kufajka

  • Dokumenty27 041
  • Odsłony1 805 198
  • Obserwuję1 319
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 634 569

Łuczak Maciej - Wniebowzięci czyli jak to się robi hydrozagadkę

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :15.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Łuczak Maciej - Wniebowzięci czyli jak to się robi hydrozagadkę .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Ł ŁUCZAK MACIEJ
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 135 osób, 83 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 179 stron)

Na planie „Wniebowziętych" obowiązywała jedna prosta zasada: Zdzisiek - dwie sety Janek - ani grama. Andrzej Kondratiuk

Byli jak pijaństwo i kac - nierozłączni. Gdy tylko pojawiał się Maklakiewicz, wszyscy zaraz wypatrywali Himilsbacha. Kiedy Janek dudlił w bramie z gwinta, obok niego musiał stać Zdzisio i pomagać przyjacielowi w opróżnianiu kolejnej flaszki wypełnionej elementem baśniowym. Wspólnie zagrali w świetnych kome­ diach - „Rejsie" Marka Piwowskiego i „Wniebowziętych" Andrzeja Kondratiuka. Tylko ci dwaj reżyserzy starali się wykorzystać wielki talent i potencjał komiczny tkwiący w tym niezapomnianym duecie. Najlepszym jednak filmem, w którym wystąpili, było ich własne życie. Chociaż przygotowane przez los specjalnie dla nich scenariusze zostały napisane jako mroczne tragedie, nie zważając na to, zagrali zupełnie inne role. Na siermiężną scenę doczesności wprowadzili spon­ taniczność, zabawę i radość. Tytuł najsłynniejszej komedii Andrzeja Kondratiuka „Wniebowzięci" stanowi zresztą metaforę ich losów. Doskonale oddaje bowiem postawę życiową Maklaka i Janka Himilsbacha, którzy dzięki sile woli, inteligencji, poczuciu humoru oraz setce albo i trzem setkom wódki potrafili wznieść się ponad beznadziejną, szarą i nudną rzeczywistość PRL-u. Tam, w przestworzach - Dedal i Ikar polskiego kina - byli naprawdę wolni. Zresztą w wodzie także przednio sobie radzili. Podczas kręcenia „Rejsu" zdarzyło się, iż niczym Chrystus chodzili po gładkiej tafli Wisły w okolicach Płocka. Takie przynajmniej było wrażenie osób stojących na pokładzie statku „F. Dzierżyński" i obserwujących parę aktorów, którzy podczas suchego lata udali się na brzeg po parę butelek życiodajnego piwa. Maklakiewicz i Himilsbach byli idolami, bo odważali się robić wszystko to, 0 czym inni mogli tylko nieśmiało marzyć. Teraz stali się ikonami popkultury. Nie tylko bawią, ale również utwierdzają kolejne pokolenia widzów w przeko­ naniu, że prawdziwa męska przyjaźń istnieje naprawdę. Pokazują, że wbrew wszystkiemu, co nas otacza, zawsze można starać się być wolnym człowiekiem. To, że każdy dzień miał być fiestą, wydawało mi się cudownym odkryciem - napisał Ernest Hemingway w opowiadaniu „Paryż nigdy nie ma końca"1 . Autor 1 Ernest Hemingway, „Ruchome święto", MUZA, Warszawa 2000, str. 174. 7

MY JESTEŚMY TRAFIENI Wniebowzięci, czyli Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach. przedstawił tam swoje toczące się poza czasem kolorowe i beztroskie pary­ skie życie. - Jak krótko nazwać to, co było pomiędzy Himilsbachem i Maklakiewiczem? To były ucieszne przygody wesołych ludzi, którzy bawią się życiem. Dla nich wszystko, co robili, było kreacją. Od razu przypomina mi się „Ruchome święto" opowiadające o Hemingwayu i Fitzgeraldzie. Jeśli chodzi o znajomość z Jankiem i Zdziśkiem, to też bym to nazwał ruchomym świętem - opowiada Andrzej Kondratiuk, reżyser „Wniebowziętych" i „Jak to się robi". W tych dwóch filmach Maklakiewicz i Himilsbach, dla których każdy dzień miał być fiestą, zagrali siebie samych. Kreowanie własnego życia to oznaka swobody i niezależności. Projekt ów bowiem wiąże się nierozerwalnie z doświadczeniem wolności, tego, że własne życie mogę kształtować, „mieć" siebie z wnętrza siebie samego. To tutaj znajduje usprawiedliwienie koncepcja egzystencji jako autokreakcji - pisał profesor Karol Tarnowski. Jan Himils­ bach tę samą myśl przekazał poecie Mieczysławowi Jastrunowi (z którym dzie­ lił pokój w Domu Pracy Twórczej w Oborach) w prostszy, choć zdecydowanie bardziej przewrotny sposób: „Ustalmy, szczamy do umywalki czy nie?". Pisarz Himilsbach bywał w Oborach dość często. Tam spotkał go Bohdan Tomaszewski, który potem tak relacjonował to zdarzenie: Czy byłby pan łaskaw? Skończyły mi się papierosy... Nieopodal ganka kręcił się niski, zupełnie zwyczajnie wyglądający człowiek. Nie widziałem go nigdy przedtem i pomyślałem, że musi być woźnym lub kuchennym. (...) Himilsbach był konsekwentny. Kiedy się spotykaliśmy, zawsze zabierał z mojej paczki kilka papierosów2 . - Kiedyś pojechaliśmy do restauracji Pod Złotym Linem. Janek zerwał jakieś chabry czy bławatki, stanął przy drodze i udawał, że sprzedaje kwiaty. W ten sposób poderwał piękną młodą dziewczynę jadącą samochodem. Wzruszyła ją rola przydrożnego sprzedawcy kwiatów. Przecież inaczej by mu się to nie udało. 2 Bartosz Marzec, „Wszystko tutaj opisałem", „Rzeczpospolita - Plus Minus", 8 listopada 2003 r. 8

MY JESTEŚMY TRAFIENI Dla Zdziśka i Janka każdy dzień miał być fiestą. Fantastyczne, jak szybko wchodził w postać - bardzo piękną, wykreowaną chło­ pięcą wyobraźnią ukształtowaną przez Jacka Londona, Fiodora Dostojewskiego i Johna Steinbecka - opowiada Andrzej Kondratiuk. Jan Himilsbach - kamieniarz, pisarz i aktor - nie tylko wciąż zmieniał swój życiorys, wychodząc ze słusznego założenia, że „nie można w kółko pierdolić tego samego". Zakładał też wiele masek, wcielał się w różne postacie, używając zazwyczaj do charakteryzacji pół litra czystej wódki. Podczas kręcenia „Rejsu" - według różnych relacji - miał się więc przeistaczać w pirata, kowboja lub góra­ la sprzedającego kierpce na toruńskim rynku. Z kolei w kabarecie Bohdana Wrocławskiego występował w kitlu pielęgniarki. - Pamiętam, że podczas kręcenia „Dziewczyn do wzięcia" zagrał babcię klo­ zetową. Plan zdjęciowy był w okolicach Marszałkowskiej. Kiedy tam przysze­ dłem, Janek był już ucharakteryzowany cały w jakichś szminkach i pudrach. „Józiu - mówi - już idziemy, ale, kurwa, gdzieś polazły te pizdy z charakteryzacji. Patrz, całą mordę mam czerwoną. E, kładę na nie lachę". Więc pniemy się po 9

MY JESTEŚMY TRAFIENI schodach w Sezamie, idziemy do kawiarni Poziomka. Po drodze minęły nas jakieś grube baby. Jedna z nich mówi na głos: „Zobacz, jak się ta stara kurwa wymalowała". W Poziomce chlapnęliśmy po kielichu. Wróciliśmy. Dopiero wtedy Janek zmył z siebie wszystkie farby - opowiada Janusz Kłosiński, rejsowy śpiewak Józio, który potem jako Stefan, „kolega z wojska", partnerował Himils­ bachowi we „Wniebowziętych". , Najlepszy kamieniarz wśród aktorów uwielbiał szokować, prezentując zupełnie skrajne i niecodzienne zachowania. Raz był subtelnym intelektualistą, dysku­ tującym ze znawstwem o literaturze iberoamerykańskiej, raz rzucał mięsem jak pijaczek spod budki z piwem, aby za moment znowu przywołać długi cytat z powieści Faulknera albo frazę z opowiadania Babla. - Spóźniłem się kiedyś na umówione spotkanie z Jankiem Himilsbachem; pa­ dał deszcz, a on stał sam na pustej plaży w Serocku. „Przepraszam, siadł mi akumulator w łodzi motorowej, ale za to mam dla ciebie kapok. Spóźniłem się, więc zabieram cię na obiad". Motorówką płyniemy do knajpy w Nieporęcie. 10

MY JESTEŚMY TRAFIENI Na betonowej przystani niebiesko, sami milicjanci. „Na wszelki wypadek zawróć" - mówi Janek. Musiał to powiedzieć. Od razu w jego głowie powstała taka oto, przecież nieprawdziwa, sytuacja: my przestępcy, jesteśmy całe życie ścigani przez wymiar sprawiedliwości. Cały czas gra. Maklakiewicz zresztą zachowywał się tak samo. M a m przed oczami, jak Zdzisiek - przysłonięty zawadiacko kołnierzem swojego prochowca - wchodzi do Hotelu Europejskiego i szybko recytuje: „Wywiad, kontrwywiad, Kostaryka". „O co panu chodzi, przecież ja pana świetnie znam" - witano go już u wejścia. I to go zgubiło: nieustająca kre­ acja - mówi Andrzej Kondratiuk. - Tak, kreacja była dla niego najważniejsza - potwierdza Marek Piwowski. - Maklakiewicz nie tylko opowiadał niezliczone historie i swoje własne scenariusze, ale ciągle odgrywał różne postacie. Rano przy barze był sekretarzem partii. Potem przesiadał się do stolika i odgrywał pijaczka. Kiedyś Maklak zagrał nawet własną śmierć. Położył się w wykopanym w zie­ mi dole i powtarzał: „Myślę, więc mnie nie ma". Obaj - i Maklakiewicz, i Hi­ milsbach - grali zaś role outsiderów, którzy odnosząc się z rezerwą do rytuału oficjalnego życia, z filozoficznym dystansem oraz nutką ironii patrzą na otacza­ jący ich świat. Potocznie mianem outsidera określa się człowieka odsuniętego na bok; in­ ne, głębsze i bardziej złożone znaczenie temu terminowi nadał Anglik Colin Wilson. W swoim pełnym cytatów i literackich odniesień opracowaniu zatytu­ łowanym „Outsider" trafnie zauważał: Jako właściwość charakterystyczną dla każde­ go outsidera można wymienić poczucie obcości i nierzeczywistości. Nawet Keats potrafił tuż przed śmiercią napisać w liście do Browna: Mam wrażenie, że już umarłem i obecnie żyję życiem pozagrobowym. To jest właśnie owo poczucie nierealności, które może spaść nagle jak piorun z jasnego nieba. (...) Outsider to człowiek, który nie potrafi żyć w wygod­ nym, odosobnionym świecie mieszczuchów i przyjmować wszystkiego, co widzi i czego dotyka, za rzeczywistość. Sięga wzrokiem zbyt głęboko i widzi zbyt wiele, a to, co widzi, w istocie swej stanowi chaos. Dla outsidera świat nie jest racjonalny, nie jest upo­ rządkowany. Kiedy outsider przeciwstawia mieszczańskiej, zadowolonej z siebie afirmacji życia swój anarchizm, nie wypływa to jedynie z nieodpartej pokusy zagrania na nosie drażniącej go szacowności; kryje się w tym rozpaczliwe przeświadczenie, że prawdę należy głosić za wszelką cenę.3 Słowa te świetnie opisują postawę Himilsbacha i Makla- kiewicza, którzy manifestowali swoją wolność jako sprzeciw wobec zastanej rzeczywistości oraz łamali powszechnie przyjęte normy zachowań, aby pokazać skalę hipokryzji właściwej życiu społecznemu. Jerzy Kosiński, autor „Malowanego ptaka", któremu postawa outsidera nie była obca, wypuszczając się do nocnych klubów Nowego Jorku, często przybierał różne wcielenia. Przed wyjściem z domu długo siedział przy lustrze, starannie się charakteryzując. Często wkładał perukę lub doklejał brodę. Przebrany za kobietę odwiedzał położony na Manhattanie klub dla gejów The Monster. Stanisław Ignacy Witkiewicz byl absolutnie przekonany, że na nudną szarzyznę życia skazani są nawet najwięksi artyści. Dlatego twierdził, iż jedyną metodą, 3 Colin Wilson „Outsider", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1959, str. 16. 11

MY JESTEŚMY TRAFIENI Prywatna „Firma Portretowa" Janusza Kłosińskiego, czyli kolejne wcielenia rejsowego Józia: Wesołek, Demon ciemności (zwraca uwagę zadziwiające podobieństwo do Witkacego), Pompon, Pompon zdziwiony. żeby się z niej wyrwać, jest „artystyczne komponowanie wypadków", czyli takie przetwarzanie rzeczywistości, aby „stalą się ona godną częścią wielkiej symfonii życiowej". W „Narkotykach" pisał: Nie dość jest istnieć po prostu, nierefleksyjnie, biernie, negatywnie, trzeba jeszcze swe istnienie zamanifestować wyraźnie, na tle możliwej 12

MY JESTEŚMY TRAFIENI Podczas monologu inżyniera Mamonia o polskim kinie narodzi) się duet Himilsbach-Maklakiewicz. śmierci i otaczającej nicości4 . Witkacy lubił się więc fotografować - urządzał seanse min i przybierał różne wcielenia. Swój słynny „Autoportret wielokrotny w lustrach" wykonał w mundurze carskiego oficera, potem fotografował się w sędziowskiej todze i stroju kowboja. Przed obiektywem stawał się dziwacznym wujciem z Kalifornii, potworem z Dusseldorfu, Wielkim Mogołem, Towariszczem Pieriesmierdłowem patrzącym na egzekucję mienszewików; parodiował także Włodzimierza Majakowskiego. Pozował do „nieznanej fotografii nieznanego aktora kinowego Carfaldo Ricci" oraz udawał „najlepszy uśmiech Lorda Fitzpur na regatach w Southampton". W prowadzonej przez Witkacego Firmie Portretowej pracował nie tylko on sam, wielki artysta, ale także kolejne wyimaginowane jego sobowtóry: Witka- siewicz (szef gabinetu cywilnego), Witkasiński (kasjer), Witkaze (sekretarz generalny), Witkasik albo Witkasieńko (kursor). Z tej najlepszej tradycji czerpali więc - świadomie lub nie - Maklakiewicz i Himilsbach. - Kiedy Piwowski kręcił „Rejs", miałem takiego wodnego świra, że byłem zapalonym motorowodniakiem. Pływając nocą po Zalewie Zegrzyńskim moto­ rówką, zaglądałem przez bulaje i patrzyłem, co dzieje się w kabinach na statku. Cisza, ja płynę na pagaju, para uchodząca z komina wydaje lekki syk, a niebo rozświetla księżyc i gwiazdy. Górny i dolny pokład jest pusty, świecą się tylko poręcze, ja wstaję w łódce i zaglądam do okien. Oni tam tacy strasznie na serio odgrywają swoje role. Fascynowała mnie ta powaga i skupienie, które zobaczy­ łem. Poważni ludzie robią poważny film, bez żadnych wygłupów - odtwarza swoje spostrzeżenia z planu „Rejsu" Andrzej Kondratiuk. - To bardzo zabawne, że odebrał on filmową fikcję na statku „F. Dzierżyński" jako rzeczywistość - komentuje Marek Piwowski i opowiada: - Pamiętam, że kolejny już dzień siedziałem w montażowni nad sceną o polskim kinie z Makla- kiewiczem i Himilsbachem. Cały czas zastanawiałem się, gdzie zrobić cięcie 4 Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Narkotyki. Niemyte dusze", Warszawa 1975, str. 320. 13

MY JESTEŚMY TRAFIENI i jak zmontować nakręcony materiał. Nagle wszedł Andrzej Kondratiuk, zoba­ czył całą scenę, zaiskrzyły mu oczy i powiedział: „Puść całe, wszystko, tak jak leci". Okazało się, że było to najlepsze rozwiązanie. Wreszcie spadł mi kamień z serca. - Utkwiła mi ta scena w montażowni na ulicy Łąkowej w Łodzi. Pracowali­ śmy wtedy nad swoimi debiutami - ja nad „Dziurą w ziemi", a Marek nad „Rej­ sem". Poza uwagami dotyczącymi montażu sceny o polskim kinie na pewno po­ wiedziałem mu także, aby zachował cały nakręcony materiał filmowy. Niestety, tak się nie stało - konstatuje Kondratiuk. Wtedy, w trakcie powstawania „Rejsu", na planie spontanicznie rodziła się też przyjaźń między Maklakiewiczem a Himilsbachem. Spotkali się na pokładzie statku płynącego w dół Wisły. Reżyserski debiut Marka Piwowskiego był także aktorskim debiutem Himilsbacha, mającego wówczas już 39 lat. Natomiast Ma­ klakiewicz, który wcześniej zagrał przecież kilka niezłych ról w teatrze i filmie, prawdziwą gwiazdą polskiego kina stał się dopiero, gdy zyskał nowego niezwy­ kłego partnera. - To oni nadawali ton ekipie na statku „F. Dzierżyński". Gdzieś tak w okolicach Ciechocinka całkowicie zdominowali towarzystwo. Wodzili rej, zwłaszcza gdy kończyły się zdjęcia, chociaż Maklakiewicz miał także bardzo dużo pomysłów podczas realizacji poszczególnych scen. Wymyślał gagi i dialogi. Na pewno był współtwórcą tej komedii. Wiele scen, które wspólnie zagrali, nie znalazło się w filmie. To sprawiło, że widzowie mają niedosyt i zastanawiają się, co jeszcze ta dwójka wspólnie wyczyniała przed kamerą. Ta tajemnica, paradoksalnie, w przyszłości przyczyniła się do wielkiej popularności i legendy duetu - opowiada Feridun Erol, asystent reżysera „Rejsu". Kiedy Marek Piwowski zabiegał w jednym z największych polskich banków o fundusze na realizację „Rejsu 2", usłyszał, w jaki sposób można wykorzystać mit pary aktorów. - Panie reżyserze, zrobimy zbliżenie tych takich dwóch metalowych uchwytów do cum, co zawsze są na nabrzeżu. I tu uwaga: jeden będzie w kształcie głowy Maklakiewicza, a drugi Himilsbacha, czyli tego, no, jak mu tam było, Sidoro- wskiego. Wszystko nakręcimy szerokim obiektywem, co nazywa się rybie oko, czyli fish-eye. Na pierwszym planie główki Maklaka i Jasia, a w tle dajemy statek, którego miękki kontur rozpływa się w porannej mgle. Taki miły klimacik jak z Turnera albo Kurosawy - ciągnął rozmarzony bankowiec. Tymczasem słynny duet ma się świetnie. Co roku rosną rzesze jego wielbicieli oraz przyjaciół, którzy pili z Maklakiewiczem w Spatifie albo wpadli na Himils­ bacha w bramie, kiedy wprowadzał element baśniowy do szarej rzeczywistości. Aktualne zdają się słowa marszałka Józefa Piłsudskiego, który na dorocznych zjazdach legionistów zwykł powtarzać: „Gdybym miał was tylu, gdy wyruszałem z Oleandrów!". Wyłamuje się z tej postawy Krzysztof Skiba, jeden z twórców Pomarańczowej Alternatywy, dzisiaj ekstrawagancki showman i lider kapeli rockowej Big Cyc. Twierdzi, że legenda Maklaka i Himilsbacha jest przytłaczająca, a w całej Polsce, głównie w knajpach, gdzie bywają artyści, roi się od jej ofiar. Skiba wzywa więc do okrutnej zbrodni. 14

MY JESTEŚMY TRAFIENI Zabić Zdzisława Maklakiewicza będzie trudno! Głównie z tego powodu, że ten od ład­ nych paru łat nie żyje. A mimo to uważam, że dla dobra polskiej kultury powinno się czym prędzej zabić Maklakiewicza. I to najlepiej w duecie z Janem Himilsbachem. Ten drugi też nie żyje, co wcale nie ułatwia, a wręcz przeciwnie - utrudnia ukatrupienie. (...) Całkiem niedawno trafiłem w warszawskim Spatifie na sędziwego profesora politechniki, który od lat chleje wódę przy stoliku, przy którym kiedyś upił się Maklak z Himilsbachem. Profesor żyje wspomnieniami, jak to dwadzieścia lat temu Maklakiewicz otarł się o niego w knajpie, idąc z talerzem pełnym bigosu - twierdzi Krzysztof Skiba 5 . Jednak Mamon i Sidorowski nie poddają się łatwo. Legenda trwa, a kandyda­ tów do zajęcia ich nadzwyczajnej pozycji w świadomości Polaków jakoś nie widać. Co więcej, obaj panowie coraz częściej podlegają reaktywacji. Kadry z Himilsbachem pochodzące z „Wniebowziętych" zostały wykorzystane jako zdjęcia niejakiego Stanisława Łabędzia, czyli tytułowego Kalipso z filmu Adka Drabińskiego. Nieśmiertelność i dobre zdrowie duetu potwierdza fakt, iż w 1997 roku zarów­ no Zdzisław Maklakiewicz, jak i Jan Himilsbach pojawili się w filmie Olafa Lubaszenki „Sztos". Reżyser tej nostalgicznej komedii o barwnym życiu oszu­ stów w gierkowskiej Polsce wykorzystał cytat dźwiękowy z „Wniebowziętych". Miał to być ukłon w stronę twórców jednego z moich ulubionych filmów oraz kolejny kamyczek do ogródka nostalgii i tęsknoty za czasami, które minęły bezpowrotnie - zwie­ rzał się reżyser w wywiadzie udzielonym miesięcznikowi „Kino" 6 . Bohaterami „Sztosu" jest para hochsztaplerów - doświadczony, z bogatym dorobkiem za­ wodowym Eryk (Jan Nowicki) oraz uczący się dopiero złodziejskiego fachu „Synek" (Cezary Pazura). Obaj jadą na kolejną akcję. Jak zwykle oszukują zagranicznych turystów przy wymianie pieniędzy (złożone w plik banknoty są niepostrzeżenie zamieniane na równo pocięte kawałki gazety). Wreszcie zmę­ czeni bohaterowie zatrzymują się w hotelu. Długo nie mogą zasnąć i wtedy słyszą dialog dobiegający z hotelowego korytarza: - Zostaw im to wszystko tutaj. - Trzeba mieć ambicję. - Trzeba mieć ambicję, chłopie. - Niech se podfruwajki... - Trzeba mieć ambicję, chłopie! Stawiaj to tu. - Niech se podfruwajki nie myślą, że mają do czynienia z frajerami. Czekaj, poustawiam im to trochę. - Idziemy w kimę. To oczywiście rozmowa Lutka Narożniaka (Jan Himilsbach) z Araszką Kozłow­ skim (Zdzisław Maklakiewicz), kiedy to obu zalotników objuczonych alkoholem i różnymi specjałami nie chcą wpuścić do pokoju poderwane w Rzeszowie dziew­ czyny. Dialog został jednak zacytowany z dwoma poważnymi - szczególnie dla miłośników „Wniebowziętych" - błędami. Prawie cała przytoczona rozmowa 5 Krzysztof Skiba, „Skibą w mur - zabić Maklakiewicza", „Wprost", nr 6 z 2003 r., str. 118. 6 Małgorzata Sadowska, „«Czterej pancerni» i «Sztos»", rozmowa z Olafem Lubaszenką, „Kino"nr 7 z 1997 r., str. 44. 15

MY JESTEŚMY TRAFIENI Maklakiewicza i Himilsbacha toczy się na hotelowym korytarzu. Jednak ostatnie zdanie - „Idziemy w kimę" - jest w oryginale wypowiadane w następnej scenie i to w innym zupełnie miejscu, kiedy wyczerpani dobijaniem się do pokoju pań bohaterowie komedii Andrzeja Kondratiuka leżą już grzecznie w swoich łóżkach. Gdańsk jest miejscem hotelowych przygód wniebowziętych - tam przylatują Lu tek i Araszka wraz z zapoznanymi w Rzeszowie dziewczętami (w rzeczywistości sceny te były kręcone w Łodzi). Tymczasem Eryk i „Synek" słyszą glosy Makla­ kiewicza i Himilsbacha w hotelu „gdzieś na Mazurach", najpewniej - jak wynika z akcji filmu - w Malborku. A tam nie tylko w 1972 roku, ale i dzisiaj samoloty Polskich Linii Lotniczych LOT nie dolatują! Identyfikacja miejsca, w którym dwaj bohaterowie „Sztosu" słyszą głosy Maklakiewicza i Himilsbacha, sprawia sporo kłopotów także recenzentowi komedii Lubaszenki, Andrzejowi Kołodyńskiemu. Krytyk pisze bowiem: Kluczem do tego filmu jest zabawny wtręt z „Wniebowziętych" Andrzeja Kondratiuka, rozmowa Himilsbacha z Maklakiewiczem, których glosy nie do podrobienia słyszy w sopockim Grandzie Synek, bohater „Sztosa"1 . Cóż, pomyłki są jednak na trwałe wpisane w nasze życie. Chcąc uczcić siedemdziesiątą rocznicę urodzin Jana Himilsbacha - który według metryki przyszedł na świat w nieistniejącym dniu 31 listopada 1931 roku, co potem pisarz komentował lakonicznym stwierdzeniem: „Jeden dzień w tą, jeden dzień w tamtą, co za różnica" - jego rodzinny Mińsk Mazowiecki postanowił nazwać imieniem aktora most na rzece Srebrnej. Pomysł przegłosowano, ale patronowi zarzucano zbyt duże przywiązanie do alkoholu. „Wielkim ludziom nie należy grzebać w życiorysach" - oponował wówczas jeden z radnych, Maciej Cichocki, nauczyciel geografii w mińskim gimnazjum. Burmistrz natomiast w przemó­ wieniu trafnie powiedział o Himilsbachu, że „jedną nogą stał na Olimpie, a drugą w szambie". Wszystko wskazuje na to, że w Toruniu powstanie z kolei pomnik Maklakie­ wicza i Himilsbacha, którzy - jak kiedyś Kościuszko i Pułaski - stają się naszy­ mi bohaterami narodowymi. Nie pisząc poematów, nie wygrywając bitew, w których pokonywaliby przeważające siły wroga, udało się im pozyskać sym­ patię rodaków. Cokołem tego osobliwego toruńskiego pomnika będzie łódka motorowa Katarzynka, która pojawia się w pierwszych scenach „Rejsu". Teraz jest ona zakotwiczona w Toruniu przy Bulwarze Filadelfijskim. Według pomy­ słodawców w łódce zostaną osadzone postacie Maklakiewicza i Himilsbacha. Odlane w metalu sylwetki aktorów naturalnej wielkości mają zachęcać do tego, aby usiąść koło nich i popłynąć sobie w rejs... Na konkurs ogłoszony przez Stowarzyszenie Komitet Rejs wpłynęło aż trzynaście prac rzeźbiarskich. Wyróż­ niono cztery projekty - jeden z nich będzie zrealizowany. - To świetnie, że chcą im postawić pomnik niemonumentalny i pozbawiony cokołu. To jedyna forma pomnika, którą akceptuję. Cokoły odbierają bowiem ludzki wymiar przedstawianych postaci, które przecież - jak każdy z nas - skła­ dają się również z wad i słabości. Oni wykreowali się na poziomie zwykłego 7 Andrzej Kolodyński, „Nostalgia bliższego stopnia", „Kino" nr 7 z 1997 r., str. 42. 16

MY JESTEŚMY TRAFIENI Duet z marmuru, o którym zapewne Himilsbach powiedziałby, że w odróżnieniu od książek, nikt sobie nim dupy nie podetrze. człowieka, więc ich pomnik też powinien stanąć na poziomie ulicy - podkreśla Adam Hanuszkiewicz, który przez parę lat współpracował w Teatrze Narodo­ wym z Maklakiewiczem. Rada miasta Torunia była prawie jednomyślna przy podejmowaniu decyzji o budowie pomnika. Radni lewicy i prawicy wykazali zadziwiającą zgodność, okazując się miłośnikami „Rejsu", „Wniebowziętych" i „Jak to się robi". Padł tylko jeden głos sprzeciwu. Niezależny radny Roman Półtorak wyjaśnił, że mo­ numenty należy stawiać tylko bohaterom narodowym albo upamiętniać nimi miejsca martyrologii. „Czy władze Torunia nie mają ważniejszych spraw do rozwiązania niż budowanie pomnika dwóm przeciętnym aktorom tylko dlatego, że film, w którym występowali, był kręcony w Toruniu?" - pytał radny. - Himilsbach i Maklakiewicz to postacie kultowe. Mało kto wie, na jaki opór kiedyś na­ trafiały Na każdej kolaudacji mówiono: „Dosyć już Polski Himilsbacha i Maklakiewicza ". 2. Wniebowzięci... 17

MY JESTEŚMY TRAFIENI Mówili tak i ci, którzy chcieli różowych telefonów, i ci, którzy uważali, że Polak dźwiga brzemię niewoli. Nie pasowali ani jednym, ani drugim, bo ośmieszali wszystko. Proszę wyobrazić sobie Himilsbacha i Maklakiewicza w rolach towarzyszy partyjnych. Albo jako partyzantów AK - cala sprawa się rypie! Może odbierałoby się ich pozytywnie, ale jestem pewien, że prawdziwi AK-owcy też by protestowali. Himilsbach i Maklakiewicz totalnie kompromitowali każdą tezę. Opór przeciwko nim był oporem przeciwko rzeczywistości. Protestowali wszyscy - moraliści, inkwizytorzy, marzyciele. Nikt nie był przygotowany na prawdziwych przedstawicieli epoki - twierdził Janusz Kondratiuk, reżyser „Dziewczyn do wzięcia", brat Andrzeja, któremu asystował przy kręceniu „Wniebowziętych" 8 . Słynny duet aktorski raz nawet „nie pasował" - jednak wyłącznie z przyczyn merytorycznych - Markowi Piwowskiemu, gdy kręcił swój drugi film fabularny, „Przepraszam, czy tu biją?". W głównych rolach - oficerów Milicji Obywatelskiej - wystąpili znani bokserzy: Jerzy Kulej (inspektor Milde) oraz Jan Szczepański (inspektor Górny). Ten ostatni grał w bardzo eleganckim garniturze, który dostał na planie filmu. Szczepański nowym wspaniałym strojem chciał zaim­ ponować „swojej kobiecie". Ubłagał kierownika produkcji, podpisał odpowiednie kwity i w końcu poszedł do domu w pięknym garniturze. Po kilku dniach, ciągnąc nogę za nogą, ledwie dowlókł się na plan. Miał na sobie co prawda pożyczone ubranie, ale było ono poszarpane i brudne. Mistrza olimpijskiego rozpierała jednak duma: „Ale nie związali mnie! Pięciu milicjantów było. Nieśli mnie do nyski na ramionach. Ale nie związali, nie dali rady!". Zdjęcia zostały odwołane na trzy dni. Jan Himilsbach, któremu w „Przepraszam, czy tu biją?" przypadło tylko epizodyczne zadanie aktorskie - „Biały niedźwiedź w zoo" - skarżył się potem wszystkim przy wódce: „Piwek nas zdradził. Wziął sobie, kurwa, do głównych ról bokserów, a nie mnie ze Zdziśkiem. Ale popamięta swój błąd. Zobaczy, że jak sportowcy sobie popiją, to na koniec zdjęć jeszcze mu solidnie wpierdolą". - Przecież Maklakiewicz i Himilsbach nie mogli zagrać u mnie w filmie mili­ cjantów! Oni byli kompletnym przeciwieństwem prawa, stali po drugiej stronie barykady. Każdy z nich miał twarz anarchisty. To mistrzowie destrukcji: czego się dotknęli, od razu się rozpadało na kawałki. Byli też nośnikami niezależności i swobody. Reprezentowali margines, a więc tę część społeczeństwa, której komuna nie zniewoliła - tak Marek Piwowski tłumaczy swoją decyzję o obsadzie w „Przepraszam, czy tu biją?". Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha kochano, bo im nie zazdroszczono. Dla zmęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać jak Beata Tyszkiewicz, żeby zrobić karierę. I że nie ma się o co bić, bo z tej kariery nic nie wynika. Artyści - i na ekranie, i w życiu - byli jak większość narodu. Napici, dosyć obdarci i pożyczali pieniądze. Janek Himilsbach, idąc do knajpy, nie wkładał garnituru, tylko przebiegle umieszczał każdą ze swoich sztucznych szczęk w innej kieszeni, żeby nie zgubić obu razem. Ludzie, patrząc na nich, cieszyli się i uspokajali. Bo przecież jest im tak 8 „Szansa na odlot" - mówi Janusz Kondratiuk, reżyser „Złotego runa", rozmawia Katarzyna Bielas, „Gazeta Wyborcza" nr 119 z 1998 r., str. 14. 18

MY JESTEŚMY TRAFIENI dobrze, mimo że jest im tak źle, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Obaj artyści bronili też praw człowieka do marzeń. Może nie za dużych, ale takich w sam raz. Właśnie żeby wygrać pare złotych w totolotka i przelatać to samolotem... Albo, jeżeli nie ma się szczęścia w grze, to chociaż się upić. Ale tak, żeby raz w życiu zapomnieć o biedzie, milicji, beznadziei. Poczuć się wolnym człowiekiem i wywrócić wszystkie pojemniki na śmieci - pisał Janusz Głowacki, współscenarzysta „Rejsu", w felietonie „Bez happy endu" 9 . Potem dodawał także - z właściwą sobie ironią - że ludzie ich kochali, bo czuli nad nimi swoją wyższość, widzowie byli przecież porządniejsi, lepiej ubrani, a na twarzach nie mieli dwudniowego zarostu. Po „Rejsie" - zanim stworzą ekranową parę przyjaciół - Zdzisław Maklakie­ wicz i Jan Himilsbach w 1972 roku jeszcze trzy razy spotykają się na planie filmowym. W „Jeziorze osobliwości" Jana Batorego występują w epizodzie: grają dwóch chuliganów stojących przy budce telefonicznej. Ich nazwiska nie są nawet wymienione w czołówce. U Jerzego Sztwiertni w filmie „Siedem czerwo­ nych róż, czyli Benek Kwiaciarz o sobie" Maklakiewicz pojawia się w roli inży­ niera Zdzisława Bartkowiaka, a Himilsbach jest następcą tytułowego Benka Kwiaciarza. Podobnie zostali obsadzeni przez Janusza Morgensterna w świet­ nym obrazie „Trzeba zabić tę miłość". Maklak ma być dyrektorem (ale nie można go dostrzec na ekranie), a Janek jest dozorcą na budowie. W filmie, do którego scenariusz napisał Janusz Głowacki, zazwyczaj w krótkich humorystycznych epizodach wystąpiła jeszcze cała plejada „rejsowych" aktorów: Andrzej Dobosz (Filozof), Janusz Kłosiński (śpiewak Józio), Leszek Kowalewski (Missisipi), Eugeniusz Gajewski, a także Tomasz Lengren. Prawdziwą parą filmowych przyjaciół Maklakiewicz i Himilsbach stają się dopiero w komediach Andrzeja Kondratiuka, który zrywa ze schematem: Maklak - inżynier, Janek - człowiek z marginesu. Ich relacje „demokratyzują się", a istniejąca naprawdę pomiędzy nimi przyjaźń zostaje wyświetlona na ekranie. W komedii „Wniebowzięci" - nazywanej „lotniczym «Rejsem»" - są już parą sympatycznych prostaczków, outsiderów, którzy przez chwilę dzięki wy­ granej spełniają swoje marzenia. Latający samolotami Zdzisław Maklakiewicz nosi zresztą te same okrągłe przeciwsłoneczne okulary, z którymi na pokładzie statku paradował inżynier Mamon. Ma je także przy sobie w kolejnym filmie nakręconym z Himilsbachem, komedii „Jak to się robi". - Na planie „Rejsu" Maklakiewicz sam wymyślił sobie rekwizyt w postaci wielkich przeciwsłonecznych okularów, których normalnie nie nosił - opowiada Piwowski. - „Jak m a m zagrać inteligenta, to muszę założyć okulary" - dodaje, cytując Maklakiewicza, Feridun Erol. - Ciemne okulary były elementem kostiumu „tajemniczego Maklaka", czło­ wieka o wielu obliczach. Dlatego ukrywał pod nimi swoją prawdziwą twarz. To była maska. Zdzisiek potrafił obandażować sobie rękę: „Zobacz, tak będzie lepiej" - mówił. Wówczas tworzył postać rannego. We „Wniebowziętych" też 9 Janusz Głowacki, „Ścieki, skrzeki, karaluchy; utwory prawie wszystkie", BGW, Warszawa 1996, str. 733. 19

MY JESTEŚMY TRAFIENI Stynne ciemne okulary „wymyślone" przez Maklaka na planie „Rejsu" zagraty potem we „Wniebowziętych" i komedii „Jak to się robi". miał obandażowaną rękę, co od razu prowokowało wyobraźnię: coś musiało się wydarzyć, ale co? - opowiada Kondratiuk. Bohaterowie „Wniebowziętych" w nakręconym rok później filmie „Jak to się robi" mają identyczne nazwiska, ale noszą już swoje prawdziwe imiona. Himilsbach, czyli Lutek Narożniak, przeistacza się więc w pisarza Jana Narożniaka, natomiast Maklakiewicz, czyli Araszka Kozłowski, staje się niezłym reżyserem Zdzisławem Kozłowskim. Teraz bawią się w Zakopanem. Udając filmowców, używają życia, sporo piją i co chwila podrywają nowe dziewczyny. Jak to się stało, że Andrzej Kondratiuk zetknął się na swojej artystycznej dro­ dze z Maklakiewiczem i Himilsbachem, a potem przeniósł na ekran ich praw­ dziwą przyjaźń? W 1966 roku Andrzej Kondratiuk nakręcił dwudziestominutowy film „Chciałbym się ogolić". Był to jego ostateczny sprawdzian przed planowanym debiutem w zespole filmowym Syrena, kierowanym przez profesora Stanisława Wohla. Dwie główne role przypadły Zdzisławowi Maklakiewiczowi (psychopa­ tyczny fryzjer-morderca) oraz Ignacemu Gogolewskiemu (goląca się ofiara). - Zdziśka, który dobrze zagrał, polubiłem od pierwszego wejrzenia. Zresztą za film dostałem nagrodę na festiwalu w Oberhausen. Po ukończonych zdję­ ciach wypłacono nam należną ratę. Odbieramy więc wszyscy pieniądze. Pije­ my z Maklakiewiczem symbolicznie, po setce. Pełna kultura. Rozstajemy się. Ja idę do Spatifu. Tam spędzam noc. Czas mi się kurczy. Rano wracam sobie Nowym Światem, oglądam w okolicy Chmielnej kobiety upadłe, zachodzę do Bristolu po ciepłe bułeczki i kogo pierwszego spotykam? Zdzicha. On się śmie­ je. „Patrz - mówi - kupiłem za twój film ortalion, ale co ja m a m w ortalionie! Cha, cha, cha". Pokazuje zamrożone pół litra z kłosem - pierwszorzędnej eks­ portowej! No więc jak mogliśmy się z nim od razu nie polubić! - wspomina Andrzej Kondratiuk. Jego pierwsze spotkanie z Janem Himilsbachem wyglądało zupełnie inaczej. 2 0

MY JESTEŚMY TRAFIENI Iga Cembrzyńska, Andrzej Kondratiuk i Zdzisław Maklakiewicz w mieszkaniu reżysera. 21 Maklakiewicz bandażuje rękę na planie „Wniebowziętych". Obok niego reżyser Andrzej Kondratiuk. W ten sposób aktor wciela się w swoją rolę Araszki Kozłowskiego, a widza powinno nurtować pytanie: co się stato bohaterowi filmu?

MY JESTEŚMY TRAFIENI - Janka poznałem na basenie Legii. Zwróciłem na niego uwagę, bo miał pa­ skudne białe slipy z czerwonym paskiem. W dodatku musiał je podtrzymywać, bo były za obszerne i spadały. Podszedł do mnie i powiedział: „Jest taka sprawa. Pan mi wygląda na inteligentnego człowieka. Brakuje mi pięć złotych". „Nie ma problemu, tak się złożyło, że mam". „No, są jeszcze ludzie". Potem widziałem go w związku literatów. Siedział sam. Był nawalony. Luminarze - ludzie pióra, pędzla i dłuta - unikali go jak diabeł święconej wody. Unikali nawet jego wzro- „To byta prawdziwa przyjaźń" - wspomina Himilsbacha Andrzej Kondratiuk. ku. Wstydzili się go, a nawet trochę bali, bo czasem potrafił być bardzo szczery. Ja podszedłem i zapytałem, czy pamięta spotkanie na Legii. On na to: „Jak się masz? Siadaj, kurwa, dziadu. Są jeszcze ludzie". To była prawdziwa przyjaźń - opowiada Andrzej Kondratiuk. Reżyser „Wniebowziętych" po raz pierwszy na ekranie swoich przyjaciół zobaczył w „Rejsie" i potem przeniósł ich do komedii. Marek Piwowski cały czas jednak uważa, iż w jego filmie śmieszniejsze były dwa inne duety: Jan Himilsbach i Stanisław Tym oraz Zdzisław Maklakiewicz i Missisipi. Ten ostatni to rejsowy Poeta, który naprawdę nazywał się Leszek Kowalewski. Przezwisko Missisipi przylgnęło do niego, ponieważ podczas castingu zaśpiewał z opero­ wym zacięciem piosenkę „Missisipi, moja rzeko". - Po „Rejsie" nie myślałem o tym, aby stworzyć jakiś scenariusz specjalnie dla Maklaka i Janka. Chciałem jednak obsadzać ich w przygotowywanych projektach filmowych. Wówczas co jakieś dwa, trzy tygodnie spotykałem się ze Stanisławem 22

MY JESTEŚMY TRAFIENI Tymem i pisaliśmy scenariusze. Tytuły kilku z nich jeszcze pamiętam: „Szary krokodyl", „Czerwony kur"... - opowiada Marek Piwowski. Wtedy także powstał pomysł na ekranizację opowiadania Milana Kundery „Edward i Bóg". W filmie miał zagrać Himilsbach. Marek Piwowski jeździł nawet w tej sprawie do Pragi. Gdy rozmawiał z czeskim pisarzem i znanym dysydentem, służba bezpieczeństwa cały czas obserwowała mieszkanie, w którym się spotkali. Kundera był jednak na indeksie nie tylko w Czechosłowacji, ale i w Polsce, więc ostatecznie film nie powstał. - W opowiadaniu Kundery dyrektorka szkoły jest obrzydliwą babą; miał ją zagrać Himilsbach. Edward był nauczycielem. Spotyka dziewczynę. Zakochuje się w niej. Jest tam wspaniała scena. Nauczyciel dla swojej ukochanej postano­ wił uwierzyć w Boga. „Ty byś Boga zagrał" - mówił do mnie Piwek. Mnie jednak ten Edward bardziej pasował - opowiada Janusz Kłosiński. Andrzej Kondratiuk - w przeciwieństwie do Marka Piwowskiego - od samego początku swojej przygody z filmem tworzył kameralne scenariusze właśnie dla duetów aktorskich. Być może dlatego, że z bratem Januszem stanowią jedyny w swoim rodzaju team artystyczny. Zawsze lubił więc pracować we dwójkę. I na takiej liczbie współpracowników zawsze poprzestawał. - Nie lubię kolektywu. Wychowałem się obok. Kolektyw to dla mnie tyrania przeciętniaków. Nie znoszę żadnych zespołowych działań. Nie znoszę komisji. Tam Andrzej Kondratiuk zagrał utana w szkolnej etiudzie Romana Polańskiego „Gdy spadają anioły". W paryskim mieszkaniu Romana Polańskiego gra Krzysztof Komeda, autor muzyki do „Noża w wodzie" i „Dziecka Rosemary". 23

MY JESTEŚMY TRAFIENI Wybitny tancerz i choreograf Konrad Drzewiecki z czarnym pudlem Jules'em Romana Polańskiego. wszystko się uśrednia. Obcina się więc wszelkie ekstrema - z góry i z dołu - tnie się po skrzydłach, a ja potrzebuję skrzydeł. Inaczej przecież nie można fruwać - mówi Andrzej Kondratiuk, który z Andrzejem Bonarskim napisał najpierw scenariusz swojego debiutu fabularnego „Dziury w ziemi", a potem - „Hydrozagadki". Z Himilsbachem wymyślił „Wniebowziętych", a ze Zdzisławem Maklakiewiczem „Jak to się robi". W 1961 roku, gdy był jeszcze w łódzkiej szkole filmowej, napisał scenariusz „Ssaków". Potem film na jego podstawie nakręcił Roman Polański, który studiował na wydziale reżyserskim o rok wyżej od twórcy „Wniebowziętych". Zresztą obaj filmowcy często współpracowali - Andrzej Kondratiuk wystąpił nawet w szkolnej etiudzie Polańskiego zatytułowanej „Gdy spadają anioły". - Romek pojechał już do Francji, on wiedział, że chce być na Zachodzie. Ja nie miałem wtedy żadnych planów; szkoła filmowa była wówczas wyspą skarbów w morzu szarej robotniczej Łodzi. Mieliśmy kolorowe życie, oglądaliśmy wspa­ niałe filmy: „Obywatela Kane", komedie Tatiego, awangardę lat dwudziestych, „Balet mechaniczny" Legera, „Psa andaluzyjskiego" Bunuela. Można było wy­ skoczyć na panienki albo kupić butelkę wina. W ramach warsztatów musiałem jeszcze nakręcić obowiązkowe ćwiczenie na taśmie kolorowej ORWO. Dostałem za tę etiudę nagrodę na festiwalu studenckim: aparat fotograficzny Zorka. Po­ tem zostałem wydelegowany do Grenoble na festiwal kultury studenckiej - opowiada Andrzej Kondratiuk. Do Francji reżyser pojechał razem z kilkoma młodymi ludźmi z uczelni arty­ stycznych. Wśród nich był Krzysztof Komeda, który wcześniej napisał muzykę do „Dwóch ludzi z szafą". Polański zaprosił ich do siebie, do Paryża. Kręcił wówczas etiudę „Chudy i gruby" („Le gros et le maigre"), w której grał także główną rolę. Układy choreograficzne wykonywane przez reżysera były dziełem 2 4

MY JESTEŚMY TRAFIENI Andrzej Katelbach - paryski mecenas polskich artystów. Konrada Drzewieckiego. W inspirowanym twórczością Becketta filmie, do któ­ rego muzykę znowu skomponował Komeda, obok reżysera (Chudy), wystąpił także Andrzej Katelbach (Gruby). - To były lotnik Dywizjonu 303, potężny grubas, który prowadził we Francji fabryczkę sztucznych kwiatów. Pamiętam, jak w jakiejś knajpce na Montmartrze wykonywał taniec o nieokreślonej choreografii i nazwie „chuja, chuja" i machał rewolwerem. Gdy ktoś z młodych polskich artystów przyjeżdżał do Francji, to Katelbach zaraz pokazywał mu Paryż i dawał zarobić w swoim zakładzie, zwłaszcza przy wieńcach nagrobnych. Pracowali u niego nawet Zbyszek Cybulski i Bobek Kobiela. W stolicy Francji trafiłem do mrocznego mieszkania na Rue de Vaugirard, które przypominało lokum Trelkowskiego z „Lokatora". Na śniadanie jedliśmy chrupiące bagietki i piliśmy beaujolais. Na obiad grejpfruty. Potem były pierwsze w życiu ślimaki i pierwsze panienki z Saint Denis po dwadzieścia fran­ ków. Do dzisiaj pamiętam intensywne zapachy paryskich dzielnic, pieczonych kasztanów, frytek i egzotycznych owoców - opowiada Andrzej Kondratiuk, którego ówczesne życie i przygody z Polańskim przypominały „ruchome święto" Ernesta Hemingwaya i F.S. Fitzgeralda (który w swoich notatkach o autorze powieści „Komu bije dzwon?" złośliwie napisał: Wyciągnie pomocną dłoń do każdego, kto zrobił większą karierę niż on). W końcu lat 60. Paryż odwiedził także Zdzisław Maklakiewicz. Do stolicy Francji pojechał z Teatrem Narodowym. Zachłysnął się Paryżem, a potem wszystkim opowiadał taką oto nieco sarkastyczną i odrobinę sprośną historyjkę: „Tu stoi wieża Eiffla. Ja się rozglądam raz w prawo, raz w lewo. Patrzę - bagietki są, wino jest, kawa jest, Pigalle jest, dziewczyny są. Tylko ja nic parter, nic parler. No ale franki są, no to może by tak... No i rzeczywiście. Ona podchodzi do mnie 25

MY JESTEŚMY TRAFIENI Roman Polański ze swoim mercedesem cabrio oraz pudlem Jules'em. i od razu mówi: Comme si, comme ca, a ja do niej oui, oui, oui. No i ona wzięła mnie na górę. Myślę sobie: jestem w niebie - Paryż, dziewczyny, Pigalle, wino, Francja, diety, bagietki, wieża Eiffla. Ona wyjęła mi tego mojego; myślę sobie: Boże, Boże, Boże. Po chwili pokazała pierś. O Chryste Panie! A ona zrobiła tak: pyk, pyk, pyk i już u mnie było po wszystkim! Z pełnego uciech Paryża Kondratiuk i Polański pojechali do Rzymu, gdzie szukali sponsorów dla nowego projektu filmowego, „Noża w wodzie". Prze­ pustką do świata wielkiej kinematografii miała być szkolna etiuda Polańskiego „Dwaj ludzie z szafą", nagrodzona na pięciu międzynarodowych festiwalach. Poszukiwania producentów skończyły się fiaskiem. Do Paryża Kondratiuk, Polański i jego czarny pudel Jules wracali całkowicie spłukani, jadąc odkrytym mercedesem 170 SL. Trzydzieści kilometrów przed Paryżem reżyser „China­ town" postanowił pobić swoim kabrioletem rekord prędkości. Próba nie trwała długo. Samochód na pierwszym rondzie wyleciał z drogi. - M o j a torba z aparatami fotograficznymi znalazła się na drzewie, a my odbyliśmy taką rozmowę: „Stało ci się coś?". „Nie". „To klawo". Za to samochód skrzywił się, przybierając kształt równoległościanu. Mogliśmy więc poruszać się najwyżej pięć na godzinę. Tak dojechaliśmy do Paryża. Zostałem w mieszkaniu, a Romek poszedł do swojego krewniaka po pożyczkę, którą mieliśmy podzielić się po połowie. W drodze powrotnej całą swoją dolę wydał na uciechy cielesne. Pieniędzmi, które zostały, podzieliliśmy się równo - wspomina Andrzej Kondratiuk, który z zagranicznych wojaży przywiózł kilka „cennych" drobiazgów: długopis, buty i kiść bananów. Roman Polański lubił popisywać się swoim samochodem. Podobnie jak Zby­ szek Cybulski - ukochany aktor Maklakiewicza i jego idol - który czynił to jed­ nak w zupełnie inny sposób. Po zakończeniu zdjęć w Szwecji do filmu „Kochać" 26

MY JESTEŚMY TRAFIENI Roman Polański oraz Andrzej Kondratiuk. Autoportret w lustrze. i otrzymaniu sporego jak na polskie warunki honorarium, Cybulski kupił sobie sportowe volvo. Za jego kierownicą nigdy jednak nie siadał. Inspiracją dla Andrzeja Kondratiuka, wówczas studenta trzeciego roku wy­ działu operatorskiego, do napisania scenariusza „Ssaków" był niepozorny gwasz Witolda Wojtkiewicza wiszący w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Łodzi. Malutki, Jeden z ssaków, czyli Henryk Kluba, który zagrał także w etiudzie Polańskiego JDwaj ludzie z szafą", a potem został rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Schillera w Łodzi. 27

MY JESTEŚMY TRAFIENI nierzucający się w oczy obrazek przedstawiał mur, ogród i dwie zdeformowane postacie. Pierwsza z nich ciągnęła wózeczek, druga na nim siedziała. - Postanowiłem napisać o dwóch takich, co mają sanki. Chciałem stworzyć krótką, zabawną, surrealistyczną groteskę. Każdy - jak znamy naszą ludzką naturę - woli być wieziony niż występować w roli konia pociągowego. Licytacja różnych przypadłości miała wzbudzać litość w partnerze i zapewniać komfortowe miejsce pasażera. Tłem dla sceny byłaby beckettowska biel. Nagle z Francji powrócił Romek; wezwał go Jerzy Bossak, żeby omawiać „Nóż w wodzie". Pokazałem mu scenariusz. „Stary, naprawdę mi się podoba", powiedział Romek. „Jeśli tak, to może ty zrobisz ten film, a ja wezmę kamerę", zaproponowałem - opowiada Andrzej Kondratiuk. Roman Polański do scenariusza „Ssaków" dopisał jeszcze kilka scen, również tę, gdy obaj bohaterowie są zabandażowani od stóp do głów, aż w końcu ich sylwetki całkowicie znikają na tle białego śniegu. Zmodyfikował też końcówkę etiudy, wymyślając zgrabną puentę. Gdy wreszcie bohaterowie tracą sanki, przez chwilę panuje między nimi pełna zgoda. Wkrótce jednak stan harmonii się kończy i od nowa zaczyna konflikt. Wykorzystując wszelkie możliwe chwyty, walczą o to, kto kogo ma nieść na barana. Do projektu przyłączył się operator Andrzej Kostenko. Był bardzo cennym nabytkiem dla ekipy filmowej, bo właśnie otrzymał spadek. Wszedł zatem do spółki z wkładem sześciu tysięcy złotych. „Ssaki" miały bowiem powstać jako nie­ zależna produkcja o całkowitym budżecie 34 tys. zł. Profesor Stanisław Wohl, dziekan wydziału operatorskiego łódzkiej szkoły filmowej, pozwolił na zrealizowa­ nie „nadobowiązkowego ćwiczenia". Tak tę scenę w swoich wspomnieniach opisuje Roman Polański: Prywatne posiadanie sprzętu trzydziestopięciomilimetrowego i negatywu było niedozwolone, musieliśmy więc jakoś obejść przepisy. Zapaliliśmy po cygarze i wkroczy­ liśmy do gabinetu Wohla w szkole filmowej, ostentacyjnie puszczając kłęby dymu. Spytał, czy chcemy go uwędzić. Cygara są nieodzowne - odparliśmy. Przychodzimy jako producenci10 . Polański i Kondratiuk otrzymali więc w końcu profesjonalną kamerę, Arriflexa. Dostali także oficjalne pismo z wieloma pieczęciami adresowane do producenta taśmy filmowej z prośbą, aby sprzedał im ją po cenie państwowej. Realizacja pro­ jektu stała się możliwa, gdy Studio Małych Form Filmowych Se-Ma-For obiecało, że etiuda zostanie zakupiona. - Niestety, wówczas na którymś plenum KPZR towarzysz Chruszczow skryty­ kował dekadenckich abstrakcjonistów. Se-Ma-For wziął sobie do serca to wy­ stąpienie i postanowił robić wyłącznie filmy lalkowe. Wycofał się więc z naszego projektu. Na szczęście pojawił się Wojtek Frykowski, syn bardzo bogatego fabrykanta. „Ja wam pożyczam pieniądze, nie ma żadnego problemu" - powie­ dział Frykowski, który wystąpił zresztą w epizodzie. Z naszymi aktorami - Henry­ kiem Klubą i Michałem Żołnierkiewiczem - umowy podpisaliśmy na serwetkach w Klubie Aktora na ulicy Kościuszki w Łodzi. Z piwnicy wziąłem waciak mojego ojca, w którym wrócił z Rosji. Romek też przyniósł jakieś łachy i tak ja ubrałem jednego ssaka, on drugiego. Sanki zaprojektował wybitny scenograf Jerzy Skar- 1 0 Roman Polański, „Roman", Polonia, Warszawa 1989, str. 137. 28