta spłonęła. Dla​cze​go? Kto się tego dopuścił? Pytałam o to ojca przy​najm​niej raz w roku, za​nim mnie wy​gna​no, ale on uśmie​chał się tyl​ko i zby​wał mnie mil​cze​niem. Sądziłam, że krępuje się roz​ma​wiać o tym ze swy​mi dziećmi, szczególnie z córką.

Tym ra​zem jed​nak było in​a​czej. Przyszło mi do głowy, że to ze względu na Or​ha​na, że oj​ciec chciał prze​ka​zać tę hi​sto​rię mężczyźnie z ko​lej​ne​go po​ko​le​nia, choć zara​zem miałam wrażenie, że po pro​stu był w do​brym hu​mo​rze i opo​wia​dał dla przy​jem​ności. Do​pie​ro później uświa​do​miłam so​bie, że za​- pew​ne prze​czu​wał ka​ta​strofę, jaka miała się wkrótce wy​da​rzyć, i chciał zdążyć przy​najm​niej z tym. Było późne popołudnie, ale upał wciąż jesz​cze nie zelżał. Słońce zmie​rzało po​wo​li na zachód, jego pro​mie​nie za​bar​wiały złotem i kar​ma​zy​nem każdy zakątek ogro​du. Przez te dzie​więć lat nic się tu nie zmie​niło. Wiel​kie liście sta​rych ma​gno​lii połyski​wały w słońcu, a mój oj​ciec właśnie obu​dził się z popołudnio​wej drzem​ki i na jego twa​rzy ma​lo​wał się spokój. Sen działał na nie​go jak elik​sir młodości. Jego po​zna​czo​ne zmarszcz​ka​mi czoło od​zy​skało gładkość. Patrząc na nie​go, uświa​do​miłam so​bie, jak bar​dzo za nim tęskniłam. Pocałowałam go w rękę i powtórzyłam moje py​ta​nie. Znów się uśmiechnął. Nie od razu od​po​wie​dział. Od​wle​kał mo​ment roz​poczęcia opo​wieści. Cze​kałam cier​pli​wie, przy​po​- mi​nając so​bie te wszyst​kie popołudnia w let​nie mie​siące i próbując po​czuć ich nie​zmien​ny rytm. W pew​nej chwi​li mój oj​ciec wziął Or​ha​na za rękę i – wciąż bez słowa – przy​ciągnął go do sie​bie, po czym zaczął głaskać po głowie. Or​han znał swe​go dziad​ka je​dy​nie z wy​blakłej fo​to​gra​fii, którą za​brałam pod​- czas uciecz​ki. Trzy​małam ją za​wsze przy łóżku. Kie​dy mój syn podrósł, opo​wia​dałam mu hi​sto​rie o sta​rym domu nad mo​rzem, w którym spędziłam część dzie​ciństwa. Na​gle zja​wił się sta​ry Pe​tro​sy​an, ma​jor​do​mus, który od dzie​ciństwa służył w na​szej ro​dzi​nie. Za nim szedł mały chłopiec, nie​wie​le star​szy od Or​ha​na, dźwi​gając tacę. Do​sko​na​le pamiętałam ry​tuał po​- da​wa​nia kawy mo​je​mu ojcu. Pe​tro​sy​an za​pew​ne uczył się go od własne​go ojca, obsługującego popołudnia​mi mo​je​go dziad​ka. Ma​jor​do​mus zi​gno​ro​wał mnie zupełnie, czym w ogóle nie byłam za​- sko​czo​na. Daw​no temu bar​dzo mnie złościła jego obojętność. Po​ka​zy​wałam mu język albo robiłam jakiś obraźliwy gest, ale nig​dy nie zdołałam zbu​rzyć jego spo​ko​ju. Później prze​stałam zwra​cać na nie​go uwagę, stał się dla mnie nie​wi​dzial​ny. Tym ra​zem jed​nak miałam wrażenie, że mimo wszyst​ko się uśmiechnął. Za​sta​na​wiałam się, czy aby cza​sem wy​obraźnia nie płata mi fi​gla, gdy zo​ba​czyłam ten uśmiech zno​wu. No tak, zro​bił to, ale cho​dziło o Or​ha​na. Oka​zał za​do​wo​le​nie z fak​tu, że ro​dzi​na powiększyła się o ko​lej​ne​go mężczyznę. Sie​działam i pa​trzyłam, jak po​chy​la z sza​cun​kiem głowę i pyta mo​je​go ojca, czy życzy so​bie jesz​cze cze​goś. Otrzy​maw​szy od​po​wiedź przeczącą, opuścił pokój. Wnuk, który miał zo​stać jego następcą, ru​szył za nim. Znów za​padła ci​sza. Mogłam so​bie przy​po​mnieć, jak po​tra​fi koić zmysły. Ciszę prze​rwał mój oj​ciec. – Pytałaś, dla​cze​go Yusuf Pa​sza zo​stał tu zesłany dwieście lat temu? Kiwnęłam ener​gicz​nie głową, nie próbując na​wet ukryć pod​nie​ce​nia. Wresz​cie, uro​dziw​szy dwo​je dzie​ci, zo​stałam uzna​na za wy​star​czająco do​rosłą, by po​dzie​lić się ze mną ofi​cjalną wersją ro​dzin​nej opo​wieści. Mój oj​ciec mówił to​nem po​ufałym i za​ra​zem sta​now​czym, jak​by opi​sy​wał wy​pad​ki, które miały miej​sce w tej nad​mor​skiej re​zy​den​cji w zeszłym ty​go​dniu w jego obec​ności, a nie dwieście lat temu w pałacu nad Bos​fo​rem w Stam​bu​le. Nie pa​trzył na mnie, pa​trzył na małego Or​ha​na, uważnie śledząc, ja​kie wrażenie robią na chłopcu jego słowa. Być może przy​po​mi​nał mu się ten mo​ment własne​go dzie​ciństwa, kie​dy sam po raz pierw​szy słuchał tej hi​sto​rii. Opo​wia​dał roz​wle​kle i z em​fazą, jak wio​sko​wy ba​jarz, a mo​je​mu sy​no​wi oczy błysz​czały co​raz bar​dziej. Był ocza​ro​wa​ny i opo​wieścią, i dziad​kiem. – Sułtan miał w zwy​cza​ju posyłać po Yusu​fa Paszę wie​czo​ra​mi. Do​ra​sta​li ra​zem i zna​li się do​sko​na​- le. Tego dnia nasz wiel​ki przo​dek również przy​był posłusznie na we​zwa​nie i pokłonił się władcy. Służąca po​sta​wiła przed nim kie​lich wina, a sułtan po​pro​sił, by wy​re​cy​to​wał mu swój nowy wiersz. Ale Yusuf Pa​sza wpadł w dziw​ny nastrój. Aż do tam​te​go wie​czo​ru był ide​al​nym dwo​rza​ni​nem i każdą prośbę władcy trak​to​wał jako roz​kaz z nie​ba. Wiel​ka in​te​li​gen​cja po​zwa​lała mu wymyślić na po​cze​ka​-

niu czte​ro​wiersz, którego od nie​go ocze​ki​wa​no, a jed​nak tego nie zro​bił. Nikt nie wie​dział dla​cze​go. Może był zły, bo wy​rwa​no go z objęć ko​chan​ki? A może miał po pro​stu dość by​cia dwo​rza​ni​nem? Albo cier​piał na nie​straw​ność? Sułtana za​nie​po​koiło przedłużające się mil​cze​nie przy​ja​cie​la. Spy​tał go o zdro​wie i za​pro​po​no​wał, że we​zwie swo​je​go pry​wat​ne​go le​ka​rza, ale Yusuf Pa​sza po​dziękował i grzecz​nie odmówił. A po​tem zaczął rozglądać się po kom​na​cie, pełnej nie​wol​nic i eu​nuchów. Wi​dy​wał ich co​dzien​nie, ale tym ra​- zem ich wi​dok nie​zwy​kle go rozzłościł. Po ko​lej​nej długiej chwi​li ci​szy po​pro​sił sułtana o zgodę na za​- bra​nie głosu, na co ten z przy​stał z ochotą. „O wiel​ki władco, fon​tan​no mądrości, ka​li​fie i sułta​nie całego cy​wi​li​zo​wa​ne​go świa​ta, twój sługa błaga cię o prze​ba​cze​nie. Po​rzu​ciła mnie ka​pryśna muza po​ezji i dziś w mej głowie nie chcą się zro​dzić żadne wer​sy. Za twym łaska​wym przy​zwo​le​niem zo​stanę więc tego wie​czo​ru ba​ja​rzem. Na​le​gam, pa​- nie, byś słuchał uważnie opo​wieści, gdyż to, czym pragnę się z tobą po​dzie​lić, jest prawdą”. Zarówno sułtan, jak i jego dwo​rza​nie spoj​rze​li na Yusu​fa Paszę z za​cie​ka​wie​niem. Równo​cześnie po​- chy​li​li się do przo​du, bojąc się uro​nić choćby słowa, a ich głowy za​fa​lo​wały ni​czym burzące się mo​rze. I Yusuf Pa​sza roz​począł swoją praw​dziwą opo​wieść. „Pięćset trzy​dzieści osiem lat przed na​ro​dzi​na​mi Je​zu​sa na tro​nie potężnego im​pe​rium per​skie​go za​sia​dał wiel​ki władca Cy​rus. To był dla nie​go nie​zwy​kle pomyślny rok. Właśnie zo​stał obwołany królem królów Ba​bi​lo​nu, tej połaci świa​ta, którą obec​nie włada nasz przeświet​ny i mądry sułtan. Im​- pe​rium per​skie zda​wało się nie​po​ko​na​ne. Do​mi​no​wało nad świa​tem, ale i bu​dziło sza​cu​nek, Per​so​wie bo​wiem uzna​wa​li wszyst​kie re​li​gie i go​dzi​li się na wszel​kie zwy​cza​je pod​da​nych, a na nowo przyłączo​- nych te​ry​to​riach za​cho​wy​wa​li do​tych​cza​so​we urzędy. Nie mogło być le​piej. Im​pe​rium roz​kwi​tało, a swo​ich wrogów roz​gnia​tało ni​czym nie​war​te wspo​mnie​nia pchły. Minęło dwieście lat i dzie​dzi​ce potężnego Cy​ru​sa sta​li się pion​ka​mi, do​wol​nie prze​su​wa​ny​mi przez żony i eu​nuchów. Sa​tra​po​wie nie czu​li się już wo​bec nich lo​jal​ni, a urzędni​cy byli sko​rum​po​wa​ni, bez​- dusz​ni i nie​udol​ni. Już tyl​ko ogrom​ne bo​gac​twa Me​zo​po​ta​mii chro​niły im​pe​rium przed upad​kiem, ale od​wle​ka​na ka​ta​stro​fa sta​wała się jesz​cze groźniej​sza. Gre​cy zy​ski​wa​li co​raz większe wpływy, ich język roz​prze​strze​niał się po całym mo​car​stwie. Na długo przed uro​dze​niem Alek​san​dra przy​go​to​wy​- wa​no się do jego triumfów. Aż wresz​cie w mieście, które dziś na​zy​wa​my Bag​da​dem, zbun​to​wało się dzie​sięć tysięcy grec​kich żołnie​rzy. Za​bi​li swe​go per​skie​go dowódcę, uwięzili ofi​cerów i wy​ru​szy​li do Ana​to​lii. Nikt im w tym nie prze​szko​dził. Miesz​kańcy potężnego nie​gdyś kra​ju zro​zu​mie​li, że nie ma już nad nimi władzy, sko​ro ta​kie​go czy​nu mogło do​ko​nać le​d​wie dzie​sięć tysięcy żołnie​rzy…”. Yusuf Pa​sza gotów był kon​ty​nu​ować opo​wieść, ale wy​raz twa​rzy sułtana kazał mu za​milknąć. Spuścił wzrok i cze​kał. Sułtan zaś, tar​ga​ny złością, wstał i wy​szedł z kom​na​ty. Nie po​wie​dział ani słowa. Yusuf Pa​sza oba​wiał się naj​gor​sze​go. Za​mie​rzał je​dy​nie prze​strzec przy​ja​cie​la przed skut​ka​mi gnuśności i fol​go​wa​nia zmysłowym za​chcian​kom, a także przed eu​nu​cha​mi, umiejącymi wy​ko​rzy​sty​- wać raz zdo​by​te wpływy, chciał mu uświa​do​mić, że wiecz​ne jest je​dy​nie pra​wo głoszące, iż nic nie jest wiecz​ne, tym​cza​sem sułtan uznał opo​wieść za kry​tykę dy​na​stii osmańskiej i jej spo​so​bu spra​wowania władzy. Każdy inny pod​da​ny, rzu​ciw​szy ta​kie oskarżenie, zo​stałby stra​co​ny na miej​scu, ale sen​ty​ment z dzie​ciństwa skłonił sułtana do oka​za​nia łaski. Kara dla Yusu​fa Pa​szy była wyjątko​wo łagod​na – zo​stał je​dy​nie wy​gna​ny na za​wsze ze Stam​bułu. Władca uznał za ob​razę prze​by​wa​nie w tym sa​mym mieście co jego daw​ny przy​ja​ciel. I tak nasz przo​dek zde​cy​do​wał się zbu​do​wać dla sie​bie i swo​jej ro​dzi​ny dom na tym od​lu​dziu, w oto​cze​niu sta​rożyt​nych ruin. Tęsknił za mia​stem, nig​dy więcej jed​nak nie uj​rzał już Bos​fo​ru. Sułta​no​wi po​dob​no bra​ko​wało przy​ja​cie​la, ale dwo​rza​nie, którzy za​wsze byli za​zdrośni o po​zycję

Yusu​fa Pa​szy, nie dopuścili, by władca jesz​cze kie​dyś się z nim zo​ba​czył. Ot i cała hi​sto​ria. Czy czu​jesz się usa​tys​fak​cjo​no​wa​na, gołąbko? A ty, Or​ha​nie, czy za​pa​miętasz, co ci opo​wie​działem, i kie​dyś, po mo​jej śmier​ci, powtórzysz to swo​im dzie​ciom? Or​han z uśmie​chem po​ki​wał głową, ja na​to​miast za​cho​wałam nie​prze​nik​nio​ny wy​raz twa​rzy. Wie​- działam, że oj​ciec nie mówi mi wszyst​kie​go. W opo​wieściach cio​tek i wujków z gałęzi rodu wy​- wodzącej się od stry​jecz​ne​go dziad​ka, którym mój oj​ciec gar​dził i którego po​tomków nig​dy nie za​pra​- szał w od​wie​dzi​ny ani tu, ani do stam​bul​skie​go domu, było znacz​nie więcej szczegółów. To co oni mi opo​wia​da​li, było dużo bar​dziej eks​cy​tujące. I wia​ry​god​ne. Słyszałam cho​ciażby, że Yusuf Pa​sza za​ko​- chał się w ulu​bio​nym białym nie​wol​ni​ku sułtana. Po​dob​no przyłapa​no ich pod​czas miłosnych unie​- sień. Nie​wol​ni​ka stra​co​no od razu i jego ge​ni​ta​lia​mi na​kar​mio​no psy kręcące się za​wsze przy królew​- skiej kuch​ni. W tej wer​sji opo​wieści Yusuf Pa​sza zo​stał jesz​cze przed wy​gna​niem pu​blicz​nie wychłosta​ny. Być może wer​sja mo​je​go ojca też była praw​dzi​wa. Może jed​na opo​wieść nie wy​star​- czyłaby, aby wyjaśnić, dla​cze​go nasz przo​dek wy​padł z łask sułtana. Może tak na​prawdę nikt nie znał praw​dzi​we​go po​wo​du, a każda z hi​sto​rii sta​no​wiła je​dy​nie spe​ku​la​cje. Nie chciałam do​tknąć mo​je​go ojca po​dej​rze​nia​mi o ukry​wa​nie praw​dy, dla​te​go po​wstrzy​małam się od za​da​wa​nia tych pytań. Sądziłam, że wciąż jesz​cze złości się na mnie za to, co zro​biłam w młodości, choć moja uciecz​ka z in​spek​to​rem szkol​nym, by za nie​go wyjść, uro​dzić mu dzie​ci i po​dzi​wiać jego po​- ezję, była już tyl​ko od​ległym wspo​mnie​niem. Te​raz ro​zu​miałam, że postąpiłam bar​dzo źle, ale wówczas wy​da​wało mi się to wspa​niałym po​mysłem. Ak​sa​mit​ny głos, ja​kim Di​mi​trios re​cy​to​wał swe po​ema​ty, spra​wiał, że ser​ce łopo​tało mi w pier​siach. Za​wsze był przede wszyst​kim poetą, a uczyć zaczął tyl​ko dla​te​go, żeby za​ro​bić na życie. Gdy jego oj​ciec zginął w Bośni, walcząc za na​sze Im​pe​rium, mu​siał za​opie​ko​wać się matką. Po​znałam go w Ko​nyi, gdzie bawiłam z wi​zytą u ro​dzi​ny mo​jej naj​lep​szej przy​ja​ciółki. Całymi dnia​- mi pro​wa​dzała mnie po mieście, zwie​dzałyśmy gro​bow​ce daw​nych królów seldżuckich, zaglądałyśmy do domów su​fich i pod​czas jed​nej z tych wędrówek na​tknęłyśmy się na Di​mi​trio​sa. Miałam wówczas sie​dem​naście lat, a on nie​mal trzy​dzieści. Chciałam uciec z ro​dzin​ne​go domu, w którym czułam się jak w klat​ce, i Di​mi​trios i jego po​ezja zda​wały się drogą do wol​ności i szczęścia. Przez chwilę na​prawdę byłam szczęśliwa, ale nig​dy na tyle, by nie czuć bólu z po​wo​du tego, co zro​bił oj​ciec. Tęskniłam za matką, a wkrótce zaczęłam też tęsknić za wy​go​da​mi, do których byłam przy​zwy​cza​jo​na. Ale naj​bar​- dziej bra​ko​wało mi let​nich wy​jazdów nad mo​rze. Chciałam opuścić dom, ale na własnych wa​run​kach, tym​cza​sem oj​ciec uczy​nił ze mnie wy​gnańca. To było dla mnie wiel​kim cio​sem. Nie​na​wi​dziłam go wówczas. Nie​na​wi​dziłam jego sztyw​nych za​sad. Przy​po​mi​nałam so​bie ze złością, jak trak​to​wał mo​ich bra​ci, szczególnie Ha​li​la, który był jak nie​dający się okiełznać ogier. Mój oj​ciec chłostał go cza​sa​mi w obec​ności całej ro​dzi​ny, nie zdołał go jed​nak złamać. Uważał, że Ha​lil jest le​ni​wy, buńczucz​ny i ma anar​chi​stycz​ne zapędy, dla​te​go ze zdu​mie​niem przyjął jego de​cyzję o zaciągnięciu się do woj​ska, gdzie – ze względu na po​zycję ro​dzi​ny – zo​stał błyska​- wicz​nie awan​so​wa​ny i skie​ro​wa​ny do służby w pałacu. Po​tem się oka​zało, że oj​ciec słusznie powątpie​- wał w jego am​bi​cje woj​sko​we. Isken​der Pa​sza był nie​zwy​kle do​stoj​nym i ele​ganc​kim człowie​kiem. Przez wie​le lat pełnił funkcję am​ba​sa​do​ra Wy​so​kiej Por​ty w Re​pu​bli​ce Fran​cu​skiej i często bywał na pa​ry​skich sa​lo​nach. Przy​najm​- niej tak twier​dził Sel​man, mój naj​star​szy brat, któremu po​zwo​lo​no po​je​chać do Paryża ra​zem z oj​cem. Sel​man stu​dio​wał na tam​tej​szej uczel​ni i ko​chał wszyst​ko, co fran​cu​skie – z wyjątkiem Fran​cuzów. Za każdym ra​zem, kie​dy oj​ciec wra​cał do Stam​bułu, przy​wo​ził per​fu​my dla swo​ich żon, a także nowe me​ble, ma​te​riały na obi​cia i ob​ra​zy z na​gi​mi ko​bie​ta​mi do za​chod​niej części domu. Jego przy​- jazd za​wsze był wiel​kim świętem. „Może od te​raz sta​nie się no​wo​cze​sny?” – szep​tał Ha​lil i wszy​scy chi​-

cho​ta​liśmy, pełni na​dziei. Ma​rzył nam się bal syl​we​stro​wy, na którym wystąpimy w za​chod​nich stro​- jach i będzie​my tańczyć i pić szam​pa​na, tak jak nasz oj​ciec i Sel​man w Paryżu i Ber​li​nie. Ale to były tyl​- ko próżne ma​rze​nia, w na​szym życiu nie za​cho​dziły żadne zmia​ny. Oj​ciec prędko wra​cał do ma​nier i zwy​czajów tu​rec​kie​go ary​sto​kra​ty. Za​pro​sze​nie do na​sze​go let​nie​go domu obej​mo​wało tyl​ko mnie i Or​ha​na. Di​mi​trios i moja uko​cha​- na mała Emi​ne zo​sta​li w domu. Może w przyszłym roku, obie​cy​wała mat​ka. „Albo nig​dy” – wy​- krzyknęłam w gnie​wie. Przez cały ten czas mat​ka przy​je​chała do mnie trzy​krot​nie. Oczy​wiście po​ta​- jem​nie. Za każdym ra​zem przy​wo​ziła pie​niądze i ubran​ka dla dzie​ci. To ona za​bie​gała o od​no​wie​nie mo​ich kon​taktów z oj​cem i wresz​cie dopięła swe​go. Po dwóch la​tach wy​mie​nia​nia grzecz​nych i nie​- znośnie ofi​cjal​nych listów po​pro​sił mnie, żebym przy​wiozła Or​ha​na do let​niej re​zy​den​cji. Cieszę się, że na to przy​stałam. A byłam bli​ska od​mo​wy. Chciałam na​pi​sać, że nie zja​wię się, jeśli oj​ciec nie po​- zwo​li mi przy​wieźć także córki, ale Di​mi​trios prze​ko​nał mnie, żebym się przy tym nie upie​rała. Do​- brze się stało, że nie po​zwo​liłam, aby duma wzięła górę nad rozsądkiem. Wiem, że oj​ciec prze​ba​czyłby mi już daw​no temu, gdy​bym tyl​ko zde​cy​do​wała się go prze​pro​sić za swo​je nie​posłuszeństwo i rzu​ciła mu się do stóp. Wbrew temu bo​wiem, co na​pi​sałam wcześniej, Isken​der Pa​sza nie był ani okrut​ny, ani mściwy. Był je​dy​nie człowie​kiem swo​ich czasów, su​ro​wym i nie​prze​jed​na​nym w kwe​stiach jed​ności ro​dzi​ny. Pierw​sze​go wie​czo​ru po przy​jeździe, kie​dy Or​han zasnął, wyszłam z domu i spa​ce​ro​wałam wśród sadów. Wdy​chałam zna​jo​my za​pach ty​mian​ku i drzew pie​przo​wych, przy​wołujący tyle wspo​mnień. Aż doszłam do ko​bie​ty z ka​mie​nia i zaczęłam zwie​rzać się jej szep​tem: – Wróciłam, ko​bie​to z ka​mie​nia, wróciłam z syn​kiem. Tęskniłam za tobą. Tylu rze​czy nie mogłam po​wie​dzieć mężowi. Dzie​więć lat to bar​dzo długo dla kogoś, kto tęskni i nie może ni​ko​mu przy​znać się do swo​jej tęskno​ty. Trzy dni po tym, jak usłysze​liśmy z Or​ha​nem opo​wieść o Yusu​fie Pa​szy, mój oj​ciec do​stał uda​ru. Zna​lazła go moja mat​ka, gdy rano weszła do jego sy​pial​ni. Robiła tak za​wsze, by otwo​rzyć na oścież okno bal​ko​no​we, przez noc le​d​wie uchy​lo​ne i po​zwa​lające let​niej bry​zie przy​nieść nie​co słod​kiej woni cy​tryn. Oj​ciec lubił się bu​dzić przy za​pa​chu mo​rza. Leżał na boku i dziw​nie od​dy​chał. Mat​ka obróciła go i zo​ba​czyła, że jest bar​dzo bla​dy. Miała wrażenie, że w ogóle jej nie do​strze​ga, wzrok błądził mu gdzieś da​le​ko, jak​by szu​kał zaświatów. Po​czuł chłód śmier​ci i prze​stało mu zależeć na życiu. Udar wywołał pa​ra​liż, oj​ciec nie mógł po​ru​szać no​ga​mi ani mówić, a jego spoj​rze​nie w mo​men​tach przy​tom​ności wska​zy​wało na to, że mo​dli się bezgłośnie do Al​la​ha, by zakończył jego po​byt na tym świe​cie. Al​lah jed​nak zi​gno​ro​wał te błaga​nia i po​wo​li, bar​dzo po​wo​li, Isken​der Pa​sza do​cho​dził do sie​- bie. Po ja​kimś cza​sie wróciła mu władza w no​gach i z po​mocą Pe​tro​sy​ana zaczął znów cho​dzić, ale mowę utra​cił na do​bre. Miał za​wsze pod ręką małe kart​ki pa​pie​ru i za ich pośred​nic​twem oznaj​miał nam swoją wolę. Z cza​sem weszło nam w zwy​czaj spędza​nie cza​su po wie​czor​nym posiłku w naj​star​szej sy​pial​ni, z bal​ko​nem wy​chodzącym na mo​rze. Sia​da​liśmy wokół ojca, który po​pi​jał kątem ust her​batę – udar okrut​nie ob​szedł się z jego twarzą – wy​god​nie wyciągnięty, pod​czas gdy wnuk Pe​tro​sy​ana, Akim, de​li​- kat​nie ma​so​wał mu sto​py. Isken​der Pa​sza życzył so​bie wówczas słuchać opo​wieści. Nig​dy nie czu​liśmy się swo​bod​nie w obec​ności ojca. Sam nie zno​sił naj​mniej​szej kry​ty​ki, ale in​nym wciąż wy​naj​do​wał wady. Moi bra​cia, sio​stra i szwa​gier, we​zwa​ni do jego łoża z różnych stron Im​pe​- rium, li​czy​li, że cho​ro​ba uczy​ni go bar​dziej wy​ro​zu​miałym. Ja byłam pew​na, że nie​po​trzeb​nie robią so​- bie na​dzieję.

===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

2 Za​czy​na się zjeżdżać ro​dzi​na. Wi​do​wi​sko​we przy​by​cie Meh​me​ta i ba​ro​- na Ja​ko​ba von Hass​ber​ga. Me​lan​cho​lia Sel​ma​na. Leżałam w ciem​nym po​ko​ju, z ułożonym na czo​le zim​nym kom​pre​sem, który miał mi pomóc po​zbyć się sil​ne​go bólu głowy. Sel​man i Ha​lil właśnie przy​je​cha​li zo​ba​czyć na​sze​go cho​re​go ojca. Podróżowa​li ze Stam​bułu sta​rym po​wo​zem, eskor​to​wa​ni przez sześciu żołnie​rzy na ko​niach. Nie zdołałam po​ja​wić się na ta​ra​sie, by wraz z resztą ro​dzi​ny i służbą ich po​wi​tać. Później do​wie​działam się od mat​ki, jak bar​dzo wstrząsnął nimi wi​dok ojca siedzącego nie​ru​cho​mo w fo​te​lu. Pa​dli na ko​la​na i ucałowa​li mu dłonie. To Ha​lil, odzia​ny w mun​dur ge​ne​ral​ski, pierw​szy od​czuł władczą moc jego mil​cze​nia. – Cieszę się, że oca​liłeś życie, ata3. Mu​siałbym szu​kać po​mo​cy w nie​bio​sach, gdy​by Al​lah po​sta​no​wił uczy​nić nas sie​ro​ta​mi. Mój po​zba​wio​ny wszel​kich ludz​kich od​ruchów brat za​pew​ne od razu po​le​ciłby Pe​tro​sy​ano​wi udu​sić mnie je​dwab​nym sznu​rem. Żart wywołał uśmiech na twa​rzy cho​re​go, znak dla ze​bra​nych, że należy się głośno roześmiać. Właśnie ten śmiech wy​rwał mnie ze snu. Na szczęście ból głowy minął, więc po​spiesz​nie wstałam z łóżka, prze​myłam twarz wodą i zbiegłam na dół przy​wi​tać się z braćmi. Wyszłam na ta​ras aku​rat w chwi​li, gdy Ha​lil wziął Or​ha​na na ręce. Połasko​tał go w szyję wąsami, a po​tem pod​rzu​cił wy​so​ko i złapał w swe moc​ne ra​mio​na. Przy​tu​liw​szy go czu​le, przed​sta​wił Sel​ma​no​wi, którego chłopiec nie miał dotąd oka​zji po​znać. Mój syn po​pa​trzył na no​we​go wuja z nieśmiałym uśmie​chem, a ten nie​- zgrab​nie pogłaskał go po głowie. Nie wi​działam Sel​ma​na od pra​wie piętna​stu lat. Miałam trzy​naście, kie​dy opuścił dom. Za​pa​- miętałam go jako wy​so​kie​go i smukłego mężczyznę o gęstych czar​nych włosach i głębo​kim me​lo​dyj​- nym głosie i kie​dy uj​rzałam jego syl​wetkę na ta​ra​sie, przez chwilę miałam wrażenie, że to oj​ciec. Ze​- sta​rzał się. Nie miał jesz​cze pięćdzie​siątki, ale włosy mu się prze​rze​dziły i po​si​wiały, wy​da​wał się też niższy, niż za​pa​miętałam, może dla​te​go że cho​dził zgar​bio​ny. Utył i jego twarz na​brała krągłości. W oczach wi​działam smu​tek. Okrut​ny ten Egipt, pomyślałam. Czym go tak pognębił? Objęliśmy się i pocałowa​liśmy ser​decz​nie, ale gdy przemówił, jego głos był po​zba​wio​ny emo​cji. – A więc zo​stałaś matką, Ni​lo​fer. To było je​dy​ne zda​nie, które po​wie​dział do mnie tego dnia. Słyszałam w jego słowach za​sko​cze​nie, jak​by spro​wa​dza​nie na świat ko​lej​nych po​ko​leń na​gle prze​stało być na​tu​ralną ko​leją rze​czy. Zi​ry​to​wał mnie, i to​nem wy​po​wie​dzi, i swoją uwagą, a na​wet rozzłościł. Chy​ba przede wszyst​kim dla​te​go, że nie chciał mnie po​trak​to​wać jak do​rosłej ko​bie​ty. W jego oczach nadal byłam dziec​kiem. Nim zdążyłam wymyślić jakąś ciętą ri​postę, Pe​tro​sy​an po​pro​wa​dził Sel​ma​na do ojca, który chciał z nim po​roz​ma​wiać na osob​ności. Po​deszłam do Ha​li​la. Nig​dy nie ze​rwał ze mną kon​tak​tu, a na​wet re​gu​lar​nie wi​dy​wał się z oj​cem Or​- ha​na. Był dla mnie pod​porą w ciężkich cza​sach; kie​dy Gre​cy w Ko​nyi stra​ci​li możliwości za​rob​ko​wa​nia w od​we​cie za próby wznie​ce​nia po​wsta​nia i Di​mi​trios zo​stał bez pra​cy, dbał, byśmy mie​li co jeść. Po raz ostat​ni wi​działam Ha​li​la pew​ne​go piękne​go wio​sen​ne​go dnia. Przy​je​chał do Ko​nyi bez za​po​wie​- dzi. Or​han miał wte​dy le​d​wie trzy lata, ale za​pa​miętał swe​go wuj​ka, a ra​czej jego łaskoczące wąsy. Przyj​rzałam się swo​je​mu bra​tu ba​daw​czo. Był przy​stoj​ny jak za​wsze, do​brze wyglądał w mun​du​rze. Często za​sta​na​wiałam się, jak taki łobuz zdołał pod​porządko​wać się woj​sko​wej dys​cy​pli​nie.

Po chwi​li Ha​lil objął mnie i szepnął mi do ucha: – Cieszę się, że przy​je​chałaś. Czy Or​han usłyszał już hi​sto​rię tego miej​sca? Kiwnęłam głową. – Tę o Yusu​fie Pa​szy? – upew​niał się. – Właśnie tę. – A którą wersję? Równo​cześnie wy​buch​ne​liśmy śmie​chem. Kie​dy już za​mie​rza​liśmy ru​szyć za po​zo​stałymi do domu, uwagę Ha​li​la zwrócił kurz unoszący się nad gościńcem. Naj​wy​raźniej do re​zy​den​cji zdążał powóz, ale prze​cież ni​ko​go się nie spo​dzie​wa​liśmy. Isken​de​ra Paszę uważano za od​lud​ka i człowie​ka po​ryw​cze​go i na​wet do na​sze​go domu w Stam​bu​le nie​wie​le osób ośmie​lało się zaj​rzeć bez za​pro​sze​nia, a co do​pie​ro do let​niej re​zy​den​cji. Tra​dy​cyj​na gościn​ność była czymś zupełnie ob​cym memu ojcu, szczególnie wo​bec jego własnej, wiel​kiej ro​dzi​ny. Naj​większą wro​gość bu​dziło w nim stry​jecz​ne ro​dzeństwo i jego po​tom​stwo, ale uni​kał również własnych bra​ci. Goście byli praw​dziwą rzad​kością i jako dzie​ci za każdym ra​zem trak​to​wa​liśmy ich jako ra​dosną nie​spo​dziankę. Szczególnie miłą był wu​jek Ke​mal, który przy​wo​ził masę pre​zentów. – Ktoś ma jesz​cze dziś przy​być? – za​py​tał Ha​lil. Pokręciłam głową. Zo​sta​liśmy na ta​ra​sie i cze​ka​liśmy, aż powóz sta​nie pod do​mem. Zer​ka​liśmy na po​jazd, po​tem po so​bie i chi​cho​ta​liśmy na całego. Nie mo​gliśmy pojąć, jak ktoś w ogóle ośmie​lił się wsiąść do cze​goś ta​kie​go, jadąc w od​wie​dzi​ny do na​sze​go ojca. Kie​dy jesz​cze let​nia re​zy​den​cja należała do dziad​ka, wciąż pełno było w niej lu​dzi. Pamiętałam ten gwar i har​mi​der, choć byłam wte​dy bar​dzo mała. Trzy sy​pial​nie za​wsze cze​kały na jego naj​bliższych przy​ja​ciół, przy​jeżdżali i wyjeżdżali, kie​dy ich naszła ocho​ta. Służba mu​siała się li​czyć z nie​za​po​wie​- dzia​ny​mi wi​zy​ta​mi, jak i z tym, że goście przy​wiozą własnych służących. Ale to było daw​no temu. Kie​- dy dom prze​szedł w ręce ojca, dał on dru​hom dziad​ka ja​sno do zro​zu​mie​nia, że nie są mile wi​dzia​ni. Ro​dzi​na nie po​sia​dała się z obu​rze​nia. Bab​cia za​pro​te​sto​wała, nie​zwy​kle ostro jak na nią, ale Isken​der Pa​sza po​zo​stał nie​ugięty. Miał swo​je za​sa​dy i nie za​mie​rzał zno​sić obec​ności sta​rych zbe​reźników, kręcących się po domu, jak​by byli u sie​bie, i bałamucących co ład​niej​sze służące. Powóz pod​je​chał bliżej i mo​gliśmy zo​ba​czyć siedzących na koźle stan​gre​ta i służącego. Ha​lil z tru​- dem po​wstrzy​my​wał śmiech, kie​dy po​ko​ny​wa​liśmy scho​dy, by po​wi​tać star​sze​go bra​ta na​sze​go ojca, Meh​me​ta Paszę, i jego przy​ja​cie​la ba​ro​na. Obaj prze​kro​czy​li sie​dem​dzie​siątkę, ale widać było, że cieszą się do​brym zdro​wiem. Obaj też od​zna​cza​li się nie​zwy​kle bladą cerą, choć let​nie słońce zdążyło już zo​sta​wić na niej swój ślad. Mie​li na so​bie let​nie gar​ni​tu​ry, kre​mo​we, ale różniące się kro​jem, a głowy cho​wa​li przed skwa​rem pod słomko​wy​mi ka​pe​lu​sza​mi. Każdy z nich wie​rzył nie​za​chwia​nie, że ko​rzy​sta z usług lep​sze​go kraw​ca. Mój oj​ciec nie po​tra​fił ukryć iry​ta​cji, kie​dy za​czy​na​li roz​pra​wiać o swo​ich stro​jach. Ha​lil przy​wi​tał ser​decz​nie pru​skie​go ba​ro​na i z sza​cun​kiem ucałował dłoń wuja Meh​me​ta. – Wi​ta​my w na​szym domu, stry​ju – po​wie​dział donośnie. – I pana również, ba​ro​nie. Cóż za nie​spo​- dzie​wa​na przy​jem​ność. Nie mie​liśmy pojęcia, że je​steście w kra​ju. – My również, póki się w nim nie zna​leźliśmy – od​parł Meh​met Pa​sza. – Pociąg z Ber​li​na spóźnił się jak zwy​kle. – Do​pie​ro kie​dy wje​chał do Im​pe​rium Osmańskie​go, zaczął się spóźniać, Meh​me​cie – spre​cy​zo​wał ba​ron. – Bądź spra​wie​dli​wy. Na gra​ni​cy zja​wił się o cza​sie. Je​steśmy bar​dzo dum​ni z na​szych pociągów. Meh​met Pa​sza zi​gno​ro​wał tę uwagę i znów zwrócił się do Ha​li​la: – Czy to praw​da, że strzała śmier​ci prze​szyła mego bra​ta, a on nie ze​chciał się jej pokłonić?

– Nie je​stem pe​wien, czy ro​zu​miem two​je py​ta​nie, stry​ju. Meh​met spoj​rzał na mnie wy​cze​kująco. – Nasz oj​ciec stra​cił mowę, stry​ju – wyjaśniłam po​spiesz​nie – ale poza tym czu​je się do​brze, choć po​- trze​bu​je po​mo​cy przy cho​dze​niu. – Trud​no to na​zwać zda​rze​niem tra​gicz​nym. – Wuj wzru​szył ra​mio​na​mi. – Za​wsze uważałem, że za dużo gada. Czy wie​cie, ja​kie dys​po​zy​cje w spra​wie ko​la​cji wydała wa​sza mat​ka? I czy w domu jest szam​pan? Za​pew​ne nie. Na szczęście za​bra​liśmy kil​ka skrzy​nek z majątku ba​ro​na. Za dużo me​lan​cho​- lij​nych wie​czorów spędziłem w tym przeklętym domu, kie​dy byłem w wa​szym wie​ku, by po​zwo​lić so​- bie na jesz​cze je​den. Ma​cie cho​ciaż lód? Po​ki​wałam skwa​pli​wie głową. – To do​brze. Każ schłodzić kil​ka bu​te​lek tego za​cne​go trun​ku na wieczór, dziec​ko, i po​wiedz Pe​tro​- sy​ano​wi, żeby przy​go​to​wał dla nas po​ko​je gościn​ne. Założę się, że nie były wie​trzo​ne od trzy​dzie​stu lat. A ty, młody człowie​ku – wuj prze​niósł wład​czy wzrok na Ha​li​la – za​pro​wadź mnie do mo​je​go bra​ta. Oj​ciec nie prze​pa​dał za Meh​me​tem Paszą, ale nig​dy nie za​cho​wy​wał się wo​bec nie​go nie​grzecz​nie. Miał ku temu po​wo​dy. Kie​dy mój dzia​dek umarł, Meh​met Pa​sza, jako naj​star​szy syn, odzie​dzi​czył ro​- dzinną re​zy​dencję w Stam​bu​le, a także nad​mor​ski dom, choć nig​dy go nie lubił. Nie umie​liśmy so​bie wytłuma​czyć tej niechęci. Było dla nas nie do pojęcia, jak kto​kol​wiek mógł czuć się źle w ta​kim oto​cze​- niu. Nie do​cie​ka​liśmy jed​nak zbyt gor​li​wie przy​czyn tego sta​nu rze​czy, sko​ro na tym sko​rzy​sta​liśmy. Ko​cha​liśmy ten dom. I ko​cha​liśmy ko​bietę z ka​mie​nia. Pamiętam, jak bar​dzo byłam pod​eks​cy​to​wa​na, kie​dy oj​ciec oznaj​mił nam, że stryj Meh​met po​da​ro​wał mu let​ni pałac w pre​zen​cie. Ra​zem z Ha​li​lem i Zey​nep na prze​mian kla​ska​liśmy w oszołomie​niu i ści​ska​liśmy się radośnie. Tyl​ko Sel​man, który miał wówczas już dwa​dzieścia sześć lat, po​zo​stał nie​wzru​szo​ny. „Czy dom wróci do dzie​ci stry​ja, kie​dy umrzesz?” – zwrócił się do ojca poważnym głosem. Isken​der Pa​sza zmie​rzył go prze​ni​kli​wym spoj​rze​niem, które mogło zna​czyć: „Ty idio​to, do​pie​ro do​sta​liśmy dom, a ty już myślisz, co się z nim sta​nie po mo​jej śmier​ci!”. Moja mat​ka w tym cza​sie wal​- czyła z uśmie​chem, który po​ja​wił się na jej twa​rzy. Nig​dy nie do​wie​dzie​li​byśmy się, co ją tak uba​wiło, gdy​by Zey​nep, znająca do​brze jej zwy​cza​je, nie ukryła się po za​cho​dzie słońca za skałą i nie podsłuchała jej roz​mo​wy z ko​bietą z ka​mie​nia. Co po​win​niśmy mówić dzie​ciom, ko​bie​to z ka​mie​nia? Ile po​win​ny wie​dzieć? Żal mi Sel​ma​na. Był je​dy​- nie cie​kaw, czy kie​dyś odzie​dzi​czy ten dom, a mój mąż spoj​rzał na nie​go tak, jak​by miał za​miar po​zba​- wić go życia. Choć nie je​stem jego matką, jest mi bli​ski. Jego oj​ciec po​wi​nien mu w końcu powie​dzieć, jak bar​dzo go ko​cha. To nie jest wina Sel​ma​na, że jego mat​ka umarła przy po​ro​dzie. Bied​ny chłopak, czu​je się od​rzu​co​ny. Isken​der Pa​sza oka​zu​je mu miłość, gdyż w jego twa​rzy do​strze​ga ob​li​cze swej pierw​szej żony, ale są ta​kie chwi​le, kie​dy spogląda na syna z nie​na​wiścią, jak​by sądził, że ce​lo​wo do​- pro​wa​dził do śmier​ci swo​jej mat​ki. Kie​dyś spy​tałam Isken​dera Paszę o jego pierwszą żonę. Bar​dzo się na mnie rozzłościł i za​bro​nił mi o niej wspo​mi​nać. Chciałam choć trochę ukoić jego ból, a on mnie odtrącił. Za​cho​wał się bar​dzo dziw​nie, aż zaczęłam się za​sta​na​wiać, czy cze​goś nie ukry​wa. Ko​bie​to z ka​mie​nia, co się dzie​je z mężczy​zna​mi w tej ro​dzi​nie? Le​d​wie za​czy​nają doj​rze​wać, stają się wy​niośli i trak​tują swo​je mat​ki i sio​stry jak gor​sze isto​ty. Mam na​dzieję, że Ha​lil nig​dy się taki nie sta​nie. Choć to nie ja go uro​dziłam, zro​bię co w mo​jej mocy, by do tego nie dopuścić. A jeśli cho​dzi o Meh​me​ta Paszę, cóż mogę ci po​wie​dzieć? Wszy​scy chcie​li, żeby się ożenił i spłodził dzie​ci, taka była wola jego ojca. Nie ugiął się jed​nak i oj​ciec uka​rał go su​ro​wo za nie​posłuszeństwo. Nie miał chwi​li dla sie​bie, wciąż ktoś przy nim był, na​wet za​trud​nio​no mu spe​cjal​nych na​uczy​cie​li. Kto mógł przy​pusz​czać, że ten młody ba​ron, który przy​był tu po to, by uczyć bra​ci nie​miec​kie​go, nawiąże

tak oso​bliwą nić po​ro​zu​mie​nia z Meh​me​tem? Na​wet służący ni​cze​go nie po​dej​rze​wa​li. Kie​dy cała spra​wa wyszła na jaw, prze​py​ta​no dokład​nie ojca Pe​tro​sy​ana, ale przy​siągł na Al​la​ha, że nic nie wie​- dział. Gdy​byś tyl​ko mogła mówić, ko​bie​to z ka​mie​nia, wówczas zdołałabyś to wyjaśnić Sel​ma​no​wi. Za​pew​- niłabyś go, że jego stryj Meh​met nig​dy nie będzie miał dzie​ci i że pew​ne​go dnia to właśnie mały Sel​- man odzie​dzi​czy ten dom. Zey​nep opo​wie​działa mi wszyst​ko za​raz po tym, jak wróciła do domu. Ja prze​ka​załam to Ha​li​lo​wi, a on z ko​lei po​biegł z tym do Sel​ma​na. Nasz naj​star​szy brat za​re​ago​wał nie​po​ha​mo​wa​nym śmie​chem, który stłumił tyl​ko na chwilę, by ob​rzu​cić nas su​ro​wym spoj​rze​niem. Nic nie zo​stało z jego zwykłej po​- wa​gi. Wokół nas zro​biło się zbie​go​wi​sko. Zja​wił się na​wet Pe​tro​sy​an. Owa dziw​na radość, która prze​- mknęła przez dom ni​czym let​nia bu​rza, ujaw​niła też obec​ność służących, których na​wet nie za​- uważaliśmy. Wszy​scy chcie​li po​znać powód wesołości Sel​ma​na, ale on nie był w sta​nie im tego wyjaśnić. Ha​lil, Zey​nep i ja z ko​lei byliśmy nie​co prze​stra​sze​ni i prze​zor​nie mil​cze​liśmy. Nasz strach wzmógł się jesz​cze, kie​dy z góry zszedł Isken​der Pa​sza. Początko​wo się uśmie​chał, ale gdy tyl​ko zo​- rien​to​wał się, że Sel​man re​cho​cze jesz​cze bar​dziej, jego twarz stężała. At​mos​fe​ra zro​biła się napięta. Pe​tro​sy​an, umiejący jak nikt od​czy​ty​wać na​stro​je swe​go pana, prędko wy​pro​sił służące. Do​pie​ro kie​dy wyszły, Isken​der Pa​sza spy​tał złudnie łagod​nym głosem: „Z cze​go się śmie​jesz, Sel​manie?”. Sel​man na​tych​miast się uspo​koił. Starł łzy z po​liczków i spoj​rzał ojcu pro​sto w oczy. „Śmieję się, ata, z własnej głupo​ty i z własnej śle​po​ty” – po​wie​dział. „Jak mogłem być taki nie​do​myślny, żeby za​sta​- na​wiać się nad dzie​dzi​ca​mi stry​ja Meh​me​ta? Prze​cież ba​ro​no​wie, na​wet pru​scy, nie mogą ro​dzić dzie​- ci!” Moja mat​ka gwałtow​nie wciągnęła po​wie​trze, nie spusz​czając wzro​ku z Isken​de​ra Pa​szy. Oj​ciec nie zdołał nad sobą za​pa​no​wać. Z dziką wściekłością za​cisnął pięść i ude​rzył Sel​ma​na w twarz, aż mój brat się za​to​czył. Był prze​rażony. „Jeśli jesz​cze raz ja albo two​ja mat​ka usłyszy​my, że wyrażasz się z bra​- kiem sza​cun​ku o swo​im stry​ju, wy​dzie​dziczę cię. Zro​zu​miałeś?!” – za​grzmiał oj​ciec. Sel​man, w którego oczach za​szkliły się łzy ura​zy, bólu i roz​go​ry​cze​nia, po​ki​wał głową. Nie miałam wte​dy jesz​cze na​wet dzie​więciu lat, ale pa​trzyłam na ojca, jak wy​cho​dzi z po​ko​ju, i na​prawdę go nie​na​- wi​dziłam. Wte​dy po raz pierw​szy wi​działam, jak kogoś ude​rzył. Wzięłam Sel​mana za rękę, a Zey​nep przy​niosła mu wody i pogładziła go po obo​lałym po​licz​ku. Ha​lil stał nie​ru​cho​mo, śmier​tel​nie bla​dy. Prze​ra​ził się równie moc​no jak ja, ale całe to zda​rze​nie miało na nie​go większy wpływ niż na mnie. Uważam, że oj​ciec nig​dy nie od​zy​skał jego sza​cun​ku. Sama nig​dy nie za​po​mniałam tam​te​go popołudnia. Przygnębiło nas nie tyl​ko spo​licz​ko​wa​nie bra​ta, lecz także fru​stra​cja i go​rycz, które kie​ro​wały ręką ojca. Na chwilę z jego twa​rzy spadła ma​ska i zo​ba​czy​liśmy człowie​ka o gru​bych, to​por​nych ry​sach. Wszy​scy czwo​ro wy​bie​gliśmy z domu, jak​by opa​no​wało nas sza​leństwo, i ru​szy​liśmy na płaską skałę, opo​dal ko​bie​ty z ka​mie​nia, nie​wi​docz​nej jed​nak z po​wo​du kępy so​sen. Każde z nas bywało na tej ska​le często i miało na niej swo​je ulu​bio​ne miej​sce, nig​dy wcześniej jed​nak nie byliśmy tam wszy​scy ra​zem. Była moc​no popękana, ale płaska jak ta​lerz. Nie dzięki na​tu​rze. Pe​tro​sy​an utrzy​my​wał, że ka​mie​niarze wygładzi​li jej po​wierzch​nię dla Yusu​fa Pa​szy, który miał zwy​czaj za​sia​dać tam, gdy szu​kał słów do no​- stal​gicz​nych wier​szy. Sie​dzie​liśmy w mil​cze​niu i pa​trzy​liśmy na mo​rze, aż wresz​cie wi​dok równej ta​fli wody uspo​koił wez​bra​ne fale uczuć dręczących na​sze ser​ca. Cze​ka​liśmy, aż słońce scho​wa się za ho​ry​zon​tem. Ciszę prze​rwał Ha​lil. Powtórzył to, cze​go do​wie​dzie​liśmy się o stry​ju Meh​me​cie, a co spo​wo​do​wało tę ogromną awan​turę. Po​tem powtórzyła to Zey​nep i wresz​cie przyszła moja ko​lej. Za​nim jed​nak

zdołałam otwo​rzyć usta, Sel​man za​krył mi je dłonią i po​wie​dział: „Mała księżnicz​ko, nie po​win​naś mówić o spra​wach, których jesz​cze nie ro​zu​miesz”. I na​gle wszy​scy zaczęliśmy się śmiać, nie chcie​liśmy za​pa​miętać z tego dnia je​dy​nie ro​dzin​nej kłótni. Sel​man, wzru​szo​ny naszą so​li​dar​nością, wy​znał, że pla​nu​je opuścić dom na za​wsze. Chciał być da​le​ko – i od tej nad​mor​skiej re​zy​den​cji, i od Stam​bułu – i nie za​mie​rzał nig​dy wra​cać. Pla​no​wał wy​je​- chać do Alep​po, Ka​iru albo może jesz​cze da​lej, do krajów, gdzie nie mu​siałby spo​ty​kać Osmanów. Uważał, że do​pie​ro to uczy​niłoby go na​prawdę wol​nym. To nie​spo​dzie​wa​ne wy​zna​nie złamało na​sze dzie​cięce ser​ca. Ożeń się przy​najm​niej naj​pierw, błagała Zey​nep. Albo zaciągnij się do woj​ska, pro​po​no​wał Ha​lil. Po​tem długo roz​ma​wia​li o na​dzie​jach, ja​kie żywi​li wo​bec swo​jej przyszłości i przyszłości swo​ich dzie​ci. Na​gle oka​za​li się tacy dorośli, mie​li swo​je pla​ny i po​mysły na życie. Byłam za mała, by się do nich przyłączyć, czy choćby zro​zu​mieć, o czym mówią, ale w ich słowach tyle było pa​sji i namiętności, że czułam, iż je​stem świad​kiem cze​goś nie​zwy​- kle ważnego. Ten dzień wrył się głęboko w moją pamięć właśnie dzięki owej roz​mo​wie po za​cho​dzie słońca. Nig​dy wcześniej nie wi​działam ich ta​kich. Na ich twa​rzach po​ja​wiło się ożywie​nie, spra​wia​li wrażenie szczęśli​wych. Jak​by zda​rze​nia tego popołudnia stały się punk​tem zwrot​nym w ich życiu i napełniły ich otuchą, jak​by na​gle do​strze​gli, że mają przed sobą jasną przyszłość. Pa​trzyłam na nich i dzie​liłam ich radość. Na​wet moja sio​stra Zey​nep, której spo​koj​ne uspo​so​bie​nie sta​no​wiło te​mat ro​- dzin​nych żartów, tego wie​czo​ru była pod​eks​cy​to​wa​na. Po słońcu już daw​no nie było śladu, ale żadne z nas nie chciało jesz​cze wra​cać do domu. Byliśmy pełni bun​tu, go​to​wi sta​wić czoło nie tyl​ko Isken​de​ro​wi Pa​szy, ale i całemu świa​tu. I kie​dy Pe​tro​sy​an, który oczy​wiście wie​dział, gdzie je​steśmy, przy​szedł za​brać nas na wie​czor​ny posiłek, zi​gno​ro​wa​liśmy go zupełnie. Usiadł wte​dy przy nas i długo nakłaniał do po​wro​tu, wy​po​wia​dając przy tym mnóstwo lep​kich słów o zgo​dzie. Sel​man ru​szył pierw​szy, my niechętnie za nim. Nie je​stem pew​na, kie​dy dokład​nie Sel​man opuścił dom. Myślę, że mu​siało to nastąpić wkrótce po tym pamiętnym popołudniu. Utkwiła mi w głowie je​dy​nie pa​ni​ka, która ogarnęła całą ro​dzinę, kie​dy oznaj​mił przy śnia​da​niu, że po​sta​no​wił po​rzu​cić pracę i przez następne kil​ka lat po​zna​wać świat. Po​- nie​waż pra​co​wał w fir​mie trans​por​to​wej stry​ja Ke​ma​la, mógł później bez tru​du od​zy​skać po​sadę. Sel​ma​na wy​cho​wała mat​ka Zey​nep i Ha​li​la. Jego własna mat​ka zmarła przy po​ro​dzie. Isken​der Pa​- sza, pogrążony w roz​pa​czy, uległ na​mo​wom krew​nych, prze​ko​nujących go, że chłopak musi mieć opie​- kunkę, i wnet po jej śmier​ci wziął so​bie ko​lejną żonę. Ze​swa​ta​no go z da​leką ku​zynką. Ko​chała chłopca, jak​by był jej sy​nem, i na​wet po uro​dze​niu własnych dzie​ci za​wsze znaj​do​wała dla nie​go czas. Dla mnie też miała spo​ro ciepłych uczuć. Nie przy​jeżdżała do letnie​go domu ra​zem z mężem, dla​te​go nie wi​- działa upo​ko​rze​nia Sel​ma​na, ale wieść o tym prędko do​tarła do Stam​bułu. Moja mat​ka była prze​ko​na​- na, że Isken​der Pa​sza spo​ro mu​siał się po​tem nasłuchać. Jego dru​ga żona miała na​prawdę ostry język. Za​pew​ne próbowała od​wieść Sel​ma​na od wy​jaz​du, ale nie miała żad​nych szans. Mój brat podjął już de​- cyzję i nic nie mogło jej zmie​nić. Miał nam dać znać, gdy​by zna​lazł mia​sto, w którym ze​chce się osie​- dlić. Skru​szo​ny oj​ciec za​pro​po​no​wał mu pie​niądze na podróże, ale Sel​man ich nie przyjął. Przez czte​ry lata pra​cy za​oszczędził wy​star​czająco dużo. Uści​skał nas wszyst​kich na pożegna​nie i już go nie było. Przez wie​le mie​sięcy nie mie​liśmy od nie​go wieści, po​tem zaczęły przy​cho​dzić li​sty, ale bar​dzo nie​re​- gu​lar​nie. Rok po jego wyjeździe stryj Ke​mal, który właśnie wrócił z Alek​san​drii, po​in​for​mo​wał nas, że za​trzy​mał się u Sel​mana. Nasz brat zajął się tam han​dlem dia​men​ta​mi i zna​lazł so​bie żonę. Stryj przy​- wiózł list dla mat​ki Zey​nep i Ha​li​la, ale nig​dy nie do​wie​dzie​liśmy się, co w nim było. Zey​nep prze​szu​- kała wszyst​kie schow​ki w po​ko​ju swo​jej mat​ki, ale li​stu nig​dzie nie było. Zde​spe​ro​wa​ni, za​py​ta​liśmy w końcu Pe​tro​sy​ana, co pisał nasz brat. On tyl​ko pokręcił ze smut​kiem głową i po​wie​dział: „Człowiek,

który wciąż wy​sta​wio​ny jest na ude​rze​nia ka​mie​ni, prze​sta​je się ich oba​wiać”. Do dziś za​sta​na​wiam się, co chciał przez to po​wie​dzieć. Wte​dy zaś Zey​nep i ja po​ki​wałyśmy mądrze głowa​mi, a kie​dy Pe​tro​- sy​an wy​szedł, wy​buchnęłyśmy śmie​chem. To dziw​ne, że wszy​scy zje​cha​li się tu​taj tego sa​me​go dnia. Czy na wi​dok Sel​ma​na, stry​ja Meh​me​ta i ba​ro​na w ojcu odżyły wspo​mnie​nia? Ha​lil po​wie​dział mi po​tem, że Isken​der Pa​sza rozpłakał się pod​- czas po​wi​ta​nia z naj​star​szym sy​nem, objął go lek​ko i pocałował w oba po​licz​ki. Sel​man zaś był wyraźnie wzru​szo​ny, ale jego oczy po​zo​stały su​che. Za długo na to cze​kał. Nig​dy nie mogłam pojąć, cze​mu dorośli mężczyźni tak wie​le uza​leżniają od swo​jej dumy. Mój mąż był od niej zupełnie wol​ny, a przy​najm​niej po​tra​fił ją w so​bie uśpić. Przez ko​lej​ne dni bacz​nie ob​ser​wo​wałam Sel​ma​na. Mój brat, w młodości naj​bar​dziej za​pa​miętały i am​bit​ny z nas wszyst​kich, pogrążył się w me​lan​cho​lii i stał się człowie​kiem zgorzk​niałym. Miałam wrażenie, że gnębi go świa​do​mość własnych ogra​ni​czeń, które wresz​cie do​strzegł. Przy​czy​nił się do tego niewątpli​wie suk​ces w han​dlu dia​men​ta​mi. Nig​dy nie był za​do​wo​lo​ny. Ożenił się z „piękną Kop​- tyjką”, jak ją określił stryj Ke​mal, ale nie przed​sta​wił jej ro​dzi​nie. Miał synów, ale na​wet te​raz, gdy oj​- ciec cier​piał w wy​ni​ku uda​ru, nie przy​wiózł ich ze sobą, by choć raz uj​rze​li dziad​ka. Tyl​ko Ha​lil zo​stał kie​dyś za​pro​szo​ny do Egip​tu i dostąpił za​szczy​tu po​zna​nia żony i dzie​ci bra​ta. Próbowałam się od nie​- go cze​goś do​wie​dzieć o Sel​ma​nie, bo dręczył mnie jego smu​tek, usłyszałam jed​nak tyl​ko: „Sel​man po​- padł w głęboką de​presję z po​wo​du de​ka​den​cji, w której Im​pe​rium grzęźnie od trzy​stu lat. Ja to wiem nie go​rzej od nie​go, ale on bar​dziej się tym przej​mu​je”. Nie mogłam otrzy​mać bar​dziej za​ska​kującej od​po​wie​dzi. In​stynkt kazał mi od​rzu​cić ta​kie wyjaśnie​- nie. Wie​działam do​brze, że Sel​ma​na mier​zi życie w Stam​bu​le, z wszyst​ki​mi jego ry​tuałami i oby​cza​ja​- mi. Był głęboko sfru​stro​wa​ny i pragnął zmia​ny, ale moim zda​niem nie była to je​dy​na przy​czy​na jego smut​ku. Nie mogłam uwie​rzyć, że mój brat, nie​gdyś taki wesoły i sko​ry do żartów, po​padł w zgry​zotę z po​wo​du me​andrów hi​sto​rii. Na​sza ro​dzi​na za​wsze ją two​rzyła, a nie pod​da​wała się jej nisz​czy​ciel​- skiej sile. Powód smut​ku Sel​ma​na mu​siał być inny i po​sta​no​wiłam za wszelką cenę go od​kryć. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

3 Ba​ron czy​ta z Qa​bu​sna​me1 frag​men​ty do​tyczące ro​man​tycz​ne​go uczu​cia. Nie​do​kończo​na opo​wieść o Enve​rze Albańczy​ku, Sa​bi​sze i czer​kie​skiej służącej, która sądziła, że uciec można je​dy​nie, stając się pta​kiem. – Wa​sze im​pe​rium jest jak pi​ja​na pro​sty​tut​ka, która leży z rozłożony​mi no​ga​mi i ani nie wie, ani nie zważa na to, kto weźmie ją jako następny. Czy prze​sa​dzam, Meh​me​cie? Ba​ron i stryj otwo​rzy​li właśnie drugą bu​telkę szam​pa​na. – Jak zwy​kle, ba​ro​nie, wyrażasz dogłębne sądy z nie​zwykłą kla​row​nością – od​parł Meh​met. – Cza​sa​- mi jed​nak za​sta​na​wiam się, czy wiel​ki mistrz He​gel nie byłby tobą nie​co roz​cza​ro​wa​ny. Po​dob​no nie​- gdyś w Ber​li​nie byłeś bar​dzo obie​cującym stu​den​tem… Prze​rwał mu grom​ki śmiech. Ba​ron grzmiał stac​ca​to, jak​by naśla​do​wał odgłos wy​strzałów: ha-ha- ha-ha, ha-ha-ha-ha i na ko​niec jesz​cze ha. Nie był to ten ro​dzaj głośnej wesołości, która roz​wi​ja się po​- wo​li, mając źródło w uśmie​chu. Ten śmiech był nie mniej nagły i równie groźny jak ri​po​sty ba​ro​na, za​- wsze ob​li​czo​ne na upo​ko​rze​nie i po​de​pta​nie prze​ciw​ni​ka, a w naj​lep​szym ra​zie na roz​pro​sze​nie jego uwa​gi. – Za każdym ra​zem, gdy od​wie​dzam tę ro​dzinę, czuję się stra​co​ny dla świa​ta, Meh​me​cie – dodał po chwi​li. – Praw​dzi​wy świat, jak po​wta​rzam ci często, to króle​stwo mrówek. Lu​dzie mogą przeżyć je​dy​- nie pod wa​run​kiem, że upodob​nią się do tych owadów. To przyszłość na​sze​go ga​tun​ku. Wszy​scy się po​wo​li do tego prze​ko​nu​je​my, ale ty się opie​rasz. Uda​jesz, że praw​dzi​wym świa​tem jest twój dom, w ten sposób odpędzasz po​two​ry. Ale jak długo tak można, Meh​me​cie? Jak długo? Wa​sze im​pe​rium to ban​krut, nie stać was już na​wet na ku​po​wa​nie cza​su, jak to ro​bi​liście przez pra​wie trzy​sta lat. Mój stryj mil​czał przez chwilę, po czym po​wie​dział ci​cho: – To co twoi fi​lo​zo​fo​wie na​zy​wają postępem, dro​gi ba​ro​nie, spo​wo​do​wało suszę w du​szy człowie​ka na​szych czasów. Sztu​bac​kie lek​ce​ważenie – oto, na czym opie​rają się te​raz re​la​cje między​ludz​kie. Weź choćby Francję, kraj, który obaj ko​cha​my, albo An​glię. Lu​dzie nie umieją tam być so​li​dar​ni. Nie mają żad​nej wia​ry, która by ich spa​jała, wyjąwszy tę w prze​trwa​nie, i idei, poza ideą bo​ga​ce​nia się, bez względu na kosz​ty. Być może nie ma in​nej dro​gi i wszyst​kich nas to w końcu cze​ka. Oczy​wiście nie cie​- bie i mnie. My umrze​my, za​nim sta​nie się to po​wszechną za​sadą, i kto wie, może na​wet zdołamy umrzeć szczęśliwi. Dla​cze​go nie mie​li​byśmy szu​kać przy​jem​ności w swo​im to​wa​rzy​stwie? Dla​cze​go nie po​wi​nie​nem cie​szyć się życiem, tym do​mem, ro​dziną… Ba​ron znów wy​buchnął śmie​chem, tym ra​zem szcze​rym. – Cze​mu się śmie​jesz? – Stryj nie wie​dział, czy po​wi​nien czuć się urażony. – Właśnie przy​po​mniałem so​bie Qa​bu​sna​me. Kie​dy tłuma​czyłem ją na nie​miec​ki, uważałem, że jest nie​zwy​kle nud​na i po​spo​li​ta, nie​war​ta mo​jej uwa​gi. Pamiętam, że pomyślałem so​bie: sko​ro to jest ko​- deks mo​ral​ny sułtana i jego książąt, nic dziw​ne​go, że tak łatwo u nich o de​ge​ne​rację. Uznałem, że na​- wet słabe umysły, pod​dające się im​pe​rial​nym wa​po​rom, mogą bez szko​dy dla sie​bie igno​ro​wać ten non​sens. Tra​fiłem jed​nak na in​te​re​sujący ustęp, za​ty​tułowa​ny Ro​man​tycz​na skłonność. Tak często re​cy​- to​wałem go moim zdzi​wa​czałym wu​jom i ku​zy​nom, że wciąż pamiętam każde słowo. Przy​po​mniałem so​bie o tym frag​men​cie, kie​dy wspo​mniałeś o lu​dziach, których in​te​re​su​je je​dy​nie bo​ga​ce​nie się. Posłuchaj więc, dro​gi Meh​me​cie, mądrości Qa​bu​sna​me: „Opie​raj się miłości i nie dopuść, byś stał się

wzdy​chającym ko​chan​kiem. Ich po​zy​cja jest god​na pożałowa​nia, szczególnie tych, którym los poskąpił bo​gac​twa. Taki ko​cha​nek, jeśli w do​dat​ku po​sunął się w la​tach, z pew​nością nie osiągnie celu. Swo​je szczęście może posiąść tyl​ko z po​mocą pie​niędzy, bez nich zdoła je​dy​nie udręczyć własną duszę”. Tym ra​zem Meh​met się uśmiechnął. – Sta​rość bez gro​sza przy du​szy jest wy​star​czająco podła, nie trze​ba zwiększać udręki nad​mia​rem uczuć. Mam wrażenie, że w tym, co za​cy​to​wałeś z taką ma​estrią, jest wie​le praw​dy. Ale choć sami też się sta​rze​je​my, mój dro​gi ba​ro​nie, nie sądzę, żeby ten ustęp do​ty​czył właśnie nas. Na​wet gdy​byśmy byli bez gro​sza, zna​leźlibyśmy radość w swo​im to​wa​rzy​stwie. Być może po​win​niśmy otwo​rzyć ko​lejną bu​telkę i wypić za bezużytecz​ność Qa​bu​sna​me. Ba​wial​nia ojca, urządzo​na na wzór fran​cu​skie​go sa​lo​nu, była dziś pełna ko​biet i mężczyzn. Przed jego cho​robą ten naj​piękniej​szy pokój w domu za​re​zer​wo​wa​ny był właści​wie wyłącznie dla mężczyzn. Osman​kom w ogóle nie wol​no było tam wcho​dzić, na​to​miast Fran​cuz​kom i owszem, ale tyl​ko w to​wa​- rzy​stwie mężów lub ojców. Kie​dy oj​ciec prze​by​wał w Paryżu, Zey​nep, ja i na​sze mat​ki przy​cho​dziłyśmy tam, wołałyśmy o miętową her​batę i wodę różaną i sia​dałyśmy do kart. Uwiel​białam ob​ser​wo​wać ka​pryśne mo​rze przez trzy wiel​kie okna bal​ko​no​we, które wpusz​czały więcej światła, niż było trze​ba. Bywałyśmy tu co​dzien​- nie, ku wiel​kiemu roz​ba​wie​niu służących, pod​eks​cy​to​wa​nych wcho​dze​niem do ba​wial​ni bez zgo​dy Pe​- tro​sy​ana. Te​raz wszyst​ko wyglądało in​a​czej. Scho​dzi​liśmy się w ba​wial​ni co wieczór po ko​la​cji, roz​ma​wia​- liśmy o wie​lu spra​wach i słucha​liśmy opo​wieści. Oj​ciec za​wsze ze zmarsz​czo​ny​mi brwia​mi przysłuchi​- wał się roz​mo​wie stry​ja Meh​me​ta z ba​ro​nem. Mu​siała go zi​ry​to​wać uwa​ga o pro​sty​tut​ce, wygłoszo​na tak bez​par​do​no​wo w obec​ności żony i dwóch córek. Or​han zasnął głęboko na szez​lon​gu koło okna i na szczęście nie słyszał tego śmiałego porówna​nia. Isken​der Pa​sza wresz​cie uniósł laskę, z którą te​raz się nie roz​sta​wał, i ude​rzył nią moc​no w podłogę. To był sy​gnał, że czas zakończyć ci​che roz​mo​wy to​czo​ne w różnych zakątkach po​ko​ju i roz​począć opo​- wieść. Stryj Meh​met odchrząknął. Sel​man uśmiechnął się, Ha​lil zaczął ner​wo​wo bawić się wąsem, a moja mat​ka owinęła się szczel​niej sza​lem. Zey​nep i ja po​pa​trzyłyśmy po so​bie, sta​rając się z całych sił po​wstrzy​mać wesołość. Jeśli to stryj Meh​met miał opo​wia​dać, można się było spo​dzie​wać dosłownie wszyst​kie​go. Nim zaczął, oj​ciec, nie kryjąc po​iry​to​wa​nia, we​zwał Pe​tro​sy​ana, a kie​dy służący się zja​wił, wska​zał mu dłonią Or​ha​na. Ma​jor​do​mus de​li​kat​nie wziął go na ręce i za​brał do jego sy​pial​ni. Patrząc na śpiącego syna, znów zaczęłam żałować, że nie ma ze mną Emi​ne. Tak bar​dzo chciałam, żeby też stała się człon​kiem tej ro​dzi​ny. Kie​dy drzwi za Pe​tro​sy​anem się za​mknęły, stryj Meh​met, przy​woław​szy na twarz wy​raz fałszy​wej skrom​ności, zaczął swoją opo​wieść. – Usłyszy​cie dziś hi​sto​rię na​sze​go wiel​kie​go albańskie​go przod​ka, Enve​ra, tak jak zo​stała po​dyk​to​- wa​na przez jego syna. Za​pi​ski te od​czy​ty​wa​no w na​szej ro​dzi​nie raz na pięć lat, w dniu uro​dzin Pro​ro​- ka, kie​dy wszy​scy zbie​ra​li się ra​zem. Ry​tuał miał przy​po​mi​nać o na​szym skrom​nym po​cho​dze​niu. Nie​ste​ty, ja​kieś pięćdzie​siąt lub sześćdzie​siąt lat temu księga za​ginęła. Niektórzy twierdzą, że znisz​- czył ją nasz dzia​dek, Mah​mut Pa​sza, gdy po​sta​no​wił od nowa na​pi​sać hi​sto​rię ro​dzi​ny. Tam​te wy​da​- rze​nia, choć upłynęło prze​cież czte​ry​sta lat, były mu nie​wy​god​ne. Księga Mah​muta Pa​szy jest ar​cy​- dziełem ka​li​gra​fii, ale mimo to nikt nie zagląda do środ​ka. Ci z nas, którzy próbo​wa​li ją czy​tać, pod​da​- wa​li się już przy dru​gim kłam​stwie, a mia​no​wi​cie tym, że założyciel na​sze​go rodu po​cho​dził z ple​mie​- nia Pro​ro​ka. Tak na​prawdę był bo​wiem Albańczy​kiem, a parał się sprząta​niem końskie​go gno​ju, który piętrzył się wokół osmańskich obozów woj​sko​wych. Nikt nie ra​dził so​bie z łaj​nem tak spraw​nie jak on

i wresz​cie do​ce​nio​no jego wysiłki. Zo​stał we​zwa​ny do Stam​bułu, gdzie uczy​nio​no go od​po​wie​dzial​- nym za czy​stość i prze​strze​ga​nie hi​gie​ny w sa​mym pałacu. Mah​mut Pa​sza naplótł bzdur w ro​dzin​nej hi​sto​rii, po​nie​waż pragnął się ożenić z bra​ta​nicą sułtana i sądził, że wyższe po​cho​dze​nie mu w tym pomoże. Moim zda​niem nie​po​trzeb​nie się tru​dził. Sułtan za​pew​ne i tak znał prawdę i nie​wie​le go ob​cho​dziła. Żałuję jed​nak, że nie zgłosił obiek​cji co do tego ma​riażu, ja​kie by one nie były; oszczędziłby tym sa​mym na​szej ro​dzi​nie wiel​kiej tra​ge​dii. Nasi władcy wręcz żądali, by ich mi​ni​stro​wie i dwo​rza​nie mówili głośno o ni​skiej po​zy​cji społecz​nej swo​ich ro​dzin. Im mniej prze​by​wało na dwo​rze przed​sta​wi​cie​li możnych rodów, tym łatwiej było trzy​- mać w ry​zach we​zyrów, wywyższać ich i strącać według własne​go uzna​nia. A tego przy​wi​le​ju sułtani za​mie​rza​li bro​nić za wszelką cenę. Po​tom​ko​wie Er​to​gru​la4 wo​le​li myśleć, że są je​dy​nym ro​dem, któremu hi​sto​ria dała pra​wo do rządze​nia na​szym wiel​kim im​pe​rium, to dawało im po​czu​cie sta​bil​- ności i po​zwa​lało za​cho​wać wy​so​kie mnie​ma​nie o własnych zdol​nościach. Taka jest nie​ste​ty praw​da; to dla​te​go Im​pe​rium te​raz gni​je. Ob​ra​zo​we porówna​nie ba​ro​na pa​su​je jak ulał. Sułtan ‘Ab​dul Ha​mid II5 zda​je so​bie zresztą sprawę z tego, jak się spra​wy mają. Kie​dy w zeszłym roku to​wa​rzy​szyłem mu w podróży do Ber​li​na, za​py​tał mnie: „Czy sądzisz, że będę ostat​nim ka​li​fem is​la​mu?”. Uśmiechnąłem się i nic nie od​po​wie​działem. Mój dzia​dek Mah​mut był próżnym i za​ro​zu​miałym pa​wiem, ale nie kom​plet​nym idiotą. Mu​siał zda​- wać so​bie sprawę z ob​se​sji sułtana, który utrzy​my​wał, że jest po​tom​kiem Osma​na6. Jak za​tem ten dureń, nasz dzia​dek, mógł twier​dzić, że po​cho​dzi z ple​mie​nia Pro​ro​ka? Dla​cze​go czuł po​trzebę upiększa​nia przeszłości? Po co stwo​rzył te wszyst​kie wy​mysły o po​cho​dze​niu na​szej ro​dzi​ny? Zro​bił tyl​ko z sie​bie idiotę. Jego księga jest tyleż pełna py​chy, co głupia, a zmyśleń i faktów za​wie​ra po równo. Oczy​wiście, w na​szej ro​dzi​nie za​wsze zna​liśmy prawdę, ale choć śmia​no się z Mah​mu​ta za jego ple​- ca​mi i wsty​dzo​no się za nie​go, nikt nie miał od​wa​gi mu się sprze​ci​wić. Może gdy​by star​szy​zna rodu zażądała usu​nięcia tych kłamstw, toby się pod​porządko​wał, ale tego się już nie do​wie​my. W grun​cie rze​czy nie miało to wiel​kie​go zna​cze​nia. W końcu wszy​scy wie​dzie​li, że Mah​mut mija się z prawdą, a mimo to po​zwo​lo​no mu ożenić się z bra​ta​nicą sułtana, która w od​po​wied​nim cza​sie uro​dziła na​sze​go ojca i jego trzy sio​stry. Nie po​wstrzy​mało to sułtana i jego dwo​rzan od do​ci​na​nia szczęśli​we​mu małżon​ko​wi, ale na tym się skończyło. Jed​na z cio​tek po​wie​działa mi kie​dyś, że za każdym ra​zem gdy Mah​mut Pa​sza od​wie​dzał dwór, by złożyć usza​no​wa​nie sułta​no​wi, ten pytał o jego księgę i zmu​szał go do re​cy​to​wa​nia przed całym dwo​- rem co bar​dziej ab​sur​dal​nych frag​mentów. Oczy​wiście, sam sułtan za​cho​wy​wał wówczas po​wagę, od​- da​nych so​bie dwo​rzan zachęcał jed​nak, by co jakiś czas da​wa​li wy​raz swej wesołości. Mah​mut Pa​sza re​- cy​to​wał więc przy akom​pa​nia​men​cie stłumio​ne​go chi​cho​tu. Co so​bie wówczas myślał? Jak zno​sił te po​wta​rzające się upo​ko​rze​nia, on, człowiek o tak wiel​kiej du​- mie? Trud​no do​ciec. Za to kie​dy wra​cał z pałacu, opo​wia​dał żonie, że jej stryj znów oka​zał mu wiel​ki sza​cu​nek, a we​zyr gra​tu​lo​wał nie​zwy​kle ważnego me​mo​ran​dum na te​mat kwe​stii ro​syj​skiej, które zo​- stało wysłane kanc​le​rzo​wi w Ber​li​nie bez jed​nej zmia​ny. Czy na​sza piękna bab​cia Sa​bi​ha, której por​- tret wita gości przy wejściu do domu w Stam​bu​le, wie​rzyła w te bred​nie? Sądzę, że nie. Poślubiła Mah​- mu​ta Paszę nie z po​wo​du jego pysz​nych za​pew​nień o własnej wiel​kości ani też nie dla jego uro​dy i bo​- gac​twa. Po pro​stu jej oj​ciec zde​cy​do​wał, że to będzie dla niej od​po​wied​ni mąż. Widzę, że Ni​lo​fer się uśmie​cha. Pyta samą sie​bie, czy jej prabab​cia mogła być aż taka głupia, by wie​rzyć słowom pra​dziad​ka. Od​po​wiedź, moja ślicz​na bra​ta​ni​co, brzmi: owszem, mogła. Two​ja pra​bab​ka Sa​bi​ha była bez wątpie​nia piękna. Por​tret dość wier​nie od​da​je jej urodę. Członek rodu Bra​ga​di​nich, który ją ma​lo​wał, nie był szczególnie uta​len​to​wa​nym ar​tystą, po​tra​fił jed​nak od​-