kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Twardoch Szczepan - Obłęd rotmistrza von Egern

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :675.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
T

Twardoch Szczepan - Obłęd rotmistrza von Egern .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu T TWARDOCH SZCZEPAN Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 166 stron)

Szczepan Twardoch Obłęd rotmistrza von Egern Fabryka Słów Lublin 2005

Copyright © by Szczepan Twardoch, Lublin 2005 Copyright © by Wydawnictwo Fabryka Słów Sp. z o.o., Lublin 2005 Wydanie I ISBN 83-89011-23-9 Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Na próżno Zachód szuka dla siebie formy agonii, godnej jego przeszłości. Emile Michel Cioran

Obłęd rotmistrza von Egern Pod ruiny podeszli jedyną drogą - od południa, konie i tak musieli zostawić niżej. Nie mieli szans zdobyć zamku jednym szwadronem. Huzarzy byli dobrymi żołnierzami, ale tutaj trzeba by samobójców, kawalerzyści zaś kochali swego dowódcę właśnie za to, że nie kazał im umierać na próżno. Dowodzący szwadronem rotmistrz zablokował tę jedyną drogę, wiedział, że powstańcy są zbyt wyczerpani, aby robić jakieś wycieczki. Poza tym, nie mieli dokąd się przebijać. Tak naprawdę to już nie była wojna, po bitwie pod Aigey powstanie skończyło się, definitywnie i zupełnie. W bitwie wygranej karnymi szeregami grenadierów, lekka kawaleria, w tym szwadron jego huzarów, nie odegrała żadnej roli - po wszystkim wysłano go w pościg, dorzynać niedobitków. I tak to trwało, już kolejny miesiąc. Joachim von Egern został oficerem kawalerii, aby w szalonym galopie rozbijać szeregi bagnetów, a stał się gończym psem, szczutym na wydającego ostatnie tchnienie zwierza. I tak nie było to najgorsze z zadań, jakie przyszło mu wypełnić; nie raz jego szwadron ganiał po lesie żołnierzy spod własnych sztandarów. Łapał dezerterów i, zazwyczaj, jego huzarzy jechali złowieszczo po bokach i z tyłu długich kolumn liniowej piechoty, odbierając infanterii nadzieję na szczęśliwą ucieczkę. Nienawidzili ich za to, on odwdzięczał się piechocie podobną nienawiścią. Huzarzy również nie przepadali za pracą gończych psów, ale pełnili swoją służbę sumiennie. Kiedyś dziwił się tej sumienności. Sądził, że jego ludzie, podobnie jak on, pragną wojny. Wojny jako próby charakterów, wojny jako symfonii męstwa i odwagi. Jednak pierwsza bitwa, w której widzieli dywan trupów z regularnym wzorem niebiesko-żółtych mundurów piechoty, upstrzonych czerwonymi kontrapunktami krwi, przekonała ich, że gonienie po lasach dezerterów nie jest najgorszym, co mogło ich spotkać. Większość żołnierzy Joachima siedziała w siodle, zanim jeszcze dobrze nauczyła się chodzić. Jego szwadron w bitwie pod Maygaroszag przeszedł przez pułk kirasjerów, zostawiając za sobą puste siodła i kaski, walające się po zrytym kopytami polu. To dzięki swoim Madziarom do galowego munduru mógł założyć na szyję gwiazdę na czterokolorowej wstążce, spoczywającą obecnie w kufrze. Lecz teraz znów byli gończymi psami i używali raczej arkana, niż szabli. Rotmistrz Joachim von Egern kochał wojnę, pokochał ją dzięki młodzieńczym lekturom i opowiadaniom ojca. Kochał ją, obcując od dzieciństwa z heroiczną historią swojego rodu, opowiedzianą w panopliach, wiszących na murach rodzinnego domu - starych, przykurzonych i pordzewiałych szablach, pistoletach, pancerzach, broni zwycięzców i

zwyciężonych. Trofea, wiszące razem z orężem ich zdobywców. Nikt już nie wiedział, co należało do pradziada, co do jego wroga. Joachim kochał tę wojnę. Nienawidził zaś tej, w której przyszło mu brać udział. Nienawidził zadań, jakie musiał wykonywać. I powstańców, za to, że mimo absolutnej klęski nie chcieli się poddać. Póki mogli, uchodzili przed nim z desperacją, ale też szybko, zacierając wprawnie ślady, jakby mieli cel tej ucieczki, miejsce, w którym zdołają się schronić - chociaż wiedzieli dokładnie, że te góry to matnia. Nienawidził ich, bo wybrali tak dobre miejsce do obrony. W ruinach schroniło się ich czterdziestu, zabiedzonych, rannych, z resztkami amunicji, i około trzech setek cywilów, przede wszystkim kobiety i dzieci. Ich synowie, mężowie i ojcowie spoczęli pod cienką warstwą ziemi, nieopodal Aigey, Negg, Maygaroszag, i wielu innych jeszcze mieścin czy wiosek, których nazw nikt nie pomni. Joachim nienawidził powstańców - widział, co zrobili z jego rodakami w stolicy, wiedział, czym stanie się jego ojczyzna bez południowych portów - ale nie mógł odmówić im męstwa i determinacji, nie mógł ich odmówić całemu temu narodowi. Powstańcami dowodził młody, osiemnastoletni chłopak, książę, jak mówiono. Joachim zaproponował mu przez posły, że wypuści kobiety i dzieci z ruin, niech idą wolni. Ten dumnie odpowiedział, że nie jego wolą jest zatrzymywać te biedne niewiasty. Jeżeli chcą, mogą odejść, ale żadna nie chce, bo twierdzą, że lepiej im zginąć tutaj, wiążąc swym mężom bandaże, niż zdać się na łaskę psa. Rotmistrz dwa dni stał, nie wiedząc, co dalej czynić. Droga do ruin była wąziutką ścieżką w skale, dawni budowniczowie fortecy wiedzieli, co robią - dziesięciu strzelców mogło bronić się tutaj przed setkami, czy tysiącami, oczywiście, przy dostatecznej ilości amunicji. Powstańcy nie mieli jej za dużo, ale na pewno więcej, niż Joachim ludzi, a strzelali świetnie. Sprawę mogłaby rozwiązać artyleria, jego szwadron prowadził dwa lekkie, górskie działka, jednak tej nie chciał użyć, nie zwykł bowiem strzelać do kobiet. Nie mógł też po prostu wziąć ruin szturmem, bo woltyżerskie zdolności jego huzarów były tutaj na nic. Gdyby pobiegli wszyscy, jak piechota, do ataku, paru może dobiegłoby do murów, dosłownie kilku. Joachim znał matki swoich żołnierzy, dlatego nie chciał, żeby umierali niepotrzebnie. Po dwóch dniach siedzenia na kamieniu i tępego przyglądania się zarysowi murów i zatkniętej na nich dumnie chorągwi - symbolowi uporu i wierności sprawie przegranej - Joachim podjął decyzję. Włożył galowy mundur, kazał zawiązać białą flagę na drążku, zabrał dwóch swoich ludzi i poszedł. Cały jego rozsądek krzyczał, że należy posłać z wiadomością żołnierza, że przecież powstańcy, zabijając go, pozbawią oddział dowódcy. Jednak za nic miał rozwagę, co sam uświadamiał sobie z niejakim zdziwieniem. Stanął pod dziurą w murze,

która kiedyś była bramą i wrzasnął, że chce rozmawiać z komendantem. Sądził, że jeżeli usłyszy odgłos spalanej podsypki, poprzedzający wystrzał, zdąży uskoczyć. Wytężał więc słuch, wyczekując tego dźwięku. Nic jednak takiego się nie stało. Po kilku chwilach wyszedł ku niemu młody chłopak, wysoki, szczupły i piękny. Miał kruczoczarne, długie włosy, jak większość mężczyzn tutaj, ale cerę jaśniejszą, rysy szlachetniejsze od współbraci. Trzymał się prosto i dumnie, jego postawa wspaniale harmonizowała ze strojem, który, pozbawiony orientalnego przepychu, był romantyczną mieszanką mody tutejszej i munduru wojskowego. Lewą dłoń opierał na huzarskiej szabli, takiej samej, jak szabla Joachima. Widząc spojrzenie rotmistrza, chłopiec przygładził ledwie widoczne wąsy i powiedział: - Jest u nas taki zwyczaj, że mężczyzna zatrzymuje na całe życie pierwszą broń, jaką własnoręcznie zdobył na wrogu. Ten, któremu zabrałem tę szablę nosił taki sam mundur, jak ty, panie. Skręciłem mu kark, kiedy miałem szesnaście lat. Po co tu przyszedłeś, ułanie, dlaczego nie atakujesz? Nie możemy się układać. Poddać się nie zamierzamy, zaś nic innego nie mam do zaoferowania. - Jestem huzarem, nie ułanem. Nie atakuję, bo nie zwykłem palić z armat do kobiet i dzieci. Przyszedłem powiedzieć ci, książę... - Skąd wiesz, żem z książęcego rodu? - Tak słyszałem, ale wcale nie jestem tego pewien. Przyszedłem powiedzieć, że tylko tchórz albo dziecko chowa się za plecami kobiet. Dlatego nie jestem pewien, czy mam do czynienia z księciem, czy z dzieckiem, czy tchórzem... Młodzieniec chwycił rękojeść szabli, wyciągnął ją na parę cali z pochwy, lecz kiedy spostrzegł, że Joachim trwa w niezmienionej pozycji, zatrzymał się, chwilę pozostał z klingą na poły wysuniętą, patrząc przeciwnikowi w oczy. Kiedy ten wytrzymał spojrzenie, chłopiec z trzaskiem schował ostrze, zacisnął usta i bez słów odwrócił się i zniknął za murem. Następnego dnia, nad ranem, Joachima zbudził wartownik, meldując, że od zamku przyszedł powstaniec z listem. Książę wyzwał rotmistrza na pojedynek. Następnego dnia, rano, u podnóża góry, szable, konno. Joachima nie zdziwiło, że młodzik chciał walczyć w siodle - taki był zwyczaj w tym kraju. Decyzja o pójściu samemu do ruin była szalona, lecz rzeczywistość podołała temu szaleństwu. Rotmistrz stawił się przed czasem, ćwierć mili od obozu. Pojechał samotrzeć, z Atillą i Imre Orszaghami - braćmi, jedynymi w jego oddziale, których uważał za szlachtę. Nie mieli państwowego patentu, ale pochodzili ze szlacheckiej, choć zubożałej rodziny, i to mu wystarczało. Po chwili od ruin zjechał młody komendant z jednym towarzyszem, siwym

starcem. Joachim z podziwem przyglądał się, jak mistrzowsko książę prowadzi konia po arcytrudnej ścieżce. Gdy stanął obok nich, rotmistrz rzekł: - Zanim zaczniemy się bić, musimy ustalić pewne sprawy. - Owszem. - Nasz pojedynek nie będzie zwykłą sprawą honorową - będzie sądem bożym. Zamiast szafować życiem naszych żołnierzy, którym nasze spory są obojętne, postawimy na szali nasze żywoty, książę. - Wiem, panie. Obraziłeś mnie zbyt nieudolnie, żebym mógł przypuszczać, że uczyniłeś to z intencją ubliżenia. Nie żywię urazy, co najwyżej czuję rozbawienie. Mogłeś, panie, powiedzieć od razu, o co chodzi, zamiast stosować śmieszne wybiegi. - A zatem jeśli zwyciężysz, książę, dwaj moi obecni tutaj podoficerowie jeszcze dziś zwiną obóz i odprowadzą stąd mój szwadron. Będziecie mogli odejść nie niepokojeni, dokąd zechcecie. - Dobrze. A jeżeli tobie los będzie sprzyjał, panie, jakie są twoje warunki? - Tuszę, że obecny z tobą człowiek jest człowiekiem honoru? - Owszem, to mój stryj, szlachetny Pavelić. - A zatem, jeżeli ja zwyciężę, złożycie broń - a ja traktował was będę jak jeńców wojennych, i swoim słowem ręczę, że przez innych tak potraktowani będziecie. Ponadto zatroszczę się o los tych nieszczęsnych kobiet... Mam nadzieję, że rozumiesz brak proporcji tutaj, mój książę. - Naturalnie, to wynika z sytuacji, że tak powiem, taktycznej. Jestem w stanie go zaakceptować. Mam jeszcze prośbę. Obiecaj mi, panie, że jeżeli mnie zabijesz, zajmiesz się moją siostrą. Stryj Pavelić, jedyny jej, poza mną, opiekun pójdzie do niewoli, a ona nie zniosłaby hańby, która niechybnie stanie się jej udziałem, jeżeli pozostanie bez męskiej opieki. Możesz ją, jeśli ci się spodoba, poślubić, panie, lub wydać za jakiegoś zacnego szlachcica. Kiedy wojna się skończy, wskaże ci miejsce, gdzie zakopany jest skarb, który wystarczy na jej posag. Joachim zaniemówił. Przyzwyczaił się już, że kobiety traktuje się tutaj inaczej niż w Cesarstwie - ale swatanie go z siostrą człowieka, którego zamierzał zabić wykraczało poza kategorie, w jakich zwykł rozumować. Książę, dostrzegając jego konfuzję, powiedział: - Widzę, panie, że zdziwiła cię moja prośba. Wiem, że w waszym kraju panują odmienne obyczaje, ale pozwól, że uzasadnię to w następujący sposób: dając sobie pola, przyznajemy sobie nawzajem wartość, zgadzamy się, co do naszej równości i honoru. Walcząc ze sobą, stajemy się braćmi. Oddaję ci moją siostrę, panie, bo z chwilą, w której

mnie zabijesz, zostaniesz jedynym godnym tego człowiekiem. A zatem, czy się zgadzasz? Joachim milczał przez chwilę. To wszystko miało sens. Wreszcie skinął głową i powiedział: - Zgadzam się. Zatem, bijmy się. - Jeszcze chwila, wydam jeno dyspozycję szlachetnemu Pavelićowi. Książę przemówił do stryja w swoim języku, parę zdań zaledwie. Starzec długo patrzył na chłopca, potem spojrzał na Joachima, pokręcił głową. Odmawiał. Dowódca powstańców podjechał bliżej do niego, wyciągnął zza pasa buławę, podetknął ją stryjowi pod nos i warknął coś z wściekłością. Stary z widomą niechęcią wygrzebał spod grubej koszuli duży, złoty, wysadzany klejnotami krzyżyk, zawieszony na rzemieniu, chwycił go między kciuk i palec wskazujący prawej ręki i głośno, uroczyście, wymówił słowa przysięgi, niezrozumiałe dla Joachima. Schował krucyfiks, z pietyzmem zawiązał rzemyki koszuli i oskarżycielskim gestem wskazał na rotmistrza, na co książę jeszcze bardziej kategorycznym gestem wskazał na niebo i wyrzucił z siebie kilka ostrych słów. Stary pochylił głowę. - Zrobi, co mu nakazałem - powiedział młody komendant. - Nie wątpię - rzekł huzar, ściągając kurtkę. Joachim pozostał w koszuli, książę obnażył tors - miał wiotką klatkę piersiową nastolatka. Dosiedli koni. Huzar podjechał do swego przeciwnika, podali sobie prawice. Rotmistrz dostrzegł w oczach młodzieńca coś, co mogło uchodzić za sympatię. Rozjechali się, oddalili się od siebie na strzał z pistoletu. Koń powstańca, piękny hiszpański ogier, czuł chyba nadchodzącą walkę, tańczył i parskał. Joachim podciągnął popręg, dobył szabli. Przełożył nadgarstek przez temblak, wodze okręcił wokół lewej ręki, przeżegnał się rękojeścią, machnął parę razy, niby ścinając głowę nieistniejącego piechocińca i zasalutował przeciwnikowi. Widząc, że ten również jest gotowy, ścisnął łydkami wierzchowca. Książę uczynił podobnie. Po paru krokach kłusa ruszyli ku sobie galopem. Joachim rozkoszował się pędem. Odchylony, z prawą ręką swobodnie opuszczoną, wyglądał, jakby zapomniał o celu tej galopady. W ostatniej chwili wzniósł szablę, ciął pierwszy. Chłopiec odbił cios, po czym rozdzielił ich impet zderzenia. Zawrócili. Joachim, z rozwianymi długimi włosami, z oczami półprzymkniętymi z rozkoszy, sprawiał wrażenie szaleńca. Zwarli się ponownie. Konie poszły młyńcem, szable na przemian cięły i odbijały cięcia. Po kilku minutach gwałtownej wymiany ciosów, książę już wiedział na pewno to, co podejrzewał od samego początku - huzar był od niego o niebo lepszym szermierzem. Być może Joachim nie miał tak dobrych nauczycieli - ale tuzin lat więcej na karku, tuzin lat spędzonych w siodle z szablą w ręku dawało mu ogromną przewagę, którą sam

Joachim również dostrzegał. Gwałtownie osadził konia, pochylił się za łbem i ciął od dołu, potężnie, długim, przeciągniętym, głębokim chlaśnięciem przez brzuch, pierś, aż po ramiona. Chłopiec nawet nie próbował się zasłonić, nie widział cięcia, które rozpłatało gładką skórę jego torsu szeroką bruzdą. Broń wypadła mu z ręki, spojrzał na Joachima i bez jednego jęku czy okrzyku zwalił się na ziemię. Huzar zeskoczył z konia, wziął księcia w ramiona. Młodzieniec spojrzał mu w oczy, z jasnym uśmiechem powiedział cicho: - Taki szermierz wyśmienity... Każdej sylabie towarzyszył strumyk krwi z ust, spływający po brodzie. - Pamiętaj, siostra moja... Ach, cóż za świat, gdyby nie ta wojna, moglibyśmy... Taki szlachetny... Boże! Książę zamknął oczy i zwisł bezwładnie. Joachim położył jego ciało na ziemi, wstał, cały we krwi. Dopiero teraz zauważył podchodzącego Paveliča. Za nim szli jego huzarzy, dzierżąc w dłoniach pistolety. Rotmistrz powstrzymał ich ruchem ręki - stanęli, niechętnie. Stary zbliżył się, prowadząc konia. Wyciągnął z olstra pistolet, spojrzał Joachimowi w oczy, wyłamał kurek i rzucił mu pod nogi. Podszedł do leżących obok wielkich, omszałych głazów, dobył szabli i złamał ją między kamieniami. Pieczołowicie pozbierał ułomki, włożył do pochwy, odpiął pas, rzucił, po czym siadł obok trupa, i zaczął gładzić go po włosach. Joachim ruchem głowy nakazał Orszaghom powrót do obozu. Odnalazł swoją pochwę, założył kurtkę i dolman, nie przejmując się zakrwawioną koszulą i spodniami, zapiął pas, przypiął szablę, pod pachę wsadził broń księcia, po czym podniósł go i ruszył w stronę ruin. Stary wstał, poszedł za nim. Krew księcia barwiła srebrny szamerunek kurtki, hafty na rękawach, zlepiała w kłaki futro, którym podbity był dolman. Łzy Joachima znaczyły jaśniejsze plamy na piersi chłopca. Kiedy zbliżał się do fortecy, zauważył widzów. Obsiedli każdy załom, każdą dziurę w rozwalonym murze. Patrzyli na niego w milczeniu. Wszedł na dziedziniec. Wszędzie siedziały kobiety, baby, babiny, starcy i dzieci. Pomiędzy nimi stali uzbrojeni powstańcy. Rozstępowali się przed rotmistrzem, schodząc mu z drogi. Doszedł do środka niewielkiego placu, stanął, położył zwłoki na ziemi, zerwał z ramienia dolman i przykrył głowę i pierś zabitego. Obok umieścił niesioną pod pachą szablę. Podniósł się i odwrócił do starego. Nie zważając na to, czy stryj księcia rozumie jego język, powiedział: - Macie dwa dni, wyprawcie mu taki pogrzeb, jaki możecie, pochowajcie u stóp góry, nie będziemy was niepokoić. Potem poddacie się. Stary tylko skinął głową. Joachim odwrócił się i ruszył w drogę powrotną do obozu. Nagle uniosło się łkanie i zawodzenie - jak na komendę wszystkie kobiety zaczęły

wykrzykiwać ku niebu swój żal. Ciskały w Joachima grudami ziemi, szarpały go za nogawki, chwytały za szablę, drapały, kiedy je mijał. Nie dostrzegał ich. Zszedł na dół, w namiocie zdarł z siebie zakrwawione ubranie, wytarł ręce, wdział czyste spodnie i koszulę, wziął konia i pojechał w las. Pędził na oślep, na przełaj. Zamykał oczy i dawał smagać się gałęziom, nie bacząc, że sieką go aż do krwi. W końcu uderzył czołem o konar i spadł z siodła, tracąc przytomność. Gdy się ocknął - nie wiedział po jak długim czasie - koń stał obok, skubiąc jakiś krzak, on zaś czuł wszystkie żebra i potworny ból w skroniach. Wstał, oparł się o drzewo, po czym zwymiotował. Obolały poszedł w kierunku, jak mu się wydawało, obozu, prowadząc za sobą wierzchowca. Po chwili wyszedł na polanę, na której dwóch mężczyzn piekło na ognisku kurę. Ich obecność tutaj powinna dziwić, jednak Joachimowi wydała się oczywista. Jeden odziany jak szlachcic w podróży, piękny mężczyzna około trzydziestki, siedział oparty o drzewo, wyraźnie rozmyślając. Gdy ujrzał Joachima, uśmiechnął się; co dziwne, rotmistrz miał wrażenie, jakby spotykał właśnie kogoś znajomego. Kawaler skinął nań, pokazując bukłak, który chlupotał zachęcająco. Drugi mężczyzna, w liberii wielkopańskiego sługi, niski, krępy, z okrągłą pucołowatą twarzą postarzałego amorka, otoczoną kędziorami płowej, rzadkiej czupryny, uwijał się wokół ognia. Joachim nazwał ich Nieznajomym i Sługą. - Zapraszam, siadajcie, panie rotmistrzu, o, tutaj, będzie wam wygodnie na pewno, zjecie z nami wieczerzę, kura już gotowa prawie. Dobrzem ją przyprawił, ziołami i czosnkiem, cały czas ją piwem polewam, żeby nie była zbyt sucha. A dwa jeszcze bukłaczki piwa tam leżą, żeby było się czego napić do obiadu - trajkotał krępy człowieczek, sadzając Joachima przy ognisku. Szlachcic podniósł się, przeciągnął i usiadł obok rotmistrza. - Cóż cię tutaj sprowadza, chłopcze? - zapytał. - Jechałem przez las, i... - Wiem, wiem. Dlaczego jechałeś przez las? Przed czym uciekałeś? - Zabiłem go. - Czyżbyś żałował tego? - Nie, chyba nie... Nie wiem, panie. - Tak... Pomyśl nad tym chłopcze, spotkamy się jeszcze, wtedy porozmawiamy. Poklepał Joachima po ramieniu, wstał, podszedł do leżących tobołków, położył się na skórze, przykrył drugą i zamknął oczy. Krępy odprowadzał go wzrokiem, a gdy tamten legł, z nadzieją w głosie zapytał: - Nie będziesz jadł, panie?

W odpowiedzi otrzymał tylko pełne zniecierpliwienia machnięcie ręką. Kędzierzawy człowieczek uśmiechnął się radośnie: - No i będzie więcej dla nas! - ściszył głos. - Nie przejmujcie się, panie rotmistrzu, on zawsze tak. Nic sensownego nie powie, tylko szarady jakieś, zagadki. Ja to mam prostą mądrość - zjeść, pospać, i wiecie co... Zrobił wulgarny gest ręką. Nie doczekawszy się uśmiechu, momentalnie obrócił sprawę w dowcip. - Ha ha ha, żartowałem, panie rotmistrzu, żartowałem... Jedzmy kurę. Zajadali wyśmienite mięso w milczeniu, popijając piwem. Po ostatnim kęsie, wycierając rękawem usta i, błyszczące od tłuszczu, policzki, Sługa powiedział: - Pyszny ten ptak... Panie Joachimie, przecież się nie frasujcie, wy i tak za dobrzy jesteście... Co, mieliście ich wolno puścić z tej kupy kamieni? To przecie wojna jest, panie rotmistrzu. A na tego starucha uważajcie, nieszczery on chyba... Joachim nic nie powiedział. Zastanawiał się, dlaczego absurdalność całej sytuacji nie robi na nim większego wrażenia. Poczuł, że ma dosyć myślenia, dzień był zbyt ciężki. Zaprzestał w końcu rozważań i poddał się zupełnie dyktatowi sytuacji. Jakże mała przecież jest różnica między snem, szaleństwem a sprawami na jawie, których nie potrafimy wyjaśnić. Joachim pragnął oszaleć, więc bez obaw uległ irracjonalnemu dialogowi. W końcu zasnął, uśpiony monotonnym gadulstwem krępego. Obudził się wieczorem. Pana i Sługi już nie było, z ogniska unosiła się jedynie cieniutka strużka dymu. Obok kamienia, który służył mu za poduszkę, leżała wyrwana z notesu kartka ze słowami skreślonymi niezdarnym charakterem pisma: Pamiętajcie, Panie Rotmistrzu von Egern, byle w zgodzie z samym sobą... Nie było podpisu, ale pismo i tłuste plamy świadczyły, iż wiadomość pochodziła od Sługi, nie od Pana. Koń Joachima stał nieopodal, spoglądając z pretensją na kulbakę, którą bez powodu tyle czasu nosi na grzbiecie, i munsztuk, który przeszkadza mu jeść. Joachim wstał, wskoczył na siodło i dziwnie spokojny pojechał do obozu. * * * Noc była upalna, jak zazwyczaj tutaj na południu. Leżał na polowym łóżku z obnażonym torsem i boso. Wpatrywał się w kilka gwiazd, widocznych przez zwisającą tiulową moskitierę. Kiedy ciemna postać przesłoniła, jaśniejszy od otoczenia, prostokąt wyjścia namiotu, prawa dłoń Joachima spoczęła na pistolecie leżącym obok. Bał się. Część

powstańców już złożyła broń, siedzieli teraz powiązani nieopodal koni - jednak w obozie kręciło się pełno kobiet, dzieci i starców, z których każdy i każda szczerze go nienawidzili. Wspomniał słowa pewnego generała, wypowiedziane w innym kraju i w innym czasie. Ów generał twierdził mianowicie, że jedyny sposób, w jaki można spokojnego rolnika zamienić w śmiertelnego wroga, walczącego na śmierć i życie, to spalić mu dom, obejście, zasypać studnię i wybić bydło. Joachim pamiętał o tej maksymie i od początku wojny liczył spalone domy, które widział na własne oczy, zaznaczając je kreseczkami na karcie notatnika. Zrezygnował po kolejnej dużej, pasterskiej wiosce, w której doliczył się stu kilkudziesięciu czarnych, osmalonych kominów. Kartki, na których było ponad tysiąc kresek, wysłał ojcu. Powoli podniósł broń i zapytał: - Czego? Odpowiedział mu głos kobiety: - Mój brat zginął od klingi twojej szabli, czy dla mnie przeznaczyłeś kulę, panie? Mówiła z nieco staroświecką manierą i z niezdarnym akcentem. Widać uczyła się od kiepskich nauczycieli i z dobrych książek. Nie wiedział, jak się zachować. Nie zapraszał jej do środka, weszła sama, stanęła naprzeciwko. Skonstatował ze wstydem, że klnie w duchu na myśl o wąskim polowym łóżku, a ona, jakby odgadując jego myśli, zapytała: - Posiądziesz mnie, panie, jak barbarzyńca, rzuciwszy na ziemię, czy też, jak przystało na człowieka szlachetnego, obcował ze mną będziesz na tym prostym łożu? - Ależ pani, pani brat polecił mi, przecież... na Boga, ja nigdy... Spojrzała na niego z drwiną. Zrezygnował z tłumaczeń. Nagle uświadomił sobie, że ma do czynienia z damą. Nie z dziwką, pokrytą pudrem manier, której wystudiowane, drżące „nie, nie, nie” nieodmiennie łączy się z szelestem zadzieranych halek, lecz z prawdziwą damą, inteligentną, całkowicie świadomą swojego położenia i mimo to zdolną do ironii. Zerwał się, z pośpiechem sięgnął po składane krzesło, rozłożył, wskazał na nie, mamrocząc grzecznościowe formułki, zapalił jeszcze jedną świecę i usiadł na łóżku. Była piękna - smagła, czarnooka. Jej książęcą krew było widać nawet mimo podłej, chłopskiej sukienki i szarej chustki. Zauważył, że strój ma w nieładzie, dopinała jeszcze ostatnie guziki. - Ktoś cię napastował, pani? - zapytał. - O nie, jedynie twój wierny strażnik raczył sprawdzić, czy nie wnoszę broni. Wstał, wyszedł z namiotu bez słowa i ryknął w ciemność: - Wachmistrz Orszagh, do mnie! Po kilkunastu sekundach trzasnęły obcasy wyglansowanych butów.

- Melduję się, panie rotmistrzu! - Kto sprawdzał kobietę, która do mnie przyszła? - Jonas, panie rotmistrzu! - Powiedzcie mu, że jego warta kończy się jutro o trzynastej. Od wschodu słońca pełnić ją będzie na placu apelowym, w pełnym oporządzeniu, na baczność, z siodłem w rękach. Potem ma się zameldować u mnie. - Tak jest, panie rotmistrzu! Wszedł do namiotu. - To zbyteczne, panie - powiedziała. Usłyszał w jej głosie szczerość. I wdzięczność. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ciągle jest półnagi. Zmieszał się i założył na gołe ciało mundurową kurtkę. Zaproponował zwykłe udogodnienia, osobny namiot, ordynansa, nalał wina do kielicha, uprzejmie wszystko przyjęła. Siadł, nie wiedział, co powiedzieć. Był oszołomiony sytuacją. Dawno nie przebywał w towarzystwie takiej kobiety. Peszyła go jej uroda, a jeszcze bardziej jej inteligencja i duma. Nie była zabiedzoną, obdartą i zdeklasowaną siostrą i córką mężczyzn, którzy przegrali. Należała do tych nielicznych kobiet, które wiedziały, że przegrani nie przestają być mężczyznami, jeżeli tylko spojrzeli klęsce prosto w twarz, zaś samo zwycięstwo nie czyni jeszcze z małego łajdaka mężczyzny. Jakże inna była od tych suk, które znał Joachim, a które, bez wnikania w to, kto jest naprawdę godzien, gotowe paść były do nóg, albo raczej rozłożyć swoje, przed każdym, komu bydlęcym obyczajem udało się bardziej zdławić, zniszczyć i upodlić bliźnich. Wiedział, że takie kobiety, jak ona, potrafią z dumą wjeżdżać z mężczyzną w triumfalnym pochodzie do właśnie zdobytego miasta, ale potrafią też odchodzić z pokonanym mężem na wygnanie. Pod warunkiem, że człowiek, jakiego przeznaczył im los, będzie człowiekiem ich miary i zwycięstwo przyjmie z nogami na ziemi, a porażkę z podniesionym czołem. Dubravka, jak mu się przedstawiła, była dumna ze swego brata. Matki w tym kraju mówiły do swych synów: „wolę po kres moich dni pielęgnować groby was wszystkich, niżbym miała żyć, wiedząc o tym, że jeden z was okrył się hańbą tchórzostwa”. Patrzyła na Joachima, gdy milczał. Wreszcie się odezwała: - Czy wiesz, panie, że mój lud chce, abym została twoją Judytą, i byś ty skończył jak Holofernes? Myślą, że taka była wola mojego brata... - Na Boga, mylą się! - Wiem, panie. Nie będę twoją Judytą. Powinieneś jednak surowiej ukarać swego żołnierza. Zajmując się obmacywaniem moich piersi i pośladków, nie sprawdził, co przenoszę

we włosach... Mówiąc to, sięgnęła do misternie splecionego warkocza, wyciągając z niego stalową szpilkę - sztylet. - Ta niewielka broń jest w środku wydrążona i wypełniona jadem wężowym. Nawet całkiem małe zadrapanie wystarczyłoby, abyś sczezł w męce. Rzuciła mu zatrutą broń pod nogi. - Zabierz to panie, nie chcę tego oglądać. Moja mamka nauczyła mnie posługiwać się tą bronią, kiedy miałam trzynaście lat. Dziś pouczyła mnie, abym wbiła ci ją w kark, w chwili, kiedy będziesz mnie poznawał cieleśnie, najlepiej w chwili największego uniesienia, lub w udo, jeżeli zażyczyłbyś sobie, abym poznała cię, jak zwykła to czynić Lilith. Joachim milczał, wstrząśnięty. Nie miał pojęcia, czy kobieta, która doń mówi, jest człowiekiem, czy też może aniołem lub sukkubem. Dubravka ciągnęła dalej: - Mój ojciec i brat byli ostatnimi rycerzami pośród mojego ludu. Brat nigdy nie pozwolił, aby kobieta brała udział w wojnie. Pośród innych oddziałów zdarzało się, że kobiety chwytały za strzelbę, czy też szły do nieprzyjacielskiego obozu na przeszpiegi. Mój brat rzucił w twarz dowódcom, którzy na to pozwalali - ten kto daje kobiecie oręż do ręki, jest tchórzem. Kiedy próbowali go przekonać, w czasie oblężenie Koroleva, aby wydał kobietom broń, bo inaczej przegramy, on odpowiedział, że zwycięstwo i porażka to tylko nieistotne zakończenie. Przez okazaną podłość i małość zniszczy się bezpowrotnie szlachetność samej walki, unieważniając radość zwycięstwa, czy dumną wzniosłość klęski. Tymczasem, mój lud uważa, że kobieta mojej krwi ma jednego małżonka - naród. A ja wiem, panie, że przeznaczeniem kobiety jest jej mężczyzna. Tak jak przeznaczony chłopu jest pług, a rycerzowi szabla. To dla niego żyję, dla niego mogę umrzeć. Ja przecież nie potępiam Judyty, panie. Ona jednak nie uczyniła tegoż dla swego ludu, lecz dla swego zmarłego męża, Manassesa. Mój lud myśli, że to oni są moim Manassesem, lecz mylą się, bo to ty, panie, nim jesteś. Mój brat przeznaczyłby mnie tylko komuś, kto jest mnie godzien. Wiedział, że zginie, należał do tych, których nie da wziąć się do niewoli, dlatego wybrał śmierć z twojej ręki. Pięknie żył, więc i pięknie chciał umrzeć. Nie musiał cię znać, panie. Dwa szlachetne lwy rozpoznają się bez trudu pośród stada hien. Wstał z łóżka, wyprostował się, zrobił dwa sztywne kroki w jej stronę. Ukląkł, chwycił jej dłoń w ręce, spojrzał płonącymi oczyma, i wyszeptał: - Pani, darzyć cię będę czcią najwyższą i, tak jakem twemu bratu przyrzekł, uczynię. A kiedy wojna się skończy, a ty, pani, dalej będziesz mię chciała, to poproszę cię o rękę... Nigdym nie spotkał takiej damy, jak ty, pani...

Skinęła głową. Poprosił, aby chwilę zaczekała, przeniósł swe najpotrzebniejsze rzeczy do namiotu podoficerów i oddał swój do dyspozycji Dubravce. Ordynansowi kazał przynieść obiad, wino, wszystko, czego mogła potrzebować. Przed namiotem postawił dwóch ludzi, z nakazem, aby spełniali każde jej żądanie. W swojej nowej kwaterze rzucił się na posłanie ze skór i zasnął, spał jak zabity. Obudził go sygnał wygrywany na trąbce. Alarm! Zerwał się błyskawicznie, chwycił szablę i pistolet, wybiegł na zewnątrz, nie wciągnąwszy nawet butów. Wokół panowało straszne zamieszanie. Wszyscy jego ludzie byli na nogach. Wachmistrzowie próbowali zaprowadzić porządek. Po obozie biegali powstańcy, część z nich miała broń. Chłopiec, może piętnastolatek, biedząc się z podsypaniem zapału i odciągnięciem kurka, szykował się do zastrzelenia Joachima ze starej, dłuższej od niego samego strzelby. Rotmistrz przyskoczył doń, szarpnął za lufę, wyrywając mu strzelbę z rąk, po czym uderzył płazem szabli w głowę, pozbawiając przytomności. Wypalił w powietrze z pistoletu, krzycząc na trębacza. Powoli opanowywał sytuację w obozie - zbierało się wokół niego coraz więcej jego ludzi, którzy zganiali zrewoltowany tłum w jedno miejsce i rozbrajali. Meldowali o stratach, w gruncie rzeczy niewielkich, bo zginęło dwóch huzarów, a sześciu było rannych. Zabito kilku powstańców, którzy nie wiadomo skąd wytrzasnęli broń. Zginęła również jedna kobieta, która próbowała zabić huzara jego własną szablą. Joachim, gdy tylko opanował sytuację, pognał do namiotu Dubravki. Dwóch wartowników, których postawił przed namiotem, teraz tam nie było. Joachim wpadł do środka i nie uwierzył własnym oczom. W namiocie zastał starca, którego książę wezwał do sekundowania w ich pojedynku oraz jakąś starą kobietę. Oboje siedzieli na łóżku, patrząc na niego bez strachu. Na ziemi leżała Dubravka. Ledwie widział w chybotliwym, wątłym świetle świecy. Nie żyła, uduszona zapewne, bo nie dostrzegał śladów krwi. Jej głowa, teraz prawie łysa, spoczywała na stercie ściętych czarnych włosów. Rozrzucone sprzęty świadczyły wyraźnie, że w namiocie toczyła się walka. Joachim zaczerpnął powietrza, świat uciekł mu prawie spod nóg. Jego wyobraźnia nagle złożyła wszystkie szczegóły w całość. Prawie zobaczył, jak starzec siedzi Dubravce na plecach, przytrzymując, podczas gdy stara mamka obcina wielkimi nożycami do strzyżenia owiec jej piękne, czarne włosy. Nożyce leżały obok, zauważył również knebel. - Zdradziła nas, przyszła do ciebie, jak suka. To spotyka u nas kobiety, które zadają się z wrogiem - powiedziała mamka. - Młody książę poświęcił swoje życie, abyś zginął z jej ręki, a ona nas zdradziła. Możesz nas teraz zabić - dodał stryj.

Joachim patrzył na nich w obłędzie. Przystawił starcowi lufę pistoletu do czoła, ten nawet nie zamknął oczu, lecz splunął, mamrocząc jakieś przekleństwo. Nie odrywając pistoletu od głowy starca, rotmistrz kabłąkiem trzymanej w drugiej ręce szabli odwiódł kurek i nacisnął spust. Kurek skrzesał iskry, lecz strzał nie padł. Von Egern dopiero po chwili zrozumiał, że pistolet ma wystrzelony, nie pomyślał, aby go nabić ponownie. Cofnął się o krok, jakby przygotowując się do zadania ciosu szablą. Starzec, patrząc mu w oczy, wyciągnął zza koszuli duży krucyfiks, ten sam, na który przysięgał przed pojedynkiem. Joachim podskoczył ku niemu i wyrwał mu krzyżyk z dłoni. - Jak śmiesz, psie... Nie waż się dotykać krucyfiksu, bo bezcześcisz go, Judaszu. Przysięgałeś na ten krzyż, zanim biłem się z księciem. Za nic masz honor, za nic jego pamięć? Będziesz się smażył w piekle, zdrajco nad zdrajcami... - szeptał Joachim drżącym głosem, chowając krzyż do kieszeni. - Dobro mojego ludu moim najwyższym prawem. Podziwiam cię, bo wierzysz w rzeczy przestarzałe, w które już nikt nie wierzy. Jednak, zmurszałe twoje ideały, jakkolwiek godne podziwu by był, gdy napotykają na swej drodze rzeczywistość, muszą upaść w proch. Trochę jesteś podobny do młodego księcia. On również sądził, że wojna to szlachetne zmagania, w których nie idzie o zwycięstwo, lecz o sprawdzian męstwa. On, kiedy wam w polu bitwy udał się jaki manewr zręczny, wiwatował na waszą cześć. Kochał wojnę, i dlatego nie pozwalał nigdy zgładzić jeńców, nie lubił zasadzek. My kochamy pokój i nienawidzimy wojny, więc dlatego musimy być okrutni i bezwzględni. Na szczęście, w ostatnich chwilach życia zrozumiał, co jest naprawdę ważne. Starzec mówił cicho, stanowczym głosem. Kobieta obok niego siedziała bez ruchu. Joachim zrobił jeszcze krok do tyłu, podniósł szablę, ale cios nie nastąpił. - Wachmistrz, do mnie! - wrzasnął von Egern. Po paru chwilach podbiegł jeden z Orszaghów. Gdy zobaczył co się stało, cofnął się ze strachem. Joachim chwycił go za ramię. - Stój. Będziesz pilnował tych potworów. Odpowiesz głową, jeżeli uciekną, albo zadadzą sobie sami śmierć. Gdzie są wartownicy? - Dubravka kazała im odejść - powiedział cicho stryj. - Zaufała wam... Orszagh, wezwij brata i zróbcie porządek w obozie. Za każdą próbę oporu kula w łeb. Każdemu, czy to dziecko, kobieta, czy dziad. Odbierzcie tym bandytom ciało księcia i trzymajcie przy nim wartę, z nabitą bronią. Zrozumiano? - Tak jest, panie rotmistrzu! - Ja wyjeżdżam. Każ mi siodłać konia.

Nie słuchając już wydawanych przez Orszagha komend, Joachim wziął na ręce Dubravkę i szedł w kierunku koni. Ktoś podsunął mu buty, inny przyprowadził konia. Rotmistrz, trzymając ciało dziewczyny na łęku przed sobą, jak porywaną narzeczoną, ruszył w las. Jechał długo, bez obranego kierunku. Wył, płakał i złorzeczył, tulił do siebie trupa, milczał, śpiewał swoje piosenki z dzieciństwa. Zjechał z drogi w las, koń stąpał powoli, Joachim go nie poganiał. Ostrzyżoną głowę martwej dziewczyny oparł sobie na ramieniu. Wsłuchiwał się w jej ciało, jakby wiedziony nadzieją, że coś jeszcze usłyszy. Przynajmniej jakieś echo wczorajszych słów, których było tak niewiele, ale które znaczyły więcej, niż wszystko inne, co w życiu usłyszał, lecz czuł tylko chłód. Bór otwierał się przed nim, mimo że Joachim oszalały z bólu nie widział nic, po prostu jechał, na jego drodze nie stanęło żadne drzewo. Las zmieniał się powoli. Suche i rachityczne południowe pinie i wawrzyny o mięsistych liściach, ustępowały olbrzymim, kolumnowym dębom i wiązom. Nikło podszycie, drzewa niczym filary gotyckiej katedry, unosiły zielone sklepienie. Nawa główna drogi, jaka się przed nim otwierała, przecinana czasem transeptem strumienia, prowadziła go do prezbiterium - wielkiej, zielonej polany, oświetlonej niczym najbardziej jasna katedra, światłem uwięzionym i kierowanym przez maswerki konarów i gałązek. Chłodny półmrok, panujący w lesie, przechodził tutaj w feerię migoczącego światła. Poznawał już to miejsce. Południowe, spalone słońcem piaski stały się ciężką i tłustą, żyzną ziemią jego ojczyzny. Na tej polanie bawił się z braćmi jako mały chłopiec, w konarach wielkiego zwalonego dębu urządzali sobie kryjówki. Zsunął się z konia, nie wypuszczając Dubravki z ramion. Upadł na kolana i delikatnie złożył ją na miękki dywan soczystej, zielonej trawy. Obok, najpierw szablą, potem rękami, jął wygrzebywać jamę. Czarna ziemia ustępowała niechętnie. Kopał długo, aż do zmroku, wreszcie złożył ciało dziewczyny w grobie. Płacząc, zasypywał mogiłę. Na skraju polany znalazł duży głaz, który udało mu się przetoczyć, by uczynić z niego nagrobek. Sztychem szabli wyskrobał na kamieniu krzyż, imię „Dubravka” oraz, już przy świetle księżyca, słowa nigdy mi nie poślubiona, moja na wieki. Gdy skończył, ktoś trącił go w ramię. - Synu? Spodziewał się ich. Nieznajomy pan i Sługa. Sługa stał teraz z tyłu, niecierpliwie patrząc po koronach drzew, pan zaś stał przy nim i trzymał rękę na jego ramieniu. - Twój pistolet nie wypalił. Pomyśl o tym, chłopcze. Nie zniszcz tego. Dobrze? Wiesz przecież, czym jest męstwo, prawda? Wytworny człowiek uśmiechnął się, pogładził go po włosach, skinął na swojego

towarzysza i odszedł w las. Sługa, powoli zmierzając za swoim panem, przystanął jeszcze przy Joachimie. - A ten jak zwykle swoje duby smalone bredzi... Ech, człowieku, pokażże im, co zrobili, zabierając ci ją... Niech nie ujdą karze. Masz przecież władzę ich pokarać, przecie to zemsta nie będzie, jeno kara. Twoje szczęście zabrali, dajże im za to pocierpieć. Niech wiedzą. Ech, człowieku... Do zobaczenia wkrótce, lada dzień. Joachim wstał, wytarł dłonie o spodnie, rozcierając na nich ziemię. Z trudem wsiadł na konia i powlókł się z powrotem. Gdy przybył do obozu, umył się, przebrał w czysty mundur i zarządził pogrzeb księcia. Wszyscy w pełnej gali, trąbka, trzy salwy, jak trzeba. Joachim, po namyśle, złamał swoją szablę, wrzucił ją do grobu, zaś do swojej pochwy włożył szablę księcia - pasowała idealnie. Zasypał mogiłę i poczekał, aż wszyscy się rozejdą. Wtedy udał się do uwięzionych starców. Bez żadnych wstępów powiedział: - Chciałem, abyście umierali tydzień. Chciałem was męczyć, drzeć z was pasy, rozciągać końmi, zadać wam wszelkie męki, jakie tylko może przeżyć człowiek. Ale zmieniłem zdanie. Jesteście mordercami, więc sprawiedliwie będzie was potraktować jak morderców. Za kwadrans zawiśniecie oboje. Mówcie pacierz, może wam Bóg przebaczy, bo ja wam nigdy nie przebaczę. Przeklinam was. Dwa razy skrzypnął sznur i dwa ciała zawisły na gałęzi. Po egzekucji rotmistrz wydał rozkaz do wymarszu. Z przodu, powiązani, szli jeńcy, za nimi kobiety i dzieci, huzarzy Joachima jechali dokoła, strzegąc się, zgodnie z jego rozkazem. Postanowił odprowadzić cywilów do zamieszkanych terenów, zaś jeńców do obozu jenieckiego nieopodal kwatery macierzystego pułku, do którego formalnie należał jego szwadron. Chciał wypełnić przyrzeczenie dane księciu. Przez dwa dni maszerowali w mozole przez dzicz, aż trzeciego dnia zobaczyli w dolinie pierwszą wioskę. Rotmistrz zdecydował, że zatrzymają się, aby uzupełnić zapasy. Kiedy po jakimś czasie mieli ruszyć w dalszą drogę, cywile stawili raczej bierny, lecz zdecydowany opór. Joachim uznał, że nie wziął do niewoli ani kobiet, ani dzieci, ani starców, którzy i tak ledwie trzymali się na nogach, dalej poprowadzili więc tylko jeńców. Jadąc, von Egern myślał o ostatnich wydarzeniach. Nie tak dawno jeszcze był pewien, że popadł w obłęd. A jednak widział, że z dowodzeniem radzi sobie tak samo sprawnie jak zawsze. Ludzie wypełniali jego rozkazy bez wahania, ze zwykłą wiarą w ich słuszność, najwyraźniej nie dostrzegając w nim wariata. Powoli zaczynał myśleć o swoim, w jego mniemaniu niewątpliwym, szaleństwie ostatnich dni jak o śnie, koszmarze, który minął.

Uznał że kiedy między jeńcami widzi uśmiechającą się do niego twarz Nieznajomego, ma po prostu niegroźne przywidzenia. To ostatnie, coraz cichsze pomruki gasnącego wulkanu, jakim było jego obłąkanie. Droga wiodła między spalonymi na kamień i pył górami. Ubogie, suche, wpijające się w popękaną skałę rośliny utrzymywały ledwie kilka biednych listków. Było gorąco. Joachim pozwolił zdjąć bermyce, dolmany i rozpiąć kurtki. Pot lał się z kawalerzystów strumieniami, chociaż trochę mniej się męczyli jadąc konno stępa. Po dwóch dniach marszu przednia straż doniosła, że w dolinie widać kolumnę dragonów, prawdopodobnie z IV pułku - można było dostrzec czerwone mundury z zielonymi wyłogami. Z daleka nie dało się ich dokładnie policzyć, ale to szwadron, może nieco wzmocniony. Joachima zdziwiło, że żołnierz zameldował mu w sposób, w jaki melduje się o zauważonym oddziale wroga. Uznał to za zły omen, wierzył bowiem w żołnierski instynkt, wierzył że jego podwładni w jakiś sposób czują, kiedy zanosi się na walkę, podobnie jak konie. Dopiero, kiedy sam zobaczył kolumnę dragonów, zrozumiał, dlaczego otrzymał taki meldunek. Nie o intuicję, czy instynkt tutaj szło - na czele kolumny jechał oficer na wielkim, siwym ogierze. Joachim znał tego konia, a przede wszystkim znał jego właściciela - pułkownika Ernsta Friedricha von Radetzky’ego. Pułkownik był świetnym żołnierzem, jego brawura, zmysł taktyczny i bezwzględność stały się słynne po paru błyskotliwych rajdach daleko w głąb terytorium powstańców. Był również powszechnie znienawidzony przez żołnierzy, gdyż gardził ich życiem na równi ze swoim. Ale to on jak dotąd miał szczęście, jego ludzie nie zawsze. Nienawidzili go też za metody, jakimi dyscyplinował swoich podwładnych. Za najmniejsze uchybienia karał z całą surowością, na jaką pozwalał mu regulamin, a prostym żołnierzom nigdy nie żałował razów szpicrutą. Mówiło się, że powiesił już ośmiu - zawsze za tchórzostwo, ponoć wyimaginowane. Joachim, w przeciwieństwie do większości, potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje. Pułkownik von Radetzky stracił w tej wojnie dom i rodzinę. Jego matka była z południa, on sam posługiwał się swobodnie tutejszym językiem, powstańcy uznali go więc nie tylko za wroga, ale za zdrajcę. Kiedy zaczęło się powstanie, pałac pułkownika spłonął, a w nim zginęła jego żona i dwóch synów. On sam przebywał wtedy w garnizonie, w stolicy. Joachim był więcej niż pewien, że Radetzky nie szukał na wojnie zwycięstwa. Szukał tylko śmierci i okazji do zabijania tych, których obarczał winą za śmierć najbliższych. Wszyscy wiedzieli, że nigdy nie bierze jeńców, nie oszczędza cywilów. Kiedy dragoni byli jeszcze daleko, Joachim nakazał swoim ludziom doprowadzić

mundury do porządku - nie szemrali, rozumieli sens rozkazu. Rotmistrz patrzył na kolumnę jeńców, którzy nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa i nagle dostrzegł między nimi Nieznajomego. Podjechał bliżej. Postanowił nie walczyć z obłędem, i tak, jak sądził, nie był w stanie rozróżnić, co jest jego szaleństwem, co zaś rzeczywistością. Nieznajomy ruchem głowy poprosił go, aby zbliżył się jeszcze bardziej. Joachim spełnił tę niemą prośbę i pochylił się, bo miał wrażenie, że tamten chce mu coś powiedzieć. Nie mylił się, Nieznajomy wyszeptał: - Odpowiadasz za swoich jeńców, chłopcze. Dałeś po dwakroć słowo. Ale nie o twój honor tu idzie, jeno o ich życie, które znajduje się w twoich rękach. Jesteś za nich odpowiedzialny, Joachimie... Więzy z rąk Nieznajomego zniknęły. Patrzył na niego jeszcze chwilę, potem spojrzał w dal, sprawdzić, jak daleko jeszcze do spotkania z dragonami. Kiedy opuścił wzrok, Nieznajomego już nie było. Jeszcze z klasycznego gimnazjum, do którego uczęszczał, pamiętał wykłady o sporach greckich filozofów. Dokładnie pamiętał niskiego, okrągłego nauczyciela, pana Kleissera, który opowiadał im o areté, cnocie męstwa. Wtedy śmieszył go ten mały człowieczek, z przylizanymi włosami i śmiesznym monoklem, odziany w za ciasny, wytarty surdut. Dopiero po latach dotarło do Joachima, co miał na myśli stary Klajster, jak go nazywali. Co chciał im, smarkaczom, przekazać, mówiąc, że areté to nie tylko męstwo w boju. Zrozumiał, że ten człowiek, nadając formę intelektowi całych rzesz młodzieńców, spełniał właśnie swoją areté. Dziś o męstwo Joachima von Egern dba Nieznajomy. Pułkownik von Radetzky przyspieszył i wyjechał na spotkanie rotmistrza, wyprzedzając mocno swój oddział. Joachim uczynił to samo. - Dzień dobry, panie pułkowniku - zaczął. - Dzień dobry, panie rotmistrzu von Egern. Jakże cieszę się, że pana tutaj spotykam! Jak pan widzi, wyruszyłem z małym podjazdem, właśnie aby odszukać pana w tych górach. Pewnie pan nie słyszał - dzięki finansowemu wsparciu od naszych śmierdzących sąsiadów, powstańcy, prawie już na pył starci, odzyskują siły. Zajęli Hegr, naszą twierdzę na wschodniej granicy, tam się koncentrują. Ruszamy jak najszybciej, aby zetrzeć ich zanim wzrosną w siłę. Pod moją komendą jest teraz trzydziesty piąty pułk grenadierów gwardii, oraz dwunasty pułk kawalerii, do którego zostaje chwilowo przydzielony pański szwadron, panie rotmistrzu. Specjalnie zamarudziłem, bo bardzo mi zależy na tym oddziale. Słyszałem same dobre rzeczy, bardzo pochlebne opinie, zarówno o panu, jak i o pańskich ludziach. Bardzo szanuję pańskiego ojca, a widzę, że syn idzie w jego ślady, więc zaszczytem będzie dla mnie

mieć pana wraz z jego huzarami pod komendą. - Bardzo dziękuję za te pochwały, panie pułkowniku. Z radością oddam się pod pańską komendę. - Świetnie. Widzę, że prowadzi pan pojmanych bandytów... - Ma pan na myśli jeńców, panie pułkowniku? Oczy Radetzky’ego zwęziły się, on sam pochylił się w stronę Joachima. - Sądzę, że mamy na myśli tych samych ludzi, rotmistrzu. Dobrze, niech pozostaną pod strażą pańskich huzarów, na pierwszym postoju zdecydujemy, co z nimi uczynić. - Tak jest. Joachim zastanawiał się, czy już teraz powinien powiedzieć Radetzky’emu o swej obietnicy. Zrezygnował, nie chciał prowokować konfliktu. Liczył, że może pułkownik, przez wzgląd na niego, nie zechce postąpić z jeńcami, jak to miał w zwyczaju. Stanęli obozem w dolinie, nieopodal rzeki. Żołnierze rozbili namioty, zajęli się końmi. Huzarzy przyjaźnie gawędzili z dragonami, spragnieni wieści o nowej wojnie, wymieniali chleb i tytoń do fajek za gorzałkę, pławili konie, kąpali się. Kilkunastu z nich pilnowało jeńców, zmieniając się często, aby wartownicy również mogli zażyć obozowych uciech. Nic się nie stało i Joachim poszedł spać z nadzieją. Był dziwnie spokojny. Chociaż ani na chwilę nie przestawał myśleć o Dubravce, jej śmierć wydawała mu się czymś przedziwnie koniecznym i nieodwracalnym. Wyobrażał sobie, że to ból, jaki żywi starzec, kiedy spokojna i wyczekana śmierć zabierze jego starą żonę, po wielu dziesięcioleciach szczęśliwego, pełnego miłości małżeństwa. Ból spokojny, przewidziany, pełen nadziei na rychłe spotkanie znowu. A w nocy śniło mu się, że balansuje na krawędzi muru ogromnej twierdzy, otoczonej rozszalałym morzem. Wiedział, że upadek w każdą stronę - czy w rozbijające się o skały fale, czy na twardy, brukowany wewnętrzny plac twierdzy - skończy się śmiercią. Mógł jedynie wybrać jej rodzaj. Wiatr nieubłaganie spychał go na dziedziniec, skoczył więc w fale. Zbudził go wachmistrz Orszagh. - Panie rotmistrzu, ośmielam się sądzić, że chciałby pan być świadomym tego, co właśnie dzieje się w obozie. - A co się dzieje? - Pułkownik Radetzky szykuje pluton egzekucyjny. Po połowie nas i dragonów... Joachim zerwał się z łóżka. Spał w butach, naciągnął tylko kurtkę, Orszagh podał mu pas z szablą, von Egern wziął z olster pistolety. Jeden włożył za pas, drugi trzymał w ręku. - Zbieraj ludzi. Trzydziestu ma być na koniach, reszta niech zbierze się w pobliżu jeńców. Każdy ma mieć załadowany karabinek. Pistolety niech zabiorą ze sobą.

- Tak jest. - Orszagh... - Tak, panie rotmistrzu? - Kiedy rozkażę strzelać do dragonów, posłuchają? - Panie rotmistrzu, na pana rozkaz niektórzy z nich strzeliliby do rodzonego brata, albo spalili kościół, a każdy jeden, bez wyjątku, bez wahania wypaliłby do cesarza, jeżeli tylko pan tak rozkaże. - Dobrze. Gotuj się, zatem. Za pół pacierza mają być gotowi. Podszedł do koni, wziął swojego, sam założył ogłowie, czaprak i siodło, słysząc pieklącego się pułkownika, który nie umiał zebrać huzarów. Dosiadł wierzchowca i wolno podjechał do biegającego i musztrującego swoich dragonów Radetzky ego. - Co pan robi, panie pułkowniku? - zapytał z wysokości siodła. Radetzky zauważył go dopiero teraz, zadarł głowę i odpowiedział. - Nie zwykłem rozmawiać z kimś, kto mówi do mnie z wysokości końskiego grzbietu, chyba że jest samym cesarzem, lub przynajmniej arcyksięciem. - Co pan robi z moimi jeńcami? - Joachim podniósł głos. Pułkownik podszedł do niego, spojrzał mu w oczy i nagle chwycił jedną ręką za rapcie szabli Joachima, drugą za zwisający dolman i szarpnął potężnie, zrywając zaskoczonego rotmistrza z konia. Nie pozwolił mu upaść, podtrzymując za szamerunek kurtki. Następnym szarpnięciem przyciągnął jego twarz do swojej i wyszeptał przez zaciśnięte zęby: - Powiedziałem, chłoptasiu, że nie zwykłem rozmawiać z kimś, kto mówi do mnie z siodła. Oczy miał wąskie jak szparki, ale mówił ze spokojem, oddech miał również spokojny. - Z jeńcami postępuję zgodnie z twoją sugestią, synku. Bandytów powiesiłbym - ci tutaj to są zdrajcy ojczyzny, ale żołnierze. Dlatego każę ich rozstrzelać. Zrozumiałeś? Nie spodziewał się ciosu, który Joachim zadał głowicą kolby wyciągniętego zza pasa pistoletu. Radetzky zachwiał się, ale nie upadł. Chwilę starał się ustać na nogach, wreszcie otarł krew z rozbitej brwi i podniósł głowę. - Każę cię rozstrzelać, synku... - Żądam satysfakcji! - ryknął Joachim, celując z niego z pistoletu. - Dobrze, a zatem po wojnie będę się z tobą strzelał i zastrzelę cię sam. - Żądam satysfakcji teraz! - Teraz jest wojna i nie będę się z tobą pojedynkował, smarkaczu. Spróbuj jeszcze raz mi przeszkodzić w czymś i zrezygnuję z przyjemności osobistego rozwalenia ci łba i jednak

każę cię rozstrzelać. - Nie zabijesz tych ludzi, panie. - Zabiję, i bacz, abyś nie stanął razem z nimi. - Nie zabijesz - powtórzył z naciskiem Joachim. Dopiero teraz Radetzky zauważył że za Joachimem stoją huzarzy, z palcami na cynglach karabinków. Rozejrzał się i wrzasnął na swoich dragonów, którzy oczekiwali nieopodal na spełnienie roli plutonu egzekucyjnego: - Formuj linię! Podsypać! Bagnet! Dragoni wykonywali rozkazy, jakby każda wywrzeszczana komenda natychmiast pojawiała się w ich mózgach. Joachim nie spieszył się, pozwolił dragonom sformować linię, a swoich ludzi rozrzucił w tyralierę. Setka dragońskich karabinów przeciwko siedemdziesięciu lufom jego huzarów, zbrojnych jeszcze w pistolety. - Radetzky, za twoimi plecami stoi trzydziestu moich ludzi gotowych do szarży. Chcesz rzezi? Pułkownik zignorował Joachima, przemówił zaś do jego ludzi: - Huzarzy! Wasz rotmistrz zbuntował się przeciwko swojemu dowódcy, a zatem teraz jesteście pod moją komendą! Rozkazuję wam pojmać rotmistrza von Egern, a w razie oporu zabić. Nikt nie drgnął. - Pułkowniku Radetzky, moi ludzie dadzą się za mnie posiekać na dzwona... Czy może pan to powiedzieć o swoich dragonach? - Cel! - Niech pan się zastanowi, panie pułkowniku. Wy się zastanówcie, chłopcy. Chcecie umierać z rąk swoich, tylko po to, aby uczynić zadość rzeźniczym skłonnościom waszego dowódcy? Wiecie, co potrafią moi huzarzy. Wczoraj jedliście jeden chleb, dzisiaj chcecie zginąć od naszych szabel? - Ty zginiesz pierwszy - warknął Radetzky. Joachim nie ruszył się z miejsca. - Pal! - ryknął pułkownik. Nic się nie stało. Dragoni stali z karabinami wycelowanymi w rotmistrza, ale żaden palec nie zgiął się na spuście. Joachim widział, jak niewiele dzieli go od śmierci, ale żaden cyngiel nie zwolnił sprężyny, żaden kurek nie opadł na krzesiwo. Wiedział, jak żołnierze przeżywają tę chwilę, że czują już ostatni opór cyngla, trzymając jego życie na końcowym oporze sprężyny... Zobaczył, jak stojący w pierwszym szeregu rosły brodacz powoli prostuje

wskazujący palec, równie powoli odejmuje kolbę od ramienia, spluwając trzymanymi w ustach kulami, opiera karabin o ziemię i ściąga bagnet. Radetzky patrzył na to z otwartymi ustami, nie rozumiejąc. Kolejny dragon oparł karabin o ziemię. Za nim podobnie uczynili wszyscy. Dwóch podoficerów trzymało jeszcze broń przy ramieniu, ale, widząc groźne miny stojących z boku żołnierzy, po chwili wahania również opuścili broń do nogi. Pułkownik bez słowa przyskoczył do najbliższego dragona, wyrwał mu karabin, uderzył kolbą w brzuch, po czym, gdy ten zgiął się wpół, powalił go na ziemię ciosem w kark. Stojący obok nie zareagowali. Radeztky, rycząc, zbił z nóg następnego, zatrzymał się i popatrzył na swoich żołnierzy. Nagle podjął decyzję. Przystawił odebrany dragonowi karabin do ramienia i wystrzelił, nie mierząc, w siedzących na ziemi jeńców. Ołowiana kula uderzyła w tył głowy jednego z nich, przewiercając czaszkę na wylot. Krwawa struga pokruszonych kości i mózgu obryzgała tych obok. Nie poruszyli się. Żaden nie starał się ukryć, nawet nie próbowali zasłaniać się powiązanymi rękoma. Siedzieli, jakby to nie ich życie ważyło się tutaj na szali - nie przyglądali się nawet. Radetzky rzucił wystrzeloną broń i wyszarpnął nabity karabin kolejnemu dragonowi. Gdy podniósł go do ramienia, Joachim był już przy nim. Przystawił mu do skroni lufę trzymanego w wyciągniętej ręce pistoletu. - Odłóżcie karabin, pułkowniku. Radetzky spojrzał na niego. Joachim nie dostrzegł w jego oczach nawet cienia strachu. Nie opuścił broni, mówił cicho, patrząc Joachimowi w oczy. - Czy myślisz, że ja boję się śmierci, smarkaczu? Zresztą, jeżeli dopuszczałbym możliwość, że pociągniesz za spust, odłożyłbym karabin, bo chcę, żeby oni poumierali, a martwy ich nie pozabijam. Ale ty nie pociągniesz za spust, bo jesteś miękki, smarkaczu. - Będę musiał pana pułkownika rozczarować. - Wiesz, co te świnie mi zrobiły? Gonisz ich od miesiąca, zobaczyłeś parę trupów, i nagle wydaje ci się, że to biedni i romantyczni powstańcy. A tymczasem to dzikie bestie, gorsze od wilków, które trzeba wybić, bo tylko tak można je pokonać. Byłem kiedyś dobrym człowiekiem, ale moja dobroć umarła w spalonym pałacu. Widziałem czarne od ognia kości mojej żony, przy oknie, którego nie mogła otworzyć, aby uciec z płomieni, bo te diabły zabiły je od zewnątrz deskami. Obok leżały zwęglone ciała moich chłopców. Będę zabijał te bestie do końca mojego życia, i będę starał się zabić ich jak najwięcej. Będę zabijał ich kobiety, żeby ich nie rodziły i ich dzieci, żeby nie mogły dorosnąć, będę palił ich pola, wybijał ich bydło i równał z ziemią ich domy. - Nic mnie to nie obchodzi, panie pułkowniku. Może pan zabić ich wszystkich, nie

będę pana powstrzymywał. Ale moich jeńców nie, bo ja dałem słowo, że oni będą żyć. - No to w takim razie nie podołałeś swojemu słowu, młokosie. Jeden z nich już nie żyje, a zaraz umrze następny, bo ty jesteś za miękki. Dwa palce nacisnęły na spusty w tej samej sekundzie. Dwa kawałki krzemienia, ściśnięte w szczękach kurków uderzyły o żłobioną stal krzesiw, dwie iskry spadły na podsypkę na odsłoniętych na ułamek sekundy panewkach. Dwie ołowiane kule ruszyły pchane impetem gazów spalającego się prochu w stronę wylotów luf. Pierwsza pomknęła ku siedzącym jeńcom i trafiła jednego z nich w kręgosłup, pozbawiając go życia. Druga uderzyła w czaszkę Radetzky’ego, poniżej dragońskiego kasku, w samą skroń, rozsadzając mu głowę. Pułkownik zwalił się na ziemię z głuchym odgłosem. Podoficer dragonów, jeden z tych, którzy wcześniej wahali się chwilę przed opuszczeniem broni, teraz zawył nagle i podrzucił broń do ramienia, celując w Joachima. Strzelił - nie trafił, gdyż stojący obok żołnierz podbił lufę karabinu. Ale było już za późno. Na odgłos strzału plunęły ogniem huzarskie karabinki - kule dosięgły dragonów, którzy nie zdążyli nawet podnieść broni. Pierwsza salwa z siedemdziesięciu luf powaliła prawie cały pierwszy szereg. Ani jedna z kul nie trafiła rotmistrza, który stał dokładnie pomiędzy strzelającymi a ich celem. Dopiero, gdy zauważył, że drugi szereg dragonów odciąga kurki, rzucił się na ziemię. Równa salwa zabiła kilkunastu huzarów, lecz rozrzuceni w tyralierze byli trudniejszym celem. Brzmiały pojedyncze wystrzały pistoletów, zaś pozostali przy życiu dragoni, nagle na nowo zdyscyplinowani jak w czasie bitwy, ładowali broń, reagując na komendy podoficera. Spod lasu galopem ruszyły trzy dziesiątki kawalerzystów Joachima. Żołnierze Radetzkyego wypalili jeszcze raz, znów zabijając kilkunastu. Założyli bagnety, ale nie zdążyli już obrócić się czołem przeciwko szarżującej jeździe, przemieszali się. Triumfowała huzarska szabla i pistolet. Po paru chwilach było po walce. Huzarzy nie brali jeńców, jakaś dzika nienawiść do ludzi, z którymi jeszcze wczoraj wesoło gawędzili, odebrała im ludzkie odruchy. Nawet ci, którzy prosili pardonu padali pod ciosami. Joachim patrzył na tę rzeź oniemiały, nie rozumiał swoich ludzi, nie pojmował, bał się ich. Spokojni pasterze, rolnicy, szewcy, a nagle zawrzała w nich krew dzikich stepowych jeźdźców, a wraz z nią wspomnienie ogromnych przestrzeni przemierzonych w siodłach małych koni, bitew, w których nie bierze się jeńców. Szable unosiły się i opadały bez litości, bez wahania. Kiedy skończyli, Joachim zrozumiał. Jego huzarzy kochali go. Miłość nie zna