kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 873 206
  • Obserwuję1 392
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 682 412

Łukowska Joanna - Dreszcze

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka

Łukowska Joanna - Dreszcze .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Ł ŁUKOWSKA JOANNA
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

JOANNA ŁUKOWSKA DRESZCZE Zbiór opowiadań Wydawnictwo RW2010 Poznań 2012 e-wydanie numer I

Spis treści Stara szkoła Żyletka Jemioła Poltergeist Szósty zmysł A miało być tak pięknie... Chłopak z tajemnicą Opiekun Wyspa słońca Pacjentka Na moście Trujący bluszcz Zabawa Skok Blizny Powód do życia Sny Przy autostradzie Po sezonie Nie po drodze Odważna Ostatni raz Wilga i Baobab Żeby wszystko już było dobrze... Włamanie Tunel Pokuta To jest napad

Na dworcu Koszmar Dom nad jeziorem

Stara szkoła Długie korytarze ciszy, wypolerowane lustra posadzek, wypoczęte ścieżki schodów... i wszechobecny spokój, którego nic nie zakłócało. Byliśmy tylko ja i ona. Niemal słyszałem, jak do mnie mówi, jak szepce coś ważnego, prawdę, którą tylko ona znała. – Panie Bronku, traktuje pan tę szkołę jak żywą istotę – powiedziała mi kiedyś panna Bianka, zawsze uśmiechnięta nauczycielka polskiego. Lubiłem ją, mądra była i miła. I nie myliła się. Od prawie pół wieku pracowałem tu jako woźny i sam nie wiem kiedy, przywykłem traktować szkołę jak kogoś czującego, myślącego. Spędzaliśmy razem tyle czasu, że nie widziałem nic dziwnego w fakcie, iż czasami z nią rozmawiam. Zwłaszcza w chwilach takich jak ta, gdy nikt nam nie przeszkadzał, a ona zdawała się odpowiadać... Niestety, nim minie dzień, najazd dzikiej hordy zerwie ledwie uchwytną nić porozumienia, obróci w niwecz sielankę ciszy i spokoju. Młodzi barbarzyńcy zadepczą wszystko na swojej drodze. Skończą się ferie i zacznie się odwieczna walka z hałasem, lepkimi paluchami na białych ścianach, brudnymi buciorami na lśniących parkietach. Ale jeszcze nie teraz. Nim zabrzmi pierwszy dzwonek, zostało mi trochę czasu na ostatni obchód... Jak zwykle rozpocząłem wędrówkę od głównego holu, gdzie tuż przy frontowym wejściu mieściła się oszklona dyżurka, moje stanowisko pracy, przez uczniów nazywane Akwarium. Stąd najszybciej mogłem się dostać do każdego miejsca w trzyczęściowym gmachu liceum. Wybrałam drogę na wprost schodów. Minąłem stołówkę, wszedłem na piętro, po prawej znajdował się sekretariat, po lewej sale polonistyczne, na końcu stały otworem drzwi do okazałej auli. Idealnie nadawała się na apele, akademie i matury. Oczywiście urządzano tu także studniówki i dyskoteki; było potem co sprzątać. Teraz jednak krzesła stały w równych rządkach, a żaden papierek czy pozostawiona na parapecie puszka nie psuły widoku. Starając się stąpać jak najciszej, przemierzyłem aulę i tylnym wyjściem wkroczyłem do bocznego skrzydła, w całości przeznaczonego na klasy i pracownie. Najbardziej lubiłem narożnikową salę na końcu korytarza drugiego piętra z oknami na obu

zewnętrznych ścianach. Stąd najlepiej widać było obszerne podwórko szkolne i najniższą część gmachu, z salkami do zajęć technicznych i skromnym służbowym mieszkaniem nad nimi. Dostrzegłem nawet pelargonie na parapecie, niegdyś dumę Marysi. Od kiedy odeszła, pielęgnowałem je jak dzieci, których nie mieliśmy. Nic dziwnego, że całą naszą miłość przelaliśmy na szkołę, dającą nam pracę i dom. Marysia umarła i zostałem sam na warcie. Niezobowiązująco proponowano mi emeryturę, ale póki mogłem, zamierzałem do końca strzec tradycji i tajemnicy zaklętej w wiekowych murach. Przeniosłem wzrok niżej, bliżej. Do obszernego skrzydła niczym chuderlawe pisklę do matki kwoki tuliła się sala gimnastyczna. Od lat słyszałem, że należy jej się uczciwy remont. Podobnie jak całej szkole. Malowanie ścian raz na dwa lata, łatanie dziur i cyklinowanie wysłużonych parkietów to za mało. Przydałoby się wymienić instalację elektryczną, kanalizacyjną, a przede wszystkim dach. Jak zwykle szkopuł tkwił w braku pieniędzy. Najgorsze zaś, że nawet gdyby fundusze się znalazły, ostatnimi, którzy doceniliby nowe oblicze starej szkoły, byliby uczniowie. Zawsze starsi narzekali na młodszych, jednak ta dzisiejsza młodzież... po prostu Sodoma i Gomora! Popalali, popijali, pyskowali i pogardzali wszystkim i wszystkimi. Kiedyś młodzianki były inne, lepsze. Też rozrabiali, jak to dzieciaki, ale czuli mores i umieli okazać szacunek mądrzejszym od siebie. A teraz...? Na szczęście miałem ich na oku. Niektórzy, przyłapani na gorącym uczynku, próbowali się stawiać, ale szybko pokornieli. Mimo wieku uchwyt miałem silny; potrafiłem złapać gagatka za kark i zaprowadzić do gabinetu urzędującego dyrektora. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby któryś uznał, że przekroczyłem swoje kompetencje. „Dyrekcje się zmieniają, stary cerber Kalinowski jest wieczny i potrafi uprzykrzyć życie” – taka mniej więcej opinia krążyła wśród uczniów. I słusznie. Uczciwie sobie na nią zapracowałem. Póki oglądali się przez ramię na dźwięk moich kroków lub brzęku kluczy, póty szkoła mogła czuć się bezpiecznie. Zszedłem na parter, skręciłem w prawo i wąskim łącznikiem ponownie trafiłem do części z aulą, minąłem sale matematyczne i stanąłem przed Akwarium. Skończyłem obchód. Była za kwadrans ósma. I znowu, bardziej niż kiedykolwiek, ogarnęło mnie uczucie, że szkoła próbuje mi coś powiedzieć. Czyżby ostrzec...? Poklepałem uspokajająco bulgoczący kaloryfer.

– Bez obaw. Razem stawimy im czoła i przeżyjemy, staruszko. Razem przetrwamy wszystko. Patrzyłem, jak najeźdźcy z wolna nadciągają. Niby znudzeni i zaspani, a jednak na tyle energiczni, by witać się krzykiem. Częstowali się kuksańcami i gumą do żucia. Zwróciłem kilku barbarzyńcom uwagę, gdy papierki rzucili na podłogę. Niechętnie, ale podnieśli swoje śmieci. – Czasami odnoszę wrażenie, że Kalinosiu uważa uczniów za chwasty na żyznej glebie szkoły – zauważył jeden z przywołanych do porządku. Kolasiński z III B, grandziarz i spryciarz jakich mało. Nigdy nie udało mi się go złapać za rękę, ale założyłbym się o całą pensję, że był sprawcą kilku afer, które wstrząsnęły szkołą w ubiegłych latach. Nawet nie silił się na dyskrecję. Chciał, żebym słyszał. – Byłby chyba najszczęśliwszy, gdyby ta buda mogła się obyć bez nas... Paranoja. Na co komu szkoła bez uczniów? To jak cyrk bez cyrkowców. Kumple zarechotali, a Kolasiński mrugnął do mnie, szczyl jeden. Więc zaczęło się, pierwsza runda, pierwsze starcie. Zerknąłem na zegarek, a potem, nie unikając ironicznego spojrzenia, włączyłem elektryczny dzwonek. ÓSMAAAA!!! Zaledwie po tygodniu zostałem wezwany na dywanik do dyrektora. – Kalinowski, co się tu, do cholery, dzieje?! Może jednak przemyślałby pan kwestię emerytury, skoro zdaje się pan nie panować nad sytuacją. Przysypia pan w tej swojej dyżurce czy co? Dzwonek terkocze w trakcie zajęć, a kiedy trzeba, żeby dzwonił, milczy jak zaklęty! Pan zaś wybiega na boisko i bawi się w Świętego Mikołaja z tym ręcznym antykiem w dłoni. Lekcje powinny zaczynać się i kończyć o czasie. Pilnowanie tego należy do pana obowiązków, a może się mylę? – Bynajmniej – odparłem, siląc się na spokój. – Zgłaszałem problemy z instalacją elektryczną już kilka razy. Pan tłumaczył się brakiem środków i sam dowcipnie zasugerował powrót do ręcznego... – Tak, tak... – mruknął zniecierpliwiony dyrektor – ale to nie tłumaczy, czemu ten przeklęty dzwonek odzywa się nieproszony. Może dusi go pan przypadkiem? – Wykluczone. Dokładnie w tym samym momencie dzwonek rozdarł się ponownie. Obaj

podskoczyliśmy jak ukłuci szpilką. – To niedopuszczalne! Zostawił pan otwartą dyżurkę i któryś z uczniów dobrał się do... – Wykluczone! – powtórzyłem z mocą, uderzając dłonią w kieszeń, gdzie nosiłem klucze. Zbiegliśmy po schodach. Prócz zdziwionych nauczycieli, wychylających się z sal matematycznych, nikogo więcej nie zauważyliśmy. Akwarium było puste, a dzwonek szalał. Dyrektor spróbował otworzyć drzwi. Oczywiście nie udało mu się. – Duchy...? – mruknął. – Nieważne, niech pan wyłączy to cholerstwo, a jutro wezwiemy speca. Fachowiec rozłożył bezradnie ręce. – Skoro sam się włączał, musi być gdzieś zwarcie, ale nic tu nie widzę. – No, pięknie... – westchnął dyrektor. Ja zaś nie mogłem się uwolnić od natrętnego pytania... Jak Kolasiński to zrobił? Zdalne sterowanie? Co gorsza był to dopiero początek naszych kłopotów. Dwa dni później wysiadło ogrzewanie. – Chyba nas nie odłączyli? Przecież płacimy rachunki! – pieklił się dyrektor, każąc sekretarce łączyć się z elektrociepłownią do skutku. Pod koniec tygodnia wysadziło rury i zalało obie męskie toalety w pionie. Hydraulik uporał się z robotą w weekend, ale narzekał, że tak starej i skorodowanej kanalizy w życiu nie widział. W poniedziałek musiał wrócić, bo zastrajkowały damskie ubikacje. We wtorkową noc urwała się rynna i grzmotnęła w boisko do koszykówki. A gdyby to zdarzyło się w dzień, w trakcie przerwy? Strach pomyśleć... Mimo tylu przeszkód szkoła wciąż działała. W myśl zasady, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Czy na pewno? Moje przekonanie, że przetrwamy wszystko, topniało. Źle się działo. Elektryka nadal nawalała. Już nie tylko dzwonek się buntował. Światło wysiadało kilka razy dziennie. Czemu? Nikt nie wiedział. Ze strachem wpuszczałem uczniów do szkoły każdego ranka. Oddychałem z ulgą, gdy ją opuszczali. Teraz nie o wiekowe mury się lękałem, ale o bezpieczeństwo bagatelizujących sprawę smarkaczy. Ich bawiło, że staruszka się sypie. Dowcipkowali, że jak tak dalej pójdzie, zyskają dodatkowe ferie. Może faktycznie lepiej, żeby zostali w domu... – Co się z tobą dzieje, stara przyjaciółko? Co wyprawiasz, co chcesz mi

powiedzieć? Odpowiedź przypominała złowrogi pomruk rodzącej się burzy. Dobiegała znikąd i zewsząd. Zacząłem się naprawdę bać. W piątek lekcje nie mogły się rozpocząć, bo nie można było otworzyć klas. Tym razem odmówiły posłuszeństwa drzwi; zacięły się. – Wszystkie, w całej szkole?! To prowokacja, sabotaż! Winni zostaną pociągnięci do odpowiedzialności – groził dyrektor. Z pomocą ślusarza po kolei otwierano poszczególne klasy, w których znikali poirytowani nauczyciele i rozbawieni uczniowie. Najdłużej opierała się sala gimnastyczna. Zatrzasnęła się na amen. Chłopcy z III B stali na podwórku, czekając na lekcję wuefu i złośliwie komentując daremne wysiłki dorosłych. – Kalinosiu, co tak dumasz? – zagadnął mnie Kolasiński. – Nie pozwalaj sobie, smarku. Dla ciebie pan Kalinowski – zareagowałem automatycznie, ale bez złości. – Coś za dużo tych niezwykłych wypadków. To twoja sprawka? – spytałem. – Jak afera z rozpyleniem w auli gazu rozweselający? Nie zaprzeczaj, swoje wiem. Obiecuję, że cię nie wydam. Po prostu powiedz, Marek, czy to twoje dzieło. Bóg mi świadkiem, że wolałabym, żeby tak było... – Ale nie jest. Pan się... boi – odgadł Kolasiński. – Jak diabli – przytaknąłem. – Coś złego się dzieje, coś bardzo złego. Ona próbuje nam to powiedzieć... – Miałem w nosie, że weźmie mnie za wariata. – Stara buda ma duszę, co? – mruknął. Nie doceniłem go. – Też to czuję. Uporczywe brzęczenie w podświadomości... – Ty? – Wrażliwy ze mnie chłopak, nie wiedział pan? Maskuję się. Całkiem udatnie jak widać. Zresztą mniejsza o mnie. Zaraz otworzą drzwi do sali i... cholera wie, co się stanie. – Musimy działać – ocknąłem się. – Ja ich powstrzymam przed wejściem, ty gnaj i włącz alarm przeciwpożarowy. Nie martw się. Jakby co, całą winę biorę na siebie. Biegaj, synek. – Tak, psze pana! – Zasalutował i już go nie było. Nie wiedziałem, czy dobrze robię, czy się nie wygłupię. Jeżeli mylnie oceniłem sytuację, kierując się dziwnymi przeczuciami, raz na zawsze stracę wiarygodność. Zostanę potraktowany jak stetryczały dziadyga, bojący się własnego cienia, ale nie miałem wyboru. Nie mogłem ryzykować. Musiałem

usłuchać głosu, który kazał mi ratować najcenniejszy skarb tej szkoły: jej uczniów – jej nadzieję i sens istnienia. Nie pozwoliłem, by ktokolwiek wszedł do sali gimnastycznej. Krzyczałem o niebezpieczeństwie, kazałem odejść wszystkim jak najdalej od budynku. Chyba mi nie uwierzono, sądząc po znaczących spojrzeniach i chichotach. Niemniej cofnęli się w obliczu nagłego napadu szaleństwa u starego woźnego. Potem rozległ się przenikliwy dźwięk alarmu przeciwpożarowego. W ciągu kilku minut młodzież pod wodzą nauczycieli karnie i sprawnie stawiła się na boisku. Widać nie tylko mnie wyczuliły ostatnie wydarzenia. – Co dalej? – spytał Kolasiński, wyrastając obok mnie jak spod ziemi. – Nie wiem. Czekamy. Cała szkoła stała, w napiętym oczekiwaniu nie wiedzieć na co. – Kto włączył alarm? Ty, Kolasiński? Jakim prawem?! – Dyrektor prawie posiniał z wściekłości. – Ja mu kazałem – wyznałem cicho. – Oszalał pan na stare lata?! Żądam natychmiastowych i przekonujących wyjaśnień. Bo inaczej, bez względu na zasługi i... Nie dokończył groźby – przerwał mu ogłuszający huk. Sala gimnastyczna złożyła się jak domek z kart. Po chwili na zasadzie domina zawaliła się część bocznego skrzydła. Znikła moja ulubiona sala narożna na drugim piętrze i pracownia chemiczna pod nią... Uznano mnie za bohatera, choć wcale się tak nie czułem. Gdy pytano, skąd wiedziałem, wzruszałem ramionami. Wiedziałem i już. Gdy od półwiecza jest się woźnym, widzi się więcej niż inni. Tak mówiłem. Bo niby co innego mogłem powiedzieć? W prawdę nikt by nie uwierzył. Prócz jednego spryciarza, bardziej wrażliwego niżby się z pozoru zdawało... Obaj się zmieniliśmy. Marek wydoroślał, a ja inaczej patrzyłem na młodzież. Bez względu na swoje zachowanie, którego nie musiałem pochwalać, zawsze była i będzie najważniejsza. Bo nie budynek się liczył, ale młodzi ludzie, którzy napełniali go śmiechem, krzykiem, buntem i marzeniami. Takiej nauczki u kresu życia udzieliła mi stara szkoła.

Żyletka Trudno uwierzyć, że w wieku dziewiętnastu lat przyjdzie mi pisać o czymś takim. Czemu więc piszę? Ja, świeżo upieczony student, facet z pozoru wyluzowany, bez problemów, kompleksów, choć stroniący od dziewczyn. Żadnych odchyłów w sprawach seksu nie posiadam, po prostu nie ufam kobietom. Ależ zabrzmiało... I dobrze. Radek – terapeuta z poradni zdrowia psychicznego, ale tak poza tym spoko gość – podsunął mi ten pomysł. Że taki sposób wylania żalów, zerwania z przeszłością, odcięcia się od tego, co boli, jest skuteczniejszy, a na pewno zdrowszy od samoagresji. Samoagresja – mądre słowo na nazwanie czegoś bardzo głupiego. Pewnie, że byłem idiotą! Michał drugi taki geniusz. Teraz to wiem i wiedziałem wcześniej, nim obaj zdurnieliśmy. U niego okres zaćmienia umysłu trwał chwilę, która mogła być ostatnią, u mnie kilka miesięcy... Ale po kolei. Ledwie po Nowym Roku przekroczyłem próg liceum, usłyszałem najnowszą plotkę. – Wiesz, że Michał, ten twój kumpel, próbował się załatwić? – rzucił mi w locie kot z pierwszej klasy. Znałem go, bo chciał się dostać do drużyny koszykówki, której kapitanowałem. – Jak to załatwić? – No na amen... – Złowieszczym gestem przejechał palcem po szyi. – Nie wierzę. – Uwierz. Moja matka zna jego matkę, więc mam informacje z pierwszej ręki. Ponoć chciał z mostu do Warty skoczyć. Jeżeli zamierzał zwrócić na siebie uwagę, to mu się udało. Policja, pogotowie, strażacy i tłumek gapiów. Mimo takiej widowni ostatecznie nie skoczył, ale trafił do Gniezna, do wariatkowa. Tam lądują niedoszli samobójcy. A wszystko podobno przez babę... – Nie wierzę – powtórzyłem. – No to masz problem. – Wzruszył ramionami i pognał dalej, zostawiając mnie z kompletnym mętlikiem w głowie. Mój kumpel, przyjaciel jeszcze z

gimnazjum, próbował się zabić... Wciąż nie mogłem w to uwierzyć! Jakby informacja tyczyła kogoś innego, nie faceta, którego znałem od sześciu lat. Widać nie tak dobrze, jak mi się wydawało. Niby wiedziałem, że rozstał się z panną i ciężko to przeżywał, ale... żeby do tego stopnia! W końcu sam mówił, że wszystko gówno prócz moczu, a żadna laska nie jest warta, by dla niej skakać z mostu. Dokładnie tych słów użył – i co? Poczułem złość, urazę, niemal pogardę. Co za kretyn! Jak miał doła, czemu nie pogadał, nie zwierzył się, tylko od razu... Też mi przyjaciel! Koniec z nami – pomyślałem. Nie chcę mieć z tym palantem więcej do czynienia. No i przekreśliłem go. W klasie przypadek Michała stał się tematem tabu. Ludzie woleli o tym nie mówić, jakby się bali, że przez samo gadanie zarażą się samobójczymi myślami. Ależ to wszystko popieprzone! Nie, żebym ja chciał się nad sprawą rozwodzić. Wciąż byłem wściekły, że tak mnie olał. Kiedy wkrótce wrócił do szkoły, nadal udawał mojego przyjaciela. Podszedł, uśmiechnął się nieśmiało i zagadnął: – Siema. Pogadamy? – Nie ma już o czym. Musztarda po obiedzie. – Tak to widzisz? – Spojrzał na mnie lekko zaskoczony. Jakbym to ja go zwiódł. Paradne! Nie zamierzałam dać się wpędzić w poczucie winy. Owszem, wychudł, zmizerniał, zarazem jakby wydoroślał. Widać w tym Gnieźnie coś niecoś do zakutego łba dotarło. Nie był już tym samym Michałem, błaznem na pokaz, ale guzik mnie to teraz obchodziło. Zdusiłem w zarodku ciekawość, by spytać, jak tam było, w tym psychiatryku. – Dokładnie tak to wiedzę. Trzeba było wcześniej przyjść, żeby pogadać, zanim... – Wzruszyłem ramionami. – Nieważne. Wisi mi i powiewa. To co chciałeś zrobić to jakiś kosmos, lata świetlne od ziemi, na której ja sobie spokojnie żyję. Nie rozumiem i nigdy nie pojmę. Na tym skończmy. Umiesz na sprawdzian? Tak spławiony, Michał więcej nie próbował się zwierzać. Słusznie. W końcu z jego winy nasza przyjaźń stała się przeszłością. A potem... Kosmos, w którego istnienie nie wierzyłem, zwalił mi się na głowę. Nawet jeżeli coś przeczuwałem, składałem to na karb zdenerwowania przed próbnymi maturami. Greta, moja dziewczyna, zachowywała się jakoś dziwnie, unikała mojego dotyku, odbierała tajemnicze esemesy, umawiała się na jakieś sekretne spotkania... Powinno mnie tknąć, ale to ją w końcu ruszyło

sumienie. Siedzieliśmy akurat przed salą, czekając na rozpoczęcie egzaminu, gdy wyznała zbolałym tonem: – Już tak dłużej nie mogę... Wciąż kocham Kubę. Ciebie lubię, nawet bardzo! Nikt nigdy nie był dla mnie taki dobry, ale... bez niego po prostu nie umiem żyć... – Czyli... ot tak, nas przekreślasz? Było... miło, ale się... skończyło...? – wydukałem. Cud, że w ogóle dałem radę coś z siebie wydusić, bo czułem się, jakbym dostał obuchem w łeb. – Proszę, wybacz, zrozum, nie rozstawajmy się w gniewie, przecież nadal możemy się przyjaźnić! – wyrzuciła z siebie jednym tchem. Czyli żegnaj, zostańmy kumplami i nie miej żalu, że łamię ci serce. Banał banałem pogania. Ale wtedy sądziłem, że to koszmar, z którego zaraz się obudzę, otrząsnę jak pies z nadmiaru wody. Niestety, horror trwał dalej. Czas na szczerość Greta wybrała sobie fatalny. Przyznaję, niezbyt przykładałem się do nauki. Z drugiej strony, jak się miałem skupić na pisaniu testów, wciąż myśląc o niej? No i zawaliłem biologię na całej linii. Matka była zła, ojciec głęboko rozczarowany. Miałem to gdzieś. W kółko i wciąż wracałem do momentu zerwania, zastanawiając się, czy mogłem coś zrobić, coś powiedzieć, żeby Greta zmieniła zdanie. Może to moja wina, może to ja nawaliłem, zawiodłem ją? Nie zerwaliśmy kontaktu. Przyjaźniliśmy się; tak jak chciała, jak dorośli ludzie. Spędzaliśmy ze sobą naprawdę sporo czasu. Miałem w tym swój własny cel, licząc, że zmądrzeje, rzuci tamtego i wróci do mnie. Przecież, jak powszechnie uważano w budzie, byłem niegłupi, całkiem przystojny, dowcipny i osiągałem sukcesy w roli kapitana szkolnej drużyny koszykówki. Nic mi to nie pomogło. Do oświecenia nie doszło. Pewne rzeczy chyba lepiej kończyć krótkim cięciem, zamiast pozwolić, by same umarły. Jakoś nie chciały, coraz częściej się kłóciliśmy; w dodatku o głupstwa, kompletne bzdury. W końcu pożarliśmy się na dobre z powodu plotki krążącej po szkole, że niby mam romans z Magdą. Z Magdą, którą od pierwszej klasy traktowałem niemal jak siostrę! Nie pojmowałam, ani skąd wypełzło to wierutne kłamstwo, ani skąd się bierze irracjonalna zazdrość Grety. Zachowywała się niczym pies ogrodnika, co sam nie weźmie i drugiemu nie da. Powiedziałem jej to. Obraziła się. Śmiertelnie. Widać cios był celny. Nasza pseudo przyjaźń skonała publicznie w kilku gwałtownych podrygach, bo na odchodnym, na korytarzu, przed salą matematyczną, nie oszczędziliśmy

sobie gorzkich słów. Co gorsza, Michał był tego świadkiem. Widziałem, jak się ze sobą zmaga, chce coś powiedzieć, wykonać jakiś krzepiący gest... Odwróciłem się. Niech sobie wsadzi swoją litość głęboko! Skoro on w trudnej chwili pogardził moim wsparciem, odpłaciłem mu tą samą monetą. Zresztą tego tylko brakowało, żebym poryczał się na oczach wszystkich. Mój wizerunek niewzruszonego luzaka ległby w gruzach. Nie, żadnych poklepywań, żadnego współczucia, durnych rad w stylu „wszystko się ułoży, kiedyś będziemy się z tego śmiali”, bo bym się załamał jak amen w pacierzu. Albo wybuchł i kogoś pobił. Co do Grety, przez dwa kolejne miesiące unikaliśmy się, co wymagało niezłej gimnastyki, biorąc pod uwagę, że chodziliśmy do tej samej klasy. Nadal jednak pozostałem idiotą. Zgrywając niewzruszonego w realu, jednocześnie dawałem się wciągać w krótkie, acz treściwe rozmowy na Gadu- Gadu. W ich trakcie padało wiele słów, których potem żałowałem; nie tyle złych, co zdradzających moje uczucia. Na co mi to grzebanie w ranie i posypywanie solą złudnej nadziei? Byłem jak porzucony pies, wciąż trzymany na niewidzialnej smyczy. Nie zwalniała mnie, nie puszczała od siebie. Może byłem jej potrzebny, może naprawdę brakowało jej naszej przyjaźni. Jeszcze nie tak dawno lubiła mi się zwierzać, a ja umiałem tak cudownie słuchać... A może była wyrachowaną manipulantką, co sugerowali rodzice. Zwłaszcza matka. Zmusiła mnie do wyjawienia prawdy. Chodziłem jak struty, warczałem na domowników, mało nie pobiłem młodszego barta, gdy szpieg jeden zerknął na moją korespondencję na Gadu-Gadu. No i prawie nic nie jadłem, chudnąc w oczach. Nic tak nie wzmaga matczynej czujności jak brak apetytu u syna, który dotąd pochłaniał tony żarcia. Więc wykrzyczałem jej w twarz, co się ze mną dzieje, jak się podle czuję. Zamartwiła się, a jakże, ale pomóc mi nie mogła. Nikt nie mógł. Serce nie sługa, nadal byłem beznadziejnie zakochany, pierwszym, pewnie dlatego tak silnym uczuciem... Rodzice, uspokojeni oczyszczającym w ich mniemaniu wybuchem, przestali naciskać na zwierzenia. Co nie znaczy, że darowali sobie trucie. Średnio raz dziennie słyszałem, że miłość miłością, ale w drabince moich priorytetów na szczycie powinna się teraz znaleźć matura. Kiwałem głowę i nawet się uczyłem... W przerwach. Bo nadal w kółko, niemal do obłędu, myślałem o Grecie: co robi, gdzie, z kim, a przede wszystkim, czy jest szczęśliwa. Naprawdę zaczynałem świrować. Coraz częściej dumałem o śmierci, o tej ostatecznej ucieczce przed bólem, tęsknotą, zawiedzionymi

marzeniami. Naraz postępek Michała nie wydawał mi się już taki bezsensowny i kosmiczny... Słuchałem Nirvany, brzdąkałem na gitarze, pisałem ponure wiersze, a od dręczących uczuć i myśli aż mnie dusiło. Zamiast jednak wywalić to z siebie, zrzucić ciężar z duszy i ramion, odciąłem się od świata. Miałem gdzie, bo na dziewiętnaste urodziny dostałem własny kąt. Niewielką, wąską kiszkę, służącą dotąd za przedpokój, spiżarnię i graciarnię, przerobiliśmy na moją gawrę. Właśnie tam, bez brata szpicla pod bokiem, po raz pierwszy to zrobiłem; pociąłem się. Z nudów, bezsenności, głupiej ciekawości – co kto woli. Potem patrzyłem na cztery niezbyt głębokie cięcia po pięć centymetrów każde i nic... nie czułem. Poza lekkim pieczeniem i podekscytowaniem. Co za ulga... Już nazajutrz tego żałowałem, a mamę okłamałem, że się podrapałem o krzaki. Głupio mi było i wstyd, ale czasu nie cofnę. Czołgał się dalej. Z pozoru jakoś mi się ułożyło, może nie cudownie, bo w końcu straciłem jedyną miłość, ale wciąż byłem zdrowy, młody, piękny, całe życie miałem przed sobą. Więc skąd chwile zwątpienia? Bo mnie nie chciała. Wybrała drania, który dwa tygodnie później znowu ją zdradził. Jednak nie zdecydowała się na powrót do mnie. Widać nie byłem dość dobry... Niczym na huśtawce, to jej nienawidziłem, to znów tęskniłem jak cholera. Nieprawda, że miłość uskrzydla i dodaje sił. Mnie odbierała chęć do czegokolwiek. W takich chwilach beznadziei znowu bezwiednie sięgałem po żyletkę i ciach: raz na udzie, potem na piersi, i dwa długie cięcia wzdłuż przedramienia. Żeby nie czuć, nie myśleć, żeby ukarać ją, siebie... Potem moment ulgi, zawieszenia w wygodnej emocjonalnej próżni, wreszcie powrót do przykrej rzeczywistości. Teraz pilnowałem się, by rodzice niczego nie zauważyli. Dopiero by gadali, może do psychiatry wysłali. Jeden raz można nazwać przypadkiem, ale cztery sesje z żyletką to już reguła, wpadająca w nawyk. Niczym nałogowiec chciałem więcej, mocniej, częściej. W końcu przegiąłem. Zbiegło się to z okresem Świąt Wielkanocnych, więc tym samym odstawienia nawet od widoku Grety. Niepotrzebnie oglądałem z rodzicami tamten film. Wyszedłem przed końcem, żeby nie musieć tłumaczyć skąd smutek i łzy na komedii romantycznej. Bo mnie znienacka dopadła taka tęsknota, że normalnie siąść i wyć do księżyca! Wcześniej znowu pokłóciłem się z Gretą na Gadu-Gadu. „Jesteś żałosny, nie mam pojęcia, co w tobie widziałam!” – tak mi napisała. Ależ musiała mnie nienawidzić! Wszystko popsułem, znowu ją straciłem na własne życzenie. Kilka dni mnie to męczyło,

aż nadeszła ta okropna noc, której nigdy nie zapomnę. Dwudziesty trzeci marca; dokładnie cztery miesiące temu zakochaliśmy się w sobie, tworząc, nie tylko moim zdaniem, ładną parę. Piękne dzieci nam wróżyli; nawet bawiliśmy się w wybieranie dla nich imion. Cyryl – tak byśmy nazywali syna... Jak raz zacząłem wspominać, nie mogłem przestać. Jej śmiech, taki cichy, gardłowy... lekko skośne oczy, charakterystycznie zmrużone, gdy się dziwiła... Sposób, w jaki splatała swoje palce z moimi, nasz pierwszy spacer, pierwszy pocałunek... Smak jej słonych łez, które scałowałem, gdy się popłakała po starciu z ojcem. Szalona radość z gwiazdkowego prezentu, gdy z piskiem rzuciła mi się na szyję i podziękowała, aż mi kolana zmiękły... Zaciskałem powieki, ale te obrazy tkwiły w głowie, sercu, wypalone tam niczym piętno, i teraz nieproszone wyświetlały się na ekranie mojej pamięci. Tak czy siak byłem naznaczony. Nie potrafiłem odgonić wspomnień, nie mogłem spać, siedziałem na łóżku, a łzy płynęły mi po policzkach. Nie wytrzymałem i sięgnąłem po żyletkę, jak po starego przyjaciela. Powoli podwinąłem rękaw, podłożyłem ręcznik, zastygałem niepewny... Przymknąłem oczy. Film z Gretą w roli głównej momentalnie ruszył od początku. Już się nie wahałem. Ciąłem równo, głęboko, z determinacją, raz za razem, nie zważając na cieknącą krew... Kiedy skończyłem, ogarnął mnie lodowaty spokój. Odzyskałem kontrolę. Choć na jakiś czas. Schowałem żyletkę i poszedłem do łazienki. Zerknąłem w lustro i w pierwszej chwili nie poznałem sam siebie: oczy podpuchnięte, twarz blada w czerwone cętki, w aureoli zmierzwionych spoconych włosów. Pod prysznicem po prostu stałem, pozwalając wodzie lać się na mnie przez dobry kwadrans. Wreszcie uznałem, że wystarczy, i wróciłem do łóżka. Natychmiast odpłynąłem. W końcu o to chodziło, o sen bez snów. Zaraz po obudzeniu nie pamiętałem o wydarzeniach zeszłej nocy, ale widok zaschniętej krwi szybko mnie otrzeźwił. Jak wytłumaczę się matce z plam na ręczniku i koszuli? Podwinąłem rękaw ze strachem. Widok był mocno nieprzyjemny. Siedem sznyt w poprzek wewnętrznej strony przedramienia. Każda długa na dziesięć centymetrów i wszystkie na tyle głębokie, że patrząc z boku przypominały szczerbinkę w karabinie. Upchnąłem dowody przestępstwa pod łóżkiem. Długo tajemnicy nie uda mi się zachować, ale na razie nie czułem się na siłach, by cokolwiek wyjaśniać. Byłem zbyt przerażony i wstrząśnięty. Wracając po przerwie świątecznej do szkoły, ubrałem się mało wiosennie, wkładając podwójny długi rękaw. Nie przewidziałem jednego. Lekcji wuefu...

Bez trudu trener by mnie zwolnił; byłem jego najlepszym zawodnikiem, kochałem koszykówkę i nie zwykłem odmawiać gry bez uzasadnionego powodu. Ale nawet nie próbowałem się wykręcić. Wyszedłem na boisko i niech się dzieje, co chce. Może podświadomie chciałem, żeby wszyscy zobaczyli jak cierpię, do czego jestem zdolny... I tak mój wstydliwy sekret stał się szkolną sensacją. Kumpli z drużyny przytkało, ale darowali sobie komentarze. Trener po meczu wezwał mnie do kanciapki i z niepokojem spytał: – Jak jest? – Teraz okej, pograłem, wyładowałem się... – O dziwo, nie kłamałem. Przez dwa tygodnie tkwienia w chacie zapomniałem, jak zbawienny wpływ wywiera na mnie fizyczne zmęczenie. – Mam nadzieję – mruknął. – Grunt to właściwe priorytety. Najpierw matura, potem egzaminy wstępne na AWF. Nadal zamierzasz tam startować, nie przeszło ci? – Nie przeszło – zameldowałem. – Nie zawiodę pana, trenerze. Znowu... – dodałem ciszej. Spojrzałem na mnie dziwnie. Ni to smutno, ni surowo. – Ty przede wszystkim sam siebie nie zawiedź, Andrzej. O sobie myśl. Nie o pierdołach. Zdrowy egoizm jest w życiu niezbędny. Podkreślam... zdrowy. Tyle trener. Niby niewiele powiedział i opłotkami, ale dał mi do myślenia. Ogólnie wiara w szkole obchodziła mnie szerokim łukiem. Szeptali za plecami, wytykali palcami. Ale oni to pikuś. Najbardziej ubodło mnie, że Magda, moja bratnia dusza, moja „siostrzyczka”, odwróciła się ode mnie. Skreśliła, jak kiedyś ja skreśliłem Michała. Nie umiała mi wybaczyć, nie rozumiała, czemu się pociąłem. „Halo, tu ziemia? Jak mogłeś?! Co za kosmos? Zamiast zadzwonić, wysłać esemesa, choćby w środku nocy, wspólnie byśmy zmogli największą deprechę...?” – znajomo brzmiało. Nie miałem prawa do pretensji, skoro w przypadku Michała zachowałem się podobnie. A Greta...? Tu dopiero przeżyłem szok. Rzuciła się na mnie z pazurami, wyzwała od debili, by chwilę później zacząć płakać i użalać się... nad sobą. Bo patrzą na nią w szkole wilkiem, bo obwiniają, że świetnego chłopaka, czyli mnie, zmarnowała. Prawie jej współczułem, kurde! Chciałem się kajać, przytulić ją, pocieszyć, gdy naraz mnie olśniło. Ta kobieta, zmienna jak wiosenna pogoda, podniosła egoizm do rangi sztuki! W każdej sytuacji ona

musiała być najważniejsza, jej uczucia liczyły się przede wszystkim. Jak długo można znosić takie emocjonalne niewolnictwo? Koniec, odkochałem się równie nagle, jak się zabujałem. Zobaczyła decyzję w moich oczach i łzy momentalnie obeschły. To ona musiała mieć ostatnie słowo. – Spadaj, nie chcę cię znać. Nie warto było poznawać. Żałuję jedynie, że tak krótko się tobą bawiłam, bejbe. Dokładnie tak powiedziała, jak w kiepskim filmie albo teledysku. Potem odwróciła się na pięcie i odeszła. Patrzyłam w ślad za nią i czułem... wszechogarniającą ulgę. – Baba z wozu, koniem lżej – podsumował Michał obserwujący całą scenę. – No... Siema, w ogóle. Pogadamy? – spytałem jak on parę miesięcy temu. – A jest jeszcze o czym? – odbił piłeczkę. Ale z łagodną kpiną. On jeden rozumiał, wiedział, jak to jest, gdy człowieka ogarnia taki mrok, że łatwiej sobie zrobić krzywdę, niż brnąć w nim samotnie. Niby bez sensu. Nie byłem przecież sam. Wielu osobom na mnie zależało, choćby rodzicom, trenerowi, nawet Magdzie w końcu złość przejdzie. Ale tylko Michał mnie nie potępiał, nie oceniał, nie wytykał głupoty. Po prostu był i uśmiechał się. Czasem milczenie starczy za całą rozmowę. Jak to między przyjaciółmi... Matka okazała się mniej wyważona w reakcjach. Kiedy po paru dniach pokazałem jej gojące się sznyty, w pierwszym odruchu ukryła twarz w dłoniach. Potem krzyczała coś o zaufaniu i dorosłości, wreszcie sięgnęła po telefon i zapisała mnie na wizytę u terapeuty. Nie protestowałem, wolałem bardziej jej nie wkurzać. Zresztą wyszło mi na dobre. Mogłem tego nie wiedzieć, ale potrzebowałem pomocy profesjonalisty. Każdemu zakręconemu jak słoik na zimę świrowi polecam. Zdałem maturę i od października zaczynam studia. Z pozoru szafa gra, ale wspomnienia wciąż we mnie siedzą. Pojawiają się, kiedy nie mogę zasnąć, kiedy wpadam w zły nastrój i wtedy chora chęć, by sięgnąć po żyletkę wraca. Już umiem to pragnienie oswoić, opanować, skierować myśli na inny tor. Rozumiem, że cięcie się nic nie da, że potem będę żałował, wstydził się tego, chowając rany pod długimi rękawami. Problemy nie znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie da się przed nimi uciec. Ulga spowodowana zamianą jednego cierpienia na drugie potrwa tylko chwilę. Złudna kontrola nad własnym życiem, ciałem, a przede wszystkim uczuciami pryśnie – już następnego dnia, gdy ujrzę lęk w oczach mamy i zawód na twarzy ojca. Wtedy dopiero poczuję się paskudnie. Już zawsze muszę być czujny. Jak każdy nałogowiec... Więc napisałem tę

spowiedź, ku przestrodze i pamięci. Dla innych i samego siebie.

Jemioła – Czy mogłabyś podać mi szal? – Pytanie zostało zadane uprzejmym, niemal proszącym tonem, ale brzmiała w nim stalowa nuta. Posłusznie pospieszyłam do pokoju. Jadwigę dzieliło od ulubionego szala ledwie parę metrów. Mogłaby sama po niego sięgnąć; odrobina wysiłku, kilka kroków... W tym problem. Uśmiechnęłam się dziarsko. – Proszę, Jadziu. – Nie tylko podałam jej szal, ale jeszcze otuliłam ją nim troskliwie. – Nie traktuj mnie jak dziecko! – warknęła ze złością. – I nie nazywaj Jadzią, tyle razy prosiłam! Często zmieniał się jej humor; w jednej chwili żartowała, w drugiej zachowywała się tak, jakbym celowo zamierzała ją obrazić. Po siedmiu latach wspólnego mieszkania nauczyłam się ją obłaskawiać. – Jak tam nasza... O, przepraszam! – Zasłoniłam usta, jakbym palnęła piramidalne głupstwo. – Jak twoja marzanna, ja przecież nie mam żadnych plastycznych talentów, w przeciwieństwie do ciebie. Podziałało. – Myślę, że nieźle. – Rozpromieniła się. Istotnie marzanna prezentowała się wspaniale. Nie byle jaka, żałosna kukła, odziana w szmaty, ale prawdziwa królowa zimy, w pięknej białej szacie i koronie z jemioły. Jadwigę fascynowała jemioła. – Drzewa gubią liście, prócz iglastych, ale one się nie liczą. Ona jedna, jemioła, trzyma się gołych gałęzi i trwa, czeka na wiosnę. Nie poddaje się. Czy to nie piękny symbol? Zawsze zbierało mi się na płacz, gdy słyszałam ten hymn na cześć dzielnej jemioły. Jadwiga też była bardzo dzielna. To Sebastian niczego nie rozumiał. Zadzwonił, gdy miałyśmy właśnie wychodzić. Cofnęłam się od drzwi, bo Jadwiga stwierdziła, że to może być coś ważnego. Przestraszyłam się, gdy usłyszałam jego głos. Tak prosiłam, by nie dzwonił do domu! I po co? Żeby zaprosić mnie do kina. Odmówiłam. – Idziemy z Jadwigą topić marzannę.

– Rany, jakie to dziecinne! – To nasza tradycja – tłumaczyłam mu. – Chodzimy nad Wartę topić marzannę od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Jadwiga uważa to za romantyczne. Pożegnanie zimy, przywitane wiosny. Jadwiga... – Jadwiga, wciąż i tylko Jadwiga! – przerwał mi. – A ty już się nie liczysz? Zrobiła z ciebie niewolnicę. Poszarzałaś, wychudłaś... Co się stało z dziewczyną, którą znałem w liceum? Radosną, cudowną, piękną i z marzeniami... Co się z nią stało, Anula? – Umarła – odparłam głucho, choć imię, którym od lat nikt mnie nie nazywał, przywołało stare marzenia. Sebastian wiedział, gdzie uderzyć. Dawno temu chciałam pisać. Nawet zdobyłam nagrodę w konkursie młodych talentów. Ale to było wieki temu. Od tego czasu wiele się zmieniło. Ja się zmieniłam. Dlatego opanowałam się i powtórzyłam: – Ta beztroska dziewczyna umarła, dokładnie osiem lat temu, w tym samym wypadku, w którym Jadwiga straciła władzę w nogach. To ja prowadziłam samochód, to ja wpakowałam go na drzewo. Policjanci mogli mówić, że plama oleju, że nie przekroczyłam prędkości, że wezwałam pomoc jak najszybciej; ja wiedziałam swoje. Adwokat sprawę w sądzie nazwał zwykłą formalnością. Nikt mnie o nic nie oskarżał, prócz mnie samej i matki Jadzi. – Zawsze byłaś ta ładniejsza, odważniejsza – powiedziała mi po rozprawie. – Ludzie lgnęli do ciebie. Jadzia też. Dzięki tobie miała przyjaciół, chodziła na zabawy i wyjeżdżała na wakacje... W najgorszych snach nie przyszłoby mi do głowy, że zapłaci za to tak wysoką cenę! Ty wykpiłaś się kilkoma zadrapaniami, a moja mała Jadwinia... – Zaniosła się płaczem. Miała rację, uwolniono mnie od zarzutów, ale od odpowiedzialności nie było ucieczki. To ja zrobiłam ze swojej najlepszej przyjaciółki kalekę. – Nic nie jest przesądzone – przekonywał lekarz. – Rehabilitacja wielu chorym pomogła. Trzeba tylko chcieć. Jadwiga nie chciała. Z drugiej strony nad podziw pogodnie przyjęła wyrok losu. – Nie mam do ciebie żalu, Anno, tak bywa – powtarzała za każdym razem, gdy zaczynałam płakać, patrząc na jej biedne nogi. – Gdybyś tylko nie zrezygnowała z rehabilitacji, mogłabyś chodzić! – przekonywałam ją. – Lekarz twierdzi, że dzisiejsza medycyna czyni cuda.

– Od kiedy to wierzymy w cuda? – Uśmiechała się ironicznie. – Naprawdę nie chcesz wstać z tego przeklętego wózka? Nie chcesz poruszać się o własnych siłach? – Biegać ani tańczyć i tak już nie będę. Tego żaden lekarz mi nie zagwarantuje. A kuśtykać o lasce jak staruszka nie mam zamiaru. Jest, jak jest. Pogodziłam się z tym. W przeciwieństwie do mnie Jadwiga bardzo szybko odzyskała równowagę. Nawet więcej. Po wypadku stała się zupełnie inną osobą – śmielszą i rozmowniejszą. Ciało miała słabsze, ale jej duch się wzmocnił. Nie chowała się już za mną. Nie zrezygnowała też ze studiów. Obie zdecydowałyśmy się na polonistykę. Gdy raz zapytałam, czemu ze swoimi zdolności nie próbuje zdawać na ASP, wzruszyła ramionami i odpowiedziała wykrętnie: – Co innego dobre oceny w liceum, co innego studia. Nie mam artystycznej duszy, jestem zbyt nieśmiała. Poza tym nie chcę się z tobą rozstawać. Nie poruszałam więcej tego tematu. Podejrzewałam, że gdyby nie dostała się na wymarzone studia, jej wiara w siebie mocno by podupadła. Jadzia była trochę tchórzem, ale Jadwigi nikt by już tak nie nazwał. Donosiłam jej notatki, więc mimo półrocznego pobytu w szpitalu, bez problemu nadążyła za resztą grupy. Więcej, dawna cicha myszka powróciła w glorii odważnej, wspaniałej dziewczyny. Znalazła się w centrum zainteresowania. Wszyscy ją podziwiali, zapraszali na imprezy, a ona nie odmawiała, ale zawsze zaznaczała: – Bez Anny nigdzie nie idę, a raczej nie toczę się! – Wskazywała ze śmiechem kółka swojego wózka. To ludziom imponowało. Mnie też. Zamieniłyśmy się rolami: ona lśniła, ja popychałam wózek i pilnowałam, by niczego jej nie brakowało, by nie odczuwała za bardzo swojego kalectwa. Nawet zamieszkałyśmy razem, w moim dwupokojowym mieszkanku, które odziedziczyłam po babci. – Mogę się do ciebie wprowadzić – właściwie nie pytała. – Matka doprowadza mnie do szału. To się nade mną rozczula, to każe wykonywać ćwiczenia. Wciąż bredzi, że powinnam nauczyć się samodzielności i nie rezygnować. Przecież nie rezygnuję. Dopiero teraz czuję, że żyję. Rozumiesz to? Nie rozumiałam, ale oczywiście pozwoliłam się jej wprowadzić. Skończyłyśmy studia i dostałyśmy pracę w redakcji jednego z poznańskich wydawnictw. Lata mijały. Ja wciąż zajmowałam się korektą cudzych książek;

Jadwiga awansowała na główną redaktorkę. Jak na studiach ludzie podziwiali ją i szanowali. Żadna wystawa, promocja nie mogły się odbyć bez niej; a tym samym beze mnie. Czasami naprawdę wolałabym zostać w domu, ale nie pozwalała mi się wykręcić. – Przestań się ukrywać przed światem. Co się z tobą dzieje? To ja jestem kaleką, nie ty. Zabaw się, poderwij jakiegoś faceta. Idziemy i już. Obie wiedziałyśmy, że jej nie odmówię. W jej wzroku pojawiał się zimny błysk, który zdawał się mówić: „Jesteś mi to winna. Teraz nadszedł mój czas. Tyle lat żyłam w twoim cieniu, teraz ty posmakuj, jak to jest”. Broniłam się przed takimi myślami. Uważałam, że to moje nieczyste sumienie podszeptuje mi podłe podejrzenia. Jadwiga nie mogłaby wymyślić tak szatańskiej kary. Choć nie dało się zaprzeczyć, że trzymała mnie jak na niewidzialnej uwięzi. Niby zachęcała do rozmów i poznawania ludzi, ale gdy zatrzymałam się przy kimś zbyt długo, natychmiast przywoływała mnie z powrotem. Z reguły okazywało się, że ma ochotę na drinka albo kanapkę. – Wiem, że jestem dla ciebie utrapieniem, ale mam swoją dumę i wstydzę się kogoś obcego prosić o pomoc. Ty to co innego, przy tobie mogę być sobą. I znowu pojawiała się niemiła myśl, że istotnie tylko przy mnie okazuje zniecierpliwienie i wybuchy złego nastroju. Na jednym z przyjęć spotkałam Sebastiana. Zawsze go lubiłam. W liceum mało brakowało, żebyśmy zostali parą; trudno jednak o intymność, gdy za nami wciąż jak cień szła przyzwoitka... Seba się wściekał, ale ja nie miałam serca odmówić Jadzi, gdy chciała iść z nami. Trochę mi się zrobiło głupio, gdy Sebastian z trudem mnie rozpoznał; Jadwigę zresztą też. – Ależ rozkwitła! – mruknął, ale w jego głosie nie było zachwytu. – To ma być ta szara mysz? Zachowuje się niczym królowa. O, już na ciebie kiwa. Idź, idź... – dodał złośliwie, widząc moją niepewną minę. – Pani woła, więc dwórka już gotowa na usługi. Nie każ jej za długo czekać, bo jeszcze szlag ją trafi. Zawsze ci zazdrościła i widzę, że nic się nie zmieniło... Burknęłam, że gada głupoty, ale kiedy następnego dnia zadzwonił i zaprosił mnie do kawiarni, ucieszyłam się. Jadwidze powiedziałam, że muszę załatwić sprawę w urzędzie. Skłamałam, bo nie chciałam się tłumaczyć, prosić o zgodę, którą bym uzyskała, choć wzrok i ton Jadwigi sugerowałyby coś wręcz przeciwnego. Chciałam się po prostu dobrze bawić. Bardzo samolubnie, bo bez niej. Pragnęłam choć raz zapomnieć o wyrzutach sumienia.

Bawiłam się wspaniale, od dawna tak się nie uśmiałam! Zaczęliśmy się spotykać regularnie. Po kryjomu. Czułam się jak nastolatka, wykradająca się z domu na potajemne spotkania z ukochanym, którego rodzice nie akceptowali. Dlaczego to mu nie wystarczało? – Ona jest jak jemioła – usłyszałam w słuchawce jego wściekły głos, gdy nie dałam się namówić na kino. – Kiedyś pławiła się w twoim blasku, była jak księżyc odbijający cudze światło. Teraz poszła dalej. Wysysa z ciebie soki. Jesteś jak uschłe drzewo, a ona kwitnie. Nie widzisz tego? Kocham cię i nie mogę patrzeć, jak ten pasożyt cię niszczy! Musisz wybrać, albo ja, albo ona, bo nie pozwolę, by wyssała i mnie. – Z kim rozmawiałaś? – Jadwiga przyłapała mnie, gdy trzęsącą się ręką odkładałam słuchawkę. – Nieważne. – To on, przestań kręcić! Wiem, że spotykasz się z jakimś facetem. Pewnie teraz wyrzucisz mnie z domu, to w końcu twój dom... – To nasz dom, kochana! – Przypadłam do jej kolan. – Żaden facet nie znaczy dla mnie tyle co ty. Jak chciałam w to wierzyć! Patrzyła nieufnie, ale w końcu burknęła: – Chodźmy. Porozmawiamy potem Pojechałyśmy jej samochodem. Ona prowadziła. Ja przysięgłam sobie, że więcej nie siądę za kierownicą. Z trudem pchałam wózek po wyboistej ścieżce. Jadwiga nigdy nie chciała zrzucać marzanny z mostu. – Poręcz jest za wysoko, nie zobaczę, jak płynie. Zrobimy to tak ja zawsze, z brzegu. Nie dyskutowałam. Dotarłyśmy do rzeki, Jadwiga spojrzała na swoje dzieło, a potem teatralnym gestem rzuciła kukłę do wody. Patrzyłam, jak odpływa. Czy i ja się kiedyś uwolnię od królowej zimy w koronie z jemioły? – pomyślałam w nagłym przypływie tęsknoty. Czy i do mojego życia zawita kiedyś wiosna? Mocniej uchwyciłam rączki wózka. Sebastian kazał mi wybierać. Czy to możliwe, że ma rację? Że Jadwiga niszczy mnie z zawiści i od lat

wykorzystuje? Ale ja już nie umiałam niczego zmienić. Byłam zdesperowana, nieszczęśliwa, ale zbyt słaba. Brakowało mi sił, by choćby popchnąć ten przeklęty wózek i skończyć raz na zawsze z obrzydłą niewolą! W tym momencie nie wiedziałam, czy bardziej nienawidzę siebie, czy Jadwigi. – Odpłynęła, już jej nie widać, wracamy... Jadwiga zerknęła przez ramię i natknęła się na moje spojrzenie. Musiała wyczytać z niego więcej, niż kiedykolwiek odważyłabym się powiedzieć. I ogarnął ją strach. Widząc moje dłonie kurczowo zaciśnięte na uchwytach – zbladła jak płótno. Odruchowo złapała za kółka wózka. Naprawdę pomyślała, że mogłabym ją wepchnąć do wody. – Zabierz mnie stąd! – krzyknęła histerycznie. Wracałyśmy w milczeniu. Po tygodniu Jadwiga wyniosła się z mojego domu i życia.