ROZDZIAŁ I
Gdyby Tim Neary nie spóźnił się dziś rano na nasze spotkanie
albo gdybym ja nie przyszedł za wcześnie i nie siedział sam w
biurze z Catalano, sprawa mogłaby przyjąć zupełnie inny obrót.
Mogłaby do pewnego stopnia - bo przecież koniec i tak był w jakiś
sposób przesądzony przez początek. Na przykład, gdyby tego dnia
rano w komisariacie sto siódmym była grupa detektywów, nigdy
by nie przełączono tego telefonu do nas, to znaczy do brygady
śledczej podporządkowanej prokuratorowi okręgowemu. A tym
samym my nie bylibyśmy główną instancją Śledczą odpowiedzial-
ną za ostateczny wynik sprawy. Nie my - z Timem Nearym na
czele - podlegalibyśmy różnym naciskom.
Neary się spóźnił, a ja przyszedłem za wcześnie i Sam Catalano
przyjął telefon z komendy dzielnicowej w sprawie zniknięcia ma-
łych Keelerów. Ale wtedy nie było właściwie powodu, żeby Cata-
lano nie miał się zająć tym sam. Tyle tylko, że w ciągu dziesięciu
miesięcy wspólnej pracy (uprzednio samodzielnie prowadziłem
dla Neary'ego śledztwo „specjalne”) zdążyłem się już trochę na
nim poznać, wyczułem reakcję Catalano na telefon, przejrzałem
natychmiast jego naturalną, a nawet nonszalancką pozę, czy może
po prostu miałem „nosa”, którego człowiek nabywa po dwudzie-
stu latach tej pracy - dość, że złożyłem raport, który właśnie pisa-
łem, wsadziłem go do wewnętrznej kieszeni kurtki i powiedziałem
- niech tam - pojadę z nim do Fresh Meadows.
7
Mieszkanie Keelerów było mniej więcej takie, jakiego się moż-
na spodziewać po osiedlu Fresh Meadows: living room z komple-
tem mebli składającym się z kanapy i dwóch foteli, identycznych
lamp na identycznych dostawkach i stolika koktajlowego. Ale
sami Keelerowie nie byli tacy, jak się należało spodziewać, a przy-
najmniej nie Kitty Keeler.
Była bardzo młoda; nie tak młoda, jak mi się wydawało na
pierwszy rzut oka, w porównaniu z mężem robiła jednak wrażenie
dziecka. Bardzo zresztą pięknego dziecka, które doskonale wie-
działo, jak wyeksponować swoje atuty. Miała duże ciemnoniebie-
skie oczy, podkreślone starannie jasnobeżowym cieniem i mocną
czarną konturówką, i bardzo gęste, bardzo długie rzęsy, które
mogły być równie dobrze prawdziwe, jak i sztuczne. Prócz tego
nie miała żadnego makijażu,-, poza odrobiną szminki, która
nadawała ustom wilgotny wygląd. Kiedy zaciągnęła się papiero-
sem, jak gdyby wdychając tlen, w kąciku ust pojawił się dołeczek i
drugi na prawym policzku, a kiedy wypuściła dym, jej wargi pozo-
stały na chwilę lekko uchylone, ukazując białe zęby.
Figurę miała więcej niż dobrą; niebieski dżersejowy komplet -
żakiecik i spodnie - z pewnością oddawał doskonałość jej kształ-
tów, a nie gorsetu.
Kitty miała ręce długie i niespokojne, palce ozdobione kolekcją
srebrnych pierścionków, dobranych do srebrnych wysadzanych
turkusami bransoletek, które pobrzękując zsuwały się z obu kiści,
kiedy poprawiała, bawiła się czy przeczesywała palcami włosy
stanowiące jej największy atut, czego zresztą była w pełni świa-
doma. Długie do ramion, proste i białe jak u albinosa, osłaniały jej
owalną, czarnobrewą twarz o wysokich kościach policzkowych
niby zwiewne firanki. Ich kolor był naturalny, przedziałek na
środku odsłaniał delikatną różową skórę.
Niski, ochrypły, ordynarny głos rozwiewał jednak złudzenie,
jakie wywoływała twarz. Przez chwilę Kitty wypychała językiem
policzek, potem potrząsnęła głową, skrzyżowała przed sobą ra-
miona i powiedziała:
8
- Wspaniale, George. Cudownie. Mam nadzieję, że dostaniesz
wezwanie do sądu czy coś w tym rodzaju. - Siadła bokiem na jed-
nym z foteli, wymachując nogami przewieszonymi przez poręcz.
Jej wzrok wędrował od Catalano do mnie i z powrotem. - Bo prze-
cież... składanie, jak wy to nazywacie... fałszywych meldunków
jest chyba karalne?
- Wie pani co - rzekł Catalano ciepłym tonem przyjaciela
domu - a może byśmy tak zaczęli od początku?
George Keeler zaczął wyrzucać z siebie słowa, ale właściwie
zupełnie bez związku.
Sam uniósł więc rękę, nie w sposób obraźliwy jednak, tylko ge-
stem naturalnym, uspokajającym.
- Panie Keeler, chwileczkę, my tu jesteśmy obcy, nie wiemy,
co jest grane, przyszliśmy, żeby pomóc. Niech pan siada. I spo-
kojnie, musimy zachować spokój, prawda? - Łagodnie napomniał
Keelera, który skinął głową i zamilkł. Catalano ponownie zwrócił
się do kobiety. - Pani Keeler? - Zabrzmiało to bardzo poufale.
- Okay, okay. To jakieś głupie zagrywki George'a. - Spojrzała
wprost na Catalano i powiedziała szybko: - Wstałam rano, po-
szłam do pokoju chłopców i zobaczyłam, że ich nie ma. Zadzwoni-
łam do George'a i kazałam mu przywieźć dzieciaki, i...
- Jak to zadzwoniła pani do George'a?
Zamiast mi odpowiedzieć, zaczęła ogryzać paznokieć dużego
palca.
George Keeler przysunął się nieco, gotów do wyjaśnień.
- No bo ja tutaj nie spałem ostatnich parę nocy. - Rzucił
szybkie spojrzenie w stronę żony, ale ona nie spuszczała wzroku
Catalano, ciekawa, jak on przyjmie tę informację. - Mam w Sun-
nyside bar, to znaczy cały budynek jest moją własnością, nad ba-
rem mam niewielkie mieszkanko. Czasami tam nocuję. O jak te-
raz na przykład.
- Okay. Pani Keeler, o której godzinie stwierdziła pani, że
chłopców nie ma?
9
Kitty rzuciła charakterystyczne powłóczyste spojrzenie, prze-
nosząc wzrok od Catalano poprzez męża - na mnie. Machając
nogą pocierała jednocześnie kark. W czasie tego szybkiego masa-
żu podejmowała najwyraźniej decyzję, czy ma mi w ogóle odpo-
wiadać, czy nie.
Catalano pochylił się ku niej z zapalniczką; zrobił z tego cały
obrzęd i nie spuszczał z niej wzroku aż do momentu, kiedy wy-
dmuchnęła na niego pierwszą porcję dymu. To metoda Catalano -
stosuje ją wobec każdej kobiety, z którą chce nawiązać kontakt;
podobno czasem skutkuje.
- Zadzwoniłam do George'a około wpół do ósmej - zwróciła
się do Catalano. - I powiedziałam mu, żeby odwiózł dzieciaki. A
tymczasem przychodzi sam i przysięga mi na Biblię, że dzieciaków
u niego nie ma i że nie wie, gdzie są.
Jej słowa podziałały na George'a Keelera jak hasło wywoław-
cze; po raz już chyba czwarty, odkąd przyszliśmy, powtórzył:
- U mnie nie ma dzieci, Kitty. Przysięgam na Boga, że nie
ma.
Żona mrugnęła parę razy, ale nie odpowiedziała. Nie było sen-
su pozwalać im zaczynać od nowa; mogliby tak cały dzień. Catala-
no bez trudu pochwycił mój sygnał. Jest między innymi bystry i
ma intuicję, muszę mu to przyznać. Usadowił się wygodnie na
kanapie z matką zaginionych malców, szczupłą, wysoką blondyn-
ką, a ja ująłem mocno, lecz po przyjacielsku, George'a Keelera pod
rękę i zaproponowałem, żebyśmy odetchnęli świeżym powie-
trzem.
Powędrowaliśmy wolno przez teren osiedla Fresh Meadows,
stanowiącego potężny kompleks jedno- i dwupiętrowych domów z
ogródkami, zaprojektowanych zgodnie z podmiejskim charakte-
rem dzielnicy Queens. Jest to rejon odznaczający się niską prze-
stępczością, zamieszkany głównie przez białe drobnomieszczań-
stwo; ludzi, którzy po drugiej wojnie światowej przenieśli się tu z
Bronxu i Brooklynu. Osiedle otaczają szerokie trawniki, zdrowe
drzewa o potężnych pniach i obszerne parkingi dla aut mieszkań-
ców. Do komisariatu sto siódmego należą ciche ulice zabudowane
10
domkami jednorodzinnymi, gdzie żyją i wychowują dzieci uczciwi,
ciężko pracujący ludzie.
Szliśmy jakiś czas w milczeniu, a potem usiedliśmy na ławce.
George miał kłopoty z oddychaniem - wdychał i wydychał powie-
trze z głośnym świstem. Wsadził rękę do kieszeni i wyjął inhala-
tor. Przeprosił mnie, jakby to było coś bardzo intymnego i wsty-
dliwego. Rozpylił sobie lekarstwo i wciągnął głośno, i chociaż
wcale nie wyglądało na to, żeby odczuł ulgę, powiedział, że jest
mu lepiej. Rozmawialiśmy przez chwilę o astmie, alergii, o lekach,
i odprężył się trochę; odrobinę.
George Keeler źle się trzymał jak na swoje czterdzieści dzie-
więć-pięćdziesiąt lat. Ponad dwadzieścia lat starszy od swojej
żony, był tęgim, łysiejącym, niechlujnym facetem w średnim wie-
ku, świadomym wszystkich swoich braków. Niełatwo też było mu
chyba sprostać roli męża dwudziestosześcio- czy dwudziesto-
siedmioletniej kobiety o wyglądzie Kitty.
- Powiedz no mi jedną rzecz, George - zacząłem swobodnym,
przyjacielskim tonem, jakiego nabywamy w pracy. Ale teraz
uświadomiłem sobie, że ten facet nie wie nawet, jak ja się nazy-
wam. Wyciągnąłem do niego rękę. - Aha, nazywam się Joe. Joe
Peters. A mój kolega Sam Catalano. - Uścisnęliśmy sobie ręce i
George skinął głową. - Powiedz no mi, George, dlaczego twoja
żona jest taka pewna, że chłopcy są u ciebie?
Potrząsnął głową i odparł:
- Przysięgam na Boga, że nie ma u mnie dzieciaków. Tym
razem nie.
Kiedy do swego obowiązkowego zaprzeczenia dodał te trzy
ostatnie słowa, coś małego i twardego w moim brzuchu, jakby
miniaturowa pięść lęku szykująca się do wymierzenia ciosu w mój
wrzód dwunastnicy, zwolniła uchwyt i zaczęła się otwierać. Nigdy
naprawdę nie wiadomo, czym się mogą skończyć te rodzinne dys-
kusje. Keeler rozpoczął długą, rozwlekłą, nieskładną opowieść o
incydencie, który wydarzył się w listopadzie, przeszło pięć miesię-
cy temu. Wracał, zatrzymywał się, wybiegał naprzód, uzupełniał
11
ją szczegółami, ale z tego, co udało mi się złożyć w całość, wy-
wnioskowałem, że jego żona Kitty pracuje jako zastępca kierow-
nika ośrodka rekreacyjno-wypoczynkowego „Nowy Świat”, miesz-
czącego się przy Bulwarze Północnym koło samej granicy hrab-
stwa Nassau, że należy on do całej sieci podobnych obiektów i że
w listopadzie pojechała na Bahamy na uroczystości związane z
rocznicą otwarcia ośrodka na wyspie. Był kłopot ze znalezieniem
odpowiedniej opiekunki do dzieci i wbrew życzeniu George'a Kitty
zostawiła chłopców z młodą Szkotką, której prawie nie znała.
- Bez trudu rozszyfrowałem tę dziewuchę - George mrugnął
do mnie porozumiewawczo, jak mężczyzna do mężczyzny. - Taka
nowoczesna smarkula, rozumie pan. Codziennie wpadałem do
chłopaków. Byłem niby tam, u siebie, ale właściwie nie ufałem tej
dziewczynie.
Ten brak zaufania okazał się w pełni uzasadniony. Tamtej so-
boty George siedział do późna w biurze, mimo to obudził się naza-
jutrz wcześnie rano i zaraz pojechał zobaczyć, co się dzieje z
chłopcami. Była to mroźna, śnieżna niedziela, przed ósmą rano, i
kiedy George podjechał na parking, zobaczył swoje dwa małe
szkraby, trzyletniego i niespełna sześcioletniego, bawiące się na
dworze. Ubrani w piżamki i szlafroczki, w gumowcach włożonych
na gołe nogi, lepili bałwana.
- Terry, ten starszy, mówi mi, że Patti, to ta dziewczyna,
ta Szkotka, śpi jeszcze i że jest z nią w łóżku jakiś facet.
George zapakował dzieciaki do samochodu i przetrzymał je w
swoim mieszkaniu nad barem przez kilka dni. Dziewczyna w ogó-
le do niego nie zadzwoniła, żeby się dowiedzieć, co się stało z
chłopcami. Prawdopodobnie się bała, wyjaśnił George. Kiedy
Kitty wróciła w trzy dni później, zastała dziewczynę gapiącą się w
telewizor i obgryzającą paznokcie. Nie potrafiła nic więcej powie-
dzieć ponad to, że nie widziała chłopców od soboty wieczór.
- Kiedy Kitty zadzwoniła, powiedziałem jej, że nie wiem.
gdzie są dzieci. Porządnie ją wtedy nastraszyłem, rozumiesz.
O tym, że nastraszył Kitty, mówił tonem usprawiedliwienia.
Tym samym tonem mówił o wszystkim, co dotyczyło żony.
12
- I była wtedy awantura, tak, George? I dlatego ostatnie parę
nocy spędziłeś tam, u siebie, co?
George powiedział, że Kitty ma zamiar lecieć do Phoenix po-
magać przy otwarciu kolejnego ośrodka „Nowego Świata”. Stała
opiekunka do dzieci, niejaka pani Silverberg, jest w szpitalu, a
Kitty nie mogła znaleźć nikogo na zastępstwo. Zamierzała więc
zabrać dzieci ze sobą; George się temu sprzeciwił i wybuchła
sprzeczka. Postanowił więc trzymać się z daleka, dopóki Kitty
złość nie przejdzie. I wtedy młodszy chłopak, Georgie, zachoro-
wał.
- Rozmawiałem z nią wczoraj po południu przez telefon i
obiecała, że do mnie zadzwoni po wizycie lekarza, żeby mi powie-
dzieć, co jest z małym. Wyglądało to na odrę. No więc wczoraj
wieczorem dwadzieścia po jedenastej Kitty zadzwoniła i...
- A co, dopiero o tej porze przyszedł lekarz?
- A, nie, nie dlatego. Tylko że...
George trochę się zaczerwienił; za każdym razem, kiedy przy-
znawał się do czegoś, co mu Kitty zrobiła, mówił w tonie uspra-
wiedliwienia i akceptacji. Do diabła, dobrze mu tak, ma to, na co
sobie zasłużył.
- Widzisz, ona była na mnie jeszcze zła, więc nie zadzwoniła
tak zaraz po wyjściu lekarza. Chciała mnie trochę wytrzymać,
kapujesz?
Postanowiłem nie pytać George'a, czy to on osobiście zaraził
małego odrą. Najprawdopodobniej odpowiedziałby „tak”, skoro
Kitty tak mówi.
- No więc dobra, to znaczy, że rozmawiałeś z Kitty wczoraj o
jedenastej dwadzieścia, tak?
- Nie, nie. Ja nie mogłem wtedy podejść do telefonu. Miałem
akurat potworny kocioł z tymi facetami od irlandzkich pieśni lu-
dowych, którzy pracują u mnie w środy i przez weekendy. Wybu-
chła straszliwa awantura; bo oni mają przerwę od jedenastej pięt-
naście do jedenastej trzydzieści, a tymczasem jeden z nich zaczął
jakąś starą ludową balladę dla któregoś z weteranów, więc inni
13
zaczęli się wściekać i wrzeszczeć, że on nie przestrzega reguł. Że
jest jedenasta dwadzieścia, a do jedenastej trzydzieści mają prze-
rwę i w ogóle. - George Keeler wzruszył ramionami; nic w życiu
nie szło mu gładko.
- I stąd wiesz, że Kitty zadzwoniła o jedenastej dwadzieścia,
tak? Dobra. A kiedy wobec tego ty z nią rozmawiałeś?
Biedny George (zaczynałem go już w myśli nazywać „biednym
George'em”) wykręcał numer swojego domu przez całą noc, od
jedenastej dwadzieścia pięć do grubo po drugiej nad ranem. Ale
cały czas było zajęte; Kitty najwyraźniej odłożyła słuchawkę.
- To znaczy, że rozmawiałeś z nią dopiero dziś rano. Kiedy
ona zadzwoniła? Mniej więcej o siódmej trzydzieści?
- Aha. Spałem jak zabity, ale kiedy tylko usłyszałem telefon,
zerwałem się na równe nogi, o tak! - Strzelił z palców. - Dosłownie
jak tylko zadzwonił, zaraz sobie pomyślałem: o rany, to Kitty.
I wtedy właśnie Kitty powiedziała mu, że chłopców nie ma, że-
by lepiej się tu z nimi zaraz zjawił, i to biegiem.
- No ale ja jej powiedziałem, że u mnie dzieciaków nie ma.
Ubrałem się raz-dwa, przyjechałem tutaj i najpierw przeszukałem
cały teren osiedla, a potem wezwałem was.
George Keeler wzniósł ręce w górę; krzaczaste brwi sięgały mu
aż po jasnoszare oczy; zagryzł wargę czekając, żebym mu powie-
dział, co robić. A ja odchyliłem się do tyłu i oparty wygodnie wy-
trzymałem go chwilę, żeby zrozumiał, że dla mnie to nic takiego
nadzwyczajnego.
- Posłuchaj, George, umówmy się, że pojedziemy do ciebie,
przywieziemy dzieciaki i zapomnimy o całej tej sprawie, okay?
Jeśli o mnie chodzi, to w ogóle nie jest to sprawa dla policji.
My tylko przywieziemy dzieciaki, a już wy z żoną jakoś to między
sobą załatwicie. My nie mamy z tym nic wspólnego. Co ty na to,
George?
George Keeler wstał, potrząsnął głową, rozejrzał się dokoła, jak
gdyby usiłował się zorientować, po czym pochylił się nisko nade
mną. Mówił z wysiłkiem,, chrapliwie, jakby miał chore gardło, ale
najwymowniejszy był wyraz jego oczu.
14
- Rany boskie, człowieku, czyś ty mnie w ogóle nie słuchał?
Przecież ja nie mam dzieciaków. I nie mam zielonego pojęcia,
gdzie mogą być. To dwa małe pędraki i ja naprawdę nie wiem,
gdzie są.
Właściwie wszystko przemawiało za tym, że rozpacz George'a
Keelera jest autentyczna. Oczywiście jej przyczyna była mi nie
znana, ale nie ulegało wątpliwości, że to człowiek głęboko stro-
skany. Ostatecznie istniała jeszcze jedna ewentualność.
- Słuchaj, George, a może Kitty zabrała gdzieś chłopców? Że-
by się na tobie odegrać. Mówiłeś, że już była na ciebie zła, a potem
jeszcze nie podszedłeś do telefonu, kiedy zadzwoniła. Może zabra-
ła dzieciaki i zaprowadziła je gdzieś do przyjaciółki, żeby ci dać
nauczkę?
Jego twarz nie przybrała dobrotliwego wyrazu akceptacji. Po-
trząsnął gwałtownie głową i powiedział stanowczym, za-
chrypniętym głosem:
- Kitty nie robi takich numerów.
Uwierzyłem mu i zaproponowałem, żebyśmy wracali.
Było to zupełnie oczywiste od momentu, kiedy weszliśmy do
pokoju. Catalano postawił filiżankę na stoliku koktajlowym z na-
turalną swobodą człowieka, który czuje się jak u siebie w domu.
Do Kitty Keeler odzywał się ciepłym tonem starego przyjaciela. I
na tym właśnie polegał jeden z darów Sama Catalano: potrafił
natychmiast zostać starym przyjacielem.
Kitty zwróciła się do męża:
- No co, George, już ci się odechciało głupich żartów? Już
możesz przywieźć dzieciaki?
Z mrugnięciem, które mówiło: „zostaw już mnie tę sprawę”,
Sam położył jej rękę na ramieniu, a następnie powtórzył mi to, co
mu powiedziała Kitty: około siódmej wieczorem przyszedł pediat-
ra, stwierdził odrę i wyszedł około wpół do ósmej. Chory malec
zasnął, starszy, Terry, zjadł z matką kolację, marudził mniej wię-
cej do dziesiątej, oglądając telewizję, a potem też poszedł spać.
- Czy któryś z chłopców wstawał w ciągu nocy?
15
Zamiast mi odpowiedzieć, Kitty Keeler zaczęła pstrykać pa-
znokciem kciuka o przednie zęby, przymrużywszy oczy. Wyjęła w
końcu palec z ust i powiedziała:
- Czy George zwierzył się panu, jaki mi wyciął numer po-
przednio? Powiedział, jak mi wtedy zabrał dzieciaki?
- Owszem, powiedział. Powiedział mi też, że wczoraj ich nie
brał.
- I pan mu uwierzył? - Jej wilgotne wargi wygięły się w dół w
wyrazie pogardy. Poruszyła głową tak, że jej długie, jedwabiste
włosy omiotły ramiona. - Rzeczywiście mu pan wierzy po tym, co
zrobił poprzednim razem?
- Zgoda, ale to nie jest poprzedni raz, tylko obecny.
Przestała potrząsać głową, oparła się wygodnie, sięgnęła po
poduszkę i utkała ją koło siebie. Cały czas zagryzała dolną wargę,
przytrzymując ją zębami i puszczając.
- No więc dobrze - powiedziała, wyraźnie robiąc mi łaskę. -
Georgie się obudził, kiedy Terry szedł spać. Znów mu podskoczyła
gorączka, więc dostał dziecinną aspirynę, natarłam go spirytusem
i zaprowadziłam do ubikacji. - Wstała, przeszła przez pokój do
okna. Chwilę stała bez ruchu, po czym obróciła się ze swobodą
tancerki. - A zresztą nie ma o czym mówić. Dzieci są u George'a.
Trudno się było zorientować, czy jej wrogość wymierzona jest
we mnie, czy przeze mnie w męża. Kitty zdążyła się już ustawić:
ona i Catalano przeciwko mnie i George'owi. Wytrzymując jej
spojrzenie powiedziałem:
- George, czy dzieci są u ciebie?
Keeler podszedł do żony z wyciągniętymi rękami i położył jej
dłonie na ramionach.
- Kitty, przysięgam na Boga, że nie, nie mam dzieciaków.
Bóg mi świadkiem.
Odepchnęła go, skrzyżowała ręce na piersiach i odrzuciła gło-
wę do tyłu, patrząc w sufit. Na koniec wydała głośne, pełne irytacji
westchnienie.
Do diabła, pomyślałem, Kitty za długo już igra sobie z Geo-
rge'em. Zamknąłem notes i schowałem go do tylnej kieszeni.
16
- Szanowna pani, jeżeli ta cała sprawa zanadto panią nuży, to
mnie jest wszystko jedno. To są wasze dzieci.
Oboje zignorowaliśmy okrzyk nagłego przerażenia ze strony
George'a. Kitty powiedziała:
- Ja was nie wzywałam.
Catalano zerwał się na równe nogi.
- Kitty, daj spokój, przecież usiłujemy wam pomóc. - I tonem
bezstronnego rozjemcy dodał: - Ona jest po prostu zdenerwowa-
na, Joe.
Swoim nadskakiwaniem Catalano dał jej pełną satysfakcję: je-
go głos brzmiał jej w uchu, uspokajał ją, przekonywał, że trzeba
jakoś mnie „ścierpieć”. Ogryzając mały palec założyła nogę na
nogę i zapytała:
- No więc o co panu chodzi?
- Kiedy po raz ostatni widziała pani wczoraj wieczorem dzie-
ci? I w jakich okolicznościach?
Zastanowiła się chwilę i wzruszyła ramionami.
- Terry wstał w nocy, żeby się napić wody. Upuścił plas-
tikowy kubek i to obudziło Georgiego. Więc zaprowadziłam małe-
go do łazienki, zmieniłam mu piżamę i pościel, bo wszystko było
przepocone. A potem wzięłam dwa proszki na sen, zrobiłam sobie
gorący prysznic i poszłam spać.
- To wcale nie jest dla ciebie dobre, Kitty - wtrącił George,
ale go zignorowała.
- O której to było?
- Co mianowicie?
Catalano wystąpił w roli tłumaczą.
- Kitty, chodzi o to, o której ostatni raz widziałaś dzieci wczo-
raj wieczorem?
Przyjrzała się swojemu małemu palcowi dokładnie, a potem
znów zaczęła ogryzać paznokcie.
- O pierwszej. Wtedy kiedy wstał Terry. Mniej więcej o tej
godzinie. A mniej więcej o wpół do drugiej wzięłam proszki na-
senne, prysznic i poszłam spać.
- Czy widziała pani jeszcze dzieci po wpół do drugiej w nocy?
17
Odrzuciła część włosów z ramion na plecy.
- Nie.
- Czy od chwili kiedy poszła pani spać, do chwili kiedy się
pani obudziła rano, słyszała pani coś, cokolwiek, niezwykłego w
mieszkaniu?
Uśmiechnęła się do Catalano, przyznając mu punkty.
- O to samo ty mnie pytałeś, Sam. - A potem z obojętną miną
zwróciła się do mnie: - Nie, nic absolutnie. Żadnego hałasu, nic.
- Czy zostawiła pani w nocy, o jakiejkolwiek porze, dzieci
same w mieszkaniu?
- Nie.
- Czy ktoś, ktokolwiek, w pani przytomności przyszedł wczo-
raj wieczór do mieszkania?
Kitty zamknęła oczy, postukała się palcem wskazującym w
skroń, a potem nagle otworzyła oczy i odpowiedziała:
- Tak. Lekarz.
Catalano rzekł łagodnie:
- Nie, Kitty, Joe ma na myśli wszystkich poza lekarzem.
- Och, czy Joe rzeczywiście to miał na myśli?
Ta mała mamusia była trochę za cwana jak dla mnie. Wyciąg-
nąłem notes, nie patrząc w jej stronę.
- Proszę mi opisać chłopców, pani Keeler. Zaczynamy od
starszego, Terry'ego.
Był to rysopis dwóch zupełnie zwyczajnych chłopców: trzy i
pół- i sześcioletniego. Obaj wysocy na swój wiek; bardzo jasne
włosy; niebieskie oczy; jasna cera. Obaj ubrani w dwuczęściowe
bawełniane trykotowe piżamki. Terry w piżamę w żółte uśmiech-
nięte księżyce, Georgie w piżamkę z dużą żółtą głową kaczki z
przodu i z dużym kaczym kuprem z tyłu i w spodnie w małe ka-
czuszki. No i Georgie miał na buzi i na całym ciele wysypkę typo-
wą dla odry.
- Czy brakuje może czegoś z ich garderoby, pani Keeler?
- Nie wiem, nie sprawdzałam.
- To niech pani sprawdzi.
Najwyraźniej zastanawiała się nad tym kolejnym wyzwaniem,
18
musiała zdecydować, czy ma się zastosować do polecenia, czy nie.
Wreszcie wstała.
- Proszę bardzo. Dlaczego nie.
Zajęło jej to cztery czy pięć minut. Niczego nie brakowało. Na
moją prośbę przyniosła fotografię robioną przez zawodowego
fotografa, o rozmiarach osiem na dziesięć. Chłopcy okazali się
małymi kopiami matki, w sztucznym uśmiechu ukazywali drobne
ząbki.
Kiedy zadzwonił telefon, George Keeler podskoczył jak rażony
prądem elektrycznym. Dzwonek był głośny i George podniósł
słuchawkę w połowie drugiego sygnału. Chwilę słuchał, po czym
powiedział:
- To do detektywa Petersa.
- Pójdę rozmawiać w kuchni. - W kuchni wisiał na ścianie
żółty aparat w większym stopniu zapewniający poufność rozmo-
wy. Keeler odłożył słuchawkę, jak tylko usłyszał mój głos.
- Joe? Możesz mówić?
Zostawiłem telefon Keelerów Neary'emu na biurku; praw-
dopodobnie chciał zapytać, po kiego diabła mieszam się w do-
mową kłótnię, czyli dokładnie o to, o co ja sam siebie zapy-
tywałem.
- Co jest, Tim?
Jego głos stał się beznamiętny i pozbawiony wszelkiego wyra-
zu; oficjalny głos, którym przekazuje się informacje tego typu,
jaką miał dla mnie Tim Neary.
- Joe, przeczytam ci raport z oględzin zwłok dwóch denatów
znalezionych właśnie na Peck Avenue. Czyli w odległości około
sześciu przecznic od miejsca, w którym jesteś. Nie byłem tam, ale
przekazuję wiadomość z komendy dzielnicowej. Dwóch białych
osobników płci męskiej. Denat pierwszy, w przybliżeniu trzy do
czterech lat; śmierć przez uduszenie. Denat drugi, w przybliżeniu
pięć do sześciu lat; śmierć od rany z broni palnej nie ustalonego
jeszcze kalibru w podstawie prawej strony czaszki. Obie ofiary,
włosy blond, oczy niebieskie; obie ubrane w żółto-białe bawełnia-
ne trykotowe piżamy.
19
- Jeden ma na piżamie śmiejące się księżyce, a drugi żółtą
głowę kaczki? - Usiłowałem przełknąć gorzką kluchę, która
zatkała mi gardło.
Nastała chwila milczenia, po czym Neary powiedział:
- Tak, to te dzieciaki. - Podał mi dokładnie miejsce znalezie-
nia zwłok. - Masz ojca, Joe, żeby je zidentyfikował?
- Tak. A jest tam lekarz? Ten facet to astmatyk. Myślę, że bę-
dzie potrzebował pomocy.
- Prawdopodobnie jest jakiś biegły. Słuchaj, potwierdź mi tę
identyfikację, jak tylko będziesz mógł. I, Joe? Daj mi na chwilę
Catalano. Chcę, żeby opieczętował mieszkanie. Ostatecznie mamy
do czynienia z podwójnym zabójstwem. - I nie mogąc się po-
wstrzymać, dodał poirytowanym tonem: - Do diabła, tylko tego
mi teraz brakowało, co?
Nie mogłem sobie wyobrazić, komu mogłoby brakować po-
dwójnego zabójstwa, teraz czy kiedykolwiek indziej. Wróciłem do
pokoju.
- Sam, kapitan chce zamienić z tobą parę słów. Nie jest za-
dowolony z twojego raportu o napadzie na bank we Flushing.
Brwi Sama podskoczyły do góry, ale nie odezwał się słowem;
oboje Keelerowie obserwowali nas bacznie. Podszedłem do Geor-
ge'a i powiedziałem, trochę za głośno:
- Wiesz co, George, chodź, skoczymy teraz do twojej mor-
downi w Sunnyside. W ten sposób wyczerpiemy wszelkie ewentu-
alności i żona uwierzy ci wreszcie, że jej nie bujasz. Co ty na to?
Kiedy Catalano wrócił z kuchni, jego twarz miała nieco zmie-
niony kolor. Był w dalszym ciągu gładki i swobodny i nadskakiwał
blondynce, gnąc się i usiłując zwrócić na siebie uwagę, tyle że
kolor twarzy mu się trochę zmienił. I z jakiegoś powodu wydaje
mi się, że Kitty Keeler też to zauważyła. Spojrzałem na nią przez
ramię, kiedyśmy wychodzili z mieszkania, i coś pochwyciłem - coś
w jej oczach - błysk przerażenia, bólu, oczekiwania. Coś, o czym
będę musiał pomyśleć później.
20
Kiedy zatrzymałem swojego chevroleta przy radiowozie poli-
cyjnym zaparkowanym byle jak na Peck Avenue, było tam jut
dużo samochodów różnych instytucji. Między innymi karetka z
napisem „Kostnica” z przodu, z tyłu i po bokach. Panowała atmos-
fera gorączkowego pośpiechu.
- Muszę coś sprawdzić, George, zaraz wracam.
Odkomenderowano trochę policjantów mundurowych, żeby
miał się kto zająć gapiami, którzy w gruncie rzeczy nie przed-
stawiali żadnego problemu - większość stanowiły przerażone ko-
biety w średnim wieku. Ludzie z Wydziału Zabójstw krzątali się
mierząc, fotografując, pomagając facetom z Medycyny Sądowej,
pobierającym mikroskopijne próbki wszystkiego, co dało się ze-
skrobać czy choćby zmieść do nieodłącznych specjalnych kopert.
Przyjechała właśnie ekipa telewizyjna CBS, a fotoreporterzy z
„Daily News” robili akurat zdjęcia.
Akcją kierował kapitan Chris Wise z Wydziału Zabójstw dziel-
nicy Queens. Chris był moim szefem przez blisko cztery lata, a
znaliśmy się jeszcze dłużej. Skinął do mnie głową i wskazał kciu-
kiem miejsce, gdzie leżały ciała.
- Rozumiem, Joe, że to wyście odebrali dziś rano telefon o za-
ginięciu dwojga dzieci, tak?
- Tak.
- No to myślę, że już się znalazły. - Odwrócił się w stronę uli-
cy, gdzie stał mój samochód. - Kogo tam masz, ojca?
- Tak.
Kapitan Wise ruszył naprzód, gestem usuwając swoich ludzi
na bok. Pochylił się i ściągnął brezent, którym nakryte były zwło-
ki.
- Tego szukałeś, Joe?
Spod ciałka obleczonego w białą piżamę w okrągłe, żółte roze-
śmiane księżyce wystawał tors mniejszego dziecka leżącego buzią
do ziemi, rozmiękłej od porannej rosy, a potem wysuszonej przez
słońce. Głowa dziecka leżącego na wierzchu wyglądała dziwnie:
spuchła do podwójnych rozmiarów w wyniku przestrzelenia mó-
zgu. Strzał w głowę powoduje wyciekanie najróżniejszych płynów
21
- głowa malca była rozdęta jak nierówno nadmuchany balon. Krwi
wysączyło się nawet niewiele, tylko gruby ciemny, podobny do
gąsienicy wyciek u podstawy czaszki z prawej strony, w miejscu
wlotu pocisku, i kilka delikatnych strumyczków wzdłuż cienkiej
szyi. Podmuch wiatru rozwiewał jasnoblond włosy. Wielka głowa
spoczywała lekko odwrócona na bok i widać było siną, obrzękłą
twarz, ze zniekształconymi rysami.
Buzię młodszego dziecka zasłaniały zwłoki braciszka. Dokoła
unosił się silny szczególny, choć dobrze znany odór. Kapitan Wise
powiedział:
- Psie gówno, Joe. Młodszy dzieciak leży buzią w psim łajnie.
Odruchowo moja ręka zaczęła masować brzuch, w którym po-
czułem szarpiący ból.
- Kapitanie, czy nie można by ich odwrócić? Tam w samo-
chodzie siedzi ojciec. I tak już jest z nim źle, a cóż dopiero jak ich
zobaczy w tym stanie.
- Jeszcze z pięć minut, Joe. - Położył mi rękę na ramieniu i
odwróciliśmy się od ciał. Mówiąc patrzył na swoje starannie wy-
glansowane buty. - A co z tymi rodzicami?
Nie miałem mu wiele do powiedzenia i kiedy zrobiwszy kó-
łeczko wróciliśmy na miejsce, zwłoki leżały już na plecach, obok
siebie.
- Czy oni nie mogą, na miłość boską, wytrzeć temu małemu
buzi, zanim go ojciec zobaczy? Psie łajno na ustach dziecka!
Chris Wise potrącił mniejsze ciało czubkiem buta. Z główki
dziecka ześliznęło się kilka grudek jakiejś zeschniętej brązowawej
substancji. Chris wytarł but o nogawkę piżamy małego, żeby Boże
broń jego pantofel nie stracił nic ze swego połysku. Była to jedna z
tych rzeczy, których się nie zdołałem nauczyć w ciągu czterech lat
pracy w Wydziale Zabójstw - żeby traktować ludzkie zwłoki jak
przedmiot, produkt końcowy czyjejś wściekłości czy szaleństwa,
zachłanności, zazdrości czy zemsty, czy co to tam do diabła bywa.
I to jest jedna z przyczyn moich wrzodów.
22
Chris skończył wycieranie butów o ciało dzieciaka, a potem
przyjrzał mi się ze swoim powściągliwym, ironicznym uśmiesz-
kiem.
- Ty byś pewnie chciał, żebym ich jeszcze uczesał, co, Joe?
Może powinienem wozić ze sobą taki podręczny neseserek?
George Keeler spojrzał na mnie bezmyślnie, kiedy podszedłem
do samochodu.
- Co tutaj się stało? Rany, tyle policji.
- George, chciałbym, żebyś poszedł że mną na chwilę, do-
brze? Był wypadek. Fatalna sprawa. Obaj twoi chłopcy.
George Keeler patrzył na mnie przez ułamek sekundy; po czym
wyszarpnął mi ramię, okręcił się i ruszył jak szalony prosto tam,
gdzie na niego czekali, dokładnie za krzaki. Stanął nad ciałami,
gapiąc się na nie, po czym wyciągnął ramiona pustym, bezsen-
sownym gestem i upadł na kolana. Spojrzał w górę na krąg ob-
serwujących go mężczyzn. Na mężczyzn, którzy stali i obserwowa-
li go, i nie kiwnęli nawet palcem, żeby pomóc jego chłopcom.
Rzucił się na małe ciałka, chcąc je zasłonić przed ich wzrokiem,
przykryć, uchronić przed obojętnymi spojrzeniami. Złapał mniej-
szego, Georgiego, za ramiona i usiłował podnieść go do pozycji
siedzącej. Zaczął nim potrząsać, po czym spazmatycznie wciągnął
powietrze i zaczął wrzeszczeć:
- Ratujcie ich! Im się stało coś złego. O Boże, ratujcie ich,
zamiast stać tak i gapić się. Moim chłopcom stało się coś złego.
Georgie! Terry! Ratunku! Ratunku!
Dopiero we trzech, z pomocą dwóch jeszcze policjantów, zdo-
łaliśmy uwolnić martwe dziecko z jego uścisku i zaciągnąć Georg-
e'a Keelera do karetki pogotowia.
- Atak serca, atak serca - mamrotał młody, blady stażysta.
Wskoczył do karetki i instruował umundurowanego policjanta,
jak ma mu pomóc w zakładaniu maski tlenowej.
Kapitan Wise ulokował się pomiędzy przerażonym chłopakiem
a George'em Keelerem.
- Ty, cholerny durniu, on hiperiwentyluje. Dasz mu łyk tlenu
i po nim. Astma, idioto, facet ma atak astmy.
23
Młodzika poraziła wizja straszliwych konsekwencji błędu, któ-
rego popełnienia był tak bliski. Jego twarz straciła wszelki wyraz,
umysł się wyłączył. Chris Wise obrócił go w kierunku wnętrza
karetki i najwyraźniej pod wpływem tego stażysta przypomniał
sobie, co należy robić. Pojawił się przy George'u z zastrzykiem
adrenaliny.
W przeciągu kilku minut głośne bulgotliwe dźwięki ucichły i
George zaczął lżej oddychać. Nagle odepchnął chłopaka i wycią-
gnął do mnie rękę. Pomogłem mu wstać. Uścisk jego ręki był
obezwładniający.
- Musimy powiedzieć Kitty - rzekł. - O Boże święty, musimy
powiedzieć mojej biednej Kitty.
Praktycznie wpadliśmy do mieszkania, wdarliśmy się klinem,
ale Kitty Keeler robiła wrażenie, jakby nas, policjantów, w ogóle
nie zauważyła. Zerwała się z fotela, z otwartymi szeroko ustami i
oczyma, widząc tylko swojego męża. Kiedy wyciągnęła ręce do
George'a, bransoletki zabrzęczały i przesunęły się w górę na jej
szczupłych rękach. Złapała go za rękawy, potem uczepiła się gorsu
koszuli.
George Keeler odwrócił się, spojrzał przez ramię, ponad jej
głową, na sufit, na podłogę, na ściany, patrzył gdziekolwiek, na
cokolwiek, tylko nie na żonę.
- George! - zawołała. Po czym zaczęła walić pięścią w jego
pierś. - Co się stało, George? Powiedz, co się stało. O Boże, Geor-
ge, George, odezwij się!
Wciągał powietrze wolno, systematycznie, aż do pełnej pojem-
ności płuc. A potem, ze zwieszonymi bezwładnie rękami, spojrzał
prosto na swoją żonę i straszliwym głosem powiedział:
- Oni nie żyją, kochanie. Nie żyją. Obaj chłopcy. Obaj. Nie ży-
ją.
Kitty wolno pokręciła głową, w obie strony, i odparła:
- Nie pleć. Nie opowiadaj takich bzdur. Co ci odbiło, że wy-
gadujesz takie głupstwa? Nie opowiadaj takich rzeczy. George!
24
Poddawał się ciosom jej pięści, słowom i wymysłom i cały czas
jego usta się poruszały, powtarzając w kółko to samo:
- Nie żyją, kochanie. Oni nie żyją.
Mary Hogan była niską, z figury przypominającą gruszkę ko-
bietą, której rysy zdradzały uderzające podobieństwo do córki.
Wynikło małe nieporozumienie co do tego, kto polecił zabrać
panią Hogan z piekarni w Bronksie, gdzie pracowała, i przywieźć
do Keelerów. Powód wydawał się oczywisty: uważano, że Kitty
Keeler może potrzebować matki.
Pani Hogan przyprowadziła ze sobą ojca Kerrigana z parafii
św. Szymona. Był to jeden z tych irlandzkich księży o nieokreś-
lonym wieku: wiecznie chłopięcy, z gładką cerą, tenorkiem i kil-
koma siwymi pasmami w rudoblond włosach. Informował
wszystkich, że pani Hogan źle słyszy, ale jeżeli tylko będziemy
mówić wyraźnie, to ona bardzo dobrze czyta z warg.
George Keeler wyszedł z sypialni i ruszył prosto do teściowej,
która dosłownie zniknęła w jego objęciach. Jedyny zduszony
szloch, jaki dał się słyszeć, pochodził od niego. Pani Hogan
ostrożnie uwolniła się z ramion zięcia, studiując jego twarz bardzo
uważnie. Jej oczy, od wielu lat zastępujące też częściowo uszy,
wydawały się czujne, trochę może szkliste, ale cały zapas łez, jaki
zawierały, był zamrożony w ich wnętrzu.
- George - powiedziała z irlandzkim akcentem, głosem ci-
chym, beznamiętnym - gdzie oni są? Gdzie są moje robaczki?
George, co tu się stało?
Do pokoju przywlokła się Kitty Keeler. Była trupio blada. Od-
sunęła George'a na bok i wskazując na niską kobietę o sztywnym
karku spytała męża:
- A co ona tutaj robi? Co do cholery ciężkiej ona tu robi?
Pani Hogan nie zrozumiała, co mówi Kitty, odczuła jednak jej
wściekłość. Odczekała, aż córka się do niej odwróci, jak gdyby
uważała, że nikt, kto na nią nie patrzy, nie może jej Słyszeć, i po-
tem cicho, prawie szeptem, powiedziała:
- Kitty, Kitty, Kitty. Coś ty zrobiła?
25
ROZDZIAŁ II
Tim Neary był jednym z moich najbliższych przyjaciół od cza-
sów, kiedy jako dzieciaki bawiliśmy się na ulicach Bronxu. Po
skończeniu szkoły średniej, kiedy ja uczyłem się układać kable
telefoniczne, Tim spędził trzy lata w seminarium duchownym,
które pozwoliły mu zrozumieć, że nie zostanie księdzem. Do poli-
cji przyszliśmy razem. Tim pozdawał wszystkie egzaminy z naj-
wyższymi notami. Jest to facet rozsądny i ostrożny i mamy do
siebie nawzajem pełne zaufanie. Z kilkoma zastrzeżeniami.
Czasami to, czego Tim Neary nie mówi, jest ważniejsze od te-
go, co mówi.
- Jak ta sprawa wygląda, Joe? - To Tim powiedział.
„Jakie będzie miała dla mnie skutki?” - tego Tim nie powie-
dział.
- Jeszcze trochę za wcześnie, Tim, żeby coś wiedzieć.
Keelerowie siedzieli na ławce u nas, w urzędzie. Catalano po-
średniczył między nimi a innymi członkami brygady, jakby sta-
nowili jego prywatną własność.
- Jezus, Joe, to się nie mogło wydarzyć w gorszym momen-
cie.
- Mam się przelecieć na Peck Avenue i powiedzieć tym mal-
com, że fatalnie wycelowali?
- Nie bądź taki cholernie dowcipny, Joe. Akurat w tej chwili
ta sprawa jest mi zupełnie niepotrzebna. - I po chwili, jakby do-
piero mu to przyszło do głowy i jakby nie miało większego zna-
czenia, dodał: - A jak z tą drugą sprawą, Joe? Masz coś?
Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki, nie odpo-
wiadając na jego pytanie; potrząsnąłem głową i wręczyłem mu
raport.
- Gówno. Nic? Nic absolutnie?
- Daj mi trochę czasu, Tim.
Tim polecił mi zebrać obciążające informacje o osobie proku-
ratora okręgowego dzielnicy Queens, żeby pod ich presją wycofał
26
swoją kandydaturę w wyborach wstępnych na burmistrza. Żona
Tima jest doradcą prawnym szefa kampanii wyborczej rywala
prokuratora. Tim i ja mamy prawo od 28 listopada tego roku
przejść na emeryturę w pięćdziesięcioprocentowym wymiarze.
Dwadzieścia lat z głowy. Bo jak to inaczej nazwać? Przed Timem
rysuje się wielka kariera, jeśli zwycięży właściwy człowiek. Jest też
przekonany, że i moja przyszłość, spoczywająca w jego rękach,
zapowiada się fantastycznie - o ile zwycięży właściwy człowiek.
Tim oczywiście nie przyjmuje do wiadomości faktów, które ko-
lidują z jego planami. Nie ma dla niego na przykład znaczenia, że
sprzedaliśmy z żoną nasz dom w Queens, kupiliśmy czteropoko-
jowe mieszkanie spółdzielcze na Florydzie, gdzie mieszka już mo-
ja żona i gdzie ja mam przenieść się pod koniec listopada. Jest
przekonana, że spakuję się raz-dwa-trzy, zostawię dwupokojowe
mieszkanie, wynajęte na krótki termin w jednym ze starych bu-
dynków w pobliżu kortów tenisowych Forest Hills, i wyjadę na
Florydę. I podejmę pracę w firmie budowlanej jej brata. Jeśli o
mnie chodzi, uważam jej brata za krętacza, kołtuna i głupiego
sukinsyna, a on dokładnie to samo myśli o mnie. Nie wiem, jak do
tego wszystkiego doszło. Wygląda na to, że ten plan dojrzewał tak
długo, że już nie przypominam sobie momentu, kiedy pojawił się
w naszej świadomości. Jak już córka wyjdzie za mąż, a wyszła w
ubiegłym roku, i jak chłopak skończy szkołę średnią i dostanie się
na uczelnię, na którą się dostał, jak już odbębnię te swoje dwa-
dzieścia lat, to tak właśnie ma być. Wszystko ściśle zaplanowane.
Reszta mojego życia. Tylko że teraz, kiedy się to praktycznie stało
rzeczywistością, zacząłem się tak na dobre zastanawiać, jak też ta
reszta mojego życia będzie wyglądała z tym szwagierkiem Fre-
dem, i muszę powiedzieć, że wcale mi się to nie uśmiecha. Abso-
lutnie nie. I jeszcze jedna dziwna rzecz. Po dwudziestu trzech
latach małżeństwa i mieszkania z Jen i dzieciakami po raz pierw-
szy byłem sam. Pierwszy raz w życiu. Z domu rodziców poszedłem
do wojska, z wojska do Jen. A teraz nie musiałem się liczyć z
nikim. Myślałem, że będę czuł się samotny. Jen myślała, że będę
27
Tytuł oryginału: THE INVESTIGATION Copyright © 197? by Dorothy Uhnak Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo VIK 1998 Copyright © for the Polish translation by Zofia Uhrynowslca-Hanasz 1982 Cover illustration © Jacek Kopalski 1998 ISBN 83-905101-8-9 Dystrybucja/informacja handlowa: INTERNOVATOR, ul. Cybernetyki 19, 02-677 Warszawa tel./fax (22)-843-10-85, tel. (22)-647-38-57 Sprzedaż wysyłkowa: STAŃCZYK, Pasaż Imieliński 11, 02-787 Warszawa tel. 0-90-222-347 Wydawnictwo VIK. Warszawa 1998 Objętość: 22 ark. wyd., 23 ark. druk. Skład: Zakład Poligraficzny „Kolonel” Druk: Aria
Część pierwsza
ROZDZIAŁ I Gdyby Tim Neary nie spóźnił się dziś rano na nasze spotkanie albo gdybym ja nie przyszedł za wcześnie i nie siedział sam w biurze z Catalano, sprawa mogłaby przyjąć zupełnie inny obrót. Mogłaby do pewnego stopnia - bo przecież koniec i tak był w jakiś sposób przesądzony przez początek. Na przykład, gdyby tego dnia rano w komisariacie sto siódmym była grupa detektywów, nigdy by nie przełączono tego telefonu do nas, to znaczy do brygady śledczej podporządkowanej prokuratorowi okręgowemu. A tym samym my nie bylibyśmy główną instancją Śledczą odpowiedzial- ną za ostateczny wynik sprawy. Nie my - z Timem Nearym na czele - podlegalibyśmy różnym naciskom. Neary się spóźnił, a ja przyszedłem za wcześnie i Sam Catalano przyjął telefon z komendy dzielnicowej w sprawie zniknięcia ma- łych Keelerów. Ale wtedy nie było właściwie powodu, żeby Cata- lano nie miał się zająć tym sam. Tyle tylko, że w ciągu dziesięciu miesięcy wspólnej pracy (uprzednio samodzielnie prowadziłem dla Neary'ego śledztwo „specjalne”) zdążyłem się już trochę na nim poznać, wyczułem reakcję Catalano na telefon, przejrzałem natychmiast jego naturalną, a nawet nonszalancką pozę, czy może po prostu miałem „nosa”, którego człowiek nabywa po dwudzie- stu latach tej pracy - dość, że złożyłem raport, który właśnie pisa- łem, wsadziłem go do wewnętrznej kieszeni kurtki i powiedziałem - niech tam - pojadę z nim do Fresh Meadows. 7
Mieszkanie Keelerów było mniej więcej takie, jakiego się moż- na spodziewać po osiedlu Fresh Meadows: living room z komple- tem mebli składającym się z kanapy i dwóch foteli, identycznych lamp na identycznych dostawkach i stolika koktajlowego. Ale sami Keelerowie nie byli tacy, jak się należało spodziewać, a przy- najmniej nie Kitty Keeler. Była bardzo młoda; nie tak młoda, jak mi się wydawało na pierwszy rzut oka, w porównaniu z mężem robiła jednak wrażenie dziecka. Bardzo zresztą pięknego dziecka, które doskonale wie- działo, jak wyeksponować swoje atuty. Miała duże ciemnoniebie- skie oczy, podkreślone starannie jasnobeżowym cieniem i mocną czarną konturówką, i bardzo gęste, bardzo długie rzęsy, które mogły być równie dobrze prawdziwe, jak i sztuczne. Prócz tego nie miała żadnego makijażu,-, poza odrobiną szminki, która nadawała ustom wilgotny wygląd. Kiedy zaciągnęła się papiero- sem, jak gdyby wdychając tlen, w kąciku ust pojawił się dołeczek i drugi na prawym policzku, a kiedy wypuściła dym, jej wargi pozo- stały na chwilę lekko uchylone, ukazując białe zęby. Figurę miała więcej niż dobrą; niebieski dżersejowy komplet - żakiecik i spodnie - z pewnością oddawał doskonałość jej kształ- tów, a nie gorsetu. Kitty miała ręce długie i niespokojne, palce ozdobione kolekcją srebrnych pierścionków, dobranych do srebrnych wysadzanych turkusami bransoletek, które pobrzękując zsuwały się z obu kiści, kiedy poprawiała, bawiła się czy przeczesywała palcami włosy stanowiące jej największy atut, czego zresztą była w pełni świa- doma. Długie do ramion, proste i białe jak u albinosa, osłaniały jej owalną, czarnobrewą twarz o wysokich kościach policzkowych niby zwiewne firanki. Ich kolor był naturalny, przedziałek na środku odsłaniał delikatną różową skórę. Niski, ochrypły, ordynarny głos rozwiewał jednak złudzenie, jakie wywoływała twarz. Przez chwilę Kitty wypychała językiem policzek, potem potrząsnęła głową, skrzyżowała przed sobą ra- miona i powiedziała: 8
- Wspaniale, George. Cudownie. Mam nadzieję, że dostaniesz wezwanie do sądu czy coś w tym rodzaju. - Siadła bokiem na jed- nym z foteli, wymachując nogami przewieszonymi przez poręcz. Jej wzrok wędrował od Catalano do mnie i z powrotem. - Bo prze- cież... składanie, jak wy to nazywacie... fałszywych meldunków jest chyba karalne? - Wie pani co - rzekł Catalano ciepłym tonem przyjaciela domu - a może byśmy tak zaczęli od początku? George Keeler zaczął wyrzucać z siebie słowa, ale właściwie zupełnie bez związku. Sam uniósł więc rękę, nie w sposób obraźliwy jednak, tylko ge- stem naturalnym, uspokajającym. - Panie Keeler, chwileczkę, my tu jesteśmy obcy, nie wiemy, co jest grane, przyszliśmy, żeby pomóc. Niech pan siada. I spo- kojnie, musimy zachować spokój, prawda? - Łagodnie napomniał Keelera, który skinął głową i zamilkł. Catalano ponownie zwrócił się do kobiety. - Pani Keeler? - Zabrzmiało to bardzo poufale. - Okay, okay. To jakieś głupie zagrywki George'a. - Spojrzała wprost na Catalano i powiedziała szybko: - Wstałam rano, po- szłam do pokoju chłopców i zobaczyłam, że ich nie ma. Zadzwoni- łam do George'a i kazałam mu przywieźć dzieciaki, i... - Jak to zadzwoniła pani do George'a? Zamiast mi odpowiedzieć, zaczęła ogryzać paznokieć dużego palca. George Keeler przysunął się nieco, gotów do wyjaśnień. - No bo ja tutaj nie spałem ostatnich parę nocy. - Rzucił szybkie spojrzenie w stronę żony, ale ona nie spuszczała wzroku Catalano, ciekawa, jak on przyjmie tę informację. - Mam w Sun- nyside bar, to znaczy cały budynek jest moją własnością, nad ba- rem mam niewielkie mieszkanko. Czasami tam nocuję. O jak te- raz na przykład. - Okay. Pani Keeler, o której godzinie stwierdziła pani, że chłopców nie ma? 9
Kitty rzuciła charakterystyczne powłóczyste spojrzenie, prze- nosząc wzrok od Catalano poprzez męża - na mnie. Machając nogą pocierała jednocześnie kark. W czasie tego szybkiego masa- żu podejmowała najwyraźniej decyzję, czy ma mi w ogóle odpo- wiadać, czy nie. Catalano pochylił się ku niej z zapalniczką; zrobił z tego cały obrzęd i nie spuszczał z niej wzroku aż do momentu, kiedy wy- dmuchnęła na niego pierwszą porcję dymu. To metoda Catalano - stosuje ją wobec każdej kobiety, z którą chce nawiązać kontakt; podobno czasem skutkuje. - Zadzwoniłam do George'a około wpół do ósmej - zwróciła się do Catalano. - I powiedziałam mu, żeby odwiózł dzieciaki. A tymczasem przychodzi sam i przysięga mi na Biblię, że dzieciaków u niego nie ma i że nie wie, gdzie są. Jej słowa podziałały na George'a Keelera jak hasło wywoław- cze; po raz już chyba czwarty, odkąd przyszliśmy, powtórzył: - U mnie nie ma dzieci, Kitty. Przysięgam na Boga, że nie ma. Żona mrugnęła parę razy, ale nie odpowiedziała. Nie było sen- su pozwalać im zaczynać od nowa; mogliby tak cały dzień. Catala- no bez trudu pochwycił mój sygnał. Jest między innymi bystry i ma intuicję, muszę mu to przyznać. Usadowił się wygodnie na kanapie z matką zaginionych malców, szczupłą, wysoką blondyn- ką, a ja ująłem mocno, lecz po przyjacielsku, George'a Keelera pod rękę i zaproponowałem, żebyśmy odetchnęli świeżym powie- trzem. Powędrowaliśmy wolno przez teren osiedla Fresh Meadows, stanowiącego potężny kompleks jedno- i dwupiętrowych domów z ogródkami, zaprojektowanych zgodnie z podmiejskim charakte- rem dzielnicy Queens. Jest to rejon odznaczający się niską prze- stępczością, zamieszkany głównie przez białe drobnomieszczań- stwo; ludzi, którzy po drugiej wojnie światowej przenieśli się tu z Bronxu i Brooklynu. Osiedle otaczają szerokie trawniki, zdrowe drzewa o potężnych pniach i obszerne parkingi dla aut mieszkań- ców. Do komisariatu sto siódmego należą ciche ulice zabudowane 10
domkami jednorodzinnymi, gdzie żyją i wychowują dzieci uczciwi, ciężko pracujący ludzie. Szliśmy jakiś czas w milczeniu, a potem usiedliśmy na ławce. George miał kłopoty z oddychaniem - wdychał i wydychał powie- trze z głośnym świstem. Wsadził rękę do kieszeni i wyjął inhala- tor. Przeprosił mnie, jakby to było coś bardzo intymnego i wsty- dliwego. Rozpylił sobie lekarstwo i wciągnął głośno, i chociaż wcale nie wyglądało na to, żeby odczuł ulgę, powiedział, że jest mu lepiej. Rozmawialiśmy przez chwilę o astmie, alergii, o lekach, i odprężył się trochę; odrobinę. George Keeler źle się trzymał jak na swoje czterdzieści dzie- więć-pięćdziesiąt lat. Ponad dwadzieścia lat starszy od swojej żony, był tęgim, łysiejącym, niechlujnym facetem w średnim wie- ku, świadomym wszystkich swoich braków. Niełatwo też było mu chyba sprostać roli męża dwudziestosześcio- czy dwudziesto- siedmioletniej kobiety o wyglądzie Kitty. - Powiedz no mi jedną rzecz, George - zacząłem swobodnym, przyjacielskim tonem, jakiego nabywamy w pracy. Ale teraz uświadomiłem sobie, że ten facet nie wie nawet, jak ja się nazy- wam. Wyciągnąłem do niego rękę. - Aha, nazywam się Joe. Joe Peters. A mój kolega Sam Catalano. - Uścisnęliśmy sobie ręce i George skinął głową. - Powiedz no mi, George, dlaczego twoja żona jest taka pewna, że chłopcy są u ciebie? Potrząsnął głową i odparł: - Przysięgam na Boga, że nie ma u mnie dzieciaków. Tym razem nie. Kiedy do swego obowiązkowego zaprzeczenia dodał te trzy ostatnie słowa, coś małego i twardego w moim brzuchu, jakby miniaturowa pięść lęku szykująca się do wymierzenia ciosu w mój wrzód dwunastnicy, zwolniła uchwyt i zaczęła się otwierać. Nigdy naprawdę nie wiadomo, czym się mogą skończyć te rodzinne dys- kusje. Keeler rozpoczął długą, rozwlekłą, nieskładną opowieść o incydencie, który wydarzył się w listopadzie, przeszło pięć miesię- cy temu. Wracał, zatrzymywał się, wybiegał naprzód, uzupełniał 11
ją szczegółami, ale z tego, co udało mi się złożyć w całość, wy- wnioskowałem, że jego żona Kitty pracuje jako zastępca kierow- nika ośrodka rekreacyjno-wypoczynkowego „Nowy Świat”, miesz- czącego się przy Bulwarze Północnym koło samej granicy hrab- stwa Nassau, że należy on do całej sieci podobnych obiektów i że w listopadzie pojechała na Bahamy na uroczystości związane z rocznicą otwarcia ośrodka na wyspie. Był kłopot ze znalezieniem odpowiedniej opiekunki do dzieci i wbrew życzeniu George'a Kitty zostawiła chłopców z młodą Szkotką, której prawie nie znała. - Bez trudu rozszyfrowałem tę dziewuchę - George mrugnął do mnie porozumiewawczo, jak mężczyzna do mężczyzny. - Taka nowoczesna smarkula, rozumie pan. Codziennie wpadałem do chłopaków. Byłem niby tam, u siebie, ale właściwie nie ufałem tej dziewczynie. Ten brak zaufania okazał się w pełni uzasadniony. Tamtej so- boty George siedział do późna w biurze, mimo to obudził się naza- jutrz wcześnie rano i zaraz pojechał zobaczyć, co się dzieje z chłopcami. Była to mroźna, śnieżna niedziela, przed ósmą rano, i kiedy George podjechał na parking, zobaczył swoje dwa małe szkraby, trzyletniego i niespełna sześcioletniego, bawiące się na dworze. Ubrani w piżamki i szlafroczki, w gumowcach włożonych na gołe nogi, lepili bałwana. - Terry, ten starszy, mówi mi, że Patti, to ta dziewczyna, ta Szkotka, śpi jeszcze i że jest z nią w łóżku jakiś facet. George zapakował dzieciaki do samochodu i przetrzymał je w swoim mieszkaniu nad barem przez kilka dni. Dziewczyna w ogó- le do niego nie zadzwoniła, żeby się dowiedzieć, co się stało z chłopcami. Prawdopodobnie się bała, wyjaśnił George. Kiedy Kitty wróciła w trzy dni później, zastała dziewczynę gapiącą się w telewizor i obgryzającą paznokcie. Nie potrafiła nic więcej powie- dzieć ponad to, że nie widziała chłopców od soboty wieczór. - Kiedy Kitty zadzwoniła, powiedziałem jej, że nie wiem. gdzie są dzieci. Porządnie ją wtedy nastraszyłem, rozumiesz. O tym, że nastraszył Kitty, mówił tonem usprawiedliwienia. Tym samym tonem mówił o wszystkim, co dotyczyło żony. 12
- I była wtedy awantura, tak, George? I dlatego ostatnie parę nocy spędziłeś tam, u siebie, co? George powiedział, że Kitty ma zamiar lecieć do Phoenix po- magać przy otwarciu kolejnego ośrodka „Nowego Świata”. Stała opiekunka do dzieci, niejaka pani Silverberg, jest w szpitalu, a Kitty nie mogła znaleźć nikogo na zastępstwo. Zamierzała więc zabrać dzieci ze sobą; George się temu sprzeciwił i wybuchła sprzeczka. Postanowił więc trzymać się z daleka, dopóki Kitty złość nie przejdzie. I wtedy młodszy chłopak, Georgie, zachoro- wał. - Rozmawiałem z nią wczoraj po południu przez telefon i obiecała, że do mnie zadzwoni po wizycie lekarza, żeby mi powie- dzieć, co jest z małym. Wyglądało to na odrę. No więc wczoraj wieczorem dwadzieścia po jedenastej Kitty zadzwoniła i... - A co, dopiero o tej porze przyszedł lekarz? - A, nie, nie dlatego. Tylko że... George trochę się zaczerwienił; za każdym razem, kiedy przy- znawał się do czegoś, co mu Kitty zrobiła, mówił w tonie uspra- wiedliwienia i akceptacji. Do diabła, dobrze mu tak, ma to, na co sobie zasłużył. - Widzisz, ona była na mnie jeszcze zła, więc nie zadzwoniła tak zaraz po wyjściu lekarza. Chciała mnie trochę wytrzymać, kapujesz? Postanowiłem nie pytać George'a, czy to on osobiście zaraził małego odrą. Najprawdopodobniej odpowiedziałby „tak”, skoro Kitty tak mówi. - No więc dobra, to znaczy, że rozmawiałeś z Kitty wczoraj o jedenastej dwadzieścia, tak? - Nie, nie. Ja nie mogłem wtedy podejść do telefonu. Miałem akurat potworny kocioł z tymi facetami od irlandzkich pieśni lu- dowych, którzy pracują u mnie w środy i przez weekendy. Wybu- chła straszliwa awantura; bo oni mają przerwę od jedenastej pięt- naście do jedenastej trzydzieści, a tymczasem jeden z nich zaczął jakąś starą ludową balladę dla któregoś z weteranów, więc inni 13
zaczęli się wściekać i wrzeszczeć, że on nie przestrzega reguł. Że jest jedenasta dwadzieścia, a do jedenastej trzydzieści mają prze- rwę i w ogóle. - George Keeler wzruszył ramionami; nic w życiu nie szło mu gładko. - I stąd wiesz, że Kitty zadzwoniła o jedenastej dwadzieścia, tak? Dobra. A kiedy wobec tego ty z nią rozmawiałeś? Biedny George (zaczynałem go już w myśli nazywać „biednym George'em”) wykręcał numer swojego domu przez całą noc, od jedenastej dwadzieścia pięć do grubo po drugiej nad ranem. Ale cały czas było zajęte; Kitty najwyraźniej odłożyła słuchawkę. - To znaczy, że rozmawiałeś z nią dopiero dziś rano. Kiedy ona zadzwoniła? Mniej więcej o siódmej trzydzieści? - Aha. Spałem jak zabity, ale kiedy tylko usłyszałem telefon, zerwałem się na równe nogi, o tak! - Strzelił z palców. - Dosłownie jak tylko zadzwonił, zaraz sobie pomyślałem: o rany, to Kitty. I wtedy właśnie Kitty powiedziała mu, że chłopców nie ma, że- by lepiej się tu z nimi zaraz zjawił, i to biegiem. - No ale ja jej powiedziałem, że u mnie dzieciaków nie ma. Ubrałem się raz-dwa, przyjechałem tutaj i najpierw przeszukałem cały teren osiedla, a potem wezwałem was. George Keeler wzniósł ręce w górę; krzaczaste brwi sięgały mu aż po jasnoszare oczy; zagryzł wargę czekając, żebym mu powie- dział, co robić. A ja odchyliłem się do tyłu i oparty wygodnie wy- trzymałem go chwilę, żeby zrozumiał, że dla mnie to nic takiego nadzwyczajnego. - Posłuchaj, George, umówmy się, że pojedziemy do ciebie, przywieziemy dzieciaki i zapomnimy o całej tej sprawie, okay? Jeśli o mnie chodzi, to w ogóle nie jest to sprawa dla policji. My tylko przywieziemy dzieciaki, a już wy z żoną jakoś to między sobą załatwicie. My nie mamy z tym nic wspólnego. Co ty na to, George? George Keeler wstał, potrząsnął głową, rozejrzał się dokoła, jak gdyby usiłował się zorientować, po czym pochylił się nisko nade mną. Mówił z wysiłkiem,, chrapliwie, jakby miał chore gardło, ale najwymowniejszy był wyraz jego oczu. 14
- Rany boskie, człowieku, czyś ty mnie w ogóle nie słuchał? Przecież ja nie mam dzieciaków. I nie mam zielonego pojęcia, gdzie mogą być. To dwa małe pędraki i ja naprawdę nie wiem, gdzie są. Właściwie wszystko przemawiało za tym, że rozpacz George'a Keelera jest autentyczna. Oczywiście jej przyczyna była mi nie znana, ale nie ulegało wątpliwości, że to człowiek głęboko stro- skany. Ostatecznie istniała jeszcze jedna ewentualność. - Słuchaj, George, a może Kitty zabrała gdzieś chłopców? Że- by się na tobie odegrać. Mówiłeś, że już była na ciebie zła, a potem jeszcze nie podszedłeś do telefonu, kiedy zadzwoniła. Może zabra- ła dzieciaki i zaprowadziła je gdzieś do przyjaciółki, żeby ci dać nauczkę? Jego twarz nie przybrała dobrotliwego wyrazu akceptacji. Po- trząsnął gwałtownie głową i powiedział stanowczym, za- chrypniętym głosem: - Kitty nie robi takich numerów. Uwierzyłem mu i zaproponowałem, żebyśmy wracali. Było to zupełnie oczywiste od momentu, kiedy weszliśmy do pokoju. Catalano postawił filiżankę na stoliku koktajlowym z na- turalną swobodą człowieka, który czuje się jak u siebie w domu. Do Kitty Keeler odzywał się ciepłym tonem starego przyjaciela. I na tym właśnie polegał jeden z darów Sama Catalano: potrafił natychmiast zostać starym przyjacielem. Kitty zwróciła się do męża: - No co, George, już ci się odechciało głupich żartów? Już możesz przywieźć dzieciaki? Z mrugnięciem, które mówiło: „zostaw już mnie tę sprawę”, Sam położył jej rękę na ramieniu, a następnie powtórzył mi to, co mu powiedziała Kitty: około siódmej wieczorem przyszedł pediat- ra, stwierdził odrę i wyszedł około wpół do ósmej. Chory malec zasnął, starszy, Terry, zjadł z matką kolację, marudził mniej wię- cej do dziesiątej, oglądając telewizję, a potem też poszedł spać. - Czy któryś z chłopców wstawał w ciągu nocy? 15
Zamiast mi odpowiedzieć, Kitty Keeler zaczęła pstrykać pa- znokciem kciuka o przednie zęby, przymrużywszy oczy. Wyjęła w końcu palec z ust i powiedziała: - Czy George zwierzył się panu, jaki mi wyciął numer po- przednio? Powiedział, jak mi wtedy zabrał dzieciaki? - Owszem, powiedział. Powiedział mi też, że wczoraj ich nie brał. - I pan mu uwierzył? - Jej wilgotne wargi wygięły się w dół w wyrazie pogardy. Poruszyła głową tak, że jej długie, jedwabiste włosy omiotły ramiona. - Rzeczywiście mu pan wierzy po tym, co zrobił poprzednim razem? - Zgoda, ale to nie jest poprzedni raz, tylko obecny. Przestała potrząsać głową, oparła się wygodnie, sięgnęła po poduszkę i utkała ją koło siebie. Cały czas zagryzała dolną wargę, przytrzymując ją zębami i puszczając. - No więc dobrze - powiedziała, wyraźnie robiąc mi łaskę. - Georgie się obudził, kiedy Terry szedł spać. Znów mu podskoczyła gorączka, więc dostał dziecinną aspirynę, natarłam go spirytusem i zaprowadziłam do ubikacji. - Wstała, przeszła przez pokój do okna. Chwilę stała bez ruchu, po czym obróciła się ze swobodą tancerki. - A zresztą nie ma o czym mówić. Dzieci są u George'a. Trudno się było zorientować, czy jej wrogość wymierzona jest we mnie, czy przeze mnie w męża. Kitty zdążyła się już ustawić: ona i Catalano przeciwko mnie i George'owi. Wytrzymując jej spojrzenie powiedziałem: - George, czy dzieci są u ciebie? Keeler podszedł do żony z wyciągniętymi rękami i położył jej dłonie na ramionach. - Kitty, przysięgam na Boga, że nie, nie mam dzieciaków. Bóg mi świadkiem. Odepchnęła go, skrzyżowała ręce na piersiach i odrzuciła gło- wę do tyłu, patrząc w sufit. Na koniec wydała głośne, pełne irytacji westchnienie. Do diabła, pomyślałem, Kitty za długo już igra sobie z Geo- rge'em. Zamknąłem notes i schowałem go do tylnej kieszeni. 16
- Szanowna pani, jeżeli ta cała sprawa zanadto panią nuży, to mnie jest wszystko jedno. To są wasze dzieci. Oboje zignorowaliśmy okrzyk nagłego przerażenia ze strony George'a. Kitty powiedziała: - Ja was nie wzywałam. Catalano zerwał się na równe nogi. - Kitty, daj spokój, przecież usiłujemy wam pomóc. - I tonem bezstronnego rozjemcy dodał: - Ona jest po prostu zdenerwowa- na, Joe. Swoim nadskakiwaniem Catalano dał jej pełną satysfakcję: je- go głos brzmiał jej w uchu, uspokajał ją, przekonywał, że trzeba jakoś mnie „ścierpieć”. Ogryzając mały palec założyła nogę na nogę i zapytała: - No więc o co panu chodzi? - Kiedy po raz ostatni widziała pani wczoraj wieczorem dzie- ci? I w jakich okolicznościach? Zastanowiła się chwilę i wzruszyła ramionami. - Terry wstał w nocy, żeby się napić wody. Upuścił plas- tikowy kubek i to obudziło Georgiego. Więc zaprowadziłam małe- go do łazienki, zmieniłam mu piżamę i pościel, bo wszystko było przepocone. A potem wzięłam dwa proszki na sen, zrobiłam sobie gorący prysznic i poszłam spać. - To wcale nie jest dla ciebie dobre, Kitty - wtrącił George, ale go zignorowała. - O której to było? - Co mianowicie? Catalano wystąpił w roli tłumaczą. - Kitty, chodzi o to, o której ostatni raz widziałaś dzieci wczo- raj wieczorem? Przyjrzała się swojemu małemu palcowi dokładnie, a potem znów zaczęła ogryzać paznokcie. - O pierwszej. Wtedy kiedy wstał Terry. Mniej więcej o tej godzinie. A mniej więcej o wpół do drugiej wzięłam proszki na- senne, prysznic i poszłam spać. - Czy widziała pani jeszcze dzieci po wpół do drugiej w nocy? 17
Odrzuciła część włosów z ramion na plecy. - Nie. - Czy od chwili kiedy poszła pani spać, do chwili kiedy się pani obudziła rano, słyszała pani coś, cokolwiek, niezwykłego w mieszkaniu? Uśmiechnęła się do Catalano, przyznając mu punkty. - O to samo ty mnie pytałeś, Sam. - A potem z obojętną miną zwróciła się do mnie: - Nie, nic absolutnie. Żadnego hałasu, nic. - Czy zostawiła pani w nocy, o jakiejkolwiek porze, dzieci same w mieszkaniu? - Nie. - Czy ktoś, ktokolwiek, w pani przytomności przyszedł wczo- raj wieczór do mieszkania? Kitty zamknęła oczy, postukała się palcem wskazującym w skroń, a potem nagle otworzyła oczy i odpowiedziała: - Tak. Lekarz. Catalano rzekł łagodnie: - Nie, Kitty, Joe ma na myśli wszystkich poza lekarzem. - Och, czy Joe rzeczywiście to miał na myśli? Ta mała mamusia była trochę za cwana jak dla mnie. Wyciąg- nąłem notes, nie patrząc w jej stronę. - Proszę mi opisać chłopców, pani Keeler. Zaczynamy od starszego, Terry'ego. Był to rysopis dwóch zupełnie zwyczajnych chłopców: trzy i pół- i sześcioletniego. Obaj wysocy na swój wiek; bardzo jasne włosy; niebieskie oczy; jasna cera. Obaj ubrani w dwuczęściowe bawełniane trykotowe piżamki. Terry w piżamę w żółte uśmiech- nięte księżyce, Georgie w piżamkę z dużą żółtą głową kaczki z przodu i z dużym kaczym kuprem z tyłu i w spodnie w małe ka- czuszki. No i Georgie miał na buzi i na całym ciele wysypkę typo- wą dla odry. - Czy brakuje może czegoś z ich garderoby, pani Keeler? - Nie wiem, nie sprawdzałam. - To niech pani sprawdzi. Najwyraźniej zastanawiała się nad tym kolejnym wyzwaniem, 18
musiała zdecydować, czy ma się zastosować do polecenia, czy nie. Wreszcie wstała. - Proszę bardzo. Dlaczego nie. Zajęło jej to cztery czy pięć minut. Niczego nie brakowało. Na moją prośbę przyniosła fotografię robioną przez zawodowego fotografa, o rozmiarach osiem na dziesięć. Chłopcy okazali się małymi kopiami matki, w sztucznym uśmiechu ukazywali drobne ząbki. Kiedy zadzwonił telefon, George Keeler podskoczył jak rażony prądem elektrycznym. Dzwonek był głośny i George podniósł słuchawkę w połowie drugiego sygnału. Chwilę słuchał, po czym powiedział: - To do detektywa Petersa. - Pójdę rozmawiać w kuchni. - W kuchni wisiał na ścianie żółty aparat w większym stopniu zapewniający poufność rozmo- wy. Keeler odłożył słuchawkę, jak tylko usłyszał mój głos. - Joe? Możesz mówić? Zostawiłem telefon Keelerów Neary'emu na biurku; praw- dopodobnie chciał zapytać, po kiego diabła mieszam się w do- mową kłótnię, czyli dokładnie o to, o co ja sam siebie zapy- tywałem. - Co jest, Tim? Jego głos stał się beznamiętny i pozbawiony wszelkiego wyra- zu; oficjalny głos, którym przekazuje się informacje tego typu, jaką miał dla mnie Tim Neary. - Joe, przeczytam ci raport z oględzin zwłok dwóch denatów znalezionych właśnie na Peck Avenue. Czyli w odległości około sześciu przecznic od miejsca, w którym jesteś. Nie byłem tam, ale przekazuję wiadomość z komendy dzielnicowej. Dwóch białych osobników płci męskiej. Denat pierwszy, w przybliżeniu trzy do czterech lat; śmierć przez uduszenie. Denat drugi, w przybliżeniu pięć do sześciu lat; śmierć od rany z broni palnej nie ustalonego jeszcze kalibru w podstawie prawej strony czaszki. Obie ofiary, włosy blond, oczy niebieskie; obie ubrane w żółto-białe bawełnia- ne trykotowe piżamy. 19
- Jeden ma na piżamie śmiejące się księżyce, a drugi żółtą głowę kaczki? - Usiłowałem przełknąć gorzką kluchę, która zatkała mi gardło. Nastała chwila milczenia, po czym Neary powiedział: - Tak, to te dzieciaki. - Podał mi dokładnie miejsce znalezie- nia zwłok. - Masz ojca, Joe, żeby je zidentyfikował? - Tak. A jest tam lekarz? Ten facet to astmatyk. Myślę, że bę- dzie potrzebował pomocy. - Prawdopodobnie jest jakiś biegły. Słuchaj, potwierdź mi tę identyfikację, jak tylko będziesz mógł. I, Joe? Daj mi na chwilę Catalano. Chcę, żeby opieczętował mieszkanie. Ostatecznie mamy do czynienia z podwójnym zabójstwem. - I nie mogąc się po- wstrzymać, dodał poirytowanym tonem: - Do diabła, tylko tego mi teraz brakowało, co? Nie mogłem sobie wyobrazić, komu mogłoby brakować po- dwójnego zabójstwa, teraz czy kiedykolwiek indziej. Wróciłem do pokoju. - Sam, kapitan chce zamienić z tobą parę słów. Nie jest za- dowolony z twojego raportu o napadzie na bank we Flushing. Brwi Sama podskoczyły do góry, ale nie odezwał się słowem; oboje Keelerowie obserwowali nas bacznie. Podszedłem do Geor- ge'a i powiedziałem, trochę za głośno: - Wiesz co, George, chodź, skoczymy teraz do twojej mor- downi w Sunnyside. W ten sposób wyczerpiemy wszelkie ewentu- alności i żona uwierzy ci wreszcie, że jej nie bujasz. Co ty na to? Kiedy Catalano wrócił z kuchni, jego twarz miała nieco zmie- niony kolor. Był w dalszym ciągu gładki i swobodny i nadskakiwał blondynce, gnąc się i usiłując zwrócić na siebie uwagę, tyle że kolor twarzy mu się trochę zmienił. I z jakiegoś powodu wydaje mi się, że Kitty Keeler też to zauważyła. Spojrzałem na nią przez ramię, kiedyśmy wychodzili z mieszkania, i coś pochwyciłem - coś w jej oczach - błysk przerażenia, bólu, oczekiwania. Coś, o czym będę musiał pomyśleć później. 20
Kiedy zatrzymałem swojego chevroleta przy radiowozie poli- cyjnym zaparkowanym byle jak na Peck Avenue, było tam jut dużo samochodów różnych instytucji. Między innymi karetka z napisem „Kostnica” z przodu, z tyłu i po bokach. Panowała atmos- fera gorączkowego pośpiechu. - Muszę coś sprawdzić, George, zaraz wracam. Odkomenderowano trochę policjantów mundurowych, żeby miał się kto zająć gapiami, którzy w gruncie rzeczy nie przed- stawiali żadnego problemu - większość stanowiły przerażone ko- biety w średnim wieku. Ludzie z Wydziału Zabójstw krzątali się mierząc, fotografując, pomagając facetom z Medycyny Sądowej, pobierającym mikroskopijne próbki wszystkiego, co dało się ze- skrobać czy choćby zmieść do nieodłącznych specjalnych kopert. Przyjechała właśnie ekipa telewizyjna CBS, a fotoreporterzy z „Daily News” robili akurat zdjęcia. Akcją kierował kapitan Chris Wise z Wydziału Zabójstw dziel- nicy Queens. Chris był moim szefem przez blisko cztery lata, a znaliśmy się jeszcze dłużej. Skinął do mnie głową i wskazał kciu- kiem miejsce, gdzie leżały ciała. - Rozumiem, Joe, że to wyście odebrali dziś rano telefon o za- ginięciu dwojga dzieci, tak? - Tak. - No to myślę, że już się znalazły. - Odwrócił się w stronę uli- cy, gdzie stał mój samochód. - Kogo tam masz, ojca? - Tak. Kapitan Wise ruszył naprzód, gestem usuwając swoich ludzi na bok. Pochylił się i ściągnął brezent, którym nakryte były zwło- ki. - Tego szukałeś, Joe? Spod ciałka obleczonego w białą piżamę w okrągłe, żółte roze- śmiane księżyce wystawał tors mniejszego dziecka leżącego buzią do ziemi, rozmiękłej od porannej rosy, a potem wysuszonej przez słońce. Głowa dziecka leżącego na wierzchu wyglądała dziwnie: spuchła do podwójnych rozmiarów w wyniku przestrzelenia mó- zgu. Strzał w głowę powoduje wyciekanie najróżniejszych płynów 21
- głowa malca była rozdęta jak nierówno nadmuchany balon. Krwi wysączyło się nawet niewiele, tylko gruby ciemny, podobny do gąsienicy wyciek u podstawy czaszki z prawej strony, w miejscu wlotu pocisku, i kilka delikatnych strumyczków wzdłuż cienkiej szyi. Podmuch wiatru rozwiewał jasnoblond włosy. Wielka głowa spoczywała lekko odwrócona na bok i widać było siną, obrzękłą twarz, ze zniekształconymi rysami. Buzię młodszego dziecka zasłaniały zwłoki braciszka. Dokoła unosił się silny szczególny, choć dobrze znany odór. Kapitan Wise powiedział: - Psie gówno, Joe. Młodszy dzieciak leży buzią w psim łajnie. Odruchowo moja ręka zaczęła masować brzuch, w którym po- czułem szarpiący ból. - Kapitanie, czy nie można by ich odwrócić? Tam w samo- chodzie siedzi ojciec. I tak już jest z nim źle, a cóż dopiero jak ich zobaczy w tym stanie. - Jeszcze z pięć minut, Joe. - Położył mi rękę na ramieniu i odwróciliśmy się od ciał. Mówiąc patrzył na swoje starannie wy- glansowane buty. - A co z tymi rodzicami? Nie miałem mu wiele do powiedzenia i kiedy zrobiwszy kó- łeczko wróciliśmy na miejsce, zwłoki leżały już na plecach, obok siebie. - Czy oni nie mogą, na miłość boską, wytrzeć temu małemu buzi, zanim go ojciec zobaczy? Psie łajno na ustach dziecka! Chris Wise potrącił mniejsze ciało czubkiem buta. Z główki dziecka ześliznęło się kilka grudek jakiejś zeschniętej brązowawej substancji. Chris wytarł but o nogawkę piżamy małego, żeby Boże broń jego pantofel nie stracił nic ze swego połysku. Była to jedna z tych rzeczy, których się nie zdołałem nauczyć w ciągu czterech lat pracy w Wydziale Zabójstw - żeby traktować ludzkie zwłoki jak przedmiot, produkt końcowy czyjejś wściekłości czy szaleństwa, zachłanności, zazdrości czy zemsty, czy co to tam do diabła bywa. I to jest jedna z przyczyn moich wrzodów. 22
Chris skończył wycieranie butów o ciało dzieciaka, a potem przyjrzał mi się ze swoim powściągliwym, ironicznym uśmiesz- kiem. - Ty byś pewnie chciał, żebym ich jeszcze uczesał, co, Joe? Może powinienem wozić ze sobą taki podręczny neseserek? George Keeler spojrzał na mnie bezmyślnie, kiedy podszedłem do samochodu. - Co tutaj się stało? Rany, tyle policji. - George, chciałbym, żebyś poszedł że mną na chwilę, do- brze? Był wypadek. Fatalna sprawa. Obaj twoi chłopcy. George Keeler patrzył na mnie przez ułamek sekundy; po czym wyszarpnął mi ramię, okręcił się i ruszył jak szalony prosto tam, gdzie na niego czekali, dokładnie za krzaki. Stanął nad ciałami, gapiąc się na nie, po czym wyciągnął ramiona pustym, bezsen- sownym gestem i upadł na kolana. Spojrzał w górę na krąg ob- serwujących go mężczyzn. Na mężczyzn, którzy stali i obserwowa- li go, i nie kiwnęli nawet palcem, żeby pomóc jego chłopcom. Rzucił się na małe ciałka, chcąc je zasłonić przed ich wzrokiem, przykryć, uchronić przed obojętnymi spojrzeniami. Złapał mniej- szego, Georgiego, za ramiona i usiłował podnieść go do pozycji siedzącej. Zaczął nim potrząsać, po czym spazmatycznie wciągnął powietrze i zaczął wrzeszczeć: - Ratujcie ich! Im się stało coś złego. O Boże, ratujcie ich, zamiast stać tak i gapić się. Moim chłopcom stało się coś złego. Georgie! Terry! Ratunku! Ratunku! Dopiero we trzech, z pomocą dwóch jeszcze policjantów, zdo- łaliśmy uwolnić martwe dziecko z jego uścisku i zaciągnąć Georg- e'a Keelera do karetki pogotowia. - Atak serca, atak serca - mamrotał młody, blady stażysta. Wskoczył do karetki i instruował umundurowanego policjanta, jak ma mu pomóc w zakładaniu maski tlenowej. Kapitan Wise ulokował się pomiędzy przerażonym chłopakiem a George'em Keelerem. - Ty, cholerny durniu, on hiperiwentyluje. Dasz mu łyk tlenu i po nim. Astma, idioto, facet ma atak astmy. 23
Młodzika poraziła wizja straszliwych konsekwencji błędu, któ- rego popełnienia był tak bliski. Jego twarz straciła wszelki wyraz, umysł się wyłączył. Chris Wise obrócił go w kierunku wnętrza karetki i najwyraźniej pod wpływem tego stażysta przypomniał sobie, co należy robić. Pojawił się przy George'u z zastrzykiem adrenaliny. W przeciągu kilku minut głośne bulgotliwe dźwięki ucichły i George zaczął lżej oddychać. Nagle odepchnął chłopaka i wycią- gnął do mnie rękę. Pomogłem mu wstać. Uścisk jego ręki był obezwładniający. - Musimy powiedzieć Kitty - rzekł. - O Boże święty, musimy powiedzieć mojej biednej Kitty. Praktycznie wpadliśmy do mieszkania, wdarliśmy się klinem, ale Kitty Keeler robiła wrażenie, jakby nas, policjantów, w ogóle nie zauważyła. Zerwała się z fotela, z otwartymi szeroko ustami i oczyma, widząc tylko swojego męża. Kiedy wyciągnęła ręce do George'a, bransoletki zabrzęczały i przesunęły się w górę na jej szczupłych rękach. Złapała go za rękawy, potem uczepiła się gorsu koszuli. George Keeler odwrócił się, spojrzał przez ramię, ponad jej głową, na sufit, na podłogę, na ściany, patrzył gdziekolwiek, na cokolwiek, tylko nie na żonę. - George! - zawołała. Po czym zaczęła walić pięścią w jego pierś. - Co się stało, George? Powiedz, co się stało. O Boże, Geor- ge, George, odezwij się! Wciągał powietrze wolno, systematycznie, aż do pełnej pojem- ności płuc. A potem, ze zwieszonymi bezwładnie rękami, spojrzał prosto na swoją żonę i straszliwym głosem powiedział: - Oni nie żyją, kochanie. Nie żyją. Obaj chłopcy. Obaj. Nie ży- ją. Kitty wolno pokręciła głową, w obie strony, i odparła: - Nie pleć. Nie opowiadaj takich bzdur. Co ci odbiło, że wy- gadujesz takie głupstwa? Nie opowiadaj takich rzeczy. George! 24
Poddawał się ciosom jej pięści, słowom i wymysłom i cały czas jego usta się poruszały, powtarzając w kółko to samo: - Nie żyją, kochanie. Oni nie żyją. Mary Hogan była niską, z figury przypominającą gruszkę ko- bietą, której rysy zdradzały uderzające podobieństwo do córki. Wynikło małe nieporozumienie co do tego, kto polecił zabrać panią Hogan z piekarni w Bronksie, gdzie pracowała, i przywieźć do Keelerów. Powód wydawał się oczywisty: uważano, że Kitty Keeler może potrzebować matki. Pani Hogan przyprowadziła ze sobą ojca Kerrigana z parafii św. Szymona. Był to jeden z tych irlandzkich księży o nieokreś- lonym wieku: wiecznie chłopięcy, z gładką cerą, tenorkiem i kil- koma siwymi pasmami w rudoblond włosach. Informował wszystkich, że pani Hogan źle słyszy, ale jeżeli tylko będziemy mówić wyraźnie, to ona bardzo dobrze czyta z warg. George Keeler wyszedł z sypialni i ruszył prosto do teściowej, która dosłownie zniknęła w jego objęciach. Jedyny zduszony szloch, jaki dał się słyszeć, pochodził od niego. Pani Hogan ostrożnie uwolniła się z ramion zięcia, studiując jego twarz bardzo uważnie. Jej oczy, od wielu lat zastępujące też częściowo uszy, wydawały się czujne, trochę może szkliste, ale cały zapas łez, jaki zawierały, był zamrożony w ich wnętrzu. - George - powiedziała z irlandzkim akcentem, głosem ci- chym, beznamiętnym - gdzie oni są? Gdzie są moje robaczki? George, co tu się stało? Do pokoju przywlokła się Kitty Keeler. Była trupio blada. Od- sunęła George'a na bok i wskazując na niską kobietę o sztywnym karku spytała męża: - A co ona tutaj robi? Co do cholery ciężkiej ona tu robi? Pani Hogan nie zrozumiała, co mówi Kitty, odczuła jednak jej wściekłość. Odczekała, aż córka się do niej odwróci, jak gdyby uważała, że nikt, kto na nią nie patrzy, nie może jej Słyszeć, i po- tem cicho, prawie szeptem, powiedziała: - Kitty, Kitty, Kitty. Coś ty zrobiła? 25
ROZDZIAŁ II Tim Neary był jednym z moich najbliższych przyjaciół od cza- sów, kiedy jako dzieciaki bawiliśmy się na ulicach Bronxu. Po skończeniu szkoły średniej, kiedy ja uczyłem się układać kable telefoniczne, Tim spędził trzy lata w seminarium duchownym, które pozwoliły mu zrozumieć, że nie zostanie księdzem. Do poli- cji przyszliśmy razem. Tim pozdawał wszystkie egzaminy z naj- wyższymi notami. Jest to facet rozsądny i ostrożny i mamy do siebie nawzajem pełne zaufanie. Z kilkoma zastrzeżeniami. Czasami to, czego Tim Neary nie mówi, jest ważniejsze od te- go, co mówi. - Jak ta sprawa wygląda, Joe? - To Tim powiedział. „Jakie będzie miała dla mnie skutki?” - tego Tim nie powie- dział. - Jeszcze trochę za wcześnie, Tim, żeby coś wiedzieć. Keelerowie siedzieli na ławce u nas, w urzędzie. Catalano po- średniczył między nimi a innymi członkami brygady, jakby sta- nowili jego prywatną własność. - Jezus, Joe, to się nie mogło wydarzyć w gorszym momen- cie. - Mam się przelecieć na Peck Avenue i powiedzieć tym mal- com, że fatalnie wycelowali? - Nie bądź taki cholernie dowcipny, Joe. Akurat w tej chwili ta sprawa jest mi zupełnie niepotrzebna. - I po chwili, jakby do- piero mu to przyszło do głowy i jakby nie miało większego zna- czenia, dodał: - A jak z tą drugą sprawą, Joe? Masz coś? Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki, nie odpo- wiadając na jego pytanie; potrząsnąłem głową i wręczyłem mu raport. - Gówno. Nic? Nic absolutnie? - Daj mi trochę czasu, Tim. Tim polecił mi zebrać obciążające informacje o osobie proku- ratora okręgowego dzielnicy Queens, żeby pod ich presją wycofał 26
swoją kandydaturę w wyborach wstępnych na burmistrza. Żona Tima jest doradcą prawnym szefa kampanii wyborczej rywala prokuratora. Tim i ja mamy prawo od 28 listopada tego roku przejść na emeryturę w pięćdziesięcioprocentowym wymiarze. Dwadzieścia lat z głowy. Bo jak to inaczej nazwać? Przed Timem rysuje się wielka kariera, jeśli zwycięży właściwy człowiek. Jest też przekonany, że i moja przyszłość, spoczywająca w jego rękach, zapowiada się fantastycznie - o ile zwycięży właściwy człowiek. Tim oczywiście nie przyjmuje do wiadomości faktów, które ko- lidują z jego planami. Nie ma dla niego na przykład znaczenia, że sprzedaliśmy z żoną nasz dom w Queens, kupiliśmy czteropoko- jowe mieszkanie spółdzielcze na Florydzie, gdzie mieszka już mo- ja żona i gdzie ja mam przenieść się pod koniec listopada. Jest przekonana, że spakuję się raz-dwa-trzy, zostawię dwupokojowe mieszkanie, wynajęte na krótki termin w jednym ze starych bu- dynków w pobliżu kortów tenisowych Forest Hills, i wyjadę na Florydę. I podejmę pracę w firmie budowlanej jej brata. Jeśli o mnie chodzi, uważam jej brata za krętacza, kołtuna i głupiego sukinsyna, a on dokładnie to samo myśli o mnie. Nie wiem, jak do tego wszystkiego doszło. Wygląda na to, że ten plan dojrzewał tak długo, że już nie przypominam sobie momentu, kiedy pojawił się w naszej świadomości. Jak już córka wyjdzie za mąż, a wyszła w ubiegłym roku, i jak chłopak skończy szkołę średnią i dostanie się na uczelnię, na którą się dostał, jak już odbębnię te swoje dwa- dzieścia lat, to tak właśnie ma być. Wszystko ściśle zaplanowane. Reszta mojego życia. Tylko że teraz, kiedy się to praktycznie stało rzeczywistością, zacząłem się tak na dobre zastanawiać, jak też ta reszta mojego życia będzie wyglądała z tym szwagierkiem Fre- dem, i muszę powiedzieć, że wcale mi się to nie uśmiecha. Abso- lutnie nie. I jeszcze jedna dziwna rzecz. Po dwudziestu trzech latach małżeństwa i mieszkania z Jen i dzieciakami po raz pierw- szy byłem sam. Pierwszy raz w życiu. Z domu rodziców poszedłem do wojska, z wojska do Jen. A teraz nie musiałem się liczyć z nikim. Myślałem, że będę czuł się samotny. Jen myślała, że będę 27