kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 378
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Tariq Ali - W cieniu drzewa granatu - (01. Kwintet muzułmański)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
T

Tariq Ali - W cieniu drzewa granatu - (01. Kwintet muzułmański) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu T TARIQ ALI Cykl: Kwintet muzułmański
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 240 stron)

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

Tytuł ory​gi​nału Sha​dows of the Po​me​gra​na​te Tree Co​py​ri​ght © 1992, 1993 by Ta​riq Ali Co​py​ri​ght © 2014 for the Po​lish trans​la​tion by Mo​ni​ka Wy​rwas-Wiśnie​wska Co​py​ri​ght © 2014 for the Po​lish edi​tion by Wy​daw​nic​two Lam​bo​ok Co​py​ri​ght © 2014 for the Po​lish elec​tro​nic edi​tion by Wy​daw​nic​two Lam​bo​ok All ri​ghts re​se​rved Re​dak​cja Krzysz​tof Ber​naś Ko​rek​ta Ka​ta​rzy​na Wróbel Kon​sul​ta​cja ara​bi​stycz​na dr Ali​cja Olek​sy-Sro​ga Pro​jekt se​rii i okładki Lam​bo​ok Skład i łama​nie Ali​cja No​wak Tytuł se​rii Kwin​tet Muzułmański This pro​ject has been fun​ded with sup​port from the Eu​ro​pe​an Com​mis​sion. This pu​bli​ca​tion re​flects the views only of the au​thor, and the Com​mis​sion can​not be held re​spon​si​ble for any use which may be made of the in​for​ma​tion con​ta​ined the​re​in. Ten pro​jekt zo​stał zre​ali​zo​wa​ny przy wspar​ciu fi​nan​so​wym Ko​mi​sji Eu​ro​pej​skiej. Pu​bli​ka​cja od​zwier​cie​dla je​dy​nie sta​no​wi​sko jej au​to​ra i Ko​mi​sja Eu​ro​pej​ska nie po​no​si od​po​wie​dzial​ności za umiesz​czoną w niej za​war​tość me​ry​to​ryczną. ISBN: 978-83-63531-14-0 Wy​daw​nic​two LAM​BO​OK ul. Stel​machów 36 C, 31-341 Kraków, tel.: 12 419 02 25, faks: 12 419 02 24 www.lam​bo​ok.pl Kraków 2014 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

Spis treści Dedykacja Od autora Słowo wstępne Prolog 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 Epilog Słowniczek arabskich nazw geograficznych Postaci historyczne wymienione w książce

O autorze Kwintet Muzułmański – o serii Przypisy ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

Dla Aiszy, Chen​gi​za i Na​ta​szy ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

OD AU​TO​RA KWIN​TET MUZUŁMAŃSKI – GARŚĆ NO​TA​TEK La​haur: lata pięćdzie​siąte W dzieciństwie i młodości w ogóle nie interesowała mnie historia islamu. Ani trochę. To było coś dla tępaków, dla fanatycznych patriotów, dla chłopców z re​li​gij​nych ro​dzin, posłusznych we wszyst​kim mułłom. Je​den z moich młodych wujków zapuszcza brodę. Potrzebuje religii, bo chce odpokutować swoją winę, którą – być może – sobie wymyślił. Kiedy nas odwiedza, moi rodzice od razu nabierają ochoty na grę w tenisa. Całymi godzinami, a dłużą mi się niemiłosiernie, spaceruję koło wuja po ogrodzie, a on z błyskiem w oku opowiada mi o początkach islamu i o szlachetności pierwszych kalifów. Ani słowa o licznych morderstwach czy krnąbrnej najmłodszej żonie Mahometa. Według tradycji jedna Aisza pokpiwała sobie czasami z Proroka, nikt inny się nie odważył. Tego wszystkiego miałem się dowiedzieć później, historia w ustach mego wuja jest równie nudna jak chrześcijańskie żywoty świętych. Wyłączam się zupełnie i rozmyślam o przy​jem​niej​szych spra​wach. Myślę, że skutecznie mnie do tych tematów zniechęcił. Nie było zresztą trudno. Rodzice byli komunistami, w domu pełno było poetów, artystów, krytyków literackich, przywódców ruchów ludowych i związkowców. Kogo ob​cho​dziła re​li​gia? Oxford/Lon​dyn: lata sześćdzie​siąte i siedemdzie​siąte Re​wo​lu​cja wisi w powietrzu. Będziemy walczyć i wygramy – w Paryżu, Londynie, Rzymie, Berlinie. Tymczasem zwycięstwa mają miejsce w Azji: w Wietnamie i Pakistanie. Amerykanie ponoszą klęskę, wszyscy obserwujemy ich haniebny odwrót. Pamiętam radość na widok amerykańskich helikopterów ewa​ku​ujących żołnie​rzy. Jakże cu​dow​nie jest żyć. W Pakistanie studenci walczą z dyktaturą wojskową. Skandują socjalistyczne i antyreligijne slogany i zdobywają poparcie robotników, prawników, urzędników, sklepikarzy, lekarzy, a nawet prostytutek. Rozruchy trwają trzy miesiące, walczący za nic mają śmierć, nie boją się jej. W końcu dają sobie radę z juntą. Nadal nie myślę o historii religii, czy to islamu, czy chrześcijaństwa. Kto w ogóle się tym in​te​re​su​je? 1990–1992: Pierw​sza woj​na w Za​to​ce

W telewizji pewien profesor, niegdyś lewicowiec, okazuje poparcie walczącym i domaga się obalenia Saddama Husajna. Kiedy pytają go o politykę w tym re​jo​nie świa​ta, od​po​wia​da: „Is​lam i kul​tu​ra po​li​tycz​na się wy​klu​czają”. Ci​skam książką w ekran telewizora, przeklinając cholernego renegata. Muszę mu odpowiedzieć. Zaczynają się rodzić pytania o powstanie i upadek cywilizacji islamskiej. Czytam Alberta Houraniego i ponownie Maxime’a Rodinsona, powoli zatracam się w historii islamu w Europie. Tej pisanej przez naukowców, i tej popularnej, z porywających fabuł. Postanawiam, że pojadę do Hiszpanii. Porozmawiać z ludźmi, obejrzeć zabytki i napisać długi artykuł o tym, co jest te​raz i z cze​go to wy​ni​ka. Jadę, i to nie tylko do Andaluzji. Wdycham zapach ziemi, oglądam zachody słońca, zwiedzam resztki Wielkiego Meczetu w Kordobie, rozpoznaję arabskie słowa w wypowiedziach moich rozmówców i w nazwach miejscowości. Szukam wszystkiego naraz. Jak to wtedy było? Co się zdarzyło u schyłku tej cywilizacji? Wciąż wracam do przeszłości i wreszcie nie mogę się uwolnić od myśli o po​wieści. Mu​siałem ją na​pi​sać. Wie​le lat później w Lahaur przeglądam listy, które wysyłałem do rodziny z Oxfordu. W jednym z nich, adresowanym do matki, jest taka wzmianka: „Napiszę powieść, ale teraz mam tyle do zrobienia. Może później, niemniej na​piszę…”. Był rok 1967. Całkiem za​po​mniałem o tam​tych de​kla​ra​cjach. W cieniu drzewa granatu zostaje dobrze przyjęte, szczególnie w Hiszpanii (co bardzo mnie cieszy). Największy sukces handlowy odnosi w Niemczech (co niezwykle cieszy mojego doradcę finansowego). Ale to właśnie tam omal nie doszło do skan​da​lu. Do​praw​dy. Wówczas wydawcy wysyłali jeszcze egzemplarze recenzenckie kierownikom księgar​ni, a ci często naprawdę je czytali, nim podjęli decyzję o zamówieniu. Jeden z nich, ze Stuttgartu, zadzwonił do niemieckiego wydawcy. Podobała mu się książka, ale znalazł w niej błąd historyczny, który koniecznie należało poprawić. Otóż w jednym z przepisów kulinarnych pojawiły się ziemniaki, a przecież wtedy ich jeszcze w Europie nie było! Poruszenie. Zadzwonili do mnie, nie wiedzieli, co robić. Zaproponowałem, żeby się tym za bardzo nie przejmować, a w następnym wydaniu zmienić ziemniaki na jakieś inne bulwy. Pro​blem zo​stał roz​wiązany. 1993: Nowy Jork Jem lunch z Edwardem Saidem we włoskiej restauracji, niedaleko Central Parku. Jest nienagannie ubrany, jak zawsze. Mam wrażenie, że jego religią jest dan​dyzm. – Nig​dy nie no​sisz gar​ni​turów? – dzi​wi się.

– Bar​dzo rzad​ko. Ale już kra​wa​ta wca​le nie zakładam. – Dla​cze​go? Nie poj​muję tego. Wzru​szam ra​mio​na​mi. – A tak przy oka​zji, bar​dzo mi się po​do​bała two​ja książka. – Cieszę się. Ale skończyłem już z powieściami. Wracam do swoich stałych zajęć. – Tak? – A co jesz​cze można w tej spra​wie dodać? – Nie możesz na tym po​prze​stać. Opo​wiedz całą krwawą hi​sto​rię. Ma na myśli historię starć zachodniego chrześcijaństwa z cywilizacją islamską. Jęczę, wymiguję się, a on nalega. Uważa, że trzeba to zrobić. Myślę i myślę i po​wo​li kla​ru​je mi się po​mysł Kwin​te​tu. Właści​wie cze​mu nie? 2000: Tar​gi książki w Stam​bu​le Przy​jeżdżam do Stambułu, będę prezentował Księgę Saladyna. Kocham to miasto ze względu na jego historię i położenie, i różnorodną architekturę, i ludzi, i cudowne restauracje rybne nad Bosforem, i gorące kurdyjskie kebaby, i piękne ko​bie​ty (piękniej​sze niż w Izmi​rze)… Mam tu wie​lu przy​ja​ciół. Wy​daw​ca jest zde​ner​wo​wa​ny. – Przyjdzie wielu muzułmańskich intelektualistów. Mogą zadawać bardzo trudne pytania, musi się pan liczyć z wrogim przyjęciem. Proszę, niech pan będzie tak​tow​ny. Ależ oczywiście! Takt i uprzejmość leżą w mojej naturze, ludzie zwykle do​stają ode mnie to, cze​go chcą. Od początku spotkania wydawca zerka nerwowo w moją stronę. Czytam frag​ment książki, a po​tem prze​cho​dzi​my do pytań. Wsta​je jakiś młody człowiek. Jest śred​nie​go wzro​stu, ma de​li​kat​ne rysy twa​rzy i ele​gancką brodę. – W pana książce kobiety nawiązują romanse z innymi kobietami. Islam absolutnie tego zabrania, to historyczne przekłamanie. Dlaczego pan tak na​pi​sał? – O ile mi wiadomo, islam, podobnie jak Stary Testament, potępia i żąda karania tylko mężczyzn homoseksualistów. Nie wspomina się nawet o aktach seksualnych między kobietami. Poza tym to powieść, mogę pisać, co mi się po​do​ba. – Ale to jest powieść historyczna – nie ustępuje – a pan twierdzi, że dwie żony Sa​la​dy​na miały ro​mans. To jest nie​mo​ral​ne! Chcę go prze​ko​nać. – Niech pan sobie wyobrazi taką sytuację – proszę uprzejmie. – Ma pan cztery żony i pięćdziesiąt konkubin. Dzieci są dziesiątki. Proszę mi powiedzieć,

tylko szczerze, czy jest pan w stanie zaspokoić fizyczne i emocjonalne potrzeby wszyst​kich ko​biet w swo​im ha​re​mie? Żeńska część audytorium wybucha śmiechem i dyskusja schodzi na inne wątki pojawiające się w książce, mniej kontrowersyjne. Zważywszy na to, co jesz​cze w niej na​pi​sałem, można po​wie​dzieć, że mi się upiekło. Miesiąc później wracam do Stambułu. Spaceruję samotnie po ulicach, napawam się atmosferą, odwiedzam pałace i stare wille nad Bosforem. Wynajmuję nawet łódź, żeby sprawdzić, czy wygodnie się w niej kochać. Wy​god​nie, pod wa​run​kiem, że są po​dusz​ki. Wieczorem zaczynam robić notatki do Ko​bie​ty z kamienia, powieści, której ak​cja roz​gry​wać się ma w oko​li​cach mia​sta. Kry​tyk z „The Economist” nie zostawia na niej suchej nitki. Muzułmanie nie czczą wizerunków, jak zatem bohaterowie mojej książki mogą rozmawiać z posągiem ko​bie​ty? Uzna​je to za czy​sty non​sens. Kilka tygodni później dostaję list od Senady Kreso, mojej cudownej bośniackiej tłumaczki. „Wielka szkoda, że nie umieścił Pan akcji w Bośni – pisze. – Mamy długą tradycję rozmów z kamieniami. W niektórych regionach wciąż trwa”. Kobieta z kamienia, zawsze milcząca, w roli terapeuty. Taka była moja kon​cep​cja. 2001–2003 Nad​cho​dzi 11 września. Bush idzie na wojnę. Najpierw Afganistan, potem Irak. To jego należy winić za moją długą przerwę w pisaniu. Biedny Kwintet – niczym żona polityka – zostaje poważnie zaniedbany, ponieważ poświęcam czas analizom politycznym i walczę ze stereotypami, przez które Europa i Ameryka widzą niewyraźnie świat arabski i nie rozumieją zachowania tamtejszych społecz​ności. 2004 List od przyjaciółki z Włoch. „Czytam twoje powieści. To prawdziwa niespodzianka. Ale dlaczego pominąłeś Sycylię? Zakładam, że następna powieść będzie się rozgrywać właśnie tam”. Źle zakładała, ale pomysł jest dobry. Od razu jednak pojawia się poważny problem. Nie ma żadnych publikacji na temat pa​no​wa​nia Arabów na Sy​cy​lii. Jadę na wyspę. Inaczej niż w Hiszpanii, tu nie ma za bardzo czego oglądać, zostały jakieś resztki. Trzęsienia ziemi zniszczyły arabskie Noto – odbudowano je jako miasto barokowe. W Palermo jest trochę pamiątek, ale niewiele, wszędzie jednak widzę arabskie twarze. W księgarni w tym mieście trafiam na

sześciotomową historię arabskiego panowania nad wyspą autorstwa Michele’a Amariego. Czytam fragmenty z pomocą słownika, aż kilka miesięcy później Bóg zsyła mi na pomoc pewną egipską badaczkę. Spotykamy się na konferencji. Zna świetnie włoski i – jak się okazuje – pomaga właśnie egipskiemu ministerstwu kul​tu​ry przetłuma​czyć Ama​rie​go na arab​ski. – Cze​go panu po​trze​ba? – pyta. – Po​traw, strojów, ulic, mu​zy​ki – od​po​wia​dam. Ofia​ro​wuję jej w prezencie moje sześć tomów, a ona przesyła mi przetłuma​czo​ne uryw​ki. Kiedy wydanie Sułtana z Palermo ukazuje się we Włoszech, wracam na wyspę. Bardzo mnie wzrusza ciepłe przyjęcie. Wielu ludzi mi dziękuje. Kiedy podpisuję książkę w księgarni w Palermo, w pewnej chwili podchodzi dwoje młodych ludzi. Są piękni. Ona mogłaby być damascenką, on wygląda jak normański wojownik: wysoki blondyn, niebieskie oczy. Nie mogę się po​wstrzy​mać i py​tam o to. Ona się uśmie​cha. – Po​chodzę z arab​skiej ro​dzi​ny. Moi przod​ko​wie przy​by​li tu set​ki lat temu. A on? Śmie​je się. – Po​chodzę od nor​mańskich bar​ba​rzyńców. 2008: Bied​na oj​czy​zna Jak zakończyć Kwintet? Musi być współcześnie, musi być o ojczyźnie. Przez ostatnie dwadzieścia lat dostałem tyle listów i maili w tej sprawie. Czemu nigdy nie piszesz o swoim mieście? – pytano mnie oskarżycielsko. Ależ piszę, tylko nie w powieściach. Napisałem trzy książki o moim cholernym kraju! Historia mo​jej oj​czyzny jest bar​dziej nie​zwykła niż naj​lep​sza fik​cja. Co robić? Powoli zaczyna wyłaniać się kształt finalnej opowieści, ale uwagi wciąż domagają się inne historie. Jak choćby islamski bunt w Chinach, w prowincji Junnan. Mógłbym napisać osobną książkę o tym niezwykłym wydarzeniu, ale z poczucia obowiązku zdecydowałem, że Noc Złotego Motyla odniesie się także do mo​jej oj​czy​zny. Leży bli​sko Chin, w po​wieści wie​le z tego wy​nik​nie. Kiedy piszę, wywołuję dawno zapomniane duchy. „Dlaczego zabił pan Niegrzeczną Latif? – pyta czytelniczka. – Była najlepsza z całej książki”. Czy to ja ją zabiłem, czy oj​czy​zna? Ta​riq Ali ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

Tak w czasach panowania Maurów w Hiszpanii, jak i dziś Arabowie uzupełniają swoje imię o imię ojca lub matki. Zuhajr Ibn ‘Umar to zatem Zuhajr, syn ‘Umara, a Asma Bint Dorothea to Asma, córka Dorothei. Dzięki temu, na przykład, imię mężczyzny pozwala poznać jego ojca – Ibn Farid to syn Fa​rida, Ibn Chal​dun syn Chal​duna. Mau​ro​wie w mojej książce używają własnych nazw miast, choć obecnie wszystkie one – nawet te założone przez Arabów – noszą nazwy hiszpańskie. Zebrane zostały w słowniczku na końcu książki. Czytelnik znajdzie tam również in​for​ma​cje o po​sta​ciach hi​sto​rycz​nych, które po​ja​wiają się w po​wieści.

GE​NE​ALO​GIA BANU1 AL-HU​DAJL Klan Hasana al-Hudajla opuścił Damaszek w 237 roku hidżry2, czyli w 932 roku po narodzinach Chrystusa – i w tym samym roku dotarł na zachodnie rubieże świata islamskiego. Członkowie klanu osiedlili się w pobliżu Grenady i w następnym roku rozpoczęli budowę wioski, która wzięła nazwę od ich przydomka. Rezydencja została wzniesiona trzy lata później, przez ka​mie​nia​rzy, którzy zbu​dowali Me​di​nat az-Za​hra w oko​li​cach Kor​do​by.

===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

PRO​LOG Pięciu chrześcijańskich rycerzy nie było zachwyconych nocnym wezwaniem Jiméneza de Cisnerosa. Ich reakcja niewiele miała wspólnego z faktem, że pa​no​wała właśnie zima, ja​kiej nie pamiętali naj​star​si miesz​kańcy tych ziem. Wszy​scy byli zasłużonymi weteranami rekonkwisty. Siedem lat wcześniej oddziały pod ich dowództwem triumfalnie wmaszerowały do Grenady i zajęły miasto w imieniu Ferdynanda i Izabeli. Żaden nie pochodził z tej części Półwyspu. Najstarszy był synem mnicha z Toledo, reszta wywodziła się z Kastylii. Ich największym pragnieniem było wrócić jak najszybciej w rodzinne strony. Byli oddanymi synami Kościoła, nie chcieli jednak, by ich lojalność została wykorzystana. To, że miał z nimi rozmawiać spowiednik królowej, nie stanowiło tu żadnej gwarancji. Wiedzieli dobrze, dlaczego arcybiskup Toledo został przeniesiony tak daleko od swojego miasta. Nie było też dla nich tajemnicą, że Cisneros był narzędziem w rękach królowej Izabeli i jego władza nie do​ty​czyła tyl​ko spraw du​cha. Ich opór mógłby się nie spodo​bać na dwo​rze. Rycerze mieli na sobie grube płaszcze, ale gdy wprowadzono ich do sypialni Cisnerosa, drżeli z zimna. Stojąc obok siebie, wymieniali zdziwione spojrzenia. Ascetyczność tego miejsca była uderzająca. Pokoje księcia Kościoła wyglądały jak cela fanatycznego mnicha. Nie widzieli jeszcze prałata, który żyłby w zgo​dzie z własny​mi na​uka​mi. Jiménez powitał ich z uśmiechem. Wydawał im rozkazy, ale w jego głosie nie usłyszeli zaciętości. To również ich zaskoczyło. Rycerz z Toledo szepnął, ale na tyle głośno, by usłysze​li go wszy​scy to​wa​rzy​sze: – Iza​be​la po​wie​rzyła kotu klu​cze do gołębni​ka. Cisneros zignorował tę bezczelną uwagę, od tego momentu jednak mówił bar​dziej sta​now​czo. – Niech będzie dla wszystkich jasne, że nie zamierzamy się mścić. Re​pre​zen​tuję wo​bec was zarówno Kościół, jak i Ko​ronę. Mogli wykazać co najmniej nieścisłości w tych stwierdzeniach, ale żołnierze nie są od tego, by kwe​stio​no​wać praw​dzi​wość słów zwierzch​ników. Arcybiskup upewnił się na koniec, że rycerze w pełni pojęli jego rozkazy, a potem pozwolił im odejść. Nie chciał pozostawić żadnych wątpliwości, że to kap​tur dzierży miecz. Tydzień później, pierwszego grudnia 1499 roku, chrześcijańscy żołnierze pod dowództwem wybranych przez Cisnerosa pięciu rycerzy wkroczyli do stu dziewięćdziesięciu pięciu bibliotek miasta, a także do tuzina prywatnych rezydencji, w których znajdowały się księgozbiory. Skonfiskowali wszystko, co

na​pi​sa​no po arab​sku. Dnia poprzedzającego to spektakularne wydarzenie uczonym związanym z Kościołem udało się przekonać Cisnerosa, by pozwolił zachować trzysta manuskryptów. Arcybiskup zgodził się, pod warunkiem że zostaną one złożone w bibliotece, którą zamierzał ufundować w Alcali. Były to przede wszystkim arabskie podręczniki medycyny i astronomii. Zawarta w nich wiedza miała z czasem przeniknąć z Andaluzji i Sycylii w głąb Europy i przygotować grunt dla re​ne​san​su. Żołnie​rze na własnych plecach wynieśli z bibliotek kilka tysięcy tomów Koranu, uczone komentarze oraz rozważania teologiczne i filozoficzne. Zapisane kunsztowną kaligrafią manuskrypty, wiązane w tobołki, dołączały do innych leżących na bruku starego targu jedwabiu u stóp Bab3 ar-Ramli, tworząc wciąż powiększający się stos. Al-Andalus obserwowało bezradnie, jak niszczeje in​te​lek​tu​al​ny do​ro​bek wie​lu po​ko​leń. W dawnych czasach w miejscu, w którym teraz marniały manuskrypty, mauretańscy rycerze potykali się na turniejach, przyciągając spojrzenia dam i wywołując żywiołowe reakcje zbierających się licznie mieszkańców miasta. Każdy z uczestników turnieju miał swoich zwolenników. Tutaj gapie, dźwigający na ramionach dzieci, pozdrawiali swoich faworytów, tutaj witali gwizdami paradujących w zbrojach pachołków sułtana. Jeśli jakiś poważany rycerz pozwolił wygrać takiemu dworakowi, by okazać swą uległość wobec władcy czy dlatego, że obiecano mu sakiewkę pełną złotych dinarów, mieszkańcy Grenady nie wstrzymywali się od szyderstw. Słynęli z niezależności, ostrego dowcipu i niechęci do władzy. A dziś mieli oglądać pokaz fa​jer​werków, który przy​go​to​wał Ci​sne​ros. Wspaniale zdobione tomy, dowód artystycznego wyrobienia Arabów z Półwyspu, przewyższały po wielokroć osiągnięcia kopistów z chrześcijańskich klasztorów. Ich zawartość była przedmiotem zazdrości uczonych z całej Europy. Teraz tworzyły jednak jedynie stos, który zasłaniał zbierającym się miesz​kańcom wi​dok na ich mia​sto. Żołnierze, wciąż dostarczający nowego budulca, starali się nie patrzeć ludziom w oczy. Mogliby w nich dostrzec zarówno smutek, jak i wzburzenie, bunt i gniew, ale i spokój. Zebrani patrzyli w jednym kierunku, kołysząc się lekko z boku na bok. Jakiś starzec powtarzał wciąż jedyne zdanie, jakie przy​cho​dziło mu do głowy w ob​li​czu ta​kiej ka​ta​stro​fy: – Utonęliśmy w mo​rzu bez​rad​ności. Byli wśród żołnierzy i tacy, którzy rozumieli, jak wielką zbrodnię pomagają przeprowadzić. Być może dlatego, że pochodzili ze wsi i nigdy nie nauczono ich pisać i czytać. Niepokoiła ich własna rola w tym przedsięwzięciu. Pamiętali

dobrze opowieści swych dziadków o okrucieństwie Maurów, ale także o ich niezwykłej kulturze i uczoności. Próbowali oni zmienić bieg przeznaczenia. Dźwigając księgi wąskimi uliczkami miasta, celowo upuszczali pojedyncze manuskrypty przed zamkniętymi na głucho drzwiami domów. Zwykle te najcięższe, jako że w swej ignorancji sądzili, że te właśnie są najcenniejsze. Ich szlachetność nie poszła na marne. Kiedy tylko znikali za załomem ulicy, drzwi się otwierały, a okutane w długie szaty postaci pospiesznie zbierały księgi i równie szybko znikały w dających namiastkę poczucia bezpieczeństwa wnętrzach. O ich czynie jeszcze przez chwilę zaświadczał zgrzyt zamków i sztab. W ten sposób, dzięki instynktownej uczciwości garstki chrześcijańskich żołnierzy, przetrwało kilkaset ważnych dzieł. Później przetransportowano je za mo​rze, do bez​piecz​ne​go schro​nie​nia w pry​wat​nych bi​blio​te​kach Fezu. Na placu zaczął zapadać zmierzch, ale tłum nie rzedniał. Przeciwnie nawet – żołnierze spędzali coraz to nowych mieszkańców miasta. Muzułmańscy grandowie stali obok sklepikarzy, kupców, wieśniaków czy rzemieślników, stręczyciele, prostytutki i wariaci dostali za sąsiadów duchownych w tur​ba​nach. Cała ludz​kość zna​lazłaby tu​taj swych re​pre​zen​tantów. Do​ce​nia​ny przez Rzym obrońca Kościoła obserwował z okna rosnący wał z książek. Przepełniała go satysfakcja. Jiménez de Cisneros zawsze wierzył, że pogan można zniszczyć tylko w jeden sposób, a mianowicie całkowicie niszcząc ich kulturę. Należało zacząć od palenia manuskryptów. Ustna tradycja mogła przetrwać jeszcze jakiś czas, póki inkwizycja nie wyrwie bluźnierczych języków. Jiménez czuł się poplecznikiem historii. Gdyby on nie dokonał tego dzieła, musiałby się go podjąć ktoś inny, kto rozumiałby, że przyszłość zabezpieczać należy za pomocą stanowczości i dyscypliny, a nie poprzez miłość i edukację, jak głosili bez końca ci niemądrzy dominikanie. „Czy cokolwiek w ten sposób osiągnęliście?” – zadał im w myślach py​ta​nie. Jiménez cieszył się jednak, że to jego wybrano na narzędzie w rękach Wszechmogącego i poczytywał to sobie za zaszczyt. Owszem, inni mogliby zrobić to samo, ale nikt nie byłby równie gorliwy. Grymas niechęci wykrzywił mu usta, gdy pomyślał o opatach, których przodkowie zaledwie przed kilkuset laty nosili takie imiona jak Muhammad, ‘Umar czy ‘Usman. On mógł być dumny z czystości własnego rodu. Wiedział, że kpiny, jakie musiał znosić w dzieciństwie, nie miały w sobie ani źdźbła prawdy. Z pewnością wśród jego przodków nie było Żydów i nie płynęła w nim choćby kro​pla skun​dlo​nej krwi. Należało działać. Jiménez poszukał wzroku wartującego pod oknem żołnierza, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, kiwnął głową. Sygnał został natychmiast przekazany ludziom z pochodniami. Podłożono ogień. Przez chwilę panowała zupełna cisza, a potem grudniową noc rozdarło głośne zawodzenie,

które przeszło w okrzy​ki: – La ila​ha illa Al​lah wa Mu​ham​mad ra​sul Al​lah!4 Lu​dzi na placu połączyły pieśni, ale Cisneros nie słyszał słów. Zresztą nawet gdyby usłyszał i tak by ich nie zrozumiał, śpiewano bowiem po arabsku. Ogień wzbijał się coraz wyżej i zdawało się, że samo niebo stało się płonącą otchłanią. W powietrze strzelały iskry, niczym ronione przez gwiazdy łzy, gdy przepięknie bar​wio​ne stro​ni​ce ob​ra​cały się w popiół. Plac pustoszał. Ludzie, oszołomieni i zrozpaczeni, odchodzili do swoich domów. Przystanęli jednak i obrócili się na powrót ku ścianie ognia, gdy jakiś żebrak, rozebrawszy się do naga, wspiął się na płonący stos i wykrzyknął po​pa​rzo​ny​mi usta​mi: – Jaki sens ma życie bez naszych uczonych ksiąg? Muszą zapłacić za to, co dziś nam uczy​ni​li! W końcu zemdlał i dał się pochłonąć płomieniom. Milczenie stało się jeszcze potworniejsze, a nienawiść zgromadzonych muzułmanów wypełniła wszystkie za​ka​mar​ki pla​cu. Ro​ni​li łzy, ale one nie mogły uga​sić stosów. Plac pogrążony jest w ciszy. W kilku miejscach wciąż tli się ogień. Jiménez idzie przez morze popiołu, na twarzy ma krzywy uśmiech. Obmyśla swe dalsze po​czy​na​nia. „Zemsta, jaką planują w otchłani swego smutku, nie zdoła obrócić biegu wydarzeń. Wygraliśmy. Dzisiejsza noc stała się naszym ostatecznym trium​fem”. Lepiej niż ktokolwiek w Andaluzji, lepiej nawet niż straszliwa Izabela, arcybiskup rozumie siłę idei. Kopie stos spopielonych pergaminów, a one roz​pa​dają się na proch. Po po​go​rze​li​sku błąka się już cień następnej tra​ge​dii. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

1 – Wszystko zmierza ku temu, byśmy stali się jedynie wonnym wspomnieniem – oświadczyła ama5. Mówiła niewyraźnie z powodu licznych braków w uzębie​niu. Słowa kobiety oderwały Jazida od szachownicy. Zmarszczył brwi i spojrzał na staruszkę. Siedział po drugiej stronie dziedzińca, zapalczywie próbując obmyślić fortel. Chciał zaskoczyć swoje siostry, Hind i Kulsum, które były doskonałymi graczami. Właśnie wyjechały do Gharnaty z resztą rodziny i miał czas zająć się stra​te​gią otwar​cia par​tii. Próbował zainteresować szachami amę, ale stara kobieta zawsze zanosiła się chrapliwym śmiechem, gdy proponował jej wspólną grę. Nie rozumiał jej. Czyż szachy nie przewyższały pod każdym względem tych paciorków, które wciąż prze​su​wała w pal​cach? Dla​cze​go nie umiała tego pojąć? Jazid zaczął zbierać figury, z których każda miała na podstawie wyryte jego imię, ale robił to z ociąganiem. Były naprawdę niezwykłe. Stolarz Juan doskonale poradził sobie z urodzinowym prezentem, którego wykonanie zlecił mu ojciec chłopca. Przed miesiącem, w 1500 roku chrześcijańskiego ka​len​da​rza, Ja​zid skończył dzie​sięć lat. Rodzina Juana służyła banu Hu​dajl od wieków. W roku 932 przywódca tego klanu, Hamza Ibn Hudajl, uciekł z rodziną i swoimi poplecznikami z Dimaszqu i poprowadził ich na zachodnie rubieże islamu. Wysoko na zboczach wzgórz, jakieś dwadzieścia mil od Gharnaty, założył wioskę, która wnet zyskała nazwę Al-Hudajl. Nie brakowało w niej górskich strumieni wzbierających na wiosnę mętną wodą z topniejącego na szczytach śniegu. Wokół wioski potomkowie Hamzy siali zboże na olbrzymich połaciach i sadzili drzewa owocowe. A w pięćdziesiąt lat po śmierci przywódcy klanu zbudowali dla siebie rezydencję. Pyszniła się w otoczeniu pól, winnic i sadów pełnych migdałowców, pomarańczy, granatów i morw. Drzewa przywodziły na myśl dzieci cisnące się do mat​ki. Me​ble w rezydencji albo były łupem wojennym Ibn Farida, albo zostały wykonane rękami przodków Juana. Stolarz, jak wszyscy mieszkańcy wioski, był oddany rodzinie Jazida. A chłopca wprost uwielbiano, dlatego też Juan postanowił wyrzeźbić mu szachy, jakich dotąd nikt nie widział. Nie szczędził na

to dzieło sił ani umiejętności. Białe figury przedstawiały Maurów. Królową wyróżniały szlachetne piękno ob​li​cza i urokliwa mantyla, król miał rudą brodę i błękitne oczy, a odziany był w powiewną arabską szatę przyozdobioną cennymi klejnotami. Wieże niczym, poza wielkością, nie różniły się od tej, która dominowała nad bramą. Koni dosiadali rycerze mający rysy i sylwetkę pradziadka Jazida, wojowniczego Ibn Farida, o którego legendarnych potyczkach miłosnych i wojennych rozprawiano w rodzinie bez ustanku. Gońcami byli imamowie w turbanach, w pio​nach zaś dało się zna​leźć po​do​bieństwo do sa​me​go mal​ca. Ry​wa​la​mi tej osobliwej mauretańskiej armii zostali chrześcijanie. Nie wystarczyło stolarzowi, że przeznaczył im kolor czarny, dodatkowo nadał im wygląd potworów. Zło bijące z oczu czarnej królowej stanowiło mocny kontrast z miniaturową madonną zawieszoną na jej szyi. Usta monarchini pomalowane zostały na kolor krwi, a na jej pierścieniu widniała trupia czaszka. Król miał zdejmowaną koronę, a na wypadek gdyby ta aluzja nie okazała się dość czytelna, śmiały stolarz zaopatrzył go w parę maleńkich rogów. Tak spotwarzonym Ferdynandowi i Izabeli towarzyszył orszak równie groteskowych figur. Rycerze na koniach mieli ręce unurzane we krwi. Gońce zostały przedstawione jako ogoniaste diabły ze sztyletami w dłoniach. Piony były mnichami w kapturach – pachołkami inkwizycji szukającymi kolejnych ofiar. Mieli chciwy wzrok i wielkie brzuchy. Gdyby Juan miał okazję widzieć kiedyś Jiméneza de Cisnerosa, z pewnością i jego karykatura znalazłaby się na sza​chow​ni​cy. Wszyscy, którym dane było zobaczyć szachy Jazida, zgadzali się, że Juan wyrzeźbił arcydzieło. Dla ‘Umara, ojca chłopca, był to jednak powód do niepokoju. Wiedział, że jeśli szachy zobaczy któryś ze szpiegów inkwizycji, stolarza czeka śmierć w męczarniach. Ale Juan nie chciał nawet słyszeć o tym, by dziecko nie dostało swego prezentu. Sześć lat wcześniej ojciec Juana, oskarżony podczas wizyty u krewnych w Talajtuli o apostazję, zmarł w więzieniu na skutek tortur, których nie szczędzili mu mnisi. Zresztą po tym, jak połamali mu palce, i tak stracił chęć do życia. Młody stolarz poprzysiągł wówczas zemstę. Sza​chy to był za​le​d​wie jej początek. Chłopiec przywiązał się do tych figur, jakby to były żywe stworzenia. Jego ulubienicą została Izabela, czarna królowa. Budziła w nim równocześnie fascynację i przerażenie. Po pewnym czasie zaczął ją traktować jak powiernicę. Gdy nikt nie wi​dział, zwie​rzał jej się ze swo​ich zmar​twień. Spa​ko​waw​szy obie armie, Jazid znów skierował wzrok na starą piastunkę. Z jego pier​si wy​do​stało się wes​tchnie​nie za​du​my. Miał się nad czym za​sta​na​wiać. Ama ostatnimi czasy często mówiła do siebie. Nieraz był tego świadkiem. Czy

rzeczywiście traciła rozum, jak twierdziła Hind? Nie mógł wierzyć siostrze bezkrytycznie, bo w złości zdarzało się jej mówić różne rzeczy. Gdyby ama faktycznie zaczęła tracić rozum, ojciec z pewnością umieściłby ją w ma​ri​sta​nie6 w Gharnacie, gdzie przebywała stryjeczna babka Zahra. Chłopiec uznał, że Hind była zła na opiekunkę, która wciąż powtarzała, że już czas, by ro​dzi​ce zna​leźli dziew​czy​nie męża, i dla​te​go tak po​wie​działa. Na​braw​szy tej pewności, Jazid podniósł się wreszcie, przeszedł przez dziedziniec i usiadł staruszce na kolanach. Siateczka zmarszczek na twarzy amy zgęstniała, gdy uśmiechnęła się do niego. Odłożyła różaniec i pogładziła Jazida po twa​rzy, a po​tem jesz​cze złożyła na jego głowie de​li​kat​ny pocałunek. – Niech Allah ci błogosławi – powiedziała uroczyście. I dodała zaraz: – Czy je​steś głodny? – Nie. Amo, z kim roz​ma​wiałaś przed chwilą? – A któż chciałby dziś słuchać słów starej kobiety, Ibn ‘Umarze? Znaczę nie więcej niż umar​li. Ama nig​dy nie zwracała się do Jazida po imieniu. Czyż bowiem nie było to imię kalifa, który pokonał i zabił wnuków Proroka pod Karbalą? Człowieka, który kazał swoim żołnierzom wprowadzić konie do meczetu w Al-Madinie, gdzie modlił się kiedyś sam Prorok, i który traktował z pogardą jego towarzyszy? Wymawiać jego imię znaczyło zdaniem amy kalać pamięć rodziny Pro​ro​ka. Nie mogła wyjaśnić tego chłopcu, ale właśnie z tego powodu nazywała go zawsze Ibn ‘Umarem, synem ‘Umara. Gdy kiedyś Jazid zapytał przy całej rodzinie, dlaczego tak do niego mówi, ama rzuciła tylko nienawistne spojrzenie Zu​baj​dzie, jego matce. Jakby chciała powiedzieć: „To wszystko jej wina, dlatego ją powinieneś spytać”. To spowodowało jednak powszechny wybuch śmie​chu i ama wyszła obrażona. A Ja​zid wciąż nie znał od​po​wie​dzi. – Ja cię słuchałem. Słyszałem, co mówisz, i mogę powtórzyć – zapewnił teraz gorąco. – Chcesz, żebym powtórzył? – Och, mój synu – westchnęła ama. – Mówiłam do cienia rzucanego przez drze​wo gra​na​tu. Przy​najm​niej ono tu zo​sta​nie, gdy my już odej​dzie​my. – Odej​dzie​my? Dokąd? – Do nie​ba, moje dziec​ko. Do nie​ba. – Czy wszy​scy pójdzie​my do nie​ba? – za​in​te​re​so​wał się. – Ty pójdziesz do siódmego nieba, mój przeczysty kawałku księżyca, niech Allah ci błogosławi. O innych nie umiem powiedzieć nic pewnego. Twoja siostra Hind Bint ‘Umar, jeśli nie wydadzą jej wkrótce za mąż, nie dostanie się nawet do pierwszego nieba. Przekonasz się. Jakieś zło opęta to dziecko. Obawiam się, że odda się dzikim namiętnościom i tylko przyniesie wstyd twemu ojcu, oby Al​lah miał go w swo​jej opie​ce.

Jazida rozbawiła myśl o tym, że Hind nie zdoła się dostać nawet do pierwszego nieba, i chichotał coraz głośniej. Ama nie zdołała się powstrzymać i wnet też zaczęła się śmiać, pokazując przy tym wszystkie osiem zębów, które jej zo​stały. Z całego swojego rodzeństwa to Hind Jazid kochał najbardziej. Przez to, że ona jedna nie traktowała go jak dziecka. Pozostali dziwili się nie tylko temu, że ma coś do powiedzenia, ale nawet że w ogóle potrafi mówić, ciągle brali go na ręce i całowali, jakby był rozkosznym zwierzątkiem. Uwielbiali go i on o tym wiedział, ale i tak miał im za złe, że ignorowali jego pytania. Dlatego okazywał im lek​ce​ważenie. Z Hind było inaczej. Starsza od małego braciszka o sześć lat, nie dawała mu odczuć wiekowej przewagi. Sprzeczali się bez przerwy, ale nie mogli bez siebie wytrzymać. Jazid kochał ją tak bardzo, że nie przejął się ani trochę pro​roc​twa​mi amy. Gdy​by nie Hind, nie wiedziałby, czym rozzłościł ich rodziców dziadek Miguel podczas zeszłotygodniowej wizyty. Ona mu wszystko wytłumaczyła. Zdenerwował się, kiedy powiedziała, że Miguel, który był biskupem Qurtuby, zażądał, by cała rodzina tam przyjechała i przeszła na katolicyzm. „To przez Miguela wszyscy są teraz w Gharnacie, on ich tam zaciągnął” – myślał malec ze złością. Po​sta​no​wił o nim po​roz​ma​wiać z opie​kunką. – Dlaczego stryjeczny dziadek Miguel nie rozmawia z nami po arabsku? – za​py​tał na początek. Za​sko​czył tym staruszkę. Nim się zmitygowała, splunęła na ziemię i zaczęła na powrót przesuwać w palcach paciorki różańca, mrucząc raz po raz pod no​sem: – La ila​ha illa Al​lah wa Mu​ham​mad ra​sul Al​lah! – Od​po​wiedz mi, amo. Od​po​wiedz mi! – Ja​zid nie za​mie​rzał re​zy​gno​wać. Ama zwróciła twarz ku chłopcu. W jego oczach w kolorze migdałów dostrzegła iskierki gniewu. Przypominał jej w tej chwili swego pradziadka. To spra​wiło, że zaczęła mówić o Mi​gu​elu, nie ta​mując złości. – Twój stryjeczny dziadek Miguel mówi, czyta i pisze po arabsku, ale… – jej głos załamał się – odwrócił się od nas. Od wszystkiego. On nawet śmierdzi tak jak oni! Jazid znów zaczął się śmiać. Stryjeczny dziadek Miguel nie był poważany w rodzinie, ale nikt dotąd nie wypowiadał się o nim z taką pogardą. Przynajmniej nie przy chłopcu. Jazid wiedział jednak, co ama miała na myśli, mówiąc o zapachu. Nawet jego ojciec nie umiał zachować powagi, gdy ummi7 Zubajda stwierdziła, że stryj zostawia po sobie taką woń jak wielbłąd, który zjadł zbyt wie​le dak​ty​li.