kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 833 340
  • Obserwuję1 356
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 654 717

Uhnak Dorothy - Policjanci

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :966.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Uhnak Dorothy - Policjanci .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu U UHNAK DOROTHY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 263 stron)

Dorothy Uhnak POLICJANCI Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz Warszawa Państwowy Instytut Wydawniczy 1991 Tytuł oryginału «LAW AND ORDER. Copyright © 1(n by Dorothy ISBN 83-06-02161-4 Część pierwsza Ojciec: Sierżant Brian O'MalleH Rok 1937 1 ROZDZIAŁ 1 Posterunkowy Aaron. Levine obserwując gorliwie ruch na jezdni usiłował jednocześnie ocenić nastrój siedzącego obok sierżanta. Cieniutki, niemelodyjny gwizd nie świadczył ani o rozdrażnieniu, ani o szczególnie dobrym nastroju szefa. Był to po prostu oddech wydobywający się spomiędzy uchylonych warg sierżanta Briana O'Malleya. Levine zerknął ukradkiem w prawo i na mgnienie oka uchwycił jego czysty, wyraźny profil. — Masz zamiar skręcić? — zapytał sierżant Malley patrząc prosto przed siebie. — Nie, panie sierżancie, spojrzałem tylko na taksówkę. Trochę za blisko podjechała. — Taksiarze potrafią jeździć w największym tłoku. Na pewno nie stuknie wozu policyjnego. Skręćmy w lewo w Siedemnastą. Tam się zawsze snuje pełno podejrzanych czarnuchów. Długie, kościste palce Levine'a zacisnęły się na kierownicy. Już osiem miesięcy służył w policji, a ciągle jeszcze nie mógł się do tego przyzwyczaić; nie mógł się pozbyć uczucia, że jest tu kimś obcym, przybyszem z zewnątrz, milczącym świadkiem, nieufnie i z lękiem podchodzącym do ludzi, wśród których pracuje. Jezus, te czarnuchy potrafią być niebezpieczne, jak się zaprawią. Najgorzej jest w sobotę wieczór. Nie widziałem, żeby ktoś tak przewracał oczami, mało im te gały nie wyjdą z orbit. A makaroniarze, to są dopiero podłe i zawzięte skurwysyny z tymi swoimi wendetami. Tylko że jedno trzeba im przyznać: za rodzinę daliby się porąbać, no i obcych nie zaczepiają, chyba że im się ktoś narazi. A to co znowu? Skąd mi się wziął ten gudłaj za kółkiem? Jak się ten mały icek tu wcisnął? — A teraz spokojnie, powolutku. Niech się na nas gapią, ile chcą — instruował Malley. Zsunął czapkę z czoła i przejechał palcem pod taśmą wewnątrz. — Upał jak na październik, co? Znów zaczął cicho pogwizdywać, a jego wzrok omijając kierowcę powędrował na drugą stronę ulicy. — Grałeś w koszykówkę, jak byłeś w City College? — zapytał bez żadnych wstępów. — Owszem. Tylko nie w reprezentacji uczelnianej. Trzeba być studentem

trzeciego roku, żeby się dostać do reprezentacji. — Levine z uporem powtarzał to słowo, które działało na Malleya wyraźnie irytująco. — Nie w reprezentacji? — powtórzył z przekąsem sierżant. — A cóż to jest takiego reprezentacja uczelniana, co? W pytaniu zabrzmiał miękki irlandzki akcent i niewinna obojętność, której Aaron Levine nauczył się już wystrzegać; trzeba było bardzo uważać ze wszystkim, co dotyczyło jego dwuletnich studiów w City College. — Chodzi mi o stałą drużynę, która grywa z drużynami innych uczelni. Reszta jest podzielona na zespoły, które rozgrywają mecze ze sobą. — To brzmi bardzo poważnie. Trzeba mieć kondycję do tego biegania. — Moje nogi są stworzone do biegania, panie sierżancie. — Levine, który miał kompleks na punkcie swoich 8 długich, słupowatych nóg, wolał uprzedzić wszelkie komentarze. — Ciekawe, czy zawsze we właściwym kierunku? — powiedział miękko Malley swoim dwuznacznym oskar-życielskim tonem. — Zatrzymajmy się tutaj przed tym Packardem. To naprawdę zbrodnia, żeby te czarnuchy rozbijały się takimi wielkimi limuzynami, kiedy ich dzieciaki włóczą się głodne po ulicach. No, Levine — krępe ciało sierżanta zmieniło nieznacznie pozycję tak, żeby ich oczy się spotkały. — A tutaj się zatrzymamy, jak to się mówi, „nieoficjalnie". Czy rozumiesz, co mam na myśli? Aaron skinął głową. — Tak jest, panie sierżancie. Wzrok Malleya, nieprzenikniony w mrocznym wnętrzu wozu patrolowego, sondował go przez chwilę. — Zobaczymy, czy rzeczywiście rozumiesz. Go to znaczy, jak mówię, że zatrzymamy się „nieoficjalnie"? Aaron oblizał suche wargi suchym językiem. Mimo woli jego ręce wykonywały w powietrzu nieokreślone ruchy. — To znaczy... to znaczy, panie sierżancie, że nie umieścimy tego w książce raportów, że... że to sprawa prywatna czy coś w tym rodzaju... Malley obciął go krótko: — Nie, nie żadna „sprawa prywatna czy coś w tym rodzaju". To znaczy, żeśmy się tu w ogóle nie zatrzymali. A skorośmy się nie zatrzymali, to jak mogę do jasnej cholery załatwiać jakąkolwiek sprawę prywatną? Chłopak odpowiedział błyskawicznie tonem, który — miał nadzieję — zabrzmiał szczerze i dobrodusznie: — Tak jest, panie sierżancie. Myśmy się tu w ogóle nie zatrzymali. Sierżant uśmiechnął się do niego ironicznie jak do tępego dziecka, które wreszcie pojęło prostą lekcję. — W porządku, tak, teraz w porządku. No, a czego was tam jeszcze uczyli w tym City College poza koszykówką? Zresztą, synu, to i tak nie ma żadnego znaczenia. Ani się obejrzysz, jak się tu w pracy nauczysz, czego trzeba. — Wysiadł z samochodu, rozejrzał się dookoła i nachylił do okna. — Zwróć uwagę na te maluchy; dziesiąta wieczorem, a pełno ich wszędzie jak karaluchów. Okropność. Aaron wyłączył silnik, ale jego palce spoczywały jeszcze jakiś czas na kluczyku. Spojrzał na zegarek. O Boże, jeszcze dwie godziny. Będzie miał jeszcze dwa razy służbę od czwartej do dwunastej, potem zmiana i noce. Jeśli sobie wyobrażają, że robią mu łaskę, to się grubo mylą. Tak czy siak, nie ma wielkiego wyboru, ale gdyby to od niego zależało, wolałby pełnić służbę sam i bez wozu. Czubkami palców starannie rozmasował zmęczone oczy i pomyślał, jak zresztą już setki razy w ciągu tych ośmiu miesięcy: co ja tu, na miłość boską, robię w mundurze i z bronią? Sierżant Malley rozpieczętował paczkę Chesterfiel-dów. Kciukiem podepchnął papierosy do góry i wyciągnął jednego zębami. Jego oczy niespokojnie myszkowały po barze. Zmrużone od dymu i kwaśnego, ciężkiego odoru ludzkich ciał, przypominały czarno-niebieskie szparki, ledwie widoczne, ale świadome wszystkiego, co się dokoła działo. Barczyste ramiona pochylił d<) przodu, osłonił dłońmi migotliwy płomyk zapałki, zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił dym prosto z płuc. — Coś tu dzisiaj spokojnie, prawda, Żółtek? A gdzie jest ruch? Właściciel, śniady mężczyzna o skośnych orientalnych oczach, płaskim nosie

boksera i napiętych, bardzo czerwonych wargach, obrócił się, jak gdyby chciał potwierdzić obserwację sierżanta. — Ma pan rację, panie sierżancie, spokój tu dzisiaj. W ogóle nigdzie nie ma ruchu. Środek tygodnia. Kiepsko idzie interes, naprawdę kiepsko. Może mi pan wierzyć, sierżancie. Malley łyknął dokładnie połowę swojej whisky i starannie postawił szklaneczkę za mokrym kółkiem przed sobą. 10 L — Przestań mi tu pieprzyć, dobrze? — powiedział bez złości, mechanicznie, z przyzwyczajenia. Barman otarł ręce o brudny szarawy fartuch. — Wcale nie pieprzę, panie sierżancie. Nikt z forsą się nie pokazuje. W każdym razie nie tutaj. Sam nie wiem, z czego w tym miesiącu zapłacę czynsz. Może mi pan wierzyć. — Ty się martw o „czynsz" dla szczerze ci oddanego, a o resztę niech cię głowa nie boli. — Skończył whisky i skrzywił się. — Dałeś mi chyba czystą naftę. Wypali mi żołądek. — Panie sierżancie, pan przecież wie, że ja tu mam dla pana i pańskich ludzi specjalną butelkę. — Wiem, Żółtku, wiem, a jakże. Ale pewnego pięknego poranka złapię cię na tym, że czegoś tam dolewasz, więc radzę ci dobrze, uważaj. Malley odsunął się od baru i wyciągnął rękę, niecierpliwie strzelając palcami. — No, nie mam czasu. — Spojrzał na banknot, który włożono mu do ręki, i potrząsnął głową. — Kpisz sobie ze mnie czy co? Żółtek odwrócił się, nacisnął guzik i wysunął szufladkę kasy. Wskazał na niewielki plik banknotów. — Niech mnie Bóg skarze, panie sierżancie, jak to nieprawda, ale prawie nic nie utargowałem. Nie ma co do garnka włożyć. Malley westchnął, ustrzelił palcami. — No, dość tego narzekania, Żółtek. Jest późno, a ja muszę objechać jeszcze cały rewir i przypilnować, żeby był w nocy spokój. Żółtek ponuro dołożył do piątki jeszcze dwa banknoty dolarowe. Malley niechętnie obejrzał pieniądze, zanim zamknął dłoń. — No, musisz się starać, mój kochany. Nędzna ta twoja dziura, a jeszcze do tego masz różne grzeszki na sumieniu, nie mówiąc o tym, że podobno przychodzą tu do ciebie pociągać takie małe bąki,, nie większe od tego baru. — Przyłożył dłoń do kontuaru. — Radzę ci, Żółtek, uważaj. 11 Nędzna ta twoja dziura, ale to cały twój majątek. A ja mam jeszcze nad sobą szefów, których twoje problemy nie obchodzą, którzy po prostu chcą szmalu. — W przyszłym tygodniu, panie sierżancie — powiedział miękko Żółtek — z pewnością będzie lepiej. — Uśmiechnął się szeroko, niewesoło, ale i nie złośliwie, ukazując zęby. — Jak mówią w radio, idą dobre czasy. Nie wiadomo tylko skąd, boby człowiek chętnie wyszedł im naprzeciw. — Sięgnął pod kontuar i kiwnął głową. — Jeszcze jednego na drogę, panie sierżancie. — Nie, dziękuję. Jedna szklaneczka tej trucizny wystarczy w zupełności. I uważaj, Żółtek, nie szukaj guza. Japończyk odprowadził wzrokiem O'Malleya, który przeszedł wzdłuż baru i zniknął za drzwiami. Patrzył na tego dużego mężczyznę w granatowym mundurze bez złości czy urazy, w ogóle bez żadnych uczuć. Malley był po prostu jednym z faktów życia, a jak na fakty z życia Żółtka, nie należał ani do szczególnie dobrych, ani do szczególnie złych. Sierżant Malley rzucił posterunkowemu Levine'owi paczkę papierosów. Chłopak nie przyjął. — Dziękuję, panie sierżancie, ja nie palę. — Ach, nie palisz? Palenie jest według ciebie szkodliwe, co? Ostrożnie, żeby nie urazić sierżanta, Aaron odparł: — Gram jeszcze trochę w piłkę i jak palę, to mnie zatyka. — Myślałem, że się boisz, że już więcej nie urośniesz — rzekł Malley zjadliwie. — Teraz skręć w prawo w następną przecznicę. W porządku. Widzisz tam mały sklepik ze słodyczami? Zatrzymaj się naprzeciwko. — Pomiędzy jednym a drugim obłokiem dymu sierżant przyglądał się badawczo swojemu kierowcy. — Przejdź się tam, chłopcze, i powiedz dobry wieczór panu Horowitzowi. To bardzo sympatyczny

starszy pan i chętnie widzi u siebie chłopców w granatowych mundurach. A będzie mu szcze- 12 gólnie miło, jak przyjdzie ktoś, kto mówi jego językiem, mam na myśli akcent oczywiście. Aaron skinął głową. — Tak jest, panie sierżancie. Malley wyciągnął za nim jego pałką. — Weź ją ze sobą. Widok pałki działa dobrze na czarnuchów, a pana Horowitza napawa poczuciem bezpieczeństwa. Przypilnuj go, żeby ci dał przyzwoitą szklaneczką tego koktajlu jajeczno-śmietankowego, który wy tak bardzo lubicie. Długonogi Aaron oddalając sią wielkimi krokami czuł na karku zimne spojrzenie Malleya. Czuł również w raku ciążar pałki, a na udzie rewolwer kaliber 38. Sklep ze słodyczami był kiepsko oświetlony, mały, obskurny i brudny. Kiedy Aaron otwierał drzwi, zadżwią-czał dzwonek. Dwaj czarni klienci odwrócili sią w jego stroną; ich twarze były nieruchome, ponure, obojątne. Po chwili ich wzrok zsunął sią z Aarona, spojrzeli na siebie i jak gdyby na skutek milczącego porozumienia znów zajęli się obtłuczonymi ciężkimi filiżankami kawy, które stały przed nimi. Stary właściciel był niski, okrągły, niechlujny. Włosy sterczały mu na czaszce w krzaczastych kępkach; okulary w drucianej oprawce powiększały wodniste bezbarwne oczy. Pod szerokim pobrużdżonym czołem królowały gęste, zwichrzone brwi. Wychylił sią zza poobijanego marmurowego kontuaru i na powitanie uniósł ramiona w swojskim, niemal błagalnym geście. — Nu, panie oficer, czego pan sią napije? Chyba koktajl z lodami to będzie coś dobrego. Taki mamy gorący wieczór jak na październik. — Gdy to mówił, jego ręce złapały najpierw wysoką szklankę, a potem pojemnik z lodami. — Poproszę czystą wodę selcerską. — Czystą wodę selcerską? — Stary, człowiek był wyraźnie obrażony. — Trzeba do tego coś wlać, może trochę mleka i syropu, zaraz tu panu zrobimy pyszny koktajl waniliowy albo czekoladowy. Aaron potrząsnął głową i spojrzał na dwóch czarnych, którzy udając obojętność przysłuchiwali się pilnie tej rozmowie. — Nie, naprawdę poproszą czystą selcerską. — Podsunął po marmurowym kontuarze dwa centy. Stary, zaskoczony, odsunął centy i po raz pierwszy spojrzał mu w oczy. — Nu, pan mnie obraża. Pan tu specjalnie przyszedł mnie obrazić, jak pan nawet nie chce napić się u mnie szklanki czystej wody selcerskiej. — Wielkie okrągłe oczy zamrugały nagle, po czym znieruchomiały zdumione na widok twarzy Aarona. — Gott im Himmel, Landsman. I co pan robi w tym granatowym mundurze, taki chłopak jak pan? Murzyni podzielili swoją uwagę pomiędzy dwóch białych, z których jeden, stary, tak zabawnie mówił, a drugi był po prostu zwykłym policjantem. Nie mogli zrozumieć, ani co tak starego zdziwiło, ani o czym mówił, ani co to za nagła więź powstała między tymi dwoma. Obojętne zresztą, na czym to polegało, czarni nie byli w stanie tego pojąć: ni z tego, ni z owego dwaj biali poczuli się ze sobą dobrze, jak starzy przyjaciele. — Każdy musi żyć — powiedział Aaron tonem usprawiedliwienia. Zastanawiając się nad sensem tych słów stary przechylił na bok głowę, a następnie pokiwał nią i odwrócił się tyłem do Levine'a. — Tak, tak, to prawda, każdy musi żyć. — Sięgnął na półkę z papierosami i wziął paczkę Cameli. — Mam nadzieję, że ten gatunek panu odpowiada. Jeśli nie, proszę mi powiedzieć. Mam i inne. — Sękate palce wskazały na towar. Aaron potrząsnął głową. — Dziękuję, nie palę. — Pan nie pali? — zapytał z niedowierzaniem właściciel. — A co ma piernik do wiatraka? — Wcisnął w dużą dłoń Aarona paczkę papierosów razem z banknotem pię- ciodolarowym. — Nu, musisz się jeszcze sporo nauczyć. 14 Jeszcze cię nie nauczyli, co? — Gwałtownym ruchem przechylił na bok głowę, odwrócił się tyłem do klientów, osłonił dłonią usta i gestem przyzwał do siebie Aarona. — Powiedz im, że w tym tygodniu nie będzie sześć, powiedz im, dobrze? W tym tygodniu moja żona musiała dwa razy iść do doktora. — Dla nadania wagi swoim słowom uniósł w górę dwa palce. — Tylko w tym tygodniu dwa razy, a ten szmok,

kutas, za te pieniądze, co on od ludzi bierze, to on się chyba nimi udławi. Aaron wetknął z powrotem papierosy i pieniądze staremu w garść i potrząsnął głową. — Ja wpadłem tylko na selcerską. Właściciel wzruszył ramionami. — Bojczik, to nie ma z tobą nic wspólnego. A jeśli chcesz wiedzieć, to i ze mną. Ja jestem zadowolony, że wy tu, chłopcy, wpadacie. W ten sposób każdy jeden zachowuje się przyzwoicie. — Jego wzrok pobiegł ku dwóm mężczyznom, w dalszym ciągu pochylonym nad filiżankami kawy. — Jak ty nie weźmiesz, to weźmie inny. Takie już jest życie. A tak zrobisz sobie dobrze, mnie zrobisz dobrze, w ogóle zrobisz, jak należy. — Zacisnął mocno palce Aarona na paczce papierosów i banknocie, przytrzymał przez chwilę jego rękę w swojej, ścisnął ją, po czym puścił. — Tak już w życiu jest. A ja dziękuję Bogu, że jest taki dobry i daje mi zdrowie. — Zwrócił się z uśmiechem do Murzynów. — No, panowie, chyba już skończyliście kawę. Dajcie mi po te pięć centów, żebym mógł umyć filiżanki, powiedzieć panom dobranoc i iść do domu. Mężczyźni wstali wolno, spojrzeli na starca, na Aarona, a potem na siebie nawzajem. Wyższy z nich wsadził w milczeniu rękę do podartej kieszeni, pogrzebał za podszewką i wyciągnął dziesiątkę, którą niechętnie położył na kontuarze. Kiedy wychodzili, dzwonek znów zadźwięczał u drzwi. — Nu, proszę, żydowski policjant. Jak sobie pomyślę o policjantach w starym kraju... — Horowitz ujął swoją twarz w dłonie i przez chwilę kołysał głową z boku na bok. Popatrzył na Aarona i jego twarz złagodniała; po- wiedział miękko: — Nie obrażaj się, chłopcze, o te papierosy. Trochę tu, trochę tam i jakoś się żyje. Jak czarnuchy wiedzą, że policja chodzi i pilnuje, to nie ma z nim kłopotów. Mnie się to opłaci, że wpadniecie do mnie czasem na wodę sodową i szmuc. W zetknięciu z obciągniętą celofanem paczką papierosów ręka wydała się Aaronowi wilgotna i lepka, a banknot mokry. — Czy to — uniósł papierosy do góry — tak zawsze? Stary roześmiał się; na jego doświadczonej twarzy odmalowało się współczucie dla stojącej przed nim niewinności. — Ty jesteś jeszcze dzieciak, mein Kind, mały chłopczyk w dużym policyjnym mundurze. Ile masz lat? Dwadzieścia jeden? Dwadzieścia dwa? Ja jestem stary. Ja już dużo przeżyłem. Świat jest taki, jaki jest. Dobry z ciebie chłopak, miły chłopak. Jak przyjdziesz następnym razem przyrządzę ci naprawdę wspaniały koktajl. A teraz już będę zamykał, muszę iść do domu położyć się spać. Otwieram o szóstej rano. O szóstej otwieram, a teraz jest już późna godzina. Idź już, idź. Aaronowi ciążyła w ręku łapówka, wydawała mu się lepka, brudna. Wręczył ją Malleyowi nawet na niego nie patrząc. — A to nędzna kutwa — rzekł sierżant. — Co ci powiedział? Pewnie, że żona jest chora, co? Aaron patrzył prosto przed siebie. — Tak — odparł. — Pan Horowitz powiedział, że jego żona jest chora. — Dobrze, jutro wieczorem sam go odwiedzę. — Uniósł papierosy na wysokość nosa Aarona. — A ty w dalszym ciągu nie palisz, tak? — zapytał prowokacyjnie. Aaron odwrócił się do sierżanta. — Nie — odrzekł chłodno, zdumiony własnym głosem, który zrobił się piskliwy pod wpływem napięcia. — Nie, w dalszym ciągu nie palę. — Wobec tego mam szczęście, wszystkie papierosy zostaną dla mnie. Jedź prosto przed siebie. 16 Malley oparł sią wygodnie i rozluźnił kołnierzyk kurtki. Koszula w kratę, którą miał pod mundurem, była aa ciepła jak na tą pogodą, a pogoda była za ciepła jak na tą porą roku. Już wolałby przenikliwe zimno. Ostry wiatr wymiótłby ulice z tych przeklętych czarnuchów, co to podpierają latarnie, leżą porozwalani na schodach przed domami. Albo oprze sią taki próżniak jeden z drugim 0 pojemnik na śmieci i będzie tak sterczał. Czy przyklei się do krawężnika, nie mówiąc już o stopniach i zderzakach samochodów. Chyba żadna inna rasa nie ma takiej skłonności do rozwalania się, jak oni. Aaron Levine starannie wypełniał polecenia sierżanta, który rozglądał się uważnie po okolicy przez boczną szybę. Jakiś obdartus pospiesznie schował za siebie brunatną papierową torbę i skinął głową w stroną wozu patrolowego w idiotyczny, typowy dla nich wszystkich sposób. A niech go szlag, głupka jednego.

Przecież nie będzie aresztował pierwszego lepszego czarnucha za to, że coś ściągnął W każdym razie nie o wpół do jedenastej wieczorem. Po prostu popatrzył na łobuza dostatecznie długo 1 surowo, żeby sobie nie wyobrażał, że kogoś oszuka, a już w szczególności sierżanta O'Malleya. Spróbowałby im tylko troszeczkę pofolgować. Ale oni go tu dobrze znają. Twardy człowiek. Tak, strzeżcie się sierżanta Malleya, bo to straszny pies. I bardzo dobrze, że tak uważają, z nimi tak trzeba. Aż się proszą o to, żeby ich w ten sposób traktować, i mają, czego chcą. — A tam co sią znowu dzieje? — zapytał Malley wskazując na lewo. — Wygląda, jakby się dzieciaki bawiły skakanką — odparł Levine i zwolnił, czekając na dalsze instrukcje. — Popatrz no. Do diabła, przecież takie smarkule już dawno powinny spać. Zatrzymaj się tu na chwilkę, porozmawiam sobie z nimi. Było ich cztery: dwie trzymały końce linki, a dwie skakały. Trzymające były młodsze, miały wielkie, ciemne, wylęknione oczy i nie więcej niż po siedem-osiem lat. Najmniejsza opuściła rękę z linką, która zwisała jej teraz 17 luźno z dłoni, i z pochyloną głową obserwowała zbliżającego się policjanta. — Co wy, takie małe dziewczynki, robicie tak późno na ulicy? — Brian Malley spytał tonem, który w jego pojęciu był ciepły i przyjacielski. Początkowo trzy mniejsze stały z oczyma wbitymi w ziemię, wreszcie podniosły wzrok, ale nie na Briana, tylko na najstarszą ze swego grona. Była chuda, o jasno-brązowej skórze, a z jej głowy sterczało pod różnymi kątami mnóstwo cieniutkich warkoczyków. Odpowiedziała za wszystkie powoli, przeciągając słowa, niezbyt wyraźnie: — Skaczemy sobie. Nie robimy nic złego. — Jej twarz była surowa, wyzywająca, a brązowe oczy nie cofały się przed jego spojrzeniem. — Skaczecie sobie? Tak po prostu? A czy wy wiecie, która to jest godzina? Już dawno powinnyście być w łóżkach. Najmniejsza z dziewczynek odwróciła się i zaczęła uciekać ciągnąc za sobą linkę. Najstarsza zawołała za nią: — Lainie, zostaw tę skakankę, słyszysz, głupia?! Zostaw ją, dobrze? To moja linka. Podbiegła szybko, z wdziękiem, podniosła porzuconą skakankę, wróciła do Briana i dwóch pozostałych dziewczynek, wolno, z namysłem nawinęła linkę na rękę, a następnie wyczekująco spojrzała na O'Malleya. — Gdzie mieszkacie? Następna co do wielkości dziewczynka zachichotała i wskazała na drugą stronę ulicy. — No to uciekajcie do domu. Ale już! Mała wzięła za rękę najmłodszego dzieciaka i pociągnęła za sobą. — To jest moja siostra, ona też tam mieszka. — Nadzwyczajne. No, już was tu nie ma. — Patrzył przez chwilę, jak biegną w stronę domu, po czym odwrócił się. Ostatnia dziewczynka przedstawiała zupełnie inny problem. Stała przed nim trzynaste- może czternastoletnia, na szeroko rozstawionych nogach, w podartych bu- tach, obszarpanym swetrze i brudnej spódniczce, chuda, z lekko uniesioną głową, niespokojnie manipulując palcami przy nawiniętej na rękę lince. — No, a co z tobą? — Ja tam nic złego nie robię. Stoję sobie tutaj. Nie robię nic złego. Wyczuwało się w tej małej napięcie. Jak gdyby całym wątłym ciałkiem miała się za chwilę rzucić na niego albo do ucieczki. Jej głos też był napięty, wyzywający. Gówniara nie dorastała mu nawet do ramienia i chociaż nie powiedziała nic wyraźnie bezczelnego, całe jej zachowanie było bezczelne i obraźliwe. — Ty uważaj na swoją buzię, mała, żeby się nie zapoznała z moją pięścią — powiedział cicho Malley. — Gdzie mieszkasz? A może nie masz domu? Włóczysz się po ulicach jak pierwsza lepsza, co? Dziewczynka jak gdyby pobladła. Zdumiewające, że czasem ci kolorowi też bledną: zawsze go to dziwiło. — Nie jestem żadną pierwszą lepszą — odparła ze ściśniętym gardłem, — Mam dom tak jak każdy. Nie uchyliła się, nie skrzywiła ani nawet nie pisnęła, kiedy jego silna dłoń zacisnęła się wokół jej wątłego ramienia z premedytacją, złośliwie, zadając

silny ból. — No to bierz swój czarny tyłek w troki i spływaj do domu, bo wezmę pałę i policzę ci te twoje cholerne warkoczyki na tym kędzierzawym łebku. Odepchnął ją od siebie przyglądając się jej badawczo. W oczach małej pojawiła się naga, niczym nie maskowana nienawiść; usta jej drgnęły, ale uniosła głowę i przeszła obok niego powoli, z godnością, którą już poprzednio u niej zauważył. Wsadziła rękę w zwisające z chudego ramienia pęto linki. Patrzył, jak się oddala ulicą — dziecko, a jednak nie dziecko. Raczej kobieta, czarna kobieta. Idąc w charakterystyczny sposób, kołysała wypiętym tyłeczkiem, uwydatniając jędrne, chude, ale okrągłe pośladki. Cholera, wzięło go. Przypomniała mu kogoś. Inną kobietę o wystających pośladkach i jędrnym czarnym ciele. Patrzył, jak skręca w stronę czynszowej kamienicy, za- 19 trzymuje się i odwraca. Nie widział jej dokładnie — po prostu ciemna, szczupła, młoda sylwetka — ale w wyprostowanej postawie, w sposobie, w jaki wchodząc w drzwi nagle odwróciła się z wysoko uniesioną głową, była pogarda. Powinien właściwie za nią iść i poczęstować ją pałką. Zdzielić w ten wypięty czarny tyłek. Mała kurwa. Mała czarna kurwa. Brian Malley wrócił do wozu. Z trudem panował nad swoim głosem. — O tej porze te gówniary już dawno powinny spać zamiast włóczyć się po ulicach. Ale czego od nich wymagać. Wystarczy popatrzyć, co to za element. Jedź Sto Osiemnastą Ulicą, a potem skręć w prawo w Lenox. Sierżant zsunął czapkę i wytarł czoło wierzchem dłoni i rękawem. Czuł pot na plecach, pod pachami, w pachwinach. Ogarnęły go wspomnienia, wilgotne, gorące. Największe wrażenie wywarł na nim doskonały brąz jej skóry: jedna gładka płaszczyzna brązu — piersi równie ciemne jak ramiona, ramiona równie ciemne jak brzuch. Okrągłości, same okrągłości, wspaniała kombinacja miękkiego z twardym. Jędrne ciało, inne niż wszystkie znane dotychczas: ciało, które szło ku niemu, na niego. Malley z powrotem nasunął czapkę, nacisnął daszek na czoło. Levine zwolnił, przewidując zmianę świateł. Sierżant znów zaczął się zastanawiać: ciekawe, jakie ma znajomości ten mały długonogi gudłaj — jeszcze roku nie służy w policji, a już się dorwał do wozu patrolowego. Zamiast wozić tyłek, powinien bruki szlifować. Ochrypły śmiech, kobiecy, wysoki, nieprzerwany, niepowstrzymany, zagłuszył wszystkie odgłosy ulicy znów skierowując myśli Malleya ku temu pogardzanemu, poniżonemu i poniżającemu ciału. Delikatnie położył dłonie na kolanach, poruszył nimi, zacisnął palce, pod którymi nagle poczuł czarne, twarde, tajemnicze piersi. W rozmarzeniu oblizał usta. Chcesz spróbować, kochanie? No, śmiało. Nigdy nie próbowałeś? Człowieku, to ty nigdy nie żyłeś. Biedny policjancie, wydaje ci się, że wiesz wszystko, a nie wiesz nic. Ale Lola cię nauczy. Wilgotne, obrzmiałe, zakisłe, lepkie, odrażające. A jednak... Duże dłonie Briana Malleya miętosiły kolana, które się jednak nie poddawały; nie było w nich tej namiętnej sprośności; cudownej sprośności, co czając się pod jej skórą sprawiała, że ciemne sutki tężały nagle pod jego dotykiem. Brzuch okrągły, a jednocześnie płaski. Muskularny. Mięśnie elastyczne. Potrafiła wciągnąć go na zawołanie tak, że klatka piersiowa mało nie przebiła ciemnej skóry przy jej specyficznych wężowych ruchach. Chcesz poznać różne sztuczki, kochanie? Nikt ci jeszcze nie pokazywał żadnych sztuczek? Tylko raz--dwa i po wszystkim? To do kitu, mój drogi, to nic niewarte. W ten sposób nawet nie dotrzesz tam, gdzie trzeba. A to jest największa frajda, ta podróż, ta droga do celu. Lola ci pokaże, Lola cię tam zabierze. O tak, o tak, jeszcze nie, wolniej, wolniej, kochanie, dręcz mnie powoli, o teraz, tak. Czuj to, kochanie, czuj tam, gdzie nawet nie wiedziałeś, że potrafisz czuć. Lola ci pokaże, jak się to robi. Umrzyj z rozkoszy razem z Lolą... W radio rozlegały się trzaski; dotarło do nich jakieś niezrozumiałe polecenie, które zignorowali, ponieważ nie było poprzedzone numerem ich wozu. — Czy mam dalej jechać wzdłuż Lenox. panie sierżancie? O'Malley rozejrzał się dokoła. — Co? A, tak, tak, podjedź jeszcze kawałek. Zobaczymy, co porabia Fitzgerald. Posterunkowego Fitzgeralda zastali tam, gdzie być powinien; od razu było widać,

że jest na służbie. 21 Zasalutował niedbale. — Gorący mamy wieczór jak na tę poru roku, panie sierżancie. — Gorący. — Malley przejrzał książkę raportów przedstawioną mu do podpisu. Fitzgerald miał ładny, okrągły charakter pisma. — A to co znowu? Sklepik spożywczy Jonesa zastałeś otwarty o dziewiątej dwadzieścia? Co to ma znaczyć? — Stary już zapomina, panie sierżancie. Zostawił zapalone światło i drzwi zamknięte tylko na zasuwkę. Posłałem po niego dzieciaka sąsiadów. Poszedł spać i zapomniał zaryglować drzwi. Dałem mu reprymendę. Malley spojrzał przenikliwie spod daszka czapki. — A on co ci dał w zamian? Fitzgerald teatralnym ruchem złapał się za serce. — Panie sierżancie, jak pan może tak myśleć? Czy ja bym wziął cokolwiek od tego biednego starego człowieka? — Wziąłbyś nawet jego oczy, gdybyś mógł je sprzedać ślepcowi. Fitzgerald powiedział z goryczą: — On już jest taki stary, że w piętkę goni. Nie ma nawet tyle przyzwoitości, żeby powiedzieć: „Dziękuję, panie władzo", to fakt. — Właśnie o fakty mi chodzi, Fitz — rzekł Malley. — A fakty wychodzą na jaw. — Panie sierżancie, pan mnie przecież zna. — Fitzgerald rozłożył ręce szeroko i jego pałka zwisła na rzemiennej pętli. — Owszem, i na tym polega cały kłopot. No, dobranoc, Fitz. I uważaj, bo inni też nie śpią. — Zupełnie nie wiem, o co panu chodzi, panie sierżancie — odparł Fitzgerald tonem urażonej niewinności. Malley już się więcej nie odezwał. Cała rozmowa z Fitzgeraldem potoczyła się zgodnie z ustaloną rutyną, była niemal automatyczna. Za pomocą słów usiłował odpędzić nękające go obrazy i wspomnienia, ale żądza ogarnęła go od nowa, kiedy wsiadał do samochodu. Z wyobraź- 22 nią pobudzoną wspomnieniem zmysłowych doznań sierżant siadł, lekko zamroczony, w dusznym samochodzie. — Czy mam skręcić w lewo, w Sto Dwudziestą Siódmą, panie sierżancie? Już po raz drugi Aaron zadał mu to pytanie, ale Malley w dalszym ciągu nie odpowiadał A że mogli tylko skręcić albo w prawo, albo w lewo, jeśli nie chcieli znaleźć się na terenie obcego rewiru, chłopak nacisnął hamulec i zasygnalizował skręt w lewo. — Jedź prosto — powiedział O'Malley dziwnie nieswoim głosem. — Ale my jesteśmy na Sto Dwudziestej Siódmej. — Jedź prosto przed siebie. Rób, co ci mówię. Aaron o nic już więcej nie pytał, ale kiedy przekroczył granicę obwodu trzydziestego drugiego, przeszły go ciarki. Całe miasto podzielone było na ściśle określone rewiry policyjne. Czuł się tak zagrożony, jakby się znalazł na wrogim terytorium, gdzie mówią obcym językiem. Bo przecież nie ma żadnego powodu, żeby radiowóz z dwudziestego ósmego rewiru ni z tego, ni z owego patrolował sobie ulice rewiru trzydziestego drugiego. Na każdym więc skrzyżowaniu Aaron zwalniał niepewnie, czekając, że mu sierżant każe zawrócić. — Jedź dalej do Sto Dwudziestej Dziewiątej — zarządził Malley. Przy Sto Dwudziestej Dziewiątej polecił mu skręcić w prawo. — Zatrzymaj się tutaj. Nie, troszeczkę dalej, za tym Dodge'em. W porządku, w porządku, zgaś silnik, Levine. O'Malley był napięty i rozdrażniony, ale przede wszystkim napięty. Otarł pot z górnej wargi, wyjrzał do przodu, potem do tyłu. Jego zdenerwowanie udzieliło się Aarono-wi, który też się rozejrzał bojaźliwie. — Za kilka minut wracam — powiedział O'Malley. Aaron na siłę stłumił w sobie idiotyczną chęć zatrzymania sierżanta; chciał go prosić, żeby nie wysiadał z samochodu. Co powie, jeśli nadjedzie tutejszy radiowóz? No bo rzeczywiście, co on tu do diabła ciężkiego robi? 23 — Mam do załatwienia sprawą osobistą — wyjaśnił Malley. — Siedź spokojnie i patrz przed siebie. Ty nic nie wiesz. I nie denerwuj się.

— Ale, panie sierżancie, a jak będzie przejeżdżał ich wóz patrolowy? — Nie wytrzymał Levine. O'Malley spojrzał na zegarek. Za piętnaście jedenasta. Bardzo dobra pora. — Nie będzie teraz żadnego wozu. Siedź spokojnie, trzymaj buzię na kłódkę, Levine, i patrz przed siebie. Malley zniknął gdzieś za samochodem. Aaron nie mógł się oprzeć pokusie obserwowania go w lusterku. Kiedy sierżant wchodził do drugiego budynku za samochodem, odwrócił się i spojrzał przez tylną szybę. Wspaniale. I ten głupi irlandzki skurwysyn będzie jeszcze ograbiał ludzi spoza swego rewiru. Tylko tego brakuje, żeby nadszedł ktoś z tutejszego komisariatu i zaczął Aarona wypytywać. Nie miałby zielonego pojęcia, co z tym fantem zrobić. No bo co powiedzieć tym durniom? Szeptem, tak cichym, żeby słyszał go tylko Pan Bóg, Aaron modlił się: — Proszę Cię, Boże, daj, żeby on zaraz wrócił. Niech się odleje gdzieś w bramie i wraca, i żebyśmy zdążyli się stąd wynieść, zanim zjawi się jakiś nędzny ganew i zacznie mi zadawać pytania. Co ja mam z tym wszystkim wspólnego! Proszę Cię, Boże. ROZDZIAŁ II Briana owiał silny odór charakterystyczny dla czarnych. Wciągał powietrze krótkimi spazmatycznymi haustami, przez usta, usiłując uniknąć odrażającego kwaśnego zaduchu panującego w bramie kamienicy czynszowej, ale zwierzęcy smród — zapach uryny, potu, tłuszczu, ciała — ogarnął go, przylgnął do niego, wdarł się do płuc. Malley zatrzymał się w połowie drewnianych schodów nasłuchując; nie chodziło mu jednak o stłumione dźwięki radia za ścianami czy odgłosy krzątających się ludzi. 24 Jego ręka zsunęła się w dół i lekko dotknęła twardości, co nieproszona pulsowała przez materiał spodni. Po raz pierwszy dotknął siebie, od kiedy zobaczył tamtą dziewczynę; nie był zdziwiony. Ta twardość pochodziła z jego wnętrza, gdzie żadne postanowienie czy wstyd nie miały dostępu; było tam tylko rujnujące pragnienie miękko--twardego ciała płaskobrzuchej czarnej kobiety, która mieszkała na najwyższym piętrze kamienicy. Zastukał mocno i przycisnął twarz do cuchnących drzwi. Usłyszał szuranie, westchnienie i niski głos, który zachował w pamięci. — Kto tam? Malley niemal czuł na ustach smak butwiejącego drewna. — Otwieraj, Lola, to ja. Sierżant Malley. Otwórz drzwi. Głos zdawał się szeptać wprost do jego ucha jak gdyby z wnętrza spróchniałej deski. — Czego chcesz? Jego ramię ciężko oparło się o drzwi ze straszliwą fizyczną świadomością dzielącej ich przeszkody. — Otwieraj, bo wyważę drzwi. Usłyszał zgrzyt otwieranej zasuwy i poczuł, jak metalowa gałka obraca mu się w dłoni. Lola cofnęła się o krok obserwując, jak wchodzi do pokoju. Prócz wszystkich dotychczasowych wyziewów buchnął mu jeszcze w nos odór tej kobiety. Na jej szerokim czarnym czole lśniły kropelki potu. Pod pachami, na pozbawionym fasonu i koloru szlafroku, widniały duże mokre półksiężyce. Popijała dużymi haustami ze szklanki dżin, który filtrując się przez jej ciało wydostawał się porami skóry na zewnątrz. Wraz z innymi zapachami tworzył odrażającą, agresywną, drażniącą i tajemniczą kompozycję. Oparła się o stół ustawiony pośrodku małego mrocznego pokoiku i powiedziała obojętnie: — Dawno cię nie widziałam. Podeszła do zlewu, dolała sobie alkoholu i oparła się 25 o zlew. Było to przedziwne pomieszczenie — kuchnia, a jednocześnie pokój z ciężkimi tapicerskimi meblami. Zlew — fakt że przy nim stała — uświadomił Brianowi, że znajdują się w kuchni, co podnieciło go jeszcze bardziej. Jedyne oświetlenie w tym pomieszczeniu stanowiła zwisająca z sufitu na drucie żółtawa żarówka, która kołysała się delikatnie, jakby kobieta musnęła ją ręką. Żarówka rzucała na wszystko, łącznie z twarzą kobiety, brzydkie cienie. Była to twarz nieładna, szeroka, spokojna,

bez wyrazu. Ale jej spokój i brzydota tylko go podniecały. Widok pełnego nagiego ramienia, świadomość, że pod cienką warstwą materiału kryje 9ię czarna, wilgotna tajemnica jej ciała, zapierały mu dech. Przesunął ręką wzdłuż rzędu guzików kurtki i przekręcił pas tak, że poczuł kaburę rewolweru na krzyżu. Nie spuszczając go ani na chwilę z oka Lola poruszyła się; pokręciła lekko głową w jedną i drugą stronę, tak lekko jednak, że nie był pewien, czy w ogóle widział jakikolwiek ruch. Ale jeżeli tak — to ten gest odmowy podsycił w nim tylko brutalne pragnienie. Tu właśnie, w kuchni, stała ubrana, oparta o zlew, i potrząsała głową. Nie, nie, nie. Rozpinając rozporek wpatrywał się w jej pełne wargi. — Nie potrząsaj tak głową, ty suko — powiedział przytrzymując w dłoniach jej pełną twarz. — Nie rozumiesz, kochanie — odparła. Powoli, bełkotliwie, bez niepokoju, z rezygnacją usiłowała mu wyjaśnić. — Chcę ci coś powiedzieć, ale nie słuchasz. — Jej oddech uderzył go w twarz falą gorąca. Zrobiła krok do tyłu i spojrzała po sobie. — Okay, sam się przekonasz. Odchyliła szeroko szlafrok, ukazując mu się cała w swojej nagości. Wsadziła kciuki za cienką gumkę opasującą jej talię i wypięła się do przodu. Patrzył z obrzydzeniem, zafascynowany, podniecony otwartością, z jaką odsłoniła przed nim poplamioną opaskę higieniczną. Był zaskoczony jej szczerością, ale jeszcze bardziej własną wzbierającą żądzą. Jakaś pierwotna siła, nieznana, niepoznawalna, sprawiła, 26 że gorący narząd w jego dłoni nabrzmiał, pulsując i tętniąc krwią w odpowiedzi na prymitywny zwierzęcy zew tamtej krwi, której prowokacyjny, ostry odór wdzierał się w jego nozdrza. To właśnie przemożna świadomość tej zakazanej krwi tak bardzo go ku niej ciągnęła. W jej głosie pojawiła się teraz nowa nuta, nagląca, bliska paniki. — Chwileczkę, poczekaj. To nie to, co myślisz. To nie miesiączka, kochanie. Wiesz, musiałam iść na zabieg. Co zrobić, wpadłam i taka stara kobieta, mieszka tu na tej samej ulicy, mi to załatwiła, zaledwie dwa dni temu. — Odwróciła się, uniosła szklankę i trzymała w górze, żeby mógł ją dobrze zobaczyć. — Widzisz, dlatego tak popijam ten dżin. — Przełknęła głośno, z zamkniętymi oczyma, z odrzuconą do tyłu głową, którą po chwili skinęła gwałtownie dla podkreślenia swoich słów. — Wiesz przecież, że ja tak nigdy nie piję. Ale ta stara coś sknociła, narobiła mi strasznego bólu i kłopotu. — W jej bełkocie pojawiło się napięcie, jakby nagle wytrzeźwiała. — Hej, ty wcale nie słuchasz, co ja do ciebie mówię. Wszystko mnie boli. Cała jestem w środku pokiereszowana. Słyszał jedynie jej głos; nie docierały do niego słowa, ich sens, zawarta w nich prośba. Sięgnął ręką i zdarł z niej szlafrok. Jej błaganie przeniknęło jakiś mroczny zakątek jego żądzy; odpowiedział ochryple, szorstko, opryskliwie, ale i ten ordynarny dźwięk własnego głosu sprawił mu przyjemność — Nie pieprz, Lola. Był czas, że nam to nie przeszkadzało. Ogarnęło go fizyczne wspomnienie tamtej chwili. Jedną ręką trzymając członek, gładki, nabrzmiały, rozpalony, drugą szarpnął wąską gumkę i odrzucił daleko skrwawioną opaskę z cuchnącą galaretowatą masą. — Nie, nie, proszę cię, to było co innego. Proszę cię, o Boże, daj spokój, cała jestem w środku poszarpana. Na jej rozpaczliwe błaganie odpowiedział nieustępliwie, ochryple: 27 — Stój spokojnie, ty kurwo, bo cię przerżnę na wylot. Stój, do jasnej cholery! Zagłębił rękę w sztywnych jak druty wilgotnych włosach i poczuł lepkość krwi. Zacisnął oczy. Chłonąc czerń jej ciała usiłował w nią wejść, ale wywinęła mu się, wyrwała. Brutalnie złapał ją za jędrną pełną pierś. Jej słowa padały wokół jego głowy, usta dotykały jego ucha; wśród błagalnych szeptów, szarpiąc się i wyrywając ośliniła mu policzki, szyję. — Nie, o Boże, nie, Boże, nie! Powtarzała to w kółko, bez końca. Usłyszał skądś brzęk szkła. Uniosła do jego oczu obtłuczoną szklankę, ale on nic nie widział. Szkło znikło mu zbyt szybko z pola widzenia, a do jego świadomości dotarł jedynie lekki zapach dżinu. Pod palcami poczuł wilgotne, elastyczne jak kauczuk ciało i w zetknięciu z nim własną śliską twardość. Stłumiony wrzask kobiety zagłuszył straszliwy jęk, ale Brianowi zdawało się, że

wydał tylko jakiś zduszony odgłos. Czuł, jak ten dźwięk wędruje przez jego klatkę piersiową i gardło, czuł go w ustach. Nie był to krzyk bólu; bólu właściwie nie odczuwał, tylko jakąś gwałtowną drętwotę, która nagle poraziła mu uda, promieniując aż do pępka, wypełniając krocze. To, co trzymał w ręku — własny członek — zmieniło się całkowicie: nie było już ani twarde, ani sztywne, ani pulsujące. Brian MaIley uniósł prawą rękę i osłupiały spojrzał na zakrwawiony, odcięty członek. Patrzył tępo na tryskającą przez rozpięty rozporek krew, która ściekała mu nieprzerwanym strumieniem po nogach. Obydwiema rękami nakrył otwartą ranę, przyciskając członek do miejsca, gdzie został odcięty. Wolno potrząsał głową nie mając odwagi spojrzeć w dół, by się nie przekonać, że straszliwy koszmar jest prawdą. — Nie. Nie. Nie. Nie. Była to modlitwa, błaganie, zaklęcie. — Proszę. Proszę. Proszę. Proszę. Dziewczyna przyglądała mu się ze zgrozą. I ona jęczała. 28 W pewnym momencie źle sobie tłumacząc jego chwfejny, półprzytomny ruch w swoim kierunku, w poczuciu zagrożenia raz jeszcze zaatakowała go stłuczoną szklanką, przecinając mu arterią szyjną. Zaczęła się cofać na oślep jak najdalej od swego dzieła, od nowej fontanny krwi, od straszliwego rzążenia konającego człowieka. Nie przestając sią cofać potrząsała głową i powtarzała jak on: — Nie. Nie. Nie. Nie. Nie chciała przyjąć do wiadomości potwornej prawdy. Zakryła oczy ramionami, które wyrzuciła wysoko ponad głowę, odchyloną do tyłu. Jeszcze krok i parapet podciął jej uda; duże ciało dziewczyny zachwiało się i runęło przez otwarte okno. Lola Ja-son wylądowała z głośnym łomotem cztery piętra niżej w pełnym śmieci szybie wentylacyjnym. ROZDZIAŁ III Aaron Levine siedząc w wozie patrzył bezmyślnie przed siebie, zafascynowany plamami światła — odbiciem przyćmionych reflektorów w lśniącym zderzaku zaparkowanego przed nim Dodge'a. Chroniony przez magię dziecięcego zaklęcia przed wszelkimi niebezpieczeństwami, jakie mógł na niego ściągnąć opryskliwy, nieprzyjemny sierżant O'Malley. — A wy co tutaj, do diabła, robicie? Zaskoczony spojrzał w lewo i znalazł się oko w oko z oficerem, na którego twarzy malowała się wściekłość i podejrzliwość. Porucznik? Kapitan? Nie był pewny; — Po prostu siedzę, panie kapitanie. — Zawsze bezpieczniej tytułować wyżej. Dziwne, ale pewna część świadomości Aarona, nastawiona na obserwację, z dystansem do rozgrywających się wypadków, zarejestrowała natychmiast fakt, że automatycznie, mimo strachu, wybrał wyższy stopień. Twarz, która srożyła się z okna radiowozu zaparkowane- 29 go dokładnie obok samochodu Aarona, była duża, szeroka, ozdobiona krzaczastymi rudymi brwiami. Wargi rozciągnięte, niemal zwierzęce w wyrazie pasji, wydawały się szczególnie cienkie przy grubo ciosanych rysach. — Jesteś z rewiru dwudziestego ósmego i tak „po prostu sobie siedzisz" na moim terenie? Intruz. O Boże, jestem intruzem. Aaron nie był w stanie dobyć głosu. A przecież od piętnastu minut nie robił nic innego poza wymyślaniem odpowiedzi na takie właśnie pytanie. Ale nie był krętaczem. Nie wpadł na żaden prawdopodobny czy choćby nawet nieprawdopodobny wykręt usprawiedliwiający tak poważne wykroczenie. Dlatego milczał jak zaklęty. Kapitan powiedział coś do swego kierowcy, po czym wygramolił się z samochodu, żeby oskarżycielskim spojrzeniem przymrużonych oczu obrzucić z bliska Aarona, który poczuł w żołądku skurcz strachu. — Z kim jeździsz? Kapitan przemawiał znajomym napastliwym tonem. Bezwzględna, nieprzyjemna pewność siebie człowieka, który wie wszystko i z którym lepiej nie żartować. Przecież poza prawdą musi istnieć jakaś sensowna odpowiedź. Ale Aaron na próżno odwoływał się do swego skromnego doświadczenia i w końcu wykrztusił prawdę. — Z sierżantem Malleyem. Z sierżantem Brianem Malleyem.

Czuł, jak mgliste dotąd poczucie winy obleka się w kształt. Jest donosicielem i już zawsze pozostanie na nim to piętno. Pogwałcił kodeks, którego dobrze nie rozumiał, nigdy nie zrozumie, w którego tworzeniu nie brał udziału i którego istnienia nie był nawet pewny. — Co za głupi skurwysyn. Znów polazł do tej czarnej dziwki. Ton kapitana uległ zmianie. Podejrzliwa wojowniczość ustąpiła. W dalszym ciągu szorstki i oficjalny, mówił teraz z nutką żartobliwej pogardy. Aaron nie wiedząc, co odpowiedzieć, na wszelki wypadek się nie odzywał. 30 Potwornie otyły kapitan przysunął teraz twarz do jego twarzy. — A ten jak zwykle szuka guza. Najlepiej pójdę sam. Levine bezmyślnie skinął głową. Kapitan przyglądał mu się przez chwilę. Biedny chłopak nie śmiał spojrzeć oficerowi w oczy. — Nie przejmuj się, chłopcze — powiedział w końcu. — Robiłeś tylko to, co ci kazał twój sierżant. Już ja mu powiem, co o tym myślę. A ty trzymaj buzię na kłódkę. Rozumiesz? Wszyscy mu to bez przerwy powtarzali: trzymaj buzię na kłódkę. — Tak jest, panie kapitanie. Kapitan znów mu się przyjrzał, ale tym razem z marsem na czole. — A ty jak się nazywasz? Wpadł: zostanie zidentyfikowany. — Posterunkowy Aaron Levine, panie kapitanie. Wargi kapitana rozsunęły się w czymś, co zapewne miało być uśmiechem. — Aaron Levine, jeśli dobrze usłyszałem? Matko Boska, mamy niejakiego Aarona Levine'a, który do tego jeszcze wozi Briana. No, no. — Pochylił się bliżej. — Mordę w kubeł, chłopcze. — Tak jest, panie kapitanie — zapewnił go Aaron, i kapitan, uspokojony, odszedł. Dzielnicowy radiowóz wycofał się i stanął za Aaronem. Twarz kierowcy była nieprzyjazna, nie zdradzała oznak współczucia. W porządku. Nie szukam przyjaciół, pomyślał Aaron. Grunt, żeby się stąd wydostać. Usiłując nie myśleć o chwili, w której znowu znajdzie się sam na sam z sierżantem Malleyem, nastawił głośniej radio. W tym momencie rozległo się wołanie kapitana, jakieś głuche, dziwne, głośne. Z początku Aaron nie mógł się zorientować, skąd ono dochodzi; po chwili wysiadł z samochodu i spojrzał w górę. — Charlie! Charliel Chodź tu, na miłość boską! Tylko szybko! 31 Kierowca tamtego wozu pobiegł w stroną kamienicy i Aaron skoczył za nim, ale w sekundę później pojawiła się w oknie głowa kapitana, który krzyknął: — Hej, a ty wracaj do samochodu i nigdzie się nie ru-szajl Bardzo dobrze, pomyślał Aaron. Nie mam zamiaru się w to mieszać. Szarpnął zadarty naskórek koło paznokcia wskazującego palca lewej ręki, ale za mocno; poczuł ostre ukłucie bólu. Boże, żeby już mogli wracać do komisariatu. Ich służba dobiegała końca. Nigdy nie przypuszczał, że poczuje się w tym obskurnym budynku jak u siebie w domu, a teraz tak bardzo pragnął się tam znaleźć. Głos płynący przez radio był słaby, ale naglący ton mimo silnych zakłóceń zwrócił uwagę Aarona. Posterunkowy Levine nachylił się i wytężył słuch usiłując odróżnić słowa. — Potrzebna pomoc. Napad z bronią w ręku. Wszystkie wozy w okolicy Lenox Avenue i Sto Trzydziestej Pierwszej Ulicy zgłosić się natychmiast. Należy zachować ostrożność. Dwóch ludzi uzbrojonych. — Zaczął do niego docierać sens słów: sklep alkoholowy; dwóch uzbrojonych bandytów; funkcjonariusz policji potrzebuje pomocy; zachować ostrożność; wszystkie wozy w pobliżu. Właśnie powtarzano wezwanie, kiedy Aaron przekręcił kluczyk w stacyjce i włączył silnik. Sierżanta Malleya pozostawił tłustemu kapitanowi i posterunkowemu imieniem Charlie. Nie zastanawiał się zupełnie, co go tam czeka. Wiedział tylko jedno: że musi się znaleźć jak najdalej od tego, w co został zamieszany O'Malley. Posterunkowy Charles Gannon nic nie rozumiał. Nie pojmował niczego z tego, co zobaczył, i z otwartymi ustami spojrzał na kapitana Petera Hennessy'ego. — Przynieś koc — polecił mu kapitan, a ponieważ Charlie się nie ruszył, ciężka ręka Hennessy'ego popchnęła go w kierunku schowka czy też małego pokoiku. — Zajrzyj

tam, poszukaj, musi tu gdzieś być jakiś koc. Ruszaj sią, człowieku! Gannon wyciągnął spod łóżka cienki szary pled. Kapitan potrącił ręką przewód żarówki i żółte światło zaczęło tańczyć na wszystkie strony jak szalone. Hennessy sięgnął do góry, żeby uspokoić żarówkę, sparzył się w palce, zaklął. Światło rzucało przedziwne koszmarne cienie na zalane krwią zwłoki Briana Malleya. — Czy on nie żyje? — zapytał idiotycznie Gannon; oczywiście wiedział, że Brian nie żyje. Wszystko dokoła tchnęło śmiercią, nie tylko szklane oczy sierżanta i kałuże zakrzepłej krwi. Kapitan Hennessy nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć. Pochylił się, ciężko dysząc, i gestem przyzwał Gan- nona do siebie. — Ułóż go na kocu. Musimy go stąd, na miłość boską, wynieść. Była to w tej chwili sprawa najważniejsza, nie cierpiąca zwłoki. Charlie Gannon nie dbając o to, że poplami sobie mundur, dźwignął głowę i ramiona O'Malleya, czując jednocześnie, jak kapitan unosi bezwładne nogi sierżanta. Ułożyli ciało na kocu, którym Gannon owinął trupa, starannie podwijając brzegi. Pracował w skupieniu przygryzając koniuszek języka; zależało mu, żeby tłumok był mocny, pewny, porządny. — Wstań, Charlie. Wstań, człowieku i posłuchaj, co ci powiem. Twarz kapitana Hennessy była czerwona z wysiłku, ale wokół ust widniała żółta obwódka, a same wargi miały w tym dziwnym świetle odcień niebieskawy. — Widziałeś, co ona zrobiła Brianowi? — Charlie Gannon kiwnął głową. Widział krew; co zobaczył ponadto — tego właściwie nie był pewny. — Musimy go stąd usunąć. Rozumiesz, o co mi chodzi? Charlie Gannon przytaknął skinieniem, znieruchomiał na chwilę, po czym wolno, z niedowierzaniem, pokręcił łBł to mały, chudy człowieczek i rozmawiając a, musiał trochę odchylać się do tyłu. 33 — Kapitanie, niech mi pan powie, co się tu właściwie stało? — Po trochu zaczął do niego docierać straszliwy sens niewiarygodnych czynów. Małe, rozbiegane oczki usiłowały ogarnąć całą scenę. Ale kapitan Hennessy szybko wyrwał Gannona z zadumy. Złapał go za kołnierz kurtki i szarpnął tak, że spojrzeli sobie w oczy. — Musimy Briana stąd zabrać. Ta czarna kurwa, która mu to zrobiła, jest na ulicy. Nie wiem, co tu się działo, i nie chcę wiedzieć. Najważniejsze, żebyśmy go stąd zabrali. Cokolwiek go spotkało, stało się nie tutaj. Zrozumiałeś, chłopcze? No, już dobrze. — Puścił Gannona i skinął głową. — Tak, panie kapitanie, ma pan rację, ma pan rację. Musimy go stąd zabrać. Mimo niewielkiego wzrostu Gannon odznaczał się ogromną siłą. — Ja sobie z nim poradzę — powiedział patrząc na leżący na podłodze tobół. Zaparł się nogami, zachwiał, kiedy ciężar znalazł się na jego barkach, odzyskał jednak szybko równowagę i powiedział zupełnie bez sensu: — A mogłem zostać strażakiem, kapitanie, gdybym chciał. Wie pan? Ale wybrałem policję. Hennessy szedł pierwszy, swoim potężnym ciałem osłaniając Charlie'ego niosącego zwłoki sierżanta. Na widok czarnych twarzy, które z zaciekawieniem wyglądały przez uchylone drzwi, ryknął straszliwym głosem: — Chować się, skurwysyny, bo oberwiecie pałą przez łeb. — Wiedzieli, że nie żartuje, i w pośpiechu zamykali drzwi. Walnął w jedne i drugie drzwi pałką, żeby się upewnić, czy traktują jego groźbę poważnie. Słysząc skrzypienie zawiasów obrócił się nagle. Gannon wpadł na niego i mało nie upuścił swego brzemienia. Ale widok potykającego się policjanta i dziwne zachowanie ogromnego kapitana płoszyły nielicznych ciekawskich i słychać było na schodach nad nimi trzask zamykanych drzwi. Kiedy zeszli na dół, w bramie kapitan oparł się na 34 ' moment o ścianę i powiedział niby do Gannona, ale właściwie do siebie: — Muszę się chwilkę zastanowić, o Jezu, muszę się zastanowić chwilkę. Na ulicy nie było nikogo. Radiowóz stał pusty, ciemny. Kapitan podszedł do niego

szybko, otworzył tylne drzwi, rozejrzał się dokoła, dał znak Gannonowi, po czym cofnął się i patrzył, jak Charlie ładuje ciało do samochodu. Następnie usiadł z przodu nie oglądając się za siebie. Usłyszał ciche czknięcie Gannona, który chwycił kierownicę obydwiema rękami i patrząc prosto przed siebie zapytał tonem niemal urągliwym: — No i co my z nim teraz zrobimy, kapitanie? Zabraliśmy go stamtąd i co dalej? — Zamknij się i pozwól mi pomyśleć, Charlie. Zamknij się, dobrze? Wpatrywał się przez chwilę w pustkę ulicy, po czym obrócił się do Gannona i powiedział: — Jezus, Maria, Józefie święty, a co się stało z tym gudłajem? Huk nie był tak głośny jak wtedy, kiedy ćwiczył strzelanie do celu na strzelnicy. Tam odgłos wystrzału rewolwerowego odbijał się zwielokrotnionym echem w jego głowie; tutaj dźwięk rozpraszał się w otwartej przestrzeni ulicy i przypominał fajerwerk, strzelanie gaźnika w samochodzie czy zabawę dziecięcym pistoletem na kapiszony. Posterunkowy Levine trzymając ciężki rewolwer kaliber 38 w prawej ręce uważał, żeby przypadkiem nie dotknąć palcem spustu. Przykucnął za swoim wozem, unosząc się na długich nogach zaledwie na tyle, żeby widzieć, co się dzieje w sklepie alkoholowym. Tuż obok stał drugi radiowóz, ale jego załoga, dwaj posterunkowi, leżeli rozciągnięci na chodniku przed sklepem. Levine uniósł się na chwilę i przez jasno oświetlone okno dostrzegł rozkrzy-żowanego na wznak trzeciego policjanta. Martwy — 35 stwierdził chłodno, beznamiętnie. Mignęli mu także dwaj bandyci, w których wstrząśnięty rozpoznał Murzynów, pochylonych u Horowitza nad filiżankami kawy. Wszystko to wydało mu się jeszcze bardziej nierealne: rozpoznał ich. Jak oni mogli spowodować całą tę jatkę? Jatka. Takie właśnie słowo podsunęła Aaronowi wyobraźnia. Widział krew w sklepie, gdzie prawdopodobnie leżał martwy lub umierający właściciel; a na zewnątrz policjantów. Wychylając się co jakiś czas błyskawicznie zza osłony samochodu, zauważył, że jeden z Murzynów dostał postrzał w rękę; mignęła mu czerwona strużka wyciekająca spomiędzy palców dłoni, którą bandyta przytrzymywał ranę. Od jednego z leżących na chodniku policjantów dobiegł cichy, słaby jęk, niby skomlenie. On żyje, potrzebuje pomocy. Aaron chciał się wyprostować, unieść ręce do góry, powiedzieć: zamawiam. Hej, chłopcy, zamawiam, koniec zabawy, muszę zajrzeć do tego faceta. On w niej nie bierze udziału. Jak gdyby to była jakaś gra, w której pełni rolę sędziego czy rozjemcy. Ale poczucie potwornej rzeczywistości powstrzymało go od wstania, od podejścia do rannego człowieka. A ci dwaj Murzyni. Aaron zastanawiał się, dlaczego nie pomyśleli o tym, żeby zgasić w sklepie światła. Za każdym razem kiedy się unosił, widział poruszających się mężczyzn jak na dłoni. Usiłował nie zastanawiać się nad niczym, co dotyczyło tych ludzi. Wyciągnął się wzdłuż rynsztoka i poczuł nagle na ubraniu silny smród psiego łajna. Ranny policjant bełkotał teraz i szlochał jak bezradne, zagubione dziecko. W Aaronie zaczęło wzbierać nowe uczucie: gniew. Opamiętajcie się, skurwysyny, ten człowiek jest poważnie ranny. Dosyć tego dobrego. Nagle czarni wypadli na ulicę. Spojrzeli na Aarona i wzrok ich stał się dziki. Wyższy bandzior uniósł szybko rękę, zbyt szybko i niedbale, bo Aaron zdążył jeszcze wycelować, zanim odwiódł kurek i nacisnął spust. Rewolwer kopnął go w rękę; czuł, jak ból rozchodzi mu się wzdłuż 38 ramienia. Bandyta padając otarł się barkiem p nogą Aaro-na, a jego broń uderzyła go w stopę. Drugi mężczyzna, ranny, przyczaił się za pojemnikami na śmieci i zamiast uciekać, strzelał stamtąd do Levine'a. Miał dwa rewolwery i wygarnął szybko najpierw z jednego, potem z drugiego. Wzdłuż chodnika rozległ się głośny świst. Odprysk płyty musiał skaleczyć Aarona w ramię, bo poczuł wyraźny, ostry ból. Jak wąż, wiedziony instynktem, który zbudził się w nim po raz pierwszy, Levine wyczołgał się za swój wóz. Odezwały się syreny daleko czy może blisko, nie był w stanie ocenić, ponieważ huczało mu w głowie. Spokojnie, pewnie i bezbłędnie wycelował w miejsce, w którym powinien się za chwilę pojawić drugi bandyta, a kiedy się pojawił, Aaron nacisnął spust i patrzył zupełnie obojętnie, jakby nie zdając sobie w pełni z tego sprawy, jak

tamten pada martwy na chodnik. Wstał niezbyt pewnie, na drżących nogach, zlany zimnym potem. Ostrożnie zabezpieczył rewolwer. Pojawił się następny wóz policyjny. Wysiadł z niego gruby kapitan o surowym, przenikliwym spojrzeniu. — O ten tam, panie kapitanie, ten policjant chyba jeszcze żyje. — Usłyszał własne słowa. — Schowaj broń, chłopcze — powiedział kapitan i Aaron zastosował się do polecenia. Nadjeżdżały dalsze wozy policyjne. Dokoła uwijali się ludzie w granatowych mundurach. Kapitan mówił każdemu, co ma robić, i Aaron nie musiał już myśleć ani działać. Oparł się o zderzak swego samochodu i czekał. Czuł ból w ramieniu i postanowił rozmasować to miejsce. Ze zdumieniem popatrzył na swoje palce; były mokre i lepkie od krwi. Zanim stracił przytomność, pomyślał jeszcze: o Boże, jestem ranny. Będę wymiotował. Natarczywe wezwanie przez radio dotarło wreszcie do świadomości kapitana Petera Hennessy'ego. Nie patrząc na ciało Briana O'Malleya, z kamiennym spokojem, głosem 37 nie znoszącym sprzeciwu polecił posterunkowemu Char-lie'emu Gannonowi jechać na miejsce włamania. Zastali tam już dwa wozy policyjne: jeden należał do leżących na chodniku przed sklepem policjantów, drugi do Briana Malleya. Kapitan otworzył drzwi samochodu i pociągnął nosem. W powietrzu czuć było gryzącą woń spalonego prochu i zapach towarzyszący śmierci. Kapitan Hennessy odetchnął głęboko — wiedział już jasno, co robić. — A teraz, Charlie, uważaj dobrze, co ci powiem — rzekł do Gannona. — Brian musi zostać pochowany jak bohater, ROZDZIAŁ IV Margaret Malley automatycznie odliczała oczka: siedem prawych, dwa lewe, dwa prawe, jedno spuścić, jedno prawe, nabrać spuszczone oczko. Skomplikowany wzór pod jej palcami nabierał kształtu, ale wzrok zwrócony był do wewnątrz, ku innym sprawom. Jej świadomość rejestrowała różnorodne odgłosy domu, klasyfikując je starannie, nim w końcu przeszła nad nimi do porządku dziennego. Synowie już się uciszyli. Kevin, który rzucał się i wiercił dość długo, zapadł wreszcie w niespokojny sen; Martin ułożył się grzecznie i nie ruszy się aż do rana. Teściowa pochrapywała cicho, rytmicznie, choć Bóg świadkiem, że wystarczyło zgubić oczko, żeby się ta kobieta obudziła. Margaret za wszelką cenę usiłowała nie patrzeć na zegarek. Ale i tak z głośnika dotarły do niej ledwie słyszalne słowa spikera podającego czas. Radio było nastawione tak cicho, że prawie go nie słyszała, mimo to jednak pochwyciła godzinę: dwudziesta druga. A Rcsean-ne jeszcze nie ma w domu. Podniosła do oczu robótkę, westchnęła, zaczęła następny rządek, odłożyła. Myśli miała zbyt zaprzątnięte najstarszą córką. Matko Boska, westchnęła, daj, żeby wróciła w ciągu mi- 38 nuty. Już godzinę temu minął termin, który jej ojciec wyznaczył; przecież by ją zabił, gdyby wiedział. A ja ją kryją. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Ale sprawa jest jasna i prosta: wszystkiemu winien Billy Delaney. Wielki, silny jasnowłosy chłopak z mocno zarysowaną szczęką i czystymi błękitnymi oczyma, który coś w sobie miał — na wszystko inne Roseanne była ślepa. A że ten chłopak to nic dobrego, wiedzieli wszyscy. Od samego początku były z nira w szkole kłopoty, i teraz, w osiemnastym roku życia, wyrzucono go właśnie z ostatniej klasy od Świętego Szymona. Trzeba przyznać ojcu Donlonowi, że i tak był cierpliwy: trzymał Billy'ego znacznie dłużej, niż powinien. Kiedy chłopak miał lat dwanaście, złapano go na okradaniu kasy w drugstorze. Gdyby nie wujowie i ojciec Donlon, już wtedy poszedłby do poprawczaka. Ale z pewnych wzglądów ojciec Donlon sią temu sprzeciwił. Znal ciężkie warunki domowe Billy'ego. Kto ich nie znał? Biedną Eileen Murphy Tommy Delaney, złodziej i łobuz, obdarzył tylko kłopotami i kupą dzieciaków. I to było najgorsze. Zgadzali się co do tego nie tylko mążczyźni z sąsiedztwa, ale i kobiety: łobuz, oskarżony o jakieś przestępstwo, rzucił żoną i dzieci pozostawiając je bez środków do życia i zmuszając do wydania pieniędzy przeznaczonych na kaucją, na którą złożyli sią przyjaciele, krewni i sąsiedzi, nie wyłączając, Bóg świadkiem, Malleyów, A on się gdzieś wyniósł i wszelki ślad po nim zaginął.

Ale po jakimś czasie Tommy Delaney objawił się znów — tym razem w postaci swego najstarszego syna, bo przystojny, sprytny i uwodzicielski Billy był to wypisz- wy-maluj tata. I jak Margaret ma wytłumaczyć Roseanne, że to wszystko razem tak niewiele znaczy i że tak szybko przemija, ukazując całą kryjącą się za tym szpetotę? Brian oniemiał, jak ich po raz pierwszy zobaczył razem na Ryer Avenue. „Wybij go sobie z głowy" powiedział; a one obie bały się spojrzeć w jego zimną gniewną twarz i dziewczyna z płaczem uciekła do łóżka. Ale wyraźne polecenie Brian skierował do niej: trzymaj ją z daleka od 39 tego nicponia, Margaret. Ty jesteś matka, i to jest twoja sprawa. Pod oknem rozległy się szepty. Mieszkanie O' Malleyów znajdowało się na parterze i wychodziło na małą sionkę. Margaret Słysząc odgłos przekręcanej gałki w drzwiach zamarła w oczekiwaniu, wsłuchana w dziwną, wypełnioną dźwiękami ciszę. Podziękowała Najświętszej Pannie, że dziewczyna już wróciła, i przysięgła sobie, że postara się na nią nie złościć i nie mówić jej tych wszystkich niepotrzebnych rzeczy. Jezu, jakież to było trudne. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Roseanne stała się dla niej kimś zupełnie obcym, kimś, kogo Margaret nie znała, z kim nigdy się nie śmiała, nad kim nie płakała, kogo nigdy nie kołysała w ramionach. — Czy to ty, Roseanne? Drzwi zamknęły się cicho, rozległ się stłumiony kaszel, a potem głos córki, ponury, gniewny, zduszony, jakby przysłoniła ręką usta. — Tak, mamo. — Kiedy weszła do pokoju, udając, że kaszle, Margaret wiedziała, że zakrywa rozmazaną szminkę. Jej oczy miały wyzywający wyraz i Roseanne powiedziała natychmiast, zanim zdążono ją oskarżyć: — Wiem, że się spóźniłam, przepraszam. Zegarek mi się chyba późni. Jestem zmęczona, mamo, idę się położyć. — Zostaniesz tutaj, ponieważ chcę na ciebie popatrzeć. — Wyszło to nie tak, jak chciała, ale i nie na taką Roseanne czekała tyle czasu. Stała przed nią krnąbrna, zbuntowana młoda kobieta z płonącymi oczyma, która mierzyła ją wzrokiem jak wróg. — Roseanne — zaczęła łagodniejszym głosem — gdyby tatuś wiedział, co ty wyrabiasz... Szybko, jakby tylko czekała na sposobność, Roseanne zaatakowała: — Nic nie „wyrabiam". Poszłam się po prostu przejść. Przecież nie jestem dzieckiem. Czy już na miłość boską nie wolno iść nawet na spacer? — Byłaś z Billym Delaneyem, prawda? Dziewczyna zamknęła ciemnoniebieskie oczy, które mio- 40 tały błyskawice, zacisnęła wydatne, blade usta i pełnym lekceważenia błagalnym gestem uniosła do góry twarz. Była całkowicie zajęta sobą i swoimi nowo odkrytymi uczuciami. Wyraz gniewu podkreślił jeszcze jej subtelną urodę. Poprzez napiętą białą skórę uwidaczniały się delikatne, wystające kości policzkowe; cienkie nozdrza drgały, a ciemne oczy śmiało wytrzymywały wzrok matki. Dziewczyna w najmniejszym nawet stopniu nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wielki potrafi zadawać ból. — Och, Roseanne — powiedziała Margaret zmęczonym głosem. Nie potrafiła rozmawiać z córką tak, jakby chciała. — Naprawdę masz jeszcze czas. Całe życie jest przed tobą. Nie jeden Billy Delaney na świecie. — Ty wyszłaś za mąż mając lat siedemnaście. — Było to jednocześnie oskarżenie, wyzwanie i usprawiedliwienie. Siedemnastoletnia Roseanne przestąpiła z nogi na nogę; jej ręka spoczęła na chudym sterczącym biodrze, broda wysunęła się do przodu. — Owszem — rzekła ostro Margaret — ale nie za kogoś takiego jak Billy Delaney. — Ty nie wiesz nic o Biłiym. Nic. Wszyscy się go zawsze czepiali z powodu ojca. — Wszyscy się go czepiają z powodu jego słodkiego charakterku, Roseanne. Zła opinia ojca już się za nim nie ciągnie. Już sobie sam wyrobił markę. — Jesteś niesprawiedliwa, mamo! Wszyscy zawsze mieli mu za złe. Na ulicy, w szkole. Brat Andrzej go bił. To co Billy miał robić? Margaret uniosła rękę do góry i zniżyła głos. — Na miłość boską, Roseanne, jeżeli już się nie liczysz z sąsiadami, to przynajmniej pozwól spać spokojnie rodzeństwu i babci. — Udała, że nie widzi otartych ukradkiem łez i nie słyszy dławionego przez szloch oddechu. I to wszystko z powodu tego łobuza, niewartego nawet buta zawiązać jej córce. Musi

być ostrożna. Brian nie rozumie, że to nie takie proste. — Chodź, wypijemy po filiżance gorącej herbaty i spróbujesz ciasta, które upiekłam dziś po 41 południu. Jest troszkę zakalcowate, ale ma ładny zapach. — Nie chce mi się jeść. — Została już z ciebie skóra i kości. — Ugryzła się w język; chciała, żeby to, co mówi, brzmiało lekko, naturalnie. — No cóż, to jest chyba teraz modne, prawda? Dziewczyna poruszała przez chwilę ustami, jakby dobierała w myśli słów, po czym powiedziała: — A zresztą, i tak się musisz kiedyś dowiedzieć, mamo. Chcemy się pobrać. Margaret potrząsnęła głową, poczuła się trochę pewniej. Z tak oczywistym nonsensem da sobie przecież radę. — Wykluczone — odparła. — Nie chcę nawet słuchać takich bzdur. Jesteś jeszcze dzieciak. Masz rok do skończenia szkoły i dopiero wtedy mogłabyś się trochę rozejrzeć po świecie. Jako najlepsza w klasie z maszynopisania możesz liczyć na dobrą posadę. Wiesz, P.oseanne, że czasami naprawdę zachowujesz się jak głuptas. Idź już spać i uważaj, żebyś nie obudziła Kit. Łzy płynęły teraz obficie po twarzy dziewczyny, która tak mocno wycierała je wierzchem dłoni, jakby je chciała z powrotem wetrzeć w oczy. — Mamo, ale ja go kocham. Kocham go. Czy już zapomniałaś, jak to jest być młodym i zakochanym? — Poprzez łzy widać było zimny błysk w oku Roseanne; na jej dziecinnych ustach pojawił się uśmiech dojrzałej kobiety, złośliwy, nieprzyjemny, a głos zabrzmiał zjadliwie, obco: — Zapomniałaś już, jak to jest być kochaną? Palce Margaret trzymające włóczkową robótkę drżały, kiedy mówiła cicho, świadoma, że normalny miarowy rytm chrapania teściowej uległ zakłóceniu. — To szybko przemija, Roseanne, tak jak szybko przemija młodość, nie zawsze ma się lat siedemnaście. Nie chodzi tylko o Bill/ego Delaneya, chociaż Bóg mi świadkiem, że ojciec by go nigdy nie wpuścił za próg tego domu. — Popatrzyła na córkę surowo. — A poza tym proszę cię, Roseanne, licz się ze słowami, i nie posyłaj mi takich zabójczych spojrzeń. Trzymaj się od niego z daleka, bo to jest chłopak bez żadnej przyszłości i nic dobrego cię przy 42 nim nie może spotkać. Pocałunki mają smak przyjemny, ale na krótko, moja droga. Roseanne stała przed matką, pełna wzbierających w niej uczuć, których nie potrafiła wyrazić. Bo jak mogła opisać przypływ dziwnych doznań, które utrzymywały ją w stanie ciągłego podniecenia i niepokoju? Czyż mogła pozwolić, by wszystko to, co przeżywała, zostało skwitowane wzruszeniem ramion i westchnieniem: „Och, Roseanne"? Rozglądała się bezradnie po pokoju, myśląc, jak by tu zadać ból tej potwornie głupiej kobiecie, swojej matce. Jej wzrok padł na list leżący na radiu, pod wazą z rżniętego szkła, tam gdzie go zostawił ojciec w dniu, w którym list przyszedł. — A co z Brianem, mamo? Czy ojciec pozwolił mu już wrócić? Robótka wypadła z rąk Margaret, jakby druty nagle ożyły. Ze spuszczoną głową usiłowała wszystko pozbierać. — Brian wróci. Wróci do domu. — Jeśli chcesz wiedzieć, to byłby idiotą, gdyby wrócił. Twarz Margaret znieruchomiała. Upuściła robótkę i ruszyła w stronę córki, ale zatrzymała się z zaciśniętymi przed sobą pięściami. Jej zwykła łagodna uległość ustąpiła miejsca straszliwej, niepohamowanej wściekłości, tak u niej rzadkiej, ale nie dającej się zapomnieć," jeśli się ją choć raz widziało. — Żebyś mi się nigdy więcej nie ważyła czegoś podobnego powiedzieć, Roseanne. To jest dom Briana, a my jesteśmy jego rodziną i dziękuję Panu Bogu na kolanach, że mój syn zmądrzał wreszcie na tyle, że do nas napisał, i zrozumiał, gdzie jest jego miejsce. — Uniosła ręce do ust, a jej palce drżały przy wargach. Roseanne, przerażona wybuchem matki, zaskoczona i speszona, że stała się przyczyną tej przemiany, chciała wziąć Margaret za ramię, ale ręka opadła jej bezwładnie. — Przepraszam, mamusiu, za to, co powiedziałam o Bria-nie. Naprawdę przepraszam. Margaret skinęła głową nie patrząc w jej stronę. Usiadła, podniosła robótkę. 43 __No już dobrze, idź teraz spać, zanim babcia zacznie

zrzędzić, że się ją budzi. Pragnęła powrotu najstarszego syna, a jednocześnie się go bała. Z bożą pomocą, Margaret, powiedział ojciec Don-lon, z bożą pomocą wszystko będzie dobrze. Przecież napisał w końcu bardzo miły list, zaraz... skąd ten list przyszedł? Z Georgii?... Gdzieś z południa Stanów Zjednoczonych. I czy to nie cud, że on w ogóle żyje? Brian dostał jakiejś okropnej gorączki w tym obcym mieście, tak że aż doktor w szpitalu posłał po księdza i Brian wyspowiadał się, przyjął ostatnie namaszczenie i przysiągł, że jeśli wyzdrowieje, ubłaga ojca i matkę, żeby mu pozwolili wrócić do domu. Będzie takim synem, jakiego sobie życzy ojciec, i nie będzie uciekał z domu udając dorosłego, skoro jest jeszcze chłopcem. Usiłowała zapomnieć twarz męża, jego słowa, surowy uśmiech, kiedy odczytywała kartkę pokrytą dużym, tak dobrze znanym pismem ich najstarszego żyjącego dziecka. Ale tak jak innym problemom w życiu i temu Margaret O'Malley musiała stawić czoło — wiedziała, że wymazanie z pamięci wspomnień nie zmieni faktu. — Więc ten gówniarz stęsknił się za domem? Przestraszył się, że umiera, co? — Proszę cię, Brian. Przecież ja się o to modliłam dzień i noc przez te wszystkie straszne miesiące. — Właśnie o to chodzi, Margaret. Mamy mu posłać odpowiedź przez tego księdza, przez ojca Concerttę, tego ma-karoniarza, pożal się Boże, i powiedzieć, że jeśli tylko raczy wrócić do domu, zapomnimy mu wszystko: ból, jaki sprawił tobie, niepokój, czy żyje, czy może leży martwy gdzieś w rowie. Mamy zapomnieć wszystkie rzeczy, które zostały powiedziane w tym domu przez tego chłopaka. — Wymówił to słowo, jakby było najgorszą obelgą. Przez chwilę uderzał listem o dłoń, potem spojrzał na niego, schował go z powrotem do koperty i wetknął pod wazę, gdzie leżał przez cały tydzień. Margaret wiedziała, że Brian sam czeka, aż będzie w lepszym humorze; wiedziała, że na razie nie ma go co 44 przekonywać. I zdawała sobie sprawę, że kiedy syn w końcu wróci do domu, będą ją czekały trudne chwile. — Matko Najświętsza — modliła się z oczyma utkwionymi w duży, oprawiony w ramy obraz wiszący nad radiem. — O Matko Najsłodsza, wiem, że nie mam prawa prosić Cię o nic więcej. Bo przecież czuwałaś nad nim cały ten czas. Ale zrób dla mnie jeszcze tylko to jedno. — Zagryzła dolną wargę, przycisnęła ręce do piersi i utkwiła wzrok w smutnych, wzniesionych ku górze oczach Matki Boskiej. Ona wie, co Margaret czuje, a czego żaden mężczyzna na świecie nie może wiedzieć. Ona, której ręce, stopy i serce zaznały bólu większego, niż mogą zadać gwoździe i włócznie. Ona pomoże Margaret przetrwać ciężkie czasy, które ją czekają. Syn wróci do domu, mąż zmięknie i znów będzie miała ich wszystkich koło siebie. Nagle ogarnęło ją nieoczekiwane wspomnienie: trójka zmarłych maleństw. Matko Najświętsza, zmiłuj się nad tymi trzema biedactwami. Roztocz nad nimi opiekę, ucałuj ich słodkie buziaczki, pogłaszcz po główkach. O Boże, tyle już lat upłynęło od tamtej pory, a ból po tej stracie jest żywy i świeży, jak ból ich rodzenia. Margaret wstała gwałtownie, zwinęła włóczkę, wbiła druty w kłębek. Otrząsnęła się ze wspomnień; nie ma sensu rozpamiętywać dawnych tragedii. Przygotuje lepiej kolację. Brian już niedługo wróci ze służby. O, właśnie, nawet słychać kogoś u drzwi. To pewnie on. ROZDZIAŁ V Ale to nie był on i najciężej im poszło ze staruszką, matką Briana. Pogrzebała już niejednego ze swoich najbliższych, znała na pamięć cały obrządek i nie mogli jej w żaden sposób wyperswadować, że teraz ma się tym zająć kto inny. — Obmywałam jego ciało z krwi w dniu, w którym go wydałam na świat, i tak samo obmyję jego ciało z krwi w dniu, w którym z tego świata odchodzi. 45 Margaret, do której nie wszystko jeszcze docierało, zaniepokojona wzrastającą rozpaczą matki, zajęta bardziej nią niż sobą, trzymała ją za ręce i potrząsała głową. — Ciiicho, cicho, zaraz go przyniosą do domu. Niech to na miłość boską zrobią po swojemu. Chcą mamie tego oszczędzić. — Mnie oszczędzić? Mnie? — silna, muskularna staruszka wyrwała się synowej.

Stanęła na szeroko rozstawionych nogach. Jej oczy płonęły gniewem, kiedy rzuciła oskarżycielsko: — A kto mi oszczędził bólu rodzenia, może mi powiecie, co? Byłam sama, tylko z dziećmi, bez waszych wspaniałych szpitali, doktorów i pielęgniarek, jeśli chcecie wiedzieć, a jednak urodziłam całą dwunastkę i nikt nie usłyszał ode mnie słowa skargi. Sama ich wszystkich obmywałam z krwi i grzebałam, jak było trzeba! Margaret odwróciła się, niepewna, niespokojna, do ojca Donlona i kapitana Hennessy'ego. —• A nie można go było przynieść od razu tutaj? — Było to pytanie nieśmiałe, ciche, postawione zupełnie bezmyślnie. — Margaret, pozwól, że już Tommy Farley się tym zajmie. On to wspaniale załatwi. Przywieziemy ci Briana takiego, jakim byś go chciała widzieć, zobaczysz, będziesz zadowolona — powiedział Hennessy, nieświadom dreszczu, który wstrząsnął młodą wdową. A następnie zwrócił się do staruszki: — Matko, nie pogarszaj jeszcze własnego bólu. Oszczędź niepotrzebnych przykrości. — Nie nazywaj mnie tak, nie jestem twoją matką — odparła ostro. Jej stara twarz przybrała domyślny, przebiegły wyraz. — Aha, Tommy Farley, powiadasz? Czy to przypadkiem nie twój kuzyn? Przyjemna rodzinka, co żyje ze zmarłych! Margaret uniosła bezradnie rękę, ale kapitan Hennessy skinął głową: nic nie szkodzi. Wiadomo, jak nieprzyjemni potrafią być starcy. — Pani Malley, czy mógłbym prosić o filiżankę herbaty? — zapytał ojciec Donlon. 46 — Ojcze Donlon, czy mogłabym prosić o przyniesienie ciała mojego syna do domu? Ksiądz westchnął. — Przyniosą go około południa i jego widok panią uspokoi. Zobaczy pani, jak dobrze wygląda. Mruknęła w odpowiedzi coś, czego nie zrozumieli, i poszła do kuchni. Kapitan Hennessy otarł twarz ręką. Była mokra od potu. Rzucił okiem na Margaret, po czym odwrócił się. — Wiesz co, Margaret, ja chyba pójdę do Tommy'ego. Zaniosę mundur Briana, po który przyszedłem. Przyniosła mundur, schludny, wyczyszczony, na ciężkim drewnianym wieszaku, i wręczyła mu z bezradnym, uprzejmym uśmiechem. Była oszołomiona, zdezorientowana. — A jak tam dzieci, Margaret? — zapytał Hennessy. — Dobrze, dziękuję, bardzo dobrze — odpowiedziała machinalnie, po czym zastanowiła się. Dotknęła lekko ręką obfitych ciemnych włosów i wzdrygnęła się. — Aha, chodzi ci o śmierć Briana. No cóż, dzieci są młode, otrząsną się. — Poszukała wzrokiem ojca Donlona. — Naturalnie — potwierdził ojciec Donlon. — Młodzi szybko zapominają. A to są zdrowe, silne dzieciaki. — Po czym zwrócił się do Hennessy*ego. — Peter, miałeś ciężką noc, a już się robi widno. Idź lepiej do Tommy'ego Far-leya. — Tak, ojcze. Margaret, zobaczymy się później, jak przywieziemy Briana. — Tak — odrzekła jak gdyby z niedowierzaniem. — Dziękuję ci bardzo, Peter. Zobaczymy się później. Tak. — Powinieneś mieć przynajmniej tyle przyzwoitości, Peter, żeby mi powiedzieć, co się do diabła stało. Nie ma śladu kuli, a musisz sam przyznać, że zwłoki wyglądają dość dziwnie. Peter Hennessy spojrzał na cherlawego mężczyznę, który dziwnym trafem był synem brata jego matki, z pogar- 47 dą przeznaczoną dla tych, co żyją ze zmarłych. Dzień w dzień powtarzało się to samo: w pomieszczeniu frontowym leżał jakiś zupełnie obcy człowiek, podczas gdy w pokoju obok Tom Farley z żoną w otoczeniu dziatek najspokojniej zasiadał do kolacji. Tom namawiał nawet rodziny zmarłych, żeby nie czuwały przy zwłokach w domu, ponieważ jego lokal może pomieścić wygodnie znaczną liczbę żałobników. Miał niezliczoną ilość składanych krzeseł i koszy, które tylko czekały, żeby je wypełnić kwiatami, i gorąco polecał usługi Galleghera, za co oczywiście kwiaciarz odpalał mu niezłą dolę. Mówiono nawet, że jeśli nieboszczyk był powszechnie znienawidzonym łajdakiem, Farley potrafił za odpowiednią opłatą dostarczyć płaczek i żałobników, nie mówiąc o tym, że sam, niezależnie od stopnia znajomości ze zmarłym, przybierał profesjonalny wyraz smutku. — A co cię właściwie tak niepokoi, Tommy? — zapytał Hennessy. Wiedział, jak bardzo jego mały, zasuszony kuzyn się z nim liczy, i nie bez satysfakcji

patrzył, jak Tom z uniżonością oblizuje suche wargi, jak mu się twarz zmienia i jak usiłuje załagodzić sprawę. Tom wzruszył ramionami nerwowo, niepewnie, jakby się ze wszystkiego chciał wycofać. — No cóż, nie jestem koronerem, nie moja sprawa. — Masz rację i w jednym, i w drugim, Tommy. — Hennessy, który siedział na małym drewnianym kuchennym krześle, odchylił się do tyłu. Jego wielkie ręce spoczywały bez ruchu na stole. Nie odezwał się więcej, czekał. Blade oczka Tommy'ego myszkowały po kuchni, jak gdyby szukały jakiegoś dobrze znanego, przyjaznego sprzętu — głośno tykającego zegara czy milczącego radia — który mógłby za niego poręczyć. — Znasz mnie, Peter, i wiesz, że ja nie lubię mleć ozorem. Ale... ale na całym ciele Briana nie ma ani jednej rany od kuli. A ty przecież wiesz, że... •— urwał nagle. Przestraszone, nieprzytomne, rozbiegane oczy na chwilę spotkały wzrok kuzyna, po czym znów omiotły pokój dokoła, Małą, niemal dziecinną dłonią Tom osłonił usta i na- 48 chyliwszy się do Hennessy'ego szepnął, jak mógł najciszej: — Na miłość boską, Peter, Brian wygląda tak, jakby mu czegoś brakowało. Po zwierzeniu tego straszliwego sekretu Tommy Farley skulił się. Wątłe ramiona wysunął do przodu, jakby chciał osłonić pierś przed oczekiwanym ciosem. Peter Hennessy rozsiadł się jeszcze wygodniej, czując, jak się krzesło pod nim ugina. — I to cię tak niepokoi, Tommy, co? Farley skinął głową, ale nie raz czy dwa — kiwał skwapliwie, szybko, aż mu głowa podskakiwała. Hennessy wstał i spojrzał na niego ze swojej wysokości. — Znajdziemy lekarstwo, Tommy, na twój problem i uspokoimy cię jakoś. W żadnym wypadku nie chciałbym cię denerwować. — To bardzo ładnie z twojej strony, naprawdę bardzo ładnie. — Farley nie miał zielonego pojęcia, co zamierza zrobić jego kuzyn, ale instynktownie się przestraszył; wszystkie mięśnie miał napięte, serce zaczęło mu mocniej walić. — Peter, poczekaj chwilę. Peter, gdzie idziesz? Ruszył za kuzynem, który najspokojniej w świecie otworzył drzwi do sutereny, nie oglądając się nawet na Toma, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. — Peter, poczekaj, tam jest moja pracownia. Przecież teraz nie będziesz go jeszcze oglądał. Pobiegł za Hennessym, zdumiony, jaki potrafi być szybki, kiedy chce. — Jezu, jak tu śmierdzi — powiedział Hennessy. — To chemikalia i w ogóle — wyjaśnił Farley nerwowo, ale nie bez dumy. Uprawiał sztukę specyficzną i jedyną w swoim rodzaju. Był to jego zawód. Sięgnął ręką, żeby poprawić klosz lampy, i stojąc obok Hennessy'ego patrzył na nagie kredowobiałe ciało, które kiedyś było Bria-nem Malleyem. Nie pytany, zaczął wyjaśniać, na czym rzecz polega. — Musi trochę potrwać, zanim usunie się z ciała wszystkie naturalne płyny, a potem trzeba je zastąpić środkami konserwującymi. Peter! Peter, co ty robisz?! 49 Spokojnie, w milczeniu, Peter Hennessy wyjął rewolwer z kabury. Odciągnął kurek i dwukrotnie nacisnął spust. Jedna kula weszła w okolicy krocza trupa. Druga utkwiła w gardle. Za każdym strzałem zwłoki podskakiwały lekko na stole. Hennessy schował rewolwer i po raz pierwszy spojrzał na swego kuzyna. — Czy masz jeszcze jakieś wątpliwości, Tommy? Mów, chłopcze. Czy mogę zrobić coś jeszcze, żeby cię uspokoić? Tommy Farley potrząsnął głową gwałtownie i zapewnił Hennessy'ego głosem cienkim i piskliwym: — Nie, nie. O, nie, nie mam żadnych wątpliwości. Wszystko jest jasne, Peter, w porządku, nie mam żadnych wątpliwości. — To pięknie. Idź teraz, Tommy, i skończ śniadanie, a potem jak najprędzej zabieraj się do roboty. Obiecałem rodzinie Briana, że go w południe dostarczysz do domu. ROZDZIAŁ VI Na szczęście wszelkie uczucia Margaret zdominował wstyd; wstydziła się swojej reakcji na ludzką życzliwość. Robiła wszystko, żeby nie sztywnieć w zetknięciu z rękami, które się wyciągały, żeby ją objąć, żeby nie być głucha na słowa pociechy, które jej szeptano, nie zamykać oczu na widok pełnych bólu twarzy.

Tłumaczyła sobie, że wszyscy ci, co wtargnęli do jej domu, zrobili to z najlepszych pobudek. Mężczyźni — bracia i przyjaciele Briana — silni i spokojni, wiedzieli dokładnie, co mają robić, jak gdyby mieli przedtem specjalną próbę. Poprzesuwali meble, niektóre nawet powynosili z domu, ale zapewnili Margaret, że nie musi się o nic martwić. Chciała im powiedzieć, że nie ma najmniejszego zamiaru martwić się o meble; o czym oni na miłość boską w ogóle mówią. Wszystko leciało jej z rąk. Rozlała herbatę, którą akurat nalewała z imbryka do filiżanki, ale nawet nie pozwo- 90 liii jej sprzątnąć. Zabrali ścierką z ręki, kazali siedzieć spokojnie i niczym sią nie przejmować. Krojąc chleb zacięła się głęboko w palec i ktoś z obecnych — tak, to był brat Briana, Gene — złapał ją za rękę, ścisnął palec i tak mocno zabandażował, że aż pulsował pod gazą. Nie pierwszy raz jej się to zdarzyło; prawie na każdym palcu miała blizny. Dlaczego narobili tyle szumu z powodu tego właśnie skaleczenia? Wszyscy się tak o nią troszczyli, a ona marzyła tylko, żeby ją zostawili w spokoju. Pośród tej całej krzątaniny, której była ośrodkiem, Margaret O'Malley miała jedno jedyne pragnienie: uciec stąd. Na moment stanęła jej nawet przed oczyma wizja ucieczki. Gdyby tak mogła iść sama, zupełnie sama, wąską górską drogą w rodzinnych stronach. Gdyby mogła usiąść tam, gdzie chce, z kolanami podkurczonymi pod brodę, czując na twarzy chłodny wieczorny powiew, wdychając ostry, czysty zapach zieleni, ogarniając wzrokiem blado-fioletowe torfowiska i jaskrawożółte kwiaty, tak niewinne z pozoru, a jednak zbrojne w okrutne kolce. Gdyby tylko mogła przejechać dłonią po gęstej, zbitej sierści jednej z tych rozkosznych pobekujących żałośnie beżowych owieczek o zamglonym spojrzeniu, przemówić do niej pieszczotliwie i sprowadzić zbłąkaną ze wzgórza do matki, która ją na swój sposób zbeszta, poszturcha, a na koniec bekiem utuli. — Już go wnoszą, Margaret — powiedział ojciec Don-lon. Jego głos był skrzeczący i starczy. Ojciec Donlon posunął się bardzo, ale Margaret dostrzegła to dopiero w tym momencie. Przyglądała się jego twarzy z niepokojem; był taki okropnie zdenerwowany. Wzięła go za rękę, a on źle sobie tłumacząc jej intencje, poklepał ją po dłoni. A to przecież ona chciała go pocieszyć, — Nic mi nie będzie, ojcze, naprawdę. Wszystko w porządku. Wcisnął jej do ręki różaniec, który Margaret wzięła machinalnie. Oczyma poszukała dzieci. Kevin stał, zgarbiony, jak to miał ostatnio w zwyczaju, z głową pochyloną, ale wzrokiem rejestrował wszystko dokoła Martin, wyprosto- wany, wysoki, uroczysty, trzymał za rękę młodszą siostrę; Kit, ubrana w niedzielną sukienkę, onieśmielona, zagryzała dolną wargę i mrugała oczyma. Strupy na jej kolanach znów miały kolor krwawy. Musiała je pozdra-pywać. Roseanne stała za nimi. Była nieprawdopodobnie blada i chuda, zdana jedynie na siebie i wspomnienie ciągłych sprzeczek z ojcem na temat jej chłopca. O Boże, czy to nie dziwne: Margaret nie mogła sobie przypomnieć, jak on się nazywa; miała przed oczami jego twarz, a nie pamiętała nazwiska. Przyglądała się badawczo Roseanne, jakby je usiłowała wyczytać z jej oczu. W odpowiedzi córka, która źle zrozumiała badawcze spojrzenie matki, podeszła i otoczyła ją ramieniem. — Mamusiu — powiedziała tak dobrze znanym Margaret z dawnych czasów głosem małej dziewczynki — mamusiu, co z nami teraz będzie? Czerpiąc spokój z nieprzebranych rezerw, Margaret ścisnęła Roseanne za rękę i nie w pełni nawet świadoma znaczenia swych słów, powiedziała: — Wszystko będzie dobrze, kochanie, zobaczysz. Wszystko będzie dobrze. Był to refren tak często powtarzany przy łóżku chorego dziecka, że sam dźwięk stał się ważniejszy od treści. Machinalnie wypowiadane słowa macierzyńskiej czułości, które pomogły jej odnaleźć siebie i powrócić do rzeczywistości. Czy to nie głupie jak na matkę tej uroczej dziewczyny i tamtych wspaniałych dzieci wyobrażać sobie, że znów jest małym dzieckiem? Nagle zaroiło się koło niej od kobiet, jak gdyby najgorszy ze wszystkiego był dla niej widok mężczyzn ustawiających w pokoju dużą trumnę. Margaret pozwoliła im się sobą zajmować i pocieszać; czuły się dzięki temu potrzebne. Jej siostra Ellen, która wyszła za brata Briana, Matthewa, tuliła ją do siebie, gładziła po twarzy, przemawiała tak samo pieszczotliwie jak ona do Roseanne. — Kochanie, ty naprawdę nie musisz przy tym być. To jest sprawa mężczyzn. Wszystko będzie w porządku. Tylko

trzymaj mnie za rękę; zobaczysz, wszystko będzie w porządku. Czuła się daleka, jak gdyby odrętwiała. — Mnie nic nie jest Ellen, wszystko będzie dobrze, naprawdę. A jak tam matka, biedactwo? Ellen o szerokiej, jasnej, dobrej twarzy musiała się zmuszać do smutku; z usposobienia była wesoła, a w jej głosie dźwięczał zawsze śmiech. Nachyliła się do siostry i szepnęła pod adresem ich wspólnej teściowej: — Ona? Ona zawsze robi wokół siebie dużo szumu. Na razie jej nie przeszkadzajmy, niech się wypłacze, to jej ulży, a potem się ją uspokoi szklaneczką whisky. Nie przejmuj się, znasz ją przecież. Pozwolili staruszce się wypłakać, przygotowani na to, a kiedy skończyła, nie zawiódłszy ich nadziei, zabrali do sypialni, żeby ją uspokoić. Słuchając jej lamentów i rozpaczliwych krzyków, Margaret trzymała się siostry, zamknięta w sobie, opanowana, bez jednej łzy. — Ellen. — Ocknęła się nagle, zdjęta śmiertelną paniką. — Ellen — powtórzyła do ucha siostrze, która się ku niej nachyliła. — A co będzie z moim Brianem? — W ruchu Ellen, która odsunęła się od niej i spojrzała jak na szaloną, było jakieś okropne zniecierpliwienie. Margaret potrząsnęła jej ręką. — Mówię o naszym synu. Boże, co z jego listem. Leżał na radiu, które gdzieś wynieśli, a w tym liście był przecież jego adres i... Silne ręce Ellen przytrzymały ją na krześle. — Wszystko załatwione, kochanie. Zapomniałam ci powiedzieć. Naprawdę, wszystko jest już załatwione. Peadar dzwonił do tego księdza, o którym Brian pisał. Ogarnął ją niepokój, poczucie straconego czasu. — Ale trzeba mu posłać pieniądze na pociąg. Chłopak nie ma na bilet, a przecież musi zobaczyć ojca, zanim... zanim... — Zostały wysłane, Margaret. Wszystko załatwione. Zdąży na pewno, już jest w drodze. Przysięgam ci, że zdąży. — To dobrze, w porządku — powiedziała Margaret. 53 Po wyprowadzeniu staruszki wszyscy jak gdyby się cofnęli, usunęli z drogi, zrobili miejsce Margaret. Ojciec Donlon pomógł jej wstać i znów ją uderzyła jego starcza kruchość; ramię księdza było zdumiewająco chude i Margaret nie wiedziała, które to z nich drży: on czy ona. Uklękła z zamkniętymi oczyma na małym, wykładanym aksamitem klęczniku. Nie patrzyła na męża. Modliła się szybko, nie zdając sobie sprawy ze znaczenia wypowiadanych słów, wreszcie otworzyła oczy i spojrzała na nieruchomą twarz nieznajomego w masywnej trumnie. Miał na sobie mundur Briana, ale to w żadnym razie nie był Brian. Jakiś taki mały. Odwróciła wzrok od ciała wśród kwiatów, od koszy i wieńców, starannie poustawianych i ułożonych niby dekoracje wzdłuż trumny, u wezgłowia i wszędzie dokoła. Zauważyła Tommy'ego Farleya: stał obok trumny smutny, ale jednocześnie podekscytowany, z wyrazem nadziei. Jego małe oczka były w nią wpatrzone wyczekująco i Margaret czuła, że Tommy czegoś od niej chce. Nie zdawała sobie jednak sprawy, o co mu chodzi, dopóki jego wzrok nie przeniósł się z niej na zwłoki i z powrotem. Podeszła do Tommy'ego i powiedziała: — Dziękuję panu bardzo, panie Farley. Bardzo pięknie pan to zrobił. Tommy Farley rozpromienił się, w jego oczach zabłysła radość. Wyciągnął do niej rękę i mruknął: — Bardzo pani współczuję, pani O'Malley. Margaret gwałtownie cofnęła rękę. Jego dłoń była ohydnie zimna i wilgotna. Dzieci po kolei klękały przy trumnie, odmawiały pacierz i odchodziły, a Margaret Malley wiedziała, nie zdając sobie nawet sprawy, skąd wie: to jeszcze do nas nie dotarło; myśmy jeszcze tego nie przyjęli do wiadomości. 54 ROZDZIAŁ VII Aaron Levine pełen napięcia oczekiwał wizyty rodziców w szpitalu. Głos matki przebił się poprzez ciepłą płynną nicość, uderzając w niego nie słowem, tylko dźwiękiem — donośnym, zduszonym lamentem. Jej twarz z czerwonej stała się kredowobiała; wpatrzone w niego oczy uciekły gdzieś w głąb głowy i matka straciła przytomność. Usiłował się wychylić, popatrzeć na nią, ale był przykuty do łóżka nie tylko przez własną niemoc, ale i przez system rurek, które w najróżniejszych miejscach wystawały z jego ciała.

Kiedy już skończyło się zamieszanie z matką, którą wyniesiono, ocucono, uspokojono i umieszczono w jakimś odległym pokoju, żeby tam przyszła do siebie i nie denerwowała pacjentów, wrócił ojciec, zażenowany i jak gdyby nieco skruszony. Jak zwykle. — No, Aaron, co z tobą? Ojciec wyglądał na speszonego. Aaron poruszył palcami zdrowej ręki i ojciec zrozumiał ten sygnał. Wyciągnął do niego dłoń, zakłopotany. Z reguły stał zawsze za żoną; to ona się witała, dotykała, obejmowała syna. Bez niej czuł się zagubiony. — Dobrze się czujesz, Aaron? Głos zabrzmiał martwo, ojciec nie mógł znaleźć właściwych słów; nigdy nie był człowiekiem wymownym, a Aaron zdawał sobie sprawę, co się z nim teraz dzieje. Męczył się szukając słów, których mu brakło. — Tato, nie martw się o mnie. A to.?. zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Dawid Levine niespokojnie miął w palcach brzeg kapelusza. — Wszystko będzie dobrze — powtórzył bezbarwnie, zwracając się do podłogi, łóżka czy kapelusza. — W ciele mojego syna są kule, ale wszystko będzie dobrze.., — Tato, jedna kula. Nie kule. Ojciec znów odezwał się do podłogi. 55 — Nie kule. Tylko jedna kula w ciele mojego syna. Wielka różnica. Zaczął się dławić, słowa przeszły w cichy szloch i stary Levine przycisnął kapelusz do twarzy. Tych dźwięków, słów, które się spod niego wydobywały, Aaron bał się najbardziej. — To moja wina... mój syn... policjantem... źle... od początku... moja wina. Wreszcie ojciec wytarł nos w chustkę, osuszył zaczerwienione oczy, odwrócił się do Aarona, pogłaskał go po twarzy. — Dobrą masz tu opiekę, Aaron? A może ci czegoś potrzeba, co? — Nic mi nie potrzeba, tato. Posłuchaj, co ci powiem. Nie odwracaj się. Ja sam sobie wybrałem ten zawód... — Jasne, że sam sobie wybrałeś. Ale może gdybym zarobił dość pieniędzy, żeby opłacić studia medyczne Mor-risa, tobyś nie musiał sobie sam wybierać takiego zawodu. — Tato, wszystkośmy już omówili. Tylko na dwa lata. Potem Morris skończy i wtedy ja wrócę do szkoły, a on mi pomoże. Tato, nie zaczynaj od nowa, nie komplikuj jeszcze sprawy dodatkowo. Ojciec energicznie skinął głową. — No już dobrze, dobrze, nie zaczynam. Tylko powtarzam: dwa lata, nie więcej, Aaron. A potem twoja kolej. — Ojciec westchnął głęboko i szepnął: — Przysięgam ci! — Tak, tato, i zostanę prawnikiem. — Automatycznie wpadł w ten sam styl mówienia co stary. — A tata będzie ojcem doktora i prawnika. I będzie tacie brakowało do szczęścia już tylko indiańskiego wodza. — Co? Jakiego indiańskiego wodza? — Taki żart, tato. — Żart. Leży w tym łóżku i jeszcze sobie z ojca żartuje. Z kulą w ciele i jeszcze sobie żartuje. — Stary mówił szybko, ze spuszczonym wzrokiem. — Aaron, dziś rano poszedłem do szul i dziękowałem Bogu, że nie zostałeś za- 66 bity, bo gdyby ci się to przytrafiło... tamci wszyscy, co zginęli... Ojciec nagle się nad nim pochylił, przycisnął swoją mokrą twarz do policzka Aarona i pocałował go. — Do zobaczenia, Aaron, do zobaczenia. Następnym razem przyjdą już spokojniejszy, obiecuję ci. A teraz odpocznij. Odpocznij sobie. Kiedy Aaron był jeszcze mały, zaraz po tym, jak Levi-ne'owie przenieśli się do Flatbush, poznał chłopaka, Shel-dona Cohena, który zasiał lęk w jego sercu i w sercach innych chłopców. Ordynarny, bezczelny osiłek wyżywał się w biciu, wykręcaniu rąk i poszturchiwaniu i chociaż Aaron i jego koledzy unikali go, jak mogli, Aaron podziwiał go po cichu. Posterunkowy Sam Feldman, prezes Towarzystwa Sho-lema, mógł być z powodzeniem takim właśnie Sheldo-nem Cohenem, tylko że dorosłym. Był to masywny, silny, gibki mężczyzna około czterdziestki. Miał krótko przystrzyżoną siwą czuprynę, dużą okrągłą głowę, stalowosza-re oczy, kolorem zbliżone do włosów, i krótki

zadziorny nos. Trzymał zawsze głowę lekko przechyloną na bok, co sprawiało wrażenie, że każdemu przygląda się bacznie i podejrzliwie. W młodości był półzawodowym bokserem i twierdzono, jeśli nawet bezpodstawnie, to w każdym razie uparcie, że zabił kiedyś na ringu człowieka. Aaron nie wiedział, które z zasłyszanych wersji na temat Feldmana są prawdziwe, ale człowieka, który stał teraz przy jego łóżku, otaczała aura z trudem powściąganej brutalności i tajonego gniewu. — Jak się masz, bohaterze? Aaron machinalnie wzruszył ramionami, co wywołało ból w ręce od ramienia aż do nadgarstka. Zagryzł wargę starając się nie dać po sobie nic poznać, ale Feldman skwapliwie się tego uczepił. — Boli, chłopcze, co? Boli. I będzie bolało jeszcze długo. 57 Ładnie sią spisałeś wczoraj w nocy. Specjalnie przyszedłem ci to powiedzieć. Aaron zastanawiał się, czy Feldman zna jego nazwisko; na pewno mu je podano, ale zapomniał, a może do każdego mówi „chłopcze". Aaron marzył o tym, żeby Feldman załatwił, co ma do załatwienia, i poszedł sobie. Feldman pochylił się nad nim nisko i powiedział głębokim, gardłowym głosem: — Posłuchaj no, chłopcze, ludzie opowiadają niestworzone historie. Te skurwysyny zawsze plotkują, i dlatego chcę wiedzieć, jak było naprawdę. Z pierwszej ręki, jak to się mówi. Usiłują umniejszyć twoją zasługę w tej sprawie i dlatego tutaj przyszedłem. Oni się martwią 0 swoich, m y się martwimy o swoich. Jest nas niewielu, chłopcze, ale mamy tu. — Palcem wskazującym stuknął się w czoło. Obrócił się, na palcach przeszedł przez pokój 1 przystawił sobie krzesło do łóżka. — No więc, opowiedz mi dokładnie, jak było. Przyjechał na miejsce; dokoła leżeli ranni, zabici i umierający; wymienił strzały ze sprawcami; on oberwał; oni oberwali; oni zmarli; on się ocknął w szpitalu. I co tu jest więcej do opowiadania? Oto cała historia. Feldman, niespokojny, pełen twórczej energii, wstał z krzesła i zaczął się przechadzać po pokoju, drapiąc się gwałtownie po głowie. — Wiesz, co oni zamierzają? Odznaczenia przyznać zabitym, a ciebie załatwić pochwałą kategorii P. Z tamtych chcą zrobić pośmiertnie bohaterów. Nie mam nic przeciwko temu, nie zrozum mnie źle, ale pod warunkiem, że zadbają i o ciebie. Bo gdyby to jeden z nich się uratował, a jeden z naszych zginął, zrobiliby odwrotnie, mogę się z tobą założyć. Aaron czuł się wyczerpany; nic go to wszystko nie obchodziło, zdumiewało go tylko tak wielkie podniecenie i złość Sama Feldmana. Odznaczenia, pochwały chętnie odda poległym; on chce po prostu odpocząć, przespać się trochę, ale dla Sama Feldmana ma to tak ogromne znaczenie, jakby to jego osobiście usiłowali wykantować. Je- 58 śli ma być szczery, to wcale nie chce wracać myślami do tych wczorajszych wydarzeń; świadomość, że on, Aaron Levine, zabił dwóch ludzi, wcale nie jest dla niego przyjemna. A Feldman mówił i mówił w kółko, ale jego słowa z rzadka tylko docierały do Aarona poprzez ogarniającą go senność. — ... dla Sullivana ma być zdaje się pochwała kategorii A, ale Malleyowi zdecydowali przyznać Odznakę Honorową. — Malley? — Malley? A co się stało z sierżantem Malleyem? — Co z sierżantem Malleyem? Feldman wzruszył ramionami — Skoro był tam jedynym sierżantem, nie mam nic przeciwko temu, żeby dostał pośmiertnie Odznakę Honorową. Mnie chodzi przede wszystkim o to, żeby ciebie nie wydupczyli... — Pośmiertnie? Sierżant Malley? To on nie żyje? — Jak to, nie wiedziałeś? Oczywiście, on też zginął. Aaron przypomniał sobie, jak siedząc w radiowozie usłyszał wezwanie i jak odjechał zostawiając sierżanta O'Malleya — Zginął? Ale w jaki sposób? Feldman spojrzał na niego zezem. — A skąd ja mam do diabła wiedzieć? Przecież mnie tam nie było. To podobnie jak sierżanta Malleya, pomyślał Aaron. ROZDZIAŁ VIII

Posterunkowy Patryk Quade, prezes Towarzystwa Irlandzkiego, czuł, jak krew uderza mu do twarzy. — Beznadziejny, głupi skurwysyn — powtórzył po raz trzeci — Jeśli sądzisz, że ktoś się w tej sprawie z tobą nie zgodzi, to się mylisz. Usiądź lepiej — powiedział kapitan Hennessy. Patrzył, jak Quade pada na krzesło i zaciska 59 palce na krawędzi stołu. — Wszyscy jesteśmy tego samego zdania, Pat. Brian Malley był głupim skurwysynem. Żywy czy martwy, zawsze wszystkim przysparzał kłopotów. W tej chwili chodzi o to, żebyśmy go mogli pochować spokojnie, ze wszystkimi honorami, z jakimi chcielibyśmy, żeby nasze rodziny nas chowały. Był kiedyś naszym prezesem i to też musimy brać pod uwagę. Na znak dany przez Hennessy'ego posterunkowy Charlie Gannon sięgnął po butelkę whisky i nalał szczodrze do czterech stojących na kuchennym stole szklaneczek. Pochwycił jednak surowe spojrzenie kapitana i swoją szklaneczkę odsunął na środek stołu. — Ja już chyba nie będę więcej pił, kapitanie. I kuchnia, i whisky należały do Charlie'ego Gannona, ale nie było to spotkanie towarzyskie. Zebranie było wprawdzie nieoficjalne, zamknięte i tajne, ale mimo wszystko pewne formy należało zachować. — No więc słuchamy, co ty o tym sądzisz, Ed — zwrócił się kapitan do czwartego z obecnych. — Siedzisz taki milczący, zamyślony. Nad czym się zastanawiasz? Porucznik Ed Shea, chudy mężczyzna o czarnych włosach i brwiach, ciemnych piwnych oczach, mówił zawsze z rozwagą i namysłem. — Musimy pamiętać o dwóch rzeczach, wydaje mi się. — Można wiedzieć, o jakich? Ed Shea ostrożnie pociągnął ze szklaneczki i z westchnieniem wypuścił powietrze. — Poza sprawą najistotniejszą oczywiście, żeby każdy był zadowolony i siedział cicho — powiedział do Pata Quade, który skinął głową. — Tak. No więc przede wszystkim musimy złożyć wizytę w szpitalu temu młodemu Żydkowi, pogratulować mu dobrze spełnionego obowiązku i uciąć sobie z nim przyjacielską pogawędkę. Żydzi są uczuciowi i szalenie rodzinni. Na pewno zgodzi się z nami, że przez wzgląd na rodzinę należy pochować Briana ze wszystkimi należnymi honorami. Briana, takiego bohatera i w ogóle... 60 Kapitan Hennessy machnął ręką zniecierpliwiony. Ani myślał przejmować się Żydem. — A ta druga sprawa, Ed? — zapytał. — Jest trochę ryzykowna. — Shea zwrócił się do Pata Quade. — Czy my mamy kogoś w Depozycie? Chodzi mi o to, żeby nie miał długiego języka. Quade przysłonił na chwilę dłonią oczy, po czym twarz mu się rozpromieniła. — Oczywiście, mamy Michaela Smitha. Głową za niego ręczę. — Ale o co chodzi, Ed? — zapytał kapitan Hennessy. — Właśnie nad tą sprawą się zastanawiałem, kapitanie. Rewolwery Briana i szeregowego Levine'a są w Depozycie, tak samo jak broń tych biednych chłopców, którzy wczoraj polegli, niech odpoczywają w pokoju. Siedzący przy stole mężczyźni mruknęli machinalnie: — Amen. — No więc na wszelki wypadek, jak już Levine wyjdzie ze szpitala i zgłosi się po swoją broń, trzeba mu będzie zamiast niej dać rewolwer Briana. Pat Quade wolno skinął głową, Charlie Gannon miał zakłopotaną minę, Peter Hennessy zmarszczył czoło. — Po co do diabła mielibyśmy to robić? — Ponieważ, kapitanie — odparł Pat Quade — kule w ciałach zabitych Murzynów pochodzą z rewolweru tego gudlaja. Gdyby chciał się stawiać, wystarczy te kule wyjąć i wtedy okaże się, że nie mają one nic wspólnego z bronią, którą będzie miał Levine. — Quade błyskawicznie zorientował się, o co chodzi. — Spryciarz z ciebie, Ed — powiedział cicho Hennessy. — Osobiście nie sądzę, żeby to było potrzebne, ponieważ ten żydowski gliniarz był śmiertelnie przerażony, kiedy się na niego napatoczyłem wczoraj wieczorem. — Ale to było, zanim zabił tych dwóch, kapitanie — zauważył Ed Shea. — To prawda. Tak, to prawda — zgodził się spokojnie Hennessy. — Ale ja tam uważam, że Żyd to Żyd. Tylko ze oczywiście lepiej zapiąć wszystko na ostatni guzik, jak 61