Spis treści
Dedykacja
Od autora
Słowo wstępne
Prolog
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
Epilog
Słowniczek arabskich nazw geograficznych
Postaci historyczne wymienione w książce
O autorze
Kwintet Muzułmański – o serii
Przypisy
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Dla Aiszy, Chengiza i Nataszy
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
OD AUTORA
KWINTET MUZUŁMAŃSKI – GARŚĆ NOTATEK
Lahaur: lata pięćdziesiąte
W dzieciństwie i młodości w ogóle nie interesowała mnie historia islamu. Ani
trochę. To było coś dla tępaków, dla fanatycznych patriotów, dla chłopców z
religijnych rodzin, posłusznych we wszystkim mułłom.
Jeden z moich młodych wujków zapuszcza brodę. Potrzebuje religii, bo chce
odpokutować swoją winę, którą – być może – sobie wymyślił. Kiedy nas
odwiedza, moi rodzice od razu nabierają ochoty na grę w tenisa. Całymi
godzinami, a dłużą mi się niemiłosiernie, spaceruję koło wuja po ogrodzie, a on
z błyskiem w oku opowiada mi o początkach islamu i o szlachetności
pierwszych kalifów. Ani słowa o licznych morderstwach czy krnąbrnej
najmłodszej żonie Mahometa. Według tradycji jedna Aisza pokpiwała sobie
czasami z Proroka, nikt inny się nie odważył. Tego wszystkiego miałem się
dowiedzieć później, historia w ustach mego wuja jest równie nudna jak
chrześcijańskie żywoty świętych. Wyłączam się zupełnie i rozmyślam o
przyjemniejszych sprawach.
Myślę, że skutecznie mnie do tych tematów zniechęcił. Nie było zresztą
trudno. Rodzice byli komunistami, w domu pełno było poetów, artystów,
krytyków literackich, przywódców ruchów ludowych i związkowców. Kogo
obchodziła religia?
Oxford/Londyn: lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte
Rewolucja wisi w powietrzu. Będziemy walczyć i wygramy – w Paryżu,
Londynie, Rzymie, Berlinie. Tymczasem zwycięstwa mają miejsce w Azji: w
Wietnamie i Pakistanie. Amerykanie ponoszą klęskę, wszyscy obserwujemy ich
haniebny odwrót. Pamiętam radość na widok amerykańskich helikopterów
ewakuujących żołnierzy. Jakże cudownie jest żyć.
W Pakistanie studenci walczą z dyktaturą wojskową. Skandują socjalistyczne
i antyreligijne slogany i zdobywają poparcie robotników, prawników,
urzędników, sklepikarzy, lekarzy, a nawet prostytutek. Rozruchy trwają trzy
miesiące, walczący za nic mają śmierć, nie boją się jej. W końcu dają sobie radę
z juntą.
Nadal nie myślę o historii religii, czy to islamu, czy chrześcijaństwa. Kto w
ogóle się tym interesuje?
1990–1992: Pierwsza wojna w Zatoce
W telewizji pewien profesor, niegdyś lewicowiec, okazuje poparcie walczącym i
domaga się obalenia Saddama Husajna. Kiedy pytają go o politykę w tym
rejonie świata, odpowiada: „Islam i kultura polityczna się wykluczają”.
Ciskam książką w ekran telewizora, przeklinając cholernego renegata. Muszę
mu odpowiedzieć. Zaczynają się rodzić pytania o powstanie i upadek
cywilizacji islamskiej. Czytam Alberta Houraniego i ponownie Maxime’a
Rodinsona, powoli zatracam się w historii islamu w Europie. Tej pisanej przez
naukowców, i tej popularnej, z porywających fabuł. Postanawiam, że pojadę do
Hiszpanii. Porozmawiać z ludźmi, obejrzeć zabytki i napisać długi artykuł o
tym, co jest teraz i z czego to wynika.
Jadę, i to nie tylko do Andaluzji. Wdycham zapach ziemi, oglądam zachody
słońca, zwiedzam resztki Wielkiego Meczetu w Kordobie, rozpoznaję arabskie
słowa w wypowiedziach moich rozmówców i w nazwach miejscowości. Szukam
wszystkiego naraz. Jak to wtedy było? Co się zdarzyło u schyłku tej cywilizacji?
Wciąż wracam do przeszłości i wreszcie nie mogę się uwolnić od myśli o
powieści. Musiałem ją napisać.
Wiele lat później w Lahaur przeglądam listy, które wysyłałem do rodziny z
Oxfordu. W jednym z nich, adresowanym do matki, jest taka wzmianka:
„Napiszę powieść, ale teraz mam tyle do zrobienia. Może później, niemniej
napiszę…”. Był rok 1967. Całkiem zapomniałem o tamtych deklaracjach.
W cieniu drzewa granatu zostaje dobrze przyjęte, szczególnie w Hiszpanii
(co bardzo mnie cieszy). Największy sukces handlowy odnosi w Niemczech (co
niezwykle cieszy mojego doradcę finansowego). Ale to właśnie tam omal nie
doszło do skandalu. Doprawdy.
Wówczas wydawcy wysyłali jeszcze egzemplarze recenzenckie kierownikom
księgarni, a ci często naprawdę je czytali, nim podjęli decyzję o zamówieniu.
Jeden z nich, ze Stuttgartu, zadzwonił do niemieckiego wydawcy. Podobała mu
się książka, ale znalazł w niej błąd historyczny, który koniecznie należało
poprawić. Otóż w jednym z przepisów kulinarnych pojawiły się ziemniaki, a
przecież wtedy ich jeszcze w Europie nie było! Poruszenie. Zadzwonili do mnie,
nie wiedzieli, co robić. Zaproponowałem, żeby się tym za bardzo nie
przejmować, a w następnym wydaniu zmienić ziemniaki na jakieś inne bulwy.
Problem został rozwiązany.
1993: Nowy Jork
Jem lunch z Edwardem Saidem we włoskiej restauracji, niedaleko Central
Parku. Jest nienagannie ubrany, jak zawsze. Mam wrażenie, że jego religią jest
dandyzm.
– Nigdy nie nosisz garniturów? – dziwi się.
– Bardzo rzadko. Ale już krawata wcale nie zakładam.
– Dlaczego? Nie pojmuję tego.
Wzruszam ramionami.
– A tak przy okazji, bardzo mi się podobała twoja książka.
– Cieszę się. Ale skończyłem już z powieściami. Wracam do swoich stałych
zajęć.
– Tak?
– A co jeszcze można w tej sprawie dodać?
– Nie możesz na tym poprzestać. Opowiedz całą krwawą historię.
Ma na myśli historię starć zachodniego chrześcijaństwa z cywilizacją
islamską. Jęczę, wymiguję się, a on nalega. Uważa, że trzeba to zrobić. Myślę i
myślę i powoli klaruje mi się pomysł Kwintetu. Właściwie czemu nie?
2000: Targi książki w Stambule
Przyjeżdżam do Stambułu, będę prezentował Księgę Saladyna. Kocham to
miasto ze względu na jego historię i położenie, i różnorodną architekturę, i
ludzi, i cudowne restauracje rybne nad Bosforem, i gorące kurdyjskie kebaby, i
piękne kobiety (piękniejsze niż w Izmirze)… Mam tu wielu przyjaciół.
Wydawca jest zdenerwowany.
– Przyjdzie wielu muzułmańskich intelektualistów. Mogą zadawać bardzo
trudne pytania, musi się pan liczyć z wrogim przyjęciem. Proszę, niech pan
będzie taktowny.
Ależ oczywiście! Takt i uprzejmość leżą w mojej naturze, ludzie zwykle
dostają ode mnie to, czego chcą.
Od początku spotkania wydawca zerka nerwowo w moją stronę. Czytam
fragment książki, a potem przechodzimy do pytań. Wstaje jakiś młody człowiek.
Jest średniego wzrostu, ma delikatne rysy twarzy i elegancką brodę.
– W pana książce kobiety nawiązują romanse z innymi kobietami. Islam
absolutnie tego zabrania, to historyczne przekłamanie. Dlaczego pan tak
napisał?
– O ile mi wiadomo, islam, podobnie jak Stary Testament, potępia i żąda
karania tylko mężczyzn homoseksualistów. Nie wspomina się nawet o aktach
seksualnych między kobietami. Poza tym to powieść, mogę pisać, co mi się
podoba.
– Ale to jest powieść historyczna – nie ustępuje – a pan twierdzi, że dwie żony
Saladyna miały romans. To jest niemoralne!
Chcę go przekonać.
– Niech pan sobie wyobrazi taką sytuację – proszę uprzejmie. – Ma pan
cztery żony i pięćdziesiąt konkubin. Dzieci są dziesiątki. Proszę mi powiedzieć,
tylko szczerze, czy jest pan w stanie zaspokoić fizyczne i emocjonalne potrzeby
wszystkich kobiet w swoim haremie?
Żeńska część audytorium wybucha śmiechem i dyskusja schodzi na inne
wątki pojawiające się w książce, mniej kontrowersyjne. Zważywszy na to, co
jeszcze w niej napisałem, można powiedzieć, że mi się upiekło.
Miesiąc później wracam do Stambułu. Spaceruję samotnie po ulicach,
napawam się atmosferą, odwiedzam pałace i stare wille nad Bosforem.
Wynajmuję nawet łódź, żeby sprawdzić, czy wygodnie się w niej kochać.
Wygodnie, pod warunkiem, że są poduszki.
Wieczorem zaczynam robić notatki do Kobiety z kamienia, powieści, której
akcja rozgrywać się ma w okolicach miasta.
Krytyk z „The Economist” nie zostawia na niej suchej nitki. Muzułmanie nie
czczą wizerunków, jak zatem bohaterowie mojej książki mogą rozmawiać z
posągiem kobiety? Uznaje to za czysty nonsens.
Kilka tygodni później dostaję list od Senady Kreso, mojej cudownej
bośniackiej tłumaczki. „Wielka szkoda, że nie umieścił Pan akcji w Bośni –
pisze. – Mamy długą tradycję rozmów z kamieniami. W niektórych regionach
wciąż trwa”.
Kobieta z kamienia, zawsze milcząca, w roli terapeuty. Taka była moja
koncepcja.
2001–2003
Nadchodzi 11 września. Bush idzie na wojnę. Najpierw Afganistan, potem Irak.
To jego należy winić za moją długą przerwę w pisaniu. Biedny Kwintet –
niczym żona polityka – zostaje poważnie zaniedbany, ponieważ poświęcam czas
analizom politycznym i walczę ze stereotypami, przez które Europa i Ameryka
widzą niewyraźnie świat arabski i nie rozumieją zachowania tamtejszych
społeczności.
2004
List od przyjaciółki z Włoch. „Czytam twoje powieści. To prawdziwa
niespodzianka. Ale dlaczego pominąłeś Sycylię? Zakładam, że następna powieść
będzie się rozgrywać właśnie tam”. Źle zakładała, ale pomysł jest dobry. Od
razu jednak pojawia się poważny problem. Nie ma żadnych publikacji na temat
panowania Arabów na Sycylii.
Jadę na wyspę. Inaczej niż w Hiszpanii, tu nie ma za bardzo czego oglądać,
zostały jakieś resztki. Trzęsienia ziemi zniszczyły arabskie Noto – odbudowano
je jako miasto barokowe. W Palermo jest trochę pamiątek, ale niewiele,
wszędzie jednak widzę arabskie twarze. W księgarni w tym mieście trafiam na
sześciotomową historię arabskiego panowania nad wyspą autorstwa Michele’a
Amariego. Czytam fragmenty z pomocą słownika, aż kilka miesięcy później Bóg
zsyła mi na pomoc pewną egipską badaczkę. Spotykamy się na konferencji. Zna
świetnie włoski i – jak się okazuje – pomaga właśnie egipskiemu ministerstwu
kultury przetłumaczyć Amariego na arabski.
– Czego panu potrzeba? – pyta.
– Potraw, strojów, ulic, muzyki – odpowiadam.
Ofiarowuję jej w prezencie moje sześć tomów, a ona przesyła mi
przetłumaczone urywki.
Kiedy wydanie Sułtana z Palermo ukazuje się we Włoszech, wracam na
wyspę. Bardzo mnie wzrusza ciepłe przyjęcie. Wielu ludzi mi dziękuje. Kiedy
podpisuję książkę w księgarni w Palermo, w pewnej chwili podchodzi dwoje
młodych ludzi. Są piękni. Ona mogłaby być damascenką, on wygląda jak
normański wojownik: wysoki blondyn, niebieskie oczy. Nie mogę się
powstrzymać i pytam o to. Ona się uśmiecha.
– Pochodzę z arabskiej rodziny. Moi przodkowie przybyli tu setki lat temu.
A on? Śmieje się.
– Pochodzę od normańskich barbarzyńców.
2008: Biedna ojczyzna
Jak zakończyć Kwintet? Musi być współcześnie, musi być o ojczyźnie. Przez
ostatnie dwadzieścia lat dostałem tyle listów i maili w tej sprawie. Czemu nigdy
nie piszesz o swoim mieście? – pytano mnie oskarżycielsko. Ależ piszę, tylko nie
w powieściach. Napisałem trzy książki o moim cholernym kraju! Historia
mojej ojczyzny jest bardziej niezwykła niż najlepsza fikcja. Co robić?
Powoli zaczyna wyłaniać się kształt finalnej opowieści, ale uwagi wciąż
domagają się inne historie. Jak choćby islamski bunt w Chinach, w prowincji
Junnan. Mógłbym napisać osobną książkę o tym niezwykłym wydarzeniu, ale z
poczucia obowiązku zdecydowałem, że Noc Złotego Motyla odniesie się także do
mojej ojczyzny. Leży blisko Chin, w powieści wiele z tego wyniknie.
Kiedy piszę, wywołuję dawno zapomniane duchy. „Dlaczego zabił pan
Niegrzeczną Latif? – pyta czytelniczka. – Była najlepsza z całej książki”. Czy to
ja ją zabiłem, czy ojczyzna?
Tariq Ali
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Tak w czasach panowania Maurów w Hiszpanii, jak i dziś Arabowie
uzupełniają swoje imię o imię ojca lub matki. Zuhajr Ibn ‘Umar to zatem
Zuhajr, syn ‘Umara, a Asma Bint Dorothea to Asma, córka Dorothei. Dzięki
temu, na przykład, imię mężczyzny pozwala poznać jego ojca – Ibn Farid to syn
Farida, Ibn Chaldun syn Chalduna.
Maurowie w mojej książce używają własnych nazw miast, choć obecnie
wszystkie one – nawet te założone przez Arabów – noszą nazwy hiszpańskie.
Zebrane zostały w słowniczku na końcu książki. Czytelnik znajdzie tam również
informacje o postaciach historycznych, które pojawiają się w powieści.
GENEALOGIA BANU1 AL-HUDAJL
Klan Hasana al-Hudajla opuścił Damaszek w 237 roku hidżry2, czyli w 932
roku po narodzinach Chrystusa – i w tym samym roku dotarł na zachodnie
rubieże świata islamskiego. Członkowie klanu osiedlili się w pobliżu Grenady i
w następnym roku rozpoczęli budowę wioski, która wzięła nazwę od ich
przydomka. Rezydencja została wzniesiona trzy lata później, przez
kamieniarzy, którzy zbudowali Medinat az-Zahra w okolicach Kordoby.
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
PROLOG
Pięciu chrześcijańskich rycerzy nie było zachwyconych nocnym wezwaniem
Jiméneza de Cisnerosa. Ich reakcja niewiele miała wspólnego z faktem, że
panowała właśnie zima, jakiej nie pamiętali najstarsi mieszkańcy tych ziem.
Wszyscy byli zasłużonymi weteranami rekonkwisty. Siedem lat wcześniej
oddziały pod ich dowództwem triumfalnie wmaszerowały do Grenady i zajęły
miasto w imieniu Ferdynanda i Izabeli. Żaden nie pochodził z tej części
Półwyspu. Najstarszy był synem mnicha z Toledo, reszta wywodziła się z
Kastylii. Ich największym pragnieniem było wrócić jak najszybciej w rodzinne
strony. Byli oddanymi synami Kościoła, nie chcieli jednak, by ich lojalność
została wykorzystana. To, że miał z nimi rozmawiać spowiednik królowej, nie
stanowiło tu żadnej gwarancji. Wiedzieli dobrze, dlaczego arcybiskup Toledo
został przeniesiony tak daleko od swojego miasta. Nie było też dla nich
tajemnicą, że Cisneros był narzędziem w rękach królowej Izabeli i jego władza
nie dotyczyła tylko spraw ducha. Ich opór mógłby się nie spodobać na dworze.
Rycerze mieli na sobie grube płaszcze, ale gdy wprowadzono ich do sypialni
Cisnerosa, drżeli z zimna. Stojąc obok siebie, wymieniali zdziwione spojrzenia.
Ascetyczność tego miejsca była uderzająca. Pokoje księcia Kościoła wyglądały
jak cela fanatycznego mnicha. Nie widzieli jeszcze prałata, który żyłby w
zgodzie z własnymi naukami.
Jiménez powitał ich z uśmiechem. Wydawał im rozkazy, ale w jego głosie nie
usłyszeli zaciętości. To również ich zaskoczyło. Rycerz z Toledo szepnął, ale na
tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy towarzysze:
– Izabela powierzyła kotu klucze do gołębnika.
Cisneros zignorował tę bezczelną uwagę, od tego momentu jednak mówił
bardziej stanowczo.
– Niech będzie dla wszystkich jasne, że nie zamierzamy się mścić.
Reprezentuję wobec was zarówno Kościół, jak i Koronę.
Mogli wykazać co najmniej nieścisłości w tych stwierdzeniach, ale żołnierze
nie są od tego, by kwestionować prawdziwość słów zwierzchników.
Arcybiskup upewnił się na koniec, że rycerze w pełni pojęli jego rozkazy, a
potem pozwolił im odejść. Nie chciał pozostawić żadnych wątpliwości, że to
kaptur dzierży miecz.
Tydzień później, pierwszego grudnia 1499 roku, chrześcijańscy żołnierze pod
dowództwem wybranych przez Cisnerosa pięciu rycerzy wkroczyli do stu
dziewięćdziesięciu pięciu bibliotek miasta, a także do tuzina prywatnych
rezydencji, w których znajdowały się księgozbiory. Skonfiskowali wszystko, co
napisano po arabsku.
Dnia poprzedzającego to spektakularne wydarzenie uczonym związanym z
Kościołem udało się przekonać Cisnerosa, by pozwolił zachować trzysta
manuskryptów. Arcybiskup zgodził się, pod warunkiem że zostaną one złożone
w bibliotece, którą zamierzał ufundować w Alcali. Były to przede wszystkim
arabskie podręczniki medycyny i astronomii. Zawarta w nich wiedza miała z
czasem przeniknąć z Andaluzji i Sycylii w głąb Europy i przygotować grunt dla
renesansu.
Żołnierze na własnych plecach wynieśli z bibliotek kilka tysięcy tomów
Koranu, uczone komentarze oraz rozważania teologiczne i filozoficzne.
Zapisane kunsztowną kaligrafią manuskrypty, wiązane w tobołki, dołączały do
innych leżących na bruku starego targu jedwabiu u stóp Bab3 ar-Ramli, tworząc
wciąż powiększający się stos. Al-Andalus obserwowało bezradnie, jak niszczeje
intelektualny dorobek wielu pokoleń.
W dawnych czasach w miejscu, w którym teraz marniały manuskrypty,
mauretańscy rycerze potykali się na turniejach, przyciągając spojrzenia dam i
wywołując żywiołowe reakcje zbierających się licznie mieszkańców miasta.
Każdy z uczestników turnieju miał swoich zwolenników. Tutaj gapie,
dźwigający na ramionach dzieci, pozdrawiali swoich faworytów, tutaj witali
gwizdami paradujących w zbrojach pachołków sułtana. Jeśli jakiś poważany
rycerz pozwolił wygrać takiemu dworakowi, by okazać swą uległość wobec
władcy czy dlatego, że obiecano mu sakiewkę pełną złotych dinarów,
mieszkańcy Grenady nie wstrzymywali się od szyderstw. Słynęli z
niezależności, ostrego dowcipu i niechęci do władzy. A dziś mieli oglądać pokaz
fajerwerków, który przygotował Cisneros.
Wspaniale zdobione tomy, dowód artystycznego wyrobienia Arabów z
Półwyspu, przewyższały po wielokroć osiągnięcia kopistów z chrześcijańskich
klasztorów. Ich zawartość była przedmiotem zazdrości uczonych z całej
Europy. Teraz tworzyły jednak jedynie stos, który zasłaniał zbierającym się
mieszkańcom widok na ich miasto.
Żołnierze, wciąż dostarczający nowego budulca, starali się nie patrzeć
ludziom w oczy. Mogliby w nich dostrzec zarówno smutek, jak i wzburzenie,
bunt i gniew, ale i spokój. Zebrani patrzyli w jednym kierunku, kołysząc się
lekko z boku na bok. Jakiś starzec powtarzał wciąż jedyne zdanie, jakie
przychodziło mu do głowy w obliczu takiej katastrofy:
– Utonęliśmy w morzu bezradności.
Byli wśród żołnierzy i tacy, którzy rozumieli, jak wielką zbrodnię pomagają
przeprowadzić. Być może dlatego, że pochodzili ze wsi i nigdy nie nauczono ich
pisać i czytać. Niepokoiła ich własna rola w tym przedsięwzięciu. Pamiętali
dobrze opowieści swych dziadków o okrucieństwie Maurów, ale także o ich
niezwykłej kulturze i uczoności. Próbowali oni zmienić bieg przeznaczenia.
Dźwigając księgi wąskimi uliczkami miasta, celowo upuszczali pojedyncze
manuskrypty przed zamkniętymi na głucho drzwiami domów. Zwykle te
najcięższe, jako że w swej ignorancji sądzili, że te właśnie są najcenniejsze. Ich
szlachetność nie poszła na marne. Kiedy tylko znikali za załomem ulicy, drzwi
się otwierały, a okutane w długie szaty postaci pospiesznie zbierały księgi i
równie szybko znikały w dających namiastkę poczucia bezpieczeństwa
wnętrzach. O ich czynie jeszcze przez chwilę zaświadczał zgrzyt zamków i sztab.
W ten sposób, dzięki instynktownej uczciwości garstki chrześcijańskich
żołnierzy, przetrwało kilkaset ważnych dzieł. Później przetransportowano je za
morze, do bezpiecznego schronienia w prywatnych bibliotekach Fezu.
Na placu zaczął zapadać zmierzch, ale tłum nie rzedniał. Przeciwnie nawet –
żołnierze spędzali coraz to nowych mieszkańców miasta. Muzułmańscy
grandowie stali obok sklepikarzy, kupców, wieśniaków czy rzemieślników,
stręczyciele, prostytutki i wariaci dostali za sąsiadów duchownych w
turbanach. Cała ludzkość znalazłaby tutaj swych reprezentantów.
Doceniany przez Rzym obrońca Kościoła obserwował z okna rosnący wał z
książek. Przepełniała go satysfakcja. Jiménez de Cisneros zawsze wierzył, że
pogan można zniszczyć tylko w jeden sposób, a mianowicie całkowicie niszcząc
ich kulturę. Należało zacząć od palenia manuskryptów. Ustna tradycja mogła
przetrwać jeszcze jakiś czas, póki inkwizycja nie wyrwie bluźnierczych języków.
Jiménez czuł się poplecznikiem historii. Gdyby on nie dokonał tego dzieła,
musiałby się go podjąć ktoś inny, kto rozumiałby, że przyszłość zabezpieczać
należy za pomocą stanowczości i dyscypliny, a nie poprzez miłość i edukację, jak
głosili bez końca ci niemądrzy dominikanie. „Czy cokolwiek w ten sposób
osiągnęliście?” – zadał im w myślach pytanie.
Jiménez cieszył się jednak, że to jego wybrano na narzędzie w rękach
Wszechmogącego i poczytywał to sobie za zaszczyt. Owszem, inni mogliby
zrobić to samo, ale nikt nie byłby równie gorliwy. Grymas niechęci wykrzywił
mu usta, gdy pomyślał o opatach, których przodkowie zaledwie przed kilkuset
laty nosili takie imiona jak Muhammad, ‘Umar czy ‘Usman. On mógł być
dumny z czystości własnego rodu. Wiedział, że kpiny, jakie musiał znosić w
dzieciństwie, nie miały w sobie ani źdźbła prawdy. Z pewnością wśród jego
przodków nie było Żydów i nie płynęła w nim choćby kropla skundlonej krwi.
Należało działać. Jiménez poszukał wzroku wartującego pod oknem
żołnierza, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, kiwnął głową. Sygnał został
natychmiast przekazany ludziom z pochodniami. Podłożono ogień. Przez chwilę
panowała zupełna cisza, a potem grudniową noc rozdarło głośne zawodzenie,
które przeszło w okrzyki:
– La ilaha illa Allah wa Muhammad rasul Allah!4
Ludzi na placu połączyły pieśni, ale Cisneros nie słyszał słów. Zresztą nawet
gdyby usłyszał i tak by ich nie zrozumiał, śpiewano bowiem po arabsku. Ogień
wzbijał się coraz wyżej i zdawało się, że samo niebo stało się płonącą otchłanią.
W powietrze strzelały iskry, niczym ronione przez gwiazdy łzy, gdy przepięknie
barwione stronice obracały się w popiół.
Plac pustoszał. Ludzie, oszołomieni i zrozpaczeni, odchodzili do swoich
domów. Przystanęli jednak i obrócili się na powrót ku ścianie ognia, gdy jakiś
żebrak, rozebrawszy się do naga, wspiął się na płonący stos i wykrzyknął
poparzonymi ustami:
– Jaki sens ma życie bez naszych uczonych ksiąg? Muszą zapłacić za to, co
dziś nam uczynili!
W końcu zemdlał i dał się pochłonąć płomieniom. Milczenie stało się jeszcze
potworniejsze, a nienawiść zgromadzonych muzułmanów wypełniła wszystkie
zakamarki placu. Ronili łzy, ale one nie mogły ugasić stosów.
Plac pogrążony jest w ciszy. W kilku miejscach wciąż tli się ogień. Jiménez idzie
przez morze popiołu, na twarzy ma krzywy uśmiech. Obmyśla swe dalsze
poczynania.
„Zemsta, jaką planują w otchłani swego smutku, nie zdoła obrócić biegu
wydarzeń. Wygraliśmy. Dzisiejsza noc stała się naszym ostatecznym
triumfem”.
Lepiej niż ktokolwiek w Andaluzji, lepiej nawet niż straszliwa Izabela,
arcybiskup rozumie siłę idei. Kopie stos spopielonych pergaminów, a one
rozpadają się na proch.
Po pogorzelisku błąka się już cień następnej tragedii.
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
1
– Wszystko zmierza ku temu, byśmy stali się jedynie wonnym
wspomnieniem – oświadczyła ama5. Mówiła niewyraźnie z powodu licznych
braków w uzębieniu.
Słowa kobiety oderwały Jazida od szachownicy. Zmarszczył brwi i spojrzał
na staruszkę. Siedział po drugiej stronie dziedzińca, zapalczywie próbując
obmyślić fortel. Chciał zaskoczyć swoje siostry, Hind i Kulsum, które były
doskonałymi graczami. Właśnie wyjechały do Gharnaty z resztą rodziny i miał
czas zająć się strategią otwarcia partii.
Próbował zainteresować szachami amę, ale stara kobieta zawsze zanosiła się
chrapliwym śmiechem, gdy proponował jej wspólną grę. Nie rozumiał jej. Czyż
szachy nie przewyższały pod każdym względem tych paciorków, które wciąż
przesuwała w palcach? Dlaczego nie umiała tego pojąć?
Jazid zaczął zbierać figury, z których każda miała na podstawie wyryte jego
imię, ale robił to z ociąganiem. Były naprawdę niezwykłe. Stolarz Juan
doskonale poradził sobie z urodzinowym prezentem, którego wykonanie zlecił
mu ojciec chłopca. Przed miesiącem, w 1500 roku chrześcijańskiego
kalendarza, Jazid skończył dziesięć lat.
Rodzina Juana służyła banu Hudajl od wieków. W roku 932 przywódca tego
klanu, Hamza Ibn Hudajl, uciekł z rodziną i swoimi poplecznikami z Dimaszqu
i poprowadził ich na zachodnie rubieże islamu. Wysoko na zboczach wzgórz,
jakieś dwadzieścia mil od Gharnaty, założył wioskę, która wnet zyskała nazwę
Al-Hudajl. Nie brakowało w niej górskich strumieni wzbierających na wiosnę
mętną wodą z topniejącego na szczytach śniegu. Wokół wioski potomkowie
Hamzy siali zboże na olbrzymich połaciach i sadzili drzewa owocowe. A w
pięćdziesiąt lat po śmierci przywódcy klanu zbudowali dla siebie rezydencję.
Pyszniła się w otoczeniu pól, winnic i sadów pełnych migdałowców,
pomarańczy, granatów i morw. Drzewa przywodziły na myśl dzieci cisnące się
do matki.
Meble w rezydencji albo były łupem wojennym Ibn Farida, albo zostały
wykonane rękami przodków Juana. Stolarz, jak wszyscy mieszkańcy wioski, był
oddany rodzinie Jazida. A chłopca wprost uwielbiano, dlatego też Juan
postanowił wyrzeźbić mu szachy, jakich dotąd nikt nie widział. Nie szczędził na
to dzieło sił ani umiejętności.
Białe figury przedstawiały Maurów. Królową wyróżniały szlachetne piękno
oblicza i urokliwa mantyla, król miał rudą brodę i błękitne oczy, a odziany był
w powiewną arabską szatę przyozdobioną cennymi klejnotami. Wieże niczym,
poza wielkością, nie różniły się od tej, która dominowała nad bramą. Koni
dosiadali rycerze mający rysy i sylwetkę pradziadka Jazida, wojowniczego Ibn
Farida, o którego legendarnych potyczkach miłosnych i wojennych
rozprawiano w rodzinie bez ustanku. Gońcami byli imamowie w turbanach, w
pionach zaś dało się znaleźć podobieństwo do samego malca.
Rywalami tej osobliwej mauretańskiej armii zostali chrześcijanie. Nie
wystarczyło stolarzowi, że przeznaczył im kolor czarny, dodatkowo nadał im
wygląd potworów. Zło bijące z oczu czarnej królowej stanowiło mocny kontrast
z miniaturową madonną zawieszoną na jej szyi. Usta monarchini pomalowane
zostały na kolor krwi, a na jej pierścieniu widniała trupia czaszka. Król miał
zdejmowaną koronę, a na wypadek gdyby ta aluzja nie okazała się dość
czytelna, śmiały stolarz zaopatrzył go w parę maleńkich rogów. Tak
spotwarzonym Ferdynandowi i Izabeli towarzyszył orszak równie
groteskowych figur. Rycerze na koniach mieli ręce unurzane we krwi. Gońce
zostały przedstawione jako ogoniaste diabły ze sztyletami w dłoniach. Piony
były mnichami w kapturach – pachołkami inkwizycji szukającymi kolejnych
ofiar. Mieli chciwy wzrok i wielkie brzuchy. Gdyby Juan miał okazję widzieć
kiedyś Jiméneza de Cisnerosa, z pewnością i jego karykatura znalazłaby się na
szachownicy.
Wszyscy, którym dane było zobaczyć szachy Jazida, zgadzali się, że Juan
wyrzeźbił arcydzieło. Dla ‘Umara, ojca chłopca, był to jednak powód do
niepokoju. Wiedział, że jeśli szachy zobaczy któryś ze szpiegów inkwizycji,
stolarza czeka śmierć w męczarniach. Ale Juan nie chciał nawet słyszeć o tym,
by dziecko nie dostało swego prezentu. Sześć lat wcześniej ojciec Juana,
oskarżony podczas wizyty u krewnych w Talajtuli o apostazję, zmarł w
więzieniu na skutek tortur, których nie szczędzili mu mnisi. Zresztą po tym, jak
połamali mu palce, i tak stracił chęć do życia. Młody stolarz poprzysiągł
wówczas zemstę. Szachy to był zaledwie jej początek.
Chłopiec przywiązał się do tych figur, jakby to były żywe stworzenia. Jego
ulubienicą została Izabela, czarna królowa. Budziła w nim równocześnie
fascynację i przerażenie. Po pewnym czasie zaczął ją traktować jak powiernicę.
Gdy nikt nie widział, zwierzał jej się ze swoich zmartwień.
Spakowawszy obie armie, Jazid znów skierował wzrok na starą piastunkę. Z
jego piersi wydostało się westchnienie zadumy. Miał się nad czym zastanawiać.
Ama ostatnimi czasy często mówiła do siebie. Nieraz był tego świadkiem. Czy
rzeczywiście traciła rozum, jak twierdziła Hind? Nie mógł wierzyć siostrze
bezkrytycznie, bo w złości zdarzało się jej mówić różne rzeczy. Gdyby ama
faktycznie zaczęła tracić rozum, ojciec z pewnością umieściłby ją w
maristanie6 w Gharnacie, gdzie przebywała stryjeczna babka Zahra. Chłopiec
uznał, że Hind była zła na opiekunkę, która wciąż powtarzała, że już czas, by
rodzice znaleźli dziewczynie męża, i dlatego tak powiedziała.
Nabrawszy tej pewności, Jazid podniósł się wreszcie, przeszedł przez
dziedziniec i usiadł staruszce na kolanach. Siateczka zmarszczek na twarzy amy
zgęstniała, gdy uśmiechnęła się do niego. Odłożyła różaniec i pogładziła Jazida
po twarzy, a potem jeszcze złożyła na jego głowie delikatny pocałunek.
– Niech Allah ci błogosławi – powiedziała uroczyście. I dodała zaraz: – Czy
jesteś głodny?
– Nie. Amo, z kim rozmawiałaś przed chwilą?
– A któż chciałby dziś słuchać słów starej kobiety, Ibn ‘Umarze? Znaczę nie
więcej niż umarli.
Ama nigdy nie zwracała się do Jazida po imieniu. Czyż bowiem nie było to
imię kalifa, który pokonał i zabił wnuków Proroka pod Karbalą? Człowieka,
który kazał swoim żołnierzom wprowadzić konie do meczetu w Al-Madinie,
gdzie modlił się kiedyś sam Prorok, i który traktował z pogardą jego
towarzyszy? Wymawiać jego imię znaczyło zdaniem amy kalać pamięć rodziny
Proroka. Nie mogła wyjaśnić tego chłopcu, ale właśnie z tego powodu nazywała
go zawsze Ibn ‘Umarem, synem ‘Umara. Gdy kiedyś Jazid zapytał przy całej
rodzinie, dlaczego tak do niego mówi, ama rzuciła tylko nienawistne spojrzenie
Zubajdzie, jego matce. Jakby chciała powiedzieć: „To wszystko jej wina,
dlatego ją powinieneś spytać”. To spowodowało jednak powszechny wybuch
śmiechu i ama wyszła obrażona. A Jazid wciąż nie znał odpowiedzi.
– Ja cię słuchałem. Słyszałem, co mówisz, i mogę powtórzyć – zapewnił teraz
gorąco. – Chcesz, żebym powtórzył?
– Och, mój synu – westchnęła ama. – Mówiłam do cienia rzucanego przez
drzewo granatu. Przynajmniej ono tu zostanie, gdy my już odejdziemy.
– Odejdziemy? Dokąd?
– Do nieba, moje dziecko. Do nieba.
– Czy wszyscy pójdziemy do nieba? – zainteresował się.
– Ty pójdziesz do siódmego nieba, mój przeczysty kawałku księżyca, niech
Allah ci błogosławi. O innych nie umiem powiedzieć nic pewnego. Twoja siostra
Hind Bint ‘Umar, jeśli nie wydadzą jej wkrótce za mąż, nie dostanie się nawet
do pierwszego nieba. Przekonasz się. Jakieś zło opęta to dziecko. Obawiam się,
że odda się dzikim namiętnościom i tylko przyniesie wstyd twemu ojcu, oby
Allah miał go w swojej opiece.
Jazida rozbawiła myśl o tym, że Hind nie zdoła się dostać nawet do
pierwszego nieba, i chichotał coraz głośniej. Ama nie zdołała się powstrzymać i
wnet też zaczęła się śmiać, pokazując przy tym wszystkie osiem zębów, które jej
zostały.
Z całego swojego rodzeństwa to Hind Jazid kochał najbardziej. Przez to, że
ona jedna nie traktowała go jak dziecka. Pozostali dziwili się nie tylko temu, że
ma coś do powiedzenia, ale nawet że w ogóle potrafi mówić, ciągle brali go na
ręce i całowali, jakby był rozkosznym zwierzątkiem. Uwielbiali go i on o tym
wiedział, ale i tak miał im za złe, że ignorowali jego pytania. Dlatego okazywał
im lekceważenie.
Z Hind było inaczej. Starsza od małego braciszka o sześć lat, nie dawała mu
odczuć wiekowej przewagi. Sprzeczali się bez przerwy, ale nie mogli bez siebie
wytrzymać. Jazid kochał ją tak bardzo, że nie przejął się ani trochę
proroctwami amy.
Gdyby nie Hind, nie wiedziałby, czym rozzłościł ich rodziców dziadek
Miguel podczas zeszłotygodniowej wizyty. Ona mu wszystko wytłumaczyła.
Zdenerwował się, kiedy powiedziała, że Miguel, który był biskupem Qurtuby,
zażądał, by cała rodzina tam przyjechała i przeszła na katolicyzm. „To przez
Miguela wszyscy są teraz w Gharnacie, on ich tam zaciągnął” – myślał malec ze
złością. Postanowił o nim porozmawiać z opiekunką.
– Dlaczego stryjeczny dziadek Miguel nie rozmawia z nami po arabsku? –
zapytał na początek.
Zaskoczył tym staruszkę. Nim się zmitygowała, splunęła na ziemię i zaczęła
na powrót przesuwać w palcach paciorki różańca, mrucząc raz po raz pod
nosem:
– La ilaha illa Allah wa Muhammad rasul Allah!
– Odpowiedz mi, amo. Odpowiedz mi! – Jazid nie zamierzał rezygnować.
Ama zwróciła twarz ku chłopcu. W jego oczach w kolorze migdałów
dostrzegła iskierki gniewu. Przypominał jej w tej chwili swego pradziadka. To
sprawiło, że zaczęła mówić o Miguelu, nie tamując złości.
– Twój stryjeczny dziadek Miguel mówi, czyta i pisze po arabsku, ale… – jej
głos załamał się – odwrócił się od nas. Od wszystkiego. On nawet śmierdzi tak
jak oni!
Jazid znów zaczął się śmiać. Stryjeczny dziadek Miguel nie był poważany w
rodzinie, ale nikt dotąd nie wypowiadał się o nim z taką pogardą. Przynajmniej
nie przy chłopcu. Jazid wiedział jednak, co ama miała na myśli, mówiąc o
zapachu. Nawet jego ojciec nie umiał zachować powagi, gdy ummi7 Zubajda
stwierdziła, że stryj zostawia po sobie taką woń jak wielbłąd, który zjadł zbyt
wiele daktyli.
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Tytuł oryginału Shadows of the Pomegranate Tree Copyright © 1992, 1993 by Tariq Ali Copyright © 2014 for the Polish translation by Monika Wyrwas-Wiśniewska Copyright © 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Lambook Copyright © 2014 for the Polish electronic edition by Wydawnictwo Lambook All rights reserved Redakcja Krzysztof Bernaś Korekta Katarzyna Wróbel Konsultacja arabistyczna dr Alicja Oleksy-Sroga Projekt serii i okładki Lambook Skład i łamanie Alicja Nowak Tytuł serii Kwintet Muzułmański This project has been funded with support from the European Commission. This publication reflects the views only of the author, and the Commission cannot be held responsible for any use which may be made of the information contained therein. Ten projekt został zrealizowany przy wsparciu finansowym Komisji Europejskiej. Publikacja odzwierciedla jedynie stanowisko jej autora i Komisja Europejska nie ponosi odpowiedzialności za umieszczoną w niej zawartość merytoryczną. ISBN: 978-83-63531-14-0 Wydawnictwo LAMBOOK ul. Stelmachów 36 C, 31-341 Kraków, tel.: 12 419 02 25, faks: 12 419 02 24 www.lambook.pl Kraków 2014 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Spis treści Dedykacja Od autora Słowo wstępne Prolog 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 Epilog Słowniczek arabskich nazw geograficznych Postaci historyczne wymienione w książce
O autorze Kwintet Muzułmański – o serii Przypisy ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Dla Aiszy, Chengiza i Nataszy ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
OD AUTORA KWINTET MUZUŁMAŃSKI – GARŚĆ NOTATEK Lahaur: lata pięćdziesiąte W dzieciństwie i młodości w ogóle nie interesowała mnie historia islamu. Ani trochę. To było coś dla tępaków, dla fanatycznych patriotów, dla chłopców z religijnych rodzin, posłusznych we wszystkim mułłom. Jeden z moich młodych wujków zapuszcza brodę. Potrzebuje religii, bo chce odpokutować swoją winę, którą – być może – sobie wymyślił. Kiedy nas odwiedza, moi rodzice od razu nabierają ochoty na grę w tenisa. Całymi godzinami, a dłużą mi się niemiłosiernie, spaceruję koło wuja po ogrodzie, a on z błyskiem w oku opowiada mi o początkach islamu i o szlachetności pierwszych kalifów. Ani słowa o licznych morderstwach czy krnąbrnej najmłodszej żonie Mahometa. Według tradycji jedna Aisza pokpiwała sobie czasami z Proroka, nikt inny się nie odważył. Tego wszystkiego miałem się dowiedzieć później, historia w ustach mego wuja jest równie nudna jak chrześcijańskie żywoty świętych. Wyłączam się zupełnie i rozmyślam o przyjemniejszych sprawach. Myślę, że skutecznie mnie do tych tematów zniechęcił. Nie było zresztą trudno. Rodzice byli komunistami, w domu pełno było poetów, artystów, krytyków literackich, przywódców ruchów ludowych i związkowców. Kogo obchodziła religia? Oxford/Londyn: lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte Rewolucja wisi w powietrzu. Będziemy walczyć i wygramy – w Paryżu, Londynie, Rzymie, Berlinie. Tymczasem zwycięstwa mają miejsce w Azji: w Wietnamie i Pakistanie. Amerykanie ponoszą klęskę, wszyscy obserwujemy ich haniebny odwrót. Pamiętam radość na widok amerykańskich helikopterów ewakuujących żołnierzy. Jakże cudownie jest żyć. W Pakistanie studenci walczą z dyktaturą wojskową. Skandują socjalistyczne i antyreligijne slogany i zdobywają poparcie robotników, prawników, urzędników, sklepikarzy, lekarzy, a nawet prostytutek. Rozruchy trwają trzy miesiące, walczący za nic mają śmierć, nie boją się jej. W końcu dają sobie radę z juntą. Nadal nie myślę o historii religii, czy to islamu, czy chrześcijaństwa. Kto w ogóle się tym interesuje? 1990–1992: Pierwsza wojna w Zatoce
W telewizji pewien profesor, niegdyś lewicowiec, okazuje poparcie walczącym i domaga się obalenia Saddama Husajna. Kiedy pytają go o politykę w tym rejonie świata, odpowiada: „Islam i kultura polityczna się wykluczają”. Ciskam książką w ekran telewizora, przeklinając cholernego renegata. Muszę mu odpowiedzieć. Zaczynają się rodzić pytania o powstanie i upadek cywilizacji islamskiej. Czytam Alberta Houraniego i ponownie Maxime’a Rodinsona, powoli zatracam się w historii islamu w Europie. Tej pisanej przez naukowców, i tej popularnej, z porywających fabuł. Postanawiam, że pojadę do Hiszpanii. Porozmawiać z ludźmi, obejrzeć zabytki i napisać długi artykuł o tym, co jest teraz i z czego to wynika. Jadę, i to nie tylko do Andaluzji. Wdycham zapach ziemi, oglądam zachody słońca, zwiedzam resztki Wielkiego Meczetu w Kordobie, rozpoznaję arabskie słowa w wypowiedziach moich rozmówców i w nazwach miejscowości. Szukam wszystkiego naraz. Jak to wtedy było? Co się zdarzyło u schyłku tej cywilizacji? Wciąż wracam do przeszłości i wreszcie nie mogę się uwolnić od myśli o powieści. Musiałem ją napisać. Wiele lat później w Lahaur przeglądam listy, które wysyłałem do rodziny z Oxfordu. W jednym z nich, adresowanym do matki, jest taka wzmianka: „Napiszę powieść, ale teraz mam tyle do zrobienia. Może później, niemniej napiszę…”. Był rok 1967. Całkiem zapomniałem o tamtych deklaracjach. W cieniu drzewa granatu zostaje dobrze przyjęte, szczególnie w Hiszpanii (co bardzo mnie cieszy). Największy sukces handlowy odnosi w Niemczech (co niezwykle cieszy mojego doradcę finansowego). Ale to właśnie tam omal nie doszło do skandalu. Doprawdy. Wówczas wydawcy wysyłali jeszcze egzemplarze recenzenckie kierownikom księgarni, a ci często naprawdę je czytali, nim podjęli decyzję o zamówieniu. Jeden z nich, ze Stuttgartu, zadzwonił do niemieckiego wydawcy. Podobała mu się książka, ale znalazł w niej błąd historyczny, który koniecznie należało poprawić. Otóż w jednym z przepisów kulinarnych pojawiły się ziemniaki, a przecież wtedy ich jeszcze w Europie nie było! Poruszenie. Zadzwonili do mnie, nie wiedzieli, co robić. Zaproponowałem, żeby się tym za bardzo nie przejmować, a w następnym wydaniu zmienić ziemniaki na jakieś inne bulwy. Problem został rozwiązany. 1993: Nowy Jork Jem lunch z Edwardem Saidem we włoskiej restauracji, niedaleko Central Parku. Jest nienagannie ubrany, jak zawsze. Mam wrażenie, że jego religią jest dandyzm. – Nigdy nie nosisz garniturów? – dziwi się.
– Bardzo rzadko. Ale już krawata wcale nie zakładam. – Dlaczego? Nie pojmuję tego. Wzruszam ramionami. – A tak przy okazji, bardzo mi się podobała twoja książka. – Cieszę się. Ale skończyłem już z powieściami. Wracam do swoich stałych zajęć. – Tak? – A co jeszcze można w tej sprawie dodać? – Nie możesz na tym poprzestać. Opowiedz całą krwawą historię. Ma na myśli historię starć zachodniego chrześcijaństwa z cywilizacją islamską. Jęczę, wymiguję się, a on nalega. Uważa, że trzeba to zrobić. Myślę i myślę i powoli klaruje mi się pomysł Kwintetu. Właściwie czemu nie? 2000: Targi książki w Stambule Przyjeżdżam do Stambułu, będę prezentował Księgę Saladyna. Kocham to miasto ze względu na jego historię i położenie, i różnorodną architekturę, i ludzi, i cudowne restauracje rybne nad Bosforem, i gorące kurdyjskie kebaby, i piękne kobiety (piękniejsze niż w Izmirze)… Mam tu wielu przyjaciół. Wydawca jest zdenerwowany. – Przyjdzie wielu muzułmańskich intelektualistów. Mogą zadawać bardzo trudne pytania, musi się pan liczyć z wrogim przyjęciem. Proszę, niech pan będzie taktowny. Ależ oczywiście! Takt i uprzejmość leżą w mojej naturze, ludzie zwykle dostają ode mnie to, czego chcą. Od początku spotkania wydawca zerka nerwowo w moją stronę. Czytam fragment książki, a potem przechodzimy do pytań. Wstaje jakiś młody człowiek. Jest średniego wzrostu, ma delikatne rysy twarzy i elegancką brodę. – W pana książce kobiety nawiązują romanse z innymi kobietami. Islam absolutnie tego zabrania, to historyczne przekłamanie. Dlaczego pan tak napisał? – O ile mi wiadomo, islam, podobnie jak Stary Testament, potępia i żąda karania tylko mężczyzn homoseksualistów. Nie wspomina się nawet o aktach seksualnych między kobietami. Poza tym to powieść, mogę pisać, co mi się podoba. – Ale to jest powieść historyczna – nie ustępuje – a pan twierdzi, że dwie żony Saladyna miały romans. To jest niemoralne! Chcę go przekonać. – Niech pan sobie wyobrazi taką sytuację – proszę uprzejmie. – Ma pan cztery żony i pięćdziesiąt konkubin. Dzieci są dziesiątki. Proszę mi powiedzieć,
tylko szczerze, czy jest pan w stanie zaspokoić fizyczne i emocjonalne potrzeby wszystkich kobiet w swoim haremie? Żeńska część audytorium wybucha śmiechem i dyskusja schodzi na inne wątki pojawiające się w książce, mniej kontrowersyjne. Zważywszy na to, co jeszcze w niej napisałem, można powiedzieć, że mi się upiekło. Miesiąc później wracam do Stambułu. Spaceruję samotnie po ulicach, napawam się atmosferą, odwiedzam pałace i stare wille nad Bosforem. Wynajmuję nawet łódź, żeby sprawdzić, czy wygodnie się w niej kochać. Wygodnie, pod warunkiem, że są poduszki. Wieczorem zaczynam robić notatki do Kobiety z kamienia, powieści, której akcja rozgrywać się ma w okolicach miasta. Krytyk z „The Economist” nie zostawia na niej suchej nitki. Muzułmanie nie czczą wizerunków, jak zatem bohaterowie mojej książki mogą rozmawiać z posągiem kobiety? Uznaje to za czysty nonsens. Kilka tygodni później dostaję list od Senady Kreso, mojej cudownej bośniackiej tłumaczki. „Wielka szkoda, że nie umieścił Pan akcji w Bośni – pisze. – Mamy długą tradycję rozmów z kamieniami. W niektórych regionach wciąż trwa”. Kobieta z kamienia, zawsze milcząca, w roli terapeuty. Taka była moja koncepcja. 2001–2003 Nadchodzi 11 września. Bush idzie na wojnę. Najpierw Afganistan, potem Irak. To jego należy winić za moją długą przerwę w pisaniu. Biedny Kwintet – niczym żona polityka – zostaje poważnie zaniedbany, ponieważ poświęcam czas analizom politycznym i walczę ze stereotypami, przez które Europa i Ameryka widzą niewyraźnie świat arabski i nie rozumieją zachowania tamtejszych społeczności. 2004 List od przyjaciółki z Włoch. „Czytam twoje powieści. To prawdziwa niespodzianka. Ale dlaczego pominąłeś Sycylię? Zakładam, że następna powieść będzie się rozgrywać właśnie tam”. Źle zakładała, ale pomysł jest dobry. Od razu jednak pojawia się poważny problem. Nie ma żadnych publikacji na temat panowania Arabów na Sycylii. Jadę na wyspę. Inaczej niż w Hiszpanii, tu nie ma za bardzo czego oglądać, zostały jakieś resztki. Trzęsienia ziemi zniszczyły arabskie Noto – odbudowano je jako miasto barokowe. W Palermo jest trochę pamiątek, ale niewiele, wszędzie jednak widzę arabskie twarze. W księgarni w tym mieście trafiam na
sześciotomową historię arabskiego panowania nad wyspą autorstwa Michele’a Amariego. Czytam fragmenty z pomocą słownika, aż kilka miesięcy później Bóg zsyła mi na pomoc pewną egipską badaczkę. Spotykamy się na konferencji. Zna świetnie włoski i – jak się okazuje – pomaga właśnie egipskiemu ministerstwu kultury przetłumaczyć Amariego na arabski. – Czego panu potrzeba? – pyta. – Potraw, strojów, ulic, muzyki – odpowiadam. Ofiarowuję jej w prezencie moje sześć tomów, a ona przesyła mi przetłumaczone urywki. Kiedy wydanie Sułtana z Palermo ukazuje się we Włoszech, wracam na wyspę. Bardzo mnie wzrusza ciepłe przyjęcie. Wielu ludzi mi dziękuje. Kiedy podpisuję książkę w księgarni w Palermo, w pewnej chwili podchodzi dwoje młodych ludzi. Są piękni. Ona mogłaby być damascenką, on wygląda jak normański wojownik: wysoki blondyn, niebieskie oczy. Nie mogę się powstrzymać i pytam o to. Ona się uśmiecha. – Pochodzę z arabskiej rodziny. Moi przodkowie przybyli tu setki lat temu. A on? Śmieje się. – Pochodzę od normańskich barbarzyńców. 2008: Biedna ojczyzna Jak zakończyć Kwintet? Musi być współcześnie, musi być o ojczyźnie. Przez ostatnie dwadzieścia lat dostałem tyle listów i maili w tej sprawie. Czemu nigdy nie piszesz o swoim mieście? – pytano mnie oskarżycielsko. Ależ piszę, tylko nie w powieściach. Napisałem trzy książki o moim cholernym kraju! Historia mojej ojczyzny jest bardziej niezwykła niż najlepsza fikcja. Co robić? Powoli zaczyna wyłaniać się kształt finalnej opowieści, ale uwagi wciąż domagają się inne historie. Jak choćby islamski bunt w Chinach, w prowincji Junnan. Mógłbym napisać osobną książkę o tym niezwykłym wydarzeniu, ale z poczucia obowiązku zdecydowałem, że Noc Złotego Motyla odniesie się także do mojej ojczyzny. Leży blisko Chin, w powieści wiele z tego wyniknie. Kiedy piszę, wywołuję dawno zapomniane duchy. „Dlaczego zabił pan Niegrzeczną Latif? – pyta czytelniczka. – Była najlepsza z całej książki”. Czy to ja ją zabiłem, czy ojczyzna? Tariq Ali ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Tak w czasach panowania Maurów w Hiszpanii, jak i dziś Arabowie uzupełniają swoje imię o imię ojca lub matki. Zuhajr Ibn ‘Umar to zatem Zuhajr, syn ‘Umara, a Asma Bint Dorothea to Asma, córka Dorothei. Dzięki temu, na przykład, imię mężczyzny pozwala poznać jego ojca – Ibn Farid to syn Farida, Ibn Chaldun syn Chalduna. Maurowie w mojej książce używają własnych nazw miast, choć obecnie wszystkie one – nawet te założone przez Arabów – noszą nazwy hiszpańskie. Zebrane zostały w słowniczku na końcu książki. Czytelnik znajdzie tam również informacje o postaciach historycznych, które pojawiają się w powieści.
GENEALOGIA BANU1 AL-HUDAJL Klan Hasana al-Hudajla opuścił Damaszek w 237 roku hidżry2, czyli w 932 roku po narodzinach Chrystusa – i w tym samym roku dotarł na zachodnie rubieże świata islamskiego. Członkowie klanu osiedlili się w pobliżu Grenady i w następnym roku rozpoczęli budowę wioski, która wzięła nazwę od ich przydomka. Rezydencja została wzniesiona trzy lata później, przez kamieniarzy, którzy zbudowali Medinat az-Zahra w okolicach Kordoby.
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
PROLOG Pięciu chrześcijańskich rycerzy nie było zachwyconych nocnym wezwaniem Jiméneza de Cisnerosa. Ich reakcja niewiele miała wspólnego z faktem, że panowała właśnie zima, jakiej nie pamiętali najstarsi mieszkańcy tych ziem. Wszyscy byli zasłużonymi weteranami rekonkwisty. Siedem lat wcześniej oddziały pod ich dowództwem triumfalnie wmaszerowały do Grenady i zajęły miasto w imieniu Ferdynanda i Izabeli. Żaden nie pochodził z tej części Półwyspu. Najstarszy był synem mnicha z Toledo, reszta wywodziła się z Kastylii. Ich największym pragnieniem było wrócić jak najszybciej w rodzinne strony. Byli oddanymi synami Kościoła, nie chcieli jednak, by ich lojalność została wykorzystana. To, że miał z nimi rozmawiać spowiednik królowej, nie stanowiło tu żadnej gwarancji. Wiedzieli dobrze, dlaczego arcybiskup Toledo został przeniesiony tak daleko od swojego miasta. Nie było też dla nich tajemnicą, że Cisneros był narzędziem w rękach królowej Izabeli i jego władza nie dotyczyła tylko spraw ducha. Ich opór mógłby się nie spodobać na dworze. Rycerze mieli na sobie grube płaszcze, ale gdy wprowadzono ich do sypialni Cisnerosa, drżeli z zimna. Stojąc obok siebie, wymieniali zdziwione spojrzenia. Ascetyczność tego miejsca była uderzająca. Pokoje księcia Kościoła wyglądały jak cela fanatycznego mnicha. Nie widzieli jeszcze prałata, który żyłby w zgodzie z własnymi naukami. Jiménez powitał ich z uśmiechem. Wydawał im rozkazy, ale w jego głosie nie usłyszeli zaciętości. To również ich zaskoczyło. Rycerz z Toledo szepnął, ale na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy towarzysze: – Izabela powierzyła kotu klucze do gołębnika. Cisneros zignorował tę bezczelną uwagę, od tego momentu jednak mówił bardziej stanowczo. – Niech będzie dla wszystkich jasne, że nie zamierzamy się mścić. Reprezentuję wobec was zarówno Kościół, jak i Koronę. Mogli wykazać co najmniej nieścisłości w tych stwierdzeniach, ale żołnierze nie są od tego, by kwestionować prawdziwość słów zwierzchników. Arcybiskup upewnił się na koniec, że rycerze w pełni pojęli jego rozkazy, a potem pozwolił im odejść. Nie chciał pozostawić żadnych wątpliwości, że to kaptur dzierży miecz. Tydzień później, pierwszego grudnia 1499 roku, chrześcijańscy żołnierze pod dowództwem wybranych przez Cisnerosa pięciu rycerzy wkroczyli do stu dziewięćdziesięciu pięciu bibliotek miasta, a także do tuzina prywatnych rezydencji, w których znajdowały się księgozbiory. Skonfiskowali wszystko, co
napisano po arabsku. Dnia poprzedzającego to spektakularne wydarzenie uczonym związanym z Kościołem udało się przekonać Cisnerosa, by pozwolił zachować trzysta manuskryptów. Arcybiskup zgodził się, pod warunkiem że zostaną one złożone w bibliotece, którą zamierzał ufundować w Alcali. Były to przede wszystkim arabskie podręczniki medycyny i astronomii. Zawarta w nich wiedza miała z czasem przeniknąć z Andaluzji i Sycylii w głąb Europy i przygotować grunt dla renesansu. Żołnierze na własnych plecach wynieśli z bibliotek kilka tysięcy tomów Koranu, uczone komentarze oraz rozważania teologiczne i filozoficzne. Zapisane kunsztowną kaligrafią manuskrypty, wiązane w tobołki, dołączały do innych leżących na bruku starego targu jedwabiu u stóp Bab3 ar-Ramli, tworząc wciąż powiększający się stos. Al-Andalus obserwowało bezradnie, jak niszczeje intelektualny dorobek wielu pokoleń. W dawnych czasach w miejscu, w którym teraz marniały manuskrypty, mauretańscy rycerze potykali się na turniejach, przyciągając spojrzenia dam i wywołując żywiołowe reakcje zbierających się licznie mieszkańców miasta. Każdy z uczestników turnieju miał swoich zwolenników. Tutaj gapie, dźwigający na ramionach dzieci, pozdrawiali swoich faworytów, tutaj witali gwizdami paradujących w zbrojach pachołków sułtana. Jeśli jakiś poważany rycerz pozwolił wygrać takiemu dworakowi, by okazać swą uległość wobec władcy czy dlatego, że obiecano mu sakiewkę pełną złotych dinarów, mieszkańcy Grenady nie wstrzymywali się od szyderstw. Słynęli z niezależności, ostrego dowcipu i niechęci do władzy. A dziś mieli oglądać pokaz fajerwerków, który przygotował Cisneros. Wspaniale zdobione tomy, dowód artystycznego wyrobienia Arabów z Półwyspu, przewyższały po wielokroć osiągnięcia kopistów z chrześcijańskich klasztorów. Ich zawartość była przedmiotem zazdrości uczonych z całej Europy. Teraz tworzyły jednak jedynie stos, który zasłaniał zbierającym się mieszkańcom widok na ich miasto. Żołnierze, wciąż dostarczający nowego budulca, starali się nie patrzeć ludziom w oczy. Mogliby w nich dostrzec zarówno smutek, jak i wzburzenie, bunt i gniew, ale i spokój. Zebrani patrzyli w jednym kierunku, kołysząc się lekko z boku na bok. Jakiś starzec powtarzał wciąż jedyne zdanie, jakie przychodziło mu do głowy w obliczu takiej katastrofy: – Utonęliśmy w morzu bezradności. Byli wśród żołnierzy i tacy, którzy rozumieli, jak wielką zbrodnię pomagają przeprowadzić. Być może dlatego, że pochodzili ze wsi i nigdy nie nauczono ich pisać i czytać. Niepokoiła ich własna rola w tym przedsięwzięciu. Pamiętali
dobrze opowieści swych dziadków o okrucieństwie Maurów, ale także o ich niezwykłej kulturze i uczoności. Próbowali oni zmienić bieg przeznaczenia. Dźwigając księgi wąskimi uliczkami miasta, celowo upuszczali pojedyncze manuskrypty przed zamkniętymi na głucho drzwiami domów. Zwykle te najcięższe, jako że w swej ignorancji sądzili, że te właśnie są najcenniejsze. Ich szlachetność nie poszła na marne. Kiedy tylko znikali za załomem ulicy, drzwi się otwierały, a okutane w długie szaty postaci pospiesznie zbierały księgi i równie szybko znikały w dających namiastkę poczucia bezpieczeństwa wnętrzach. O ich czynie jeszcze przez chwilę zaświadczał zgrzyt zamków i sztab. W ten sposób, dzięki instynktownej uczciwości garstki chrześcijańskich żołnierzy, przetrwało kilkaset ważnych dzieł. Później przetransportowano je za morze, do bezpiecznego schronienia w prywatnych bibliotekach Fezu. Na placu zaczął zapadać zmierzch, ale tłum nie rzedniał. Przeciwnie nawet – żołnierze spędzali coraz to nowych mieszkańców miasta. Muzułmańscy grandowie stali obok sklepikarzy, kupców, wieśniaków czy rzemieślników, stręczyciele, prostytutki i wariaci dostali za sąsiadów duchownych w turbanach. Cała ludzkość znalazłaby tutaj swych reprezentantów. Doceniany przez Rzym obrońca Kościoła obserwował z okna rosnący wał z książek. Przepełniała go satysfakcja. Jiménez de Cisneros zawsze wierzył, że pogan można zniszczyć tylko w jeden sposób, a mianowicie całkowicie niszcząc ich kulturę. Należało zacząć od palenia manuskryptów. Ustna tradycja mogła przetrwać jeszcze jakiś czas, póki inkwizycja nie wyrwie bluźnierczych języków. Jiménez czuł się poplecznikiem historii. Gdyby on nie dokonał tego dzieła, musiałby się go podjąć ktoś inny, kto rozumiałby, że przyszłość zabezpieczać należy za pomocą stanowczości i dyscypliny, a nie poprzez miłość i edukację, jak głosili bez końca ci niemądrzy dominikanie. „Czy cokolwiek w ten sposób osiągnęliście?” – zadał im w myślach pytanie. Jiménez cieszył się jednak, że to jego wybrano na narzędzie w rękach Wszechmogącego i poczytywał to sobie za zaszczyt. Owszem, inni mogliby zrobić to samo, ale nikt nie byłby równie gorliwy. Grymas niechęci wykrzywił mu usta, gdy pomyślał o opatach, których przodkowie zaledwie przed kilkuset laty nosili takie imiona jak Muhammad, ‘Umar czy ‘Usman. On mógł być dumny z czystości własnego rodu. Wiedział, że kpiny, jakie musiał znosić w dzieciństwie, nie miały w sobie ani źdźbła prawdy. Z pewnością wśród jego przodków nie było Żydów i nie płynęła w nim choćby kropla skundlonej krwi. Należało działać. Jiménez poszukał wzroku wartującego pod oknem żołnierza, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, kiwnął głową. Sygnał został natychmiast przekazany ludziom z pochodniami. Podłożono ogień. Przez chwilę panowała zupełna cisza, a potem grudniową noc rozdarło głośne zawodzenie,
które przeszło w okrzyki: – La ilaha illa Allah wa Muhammad rasul Allah!4 Ludzi na placu połączyły pieśni, ale Cisneros nie słyszał słów. Zresztą nawet gdyby usłyszał i tak by ich nie zrozumiał, śpiewano bowiem po arabsku. Ogień wzbijał się coraz wyżej i zdawało się, że samo niebo stało się płonącą otchłanią. W powietrze strzelały iskry, niczym ronione przez gwiazdy łzy, gdy przepięknie barwione stronice obracały się w popiół. Plac pustoszał. Ludzie, oszołomieni i zrozpaczeni, odchodzili do swoich domów. Przystanęli jednak i obrócili się na powrót ku ścianie ognia, gdy jakiś żebrak, rozebrawszy się do naga, wspiął się na płonący stos i wykrzyknął poparzonymi ustami: – Jaki sens ma życie bez naszych uczonych ksiąg? Muszą zapłacić za to, co dziś nam uczynili! W końcu zemdlał i dał się pochłonąć płomieniom. Milczenie stało się jeszcze potworniejsze, a nienawiść zgromadzonych muzułmanów wypełniła wszystkie zakamarki placu. Ronili łzy, ale one nie mogły ugasić stosów. Plac pogrążony jest w ciszy. W kilku miejscach wciąż tli się ogień. Jiménez idzie przez morze popiołu, na twarzy ma krzywy uśmiech. Obmyśla swe dalsze poczynania. „Zemsta, jaką planują w otchłani swego smutku, nie zdoła obrócić biegu wydarzeń. Wygraliśmy. Dzisiejsza noc stała się naszym ostatecznym triumfem”. Lepiej niż ktokolwiek w Andaluzji, lepiej nawet niż straszliwa Izabela, arcybiskup rozumie siłę idei. Kopie stos spopielonych pergaminów, a one rozpadają się na proch. Po pogorzelisku błąka się już cień następnej tragedii. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
1 – Wszystko zmierza ku temu, byśmy stali się jedynie wonnym wspomnieniem – oświadczyła ama5. Mówiła niewyraźnie z powodu licznych braków w uzębieniu. Słowa kobiety oderwały Jazida od szachownicy. Zmarszczył brwi i spojrzał na staruszkę. Siedział po drugiej stronie dziedzińca, zapalczywie próbując obmyślić fortel. Chciał zaskoczyć swoje siostry, Hind i Kulsum, które były doskonałymi graczami. Właśnie wyjechały do Gharnaty z resztą rodziny i miał czas zająć się strategią otwarcia partii. Próbował zainteresować szachami amę, ale stara kobieta zawsze zanosiła się chrapliwym śmiechem, gdy proponował jej wspólną grę. Nie rozumiał jej. Czyż szachy nie przewyższały pod każdym względem tych paciorków, które wciąż przesuwała w palcach? Dlaczego nie umiała tego pojąć? Jazid zaczął zbierać figury, z których każda miała na podstawie wyryte jego imię, ale robił to z ociąganiem. Były naprawdę niezwykłe. Stolarz Juan doskonale poradził sobie z urodzinowym prezentem, którego wykonanie zlecił mu ojciec chłopca. Przed miesiącem, w 1500 roku chrześcijańskiego kalendarza, Jazid skończył dziesięć lat. Rodzina Juana służyła banu Hudajl od wieków. W roku 932 przywódca tego klanu, Hamza Ibn Hudajl, uciekł z rodziną i swoimi poplecznikami z Dimaszqu i poprowadził ich na zachodnie rubieże islamu. Wysoko na zboczach wzgórz, jakieś dwadzieścia mil od Gharnaty, założył wioskę, która wnet zyskała nazwę Al-Hudajl. Nie brakowało w niej górskich strumieni wzbierających na wiosnę mętną wodą z topniejącego na szczytach śniegu. Wokół wioski potomkowie Hamzy siali zboże na olbrzymich połaciach i sadzili drzewa owocowe. A w pięćdziesiąt lat po śmierci przywódcy klanu zbudowali dla siebie rezydencję. Pyszniła się w otoczeniu pól, winnic i sadów pełnych migdałowców, pomarańczy, granatów i morw. Drzewa przywodziły na myśl dzieci cisnące się do matki. Meble w rezydencji albo były łupem wojennym Ibn Farida, albo zostały wykonane rękami przodków Juana. Stolarz, jak wszyscy mieszkańcy wioski, był oddany rodzinie Jazida. A chłopca wprost uwielbiano, dlatego też Juan postanowił wyrzeźbić mu szachy, jakich dotąd nikt nie widział. Nie szczędził na
to dzieło sił ani umiejętności. Białe figury przedstawiały Maurów. Królową wyróżniały szlachetne piękno oblicza i urokliwa mantyla, król miał rudą brodę i błękitne oczy, a odziany był w powiewną arabską szatę przyozdobioną cennymi klejnotami. Wieże niczym, poza wielkością, nie różniły się od tej, która dominowała nad bramą. Koni dosiadali rycerze mający rysy i sylwetkę pradziadka Jazida, wojowniczego Ibn Farida, o którego legendarnych potyczkach miłosnych i wojennych rozprawiano w rodzinie bez ustanku. Gońcami byli imamowie w turbanach, w pionach zaś dało się znaleźć podobieństwo do samego malca. Rywalami tej osobliwej mauretańskiej armii zostali chrześcijanie. Nie wystarczyło stolarzowi, że przeznaczył im kolor czarny, dodatkowo nadał im wygląd potworów. Zło bijące z oczu czarnej królowej stanowiło mocny kontrast z miniaturową madonną zawieszoną na jej szyi. Usta monarchini pomalowane zostały na kolor krwi, a na jej pierścieniu widniała trupia czaszka. Król miał zdejmowaną koronę, a na wypadek gdyby ta aluzja nie okazała się dość czytelna, śmiały stolarz zaopatrzył go w parę maleńkich rogów. Tak spotwarzonym Ferdynandowi i Izabeli towarzyszył orszak równie groteskowych figur. Rycerze na koniach mieli ręce unurzane we krwi. Gońce zostały przedstawione jako ogoniaste diabły ze sztyletami w dłoniach. Piony były mnichami w kapturach – pachołkami inkwizycji szukającymi kolejnych ofiar. Mieli chciwy wzrok i wielkie brzuchy. Gdyby Juan miał okazję widzieć kiedyś Jiméneza de Cisnerosa, z pewnością i jego karykatura znalazłaby się na szachownicy. Wszyscy, którym dane było zobaczyć szachy Jazida, zgadzali się, że Juan wyrzeźbił arcydzieło. Dla ‘Umara, ojca chłopca, był to jednak powód do niepokoju. Wiedział, że jeśli szachy zobaczy któryś ze szpiegów inkwizycji, stolarza czeka śmierć w męczarniach. Ale Juan nie chciał nawet słyszeć o tym, by dziecko nie dostało swego prezentu. Sześć lat wcześniej ojciec Juana, oskarżony podczas wizyty u krewnych w Talajtuli o apostazję, zmarł w więzieniu na skutek tortur, których nie szczędzili mu mnisi. Zresztą po tym, jak połamali mu palce, i tak stracił chęć do życia. Młody stolarz poprzysiągł wówczas zemstę. Szachy to był zaledwie jej początek. Chłopiec przywiązał się do tych figur, jakby to były żywe stworzenia. Jego ulubienicą została Izabela, czarna królowa. Budziła w nim równocześnie fascynację i przerażenie. Po pewnym czasie zaczął ją traktować jak powiernicę. Gdy nikt nie widział, zwierzał jej się ze swoich zmartwień. Spakowawszy obie armie, Jazid znów skierował wzrok na starą piastunkę. Z jego piersi wydostało się westchnienie zadumy. Miał się nad czym zastanawiać. Ama ostatnimi czasy często mówiła do siebie. Nieraz był tego świadkiem. Czy
rzeczywiście traciła rozum, jak twierdziła Hind? Nie mógł wierzyć siostrze bezkrytycznie, bo w złości zdarzało się jej mówić różne rzeczy. Gdyby ama faktycznie zaczęła tracić rozum, ojciec z pewnością umieściłby ją w maristanie6 w Gharnacie, gdzie przebywała stryjeczna babka Zahra. Chłopiec uznał, że Hind była zła na opiekunkę, która wciąż powtarzała, że już czas, by rodzice znaleźli dziewczynie męża, i dlatego tak powiedziała. Nabrawszy tej pewności, Jazid podniósł się wreszcie, przeszedł przez dziedziniec i usiadł staruszce na kolanach. Siateczka zmarszczek na twarzy amy zgęstniała, gdy uśmiechnęła się do niego. Odłożyła różaniec i pogładziła Jazida po twarzy, a potem jeszcze złożyła na jego głowie delikatny pocałunek. – Niech Allah ci błogosławi – powiedziała uroczyście. I dodała zaraz: – Czy jesteś głodny? – Nie. Amo, z kim rozmawiałaś przed chwilą? – A któż chciałby dziś słuchać słów starej kobiety, Ibn ‘Umarze? Znaczę nie więcej niż umarli. Ama nigdy nie zwracała się do Jazida po imieniu. Czyż bowiem nie było to imię kalifa, który pokonał i zabił wnuków Proroka pod Karbalą? Człowieka, który kazał swoim żołnierzom wprowadzić konie do meczetu w Al-Madinie, gdzie modlił się kiedyś sam Prorok, i który traktował z pogardą jego towarzyszy? Wymawiać jego imię znaczyło zdaniem amy kalać pamięć rodziny Proroka. Nie mogła wyjaśnić tego chłopcu, ale właśnie z tego powodu nazywała go zawsze Ibn ‘Umarem, synem ‘Umara. Gdy kiedyś Jazid zapytał przy całej rodzinie, dlaczego tak do niego mówi, ama rzuciła tylko nienawistne spojrzenie Zubajdzie, jego matce. Jakby chciała powiedzieć: „To wszystko jej wina, dlatego ją powinieneś spytać”. To spowodowało jednak powszechny wybuch śmiechu i ama wyszła obrażona. A Jazid wciąż nie znał odpowiedzi. – Ja cię słuchałem. Słyszałem, co mówisz, i mogę powtórzyć – zapewnił teraz gorąco. – Chcesz, żebym powtórzył? – Och, mój synu – westchnęła ama. – Mówiłam do cienia rzucanego przez drzewo granatu. Przynajmniej ono tu zostanie, gdy my już odejdziemy. – Odejdziemy? Dokąd? – Do nieba, moje dziecko. Do nieba. – Czy wszyscy pójdziemy do nieba? – zainteresował się. – Ty pójdziesz do siódmego nieba, mój przeczysty kawałku księżyca, niech Allah ci błogosławi. O innych nie umiem powiedzieć nic pewnego. Twoja siostra Hind Bint ‘Umar, jeśli nie wydadzą jej wkrótce za mąż, nie dostanie się nawet do pierwszego nieba. Przekonasz się. Jakieś zło opęta to dziecko. Obawiam się, że odda się dzikim namiętnościom i tylko przyniesie wstyd twemu ojcu, oby Allah miał go w swojej opiece.
Jazida rozbawiła myśl o tym, że Hind nie zdoła się dostać nawet do pierwszego nieba, i chichotał coraz głośniej. Ama nie zdołała się powstrzymać i wnet też zaczęła się śmiać, pokazując przy tym wszystkie osiem zębów, które jej zostały. Z całego swojego rodzeństwa to Hind Jazid kochał najbardziej. Przez to, że ona jedna nie traktowała go jak dziecka. Pozostali dziwili się nie tylko temu, że ma coś do powiedzenia, ale nawet że w ogóle potrafi mówić, ciągle brali go na ręce i całowali, jakby był rozkosznym zwierzątkiem. Uwielbiali go i on o tym wiedział, ale i tak miał im za złe, że ignorowali jego pytania. Dlatego okazywał im lekceważenie. Z Hind było inaczej. Starsza od małego braciszka o sześć lat, nie dawała mu odczuć wiekowej przewagi. Sprzeczali się bez przerwy, ale nie mogli bez siebie wytrzymać. Jazid kochał ją tak bardzo, że nie przejął się ani trochę proroctwami amy. Gdyby nie Hind, nie wiedziałby, czym rozzłościł ich rodziców dziadek Miguel podczas zeszłotygodniowej wizyty. Ona mu wszystko wytłumaczyła. Zdenerwował się, kiedy powiedziała, że Miguel, który był biskupem Qurtuby, zażądał, by cała rodzina tam przyjechała i przeszła na katolicyzm. „To przez Miguela wszyscy są teraz w Gharnacie, on ich tam zaciągnął” – myślał malec ze złością. Postanowił o nim porozmawiać z opiekunką. – Dlaczego stryjeczny dziadek Miguel nie rozmawia z nami po arabsku? – zapytał na początek. Zaskoczył tym staruszkę. Nim się zmitygowała, splunęła na ziemię i zaczęła na powrót przesuwać w palcach paciorki różańca, mrucząc raz po raz pod nosem: – La ilaha illa Allah wa Muhammad rasul Allah! – Odpowiedz mi, amo. Odpowiedz mi! – Jazid nie zamierzał rezygnować. Ama zwróciła twarz ku chłopcu. W jego oczach w kolorze migdałów dostrzegła iskierki gniewu. Przypominał jej w tej chwili swego pradziadka. To sprawiło, że zaczęła mówić o Miguelu, nie tamując złości. – Twój stryjeczny dziadek Miguel mówi, czyta i pisze po arabsku, ale… – jej głos załamał się – odwrócił się od nas. Od wszystkiego. On nawet śmierdzi tak jak oni! Jazid znów zaczął się śmiać. Stryjeczny dziadek Miguel nie był poważany w rodzinie, ale nikt dotąd nie wypowiadał się o nim z taką pogardą. Przynajmniej nie przy chłopcu. Jazid wiedział jednak, co ama miała na myśli, mówiąc o zapachu. Nawet jego ojciec nie umiał zachować powagi, gdy ummi7 Zubajda stwierdziła, że stryj zostawia po sobie taką woń jak wielbłąd, który zjadł zbyt wiele daktyli.